Problemy Francji przez pryzmat finansów publicznych. Wnioski dla Polski.

Kilka dni temu przebiegły przez media informacje o kryzysie politycznym we Francji. Ma on też swoje ekonomiczne podłoże. Widać to już wyraźnie na poziomie kilku popularnych wskaźników prezentujących stan finansów publicznych. Jedną z przyczyn kryzysu była próba zmniejszenia deficytu finansów publicznych (dfp).

Od kilkunastu lat Francja należy do grona krajów w UE o najwyższym poziomie wpływów z danin publicznych i podobnych obciążeń do PKB. Wartość jest względnie stabilna i stanowi ok. 53% w relacji do PKB. Dla porównania, średnia z ostatnich 10 lat dla Polski do raptem 40,2%. Francja, mimo tak wysokiej skali obciążeń, nie potrafi zapanować nad wydatkami (transfery publiczne, np. emerytury, finansowanie sektora publicznego itd.), które w minionym 20-leciu wzrosły z 54% w 2004, do 57% do PKB w 2023 r. A bywały lata z większą skalą publicznych wydatków.

O ile funkcjonowanie w stanie permanentnego dfp jest często spotykane, to w przypadku Francji dfp w relacji do PKB plasuje ten kraj na niechlubnym podium w UE. Część klasy politycznej zdaje sobie sprawę ze skali problemu. Niestety, jakakolwiek poważniejsza próba reformowania finansów publicznych wywołuje strajki i polityczne kryzysy, jak obecnie.

Dfp w relacji do PKB w przypadku Francji, to – dla średniej z ostatnich 20 lat – 4,6%, a dla 5 lat (2019-2023) już 5,6%. Przy słabym tempie wzrostu PKB (średnie z ostatnich 10 lat, to 1,2% r/r) zapanowanie nad dfp dzięki większym wpływom podatkowym nakręcanym koniunkturą jest praktycznie niemożliwe. Zresztą problem jest raczej po stronnie wydatków.

Funkcjonowanie w warunkach tak znacznego i chronicznego dfp, powoduje konieczność coraz większego zadłużania państwa na pokrycie luki między wpływami a wydatkami. Z poziomu długu sięgającego 67% do PKB w 2004 (co już wtedy było znaczną wartością), Francja doszła do … 109% w 2023 r. Trwa w UE niechlubna rywalizacja między Francją a Hiszpanią, kto szybciej będzie zwiększał zadłużenie.

Francja nie ucieknie przed dyskusją nad racjonalizacją/reformