Rynek długu powrócił do normalności po sięgnięciu szczytu w pierwszych dniach lipca. Obligacje 2, 5 i 10 letnie osiągnęły odpowiednio następujące poziomy: 6,96%; 6,83% i 6,69%. Na koniec sierpnia rentowności sięgnęły wartości z maja. Moim zdaniem skok rentowności miła silne podłoże emocjonalne wsparte zmianami na rynkach bazowych. W II kw w mediach nie brakowało prognoz sugerujących docelowy poziom krajowej stopy referencyjnej w przedziale 6,5% – 7,0% w celu zatrzymania rosnącej inflacji. Wystarczyły dwa miesiące by rynek dość mocno zmienił tymczasowe nastroje. Tymczasowe ponieważ publikowane stale dane makroekonomiczne nie dają podstaw aż do takiej zmienności jaką zafundował nam rynek. Na koniec sierpnia rentowności obligacji pospadały aż o 60-70 pkt. Jak na tak krótki okres to bardzo duża zmiana. Obecny poziom krzywej wydaje się racjonalny. Jeżeli szacować oczekiwania rynku na podstawie FRAsów, to wg stawek średnich dla WIBORu i WIBIDu, rynek oczekuje tylko jednej podwyżki o 25 pkt. Opierając zaś wyliczenia na stawkach WIBOR, to oczekiwania zawierają maksymalnie dwie takie podwyżki. Rynek widzi, że RPP nie pali się do dalszych podwyżek i jedynie grono jastrzębi wnioskuje bezskutecznie o podwyżki i próbuje przekonać do nich rynek. Rynek chyba zbyt łatwo uwierzył w mocno spadająca koniunkturę w kraju, stąd po publikacji wyników PKB za II kw, stopy obligacji odskoczyły w górę o kilka punktów. Resztę reakcji zobaczymy w rozpoczynającym się jutro pierwszym tygodniu sierpnia. Rynek już raz pokazał gdzie potrafi zawędrować niesiony emocjami i nie zdziwiłbym się gdybyśmy byli świadkami chociaż chwilowego powrotu do poziomów stóp z początku lipca.
Na rynku stóp i ich prognoz pojawia się natomiast nowa jakość. Na razie to może nie głosy ale szepty, że może RPP podejmie jeszcze w tym roku pod głosowanie obniżkę stóp. Mało prawdopodobne, ale kto wie. Zresztą w prezentacji i wymianie poglądów widać powracający spór makroekonomiczny: inflacja czy wzrost gospodarczy. Chęć uniknięcia zbyt poważnego spowolnienia wzrostu gospodarczego (do 3%?, przykładowo) budzi w niektórych makroekonomistach skłonność do zlekceważenia inflacji. I odwrotnie: fatalna długoterminowo dla wzrostu gospodarczego wysoka inflacja, zachęca jastrzębio patrzących na gospodarkę makroekonomistów do ostrzejszej reakcji już wtedy kiedy istnieje zagrożenie zrealizowania się takiego scenariusza. Ci drudzy stanowią w RPP mniejszość. Po wynikach gospodarczych z pierwszych dwóch kwartałów wiemy, że wariant radykalnego spadku tempa PKB nam nie grozi. Podstawowe wskaźniki cenowe też nie płatają nam poważniejszych niespodzianych. A jednak pozostaje pytanie co z inflacją liczoną bez cen żywności i paliw. Jestem świeżo po lekturze artykułu Dariusza Filara, który nie mogąc się chyba przekonać RPP do swoich poglądów, postanowił dać im wyraz w prasie. Mówiąc prostszym językiem, D.Filar wyraża obawy o ceny będące odbiciem naszych postaw popytowych. O ile mniej więcej wiemy jak zmieniają się podstawowo wskaźniki makroekonomiczne, to brak pełnej odpowiedzi co z tzw. efektem drugiej rundy. Prof. D. Filar woli reagować z wyprzedzeniem i podnieść stopę referencyjną. W tym sporze jestem po jego stronie. Zwracałem zresztą już w ubiegłym roku uwagę, że w wskaźnikach cenowych widać powoli nacisk strony popytowej i lepiej w takim przypadku prowadzić politykę „lekko” restrykcyjną zawczasu. W naszych warunkach będzie jeszcze konieczność jak sądzę podniesienia stóp o 25 pkt. Na dyskusję o cięciach stóp jest jeszcze trochę za wcześnie.
Istne fajerwerki można było obserwować na krajowym rynku walutowym. Takiej zmienności już dawni nie było. O ile z makroekonomicznego punktu widzenia złoty (rozumiany jako koszyk walutowy) stracił powody do dalszego wzmocnienia, to do przebadania pozostało to co z rynkiem walutowym jest w stanie zrobić psychologia rynku. Oczywiście aktywa rezerwowe dalej na rosły, co częściowo tłumaczy zachowanie złotego, ale już nie wskutek wymiany handlowej dóbr i usług. W II kwartale dyskusja o roli złotego i coraz odważniejsze prognozy zachęciły graczy do przetestowania rynku. W lipcu złoty wzmocnił się o 3,2% do dolara i 4,5% do euro. Wobec tego zmianę złotego do koszyka walut szacuje na 4%. Z końcem lipca rynek stracił wigor do dalszego wzmocnienia. Okrągła bariera dwóch złotych dla dolara i 3,2 dla euro okazała się nie do przebicia. O zakończeniu dalszego pogrążenia walut obcych zdecydowały bariery psychologiczne wsparte wskazaniami analizy technicznej, która sugerowała zatrzymanie się na tym poziomie. Rynkiem musiały też wstrząsnąć – ale to już później – nowe dane NBP i aktualizacja wcześniejszych dotyczących rachunku obrotów bieżących. Roczna krocząca wartość tej kategorii do PKB sięgnęła 4,7%. W sierpniu byliśmy już świadkami poważnego osłabienia. Złoty do dolara osłabił się o 10% a wobec euro o 4,5%. Złoty do koszyka osłabił się o niemal 7%. Rynek chyba się sam wystraszył tego co zrobił. W przypadku dolara był to powrót do wartości z marca, a w przypadku euro do przełomu z czerwca i lipca. Dysproporcja w osłabieniu wynikała ze zmian na rynku euro/usd. Jeszcze w połowie lipca kurs sięgał prawie 1,6 by w ciągu miesiąca zejść poniżej 1,5. Nie jest to początek jakiegoś głębszego osłabienia a jedynie korekta, odreagowanie po znacznym wzmocnieniu. Rynek walutowy być może podejmie próby powrotu to rekordowych wartości z lipca, ale do tego musiałby mieć dobry podkład jak przykładowo potwierdzenie silnego wzrostu gospodarczego w Polsce przy niewielkim niebezpieczeństwie inflacyjnym zmuszającym RPP do prowadzenia restrykcyjnej polityki pieniężnej. W najbliższych tygodniach prawdopodobny wydaje się scenariusz powtórzenie chociaż części wcześniejszego wzmocnienia, ale dopiero po dokładnym przeanalizowaniu danych PKB opublikowanych przez GUS w ubiegłym tygodniu. Jeżeli na rynku pojawią się informacje o możliwości zmniejszenia się różnicy stóp procentowych pomiędzy Polską a głównymi zagranicznymi rynkami, to wątpię by rynek zechciał powtórzyć ustanowiony w lipcu rekord.
Niemałą huśtawkę zafundowała nam giełda. W czerwcu, wzorem czołowych światowych rynków WIG spadł o prawie 12%. W ten sposób WIG przebił dotychczasowy poziom wsparcia wyznaczony przez spadki w styczniu. Przypomnę, że WIG spadł wtedy do 42,5 tys. Spadki skończyły się dopiero w I poł. lipca kiedy na WIG spadł już poniżej 38 tys. Przedział 37 tys. – 40 tys. to nowy poziom wsparcia. W ten sposób jesteśmy na poziomach z przełomu 2005 i 2006 r. Twierdzę, że rynek jest atrakcyjny do zakupów, ale odnoszę wrażenie że większość graczy woli zająć postawę wyczekującą, szczególnie po gwałtownym spadku z czerwca, który wskazuje ile na rynku jest emocji. Z całą pewnością otuchy nie dodają komunikaty o saldzie wpłat i umorzeń klientów TFI za czerwiec i lipiec. Otuchy jednak dodaje fakt iż chętnych na inwestowaniu po spadkach czerwcowych przybyło i wpłaty szacowane były we wspomnianych miesiącach na 7-8 mld zł. Widać więc że część drobnych inwestorów trzyma rękę na pulsie i im rynek jest niżej tym chętniej inwestują w funduszach. Ochotę na odreagowanie maja nie tylko klienci TFI. Silne czerwcowe spadki odreagowaliśmy od końca lipca do końca sierpnia, co zresztą miało tez miejsce na innych rynkach europy środkowo wschodniej. Pozazdrościć można było Węgrom. U na WIG wzrósł o 3,1%, a WIG20 o ponad 6%, a BUX aż o 8,9%. Za ten optymizm względem czołowych giełd, zapłaciliśmy większymi spadkami w sierpniu. Na szczęście rynek po optymistycznych (albo odbieranych jako optymistyczne zagranicznych komunikatach makroekonomicznych) zatrzymał się na przedziale 39 tys. – 40 tys.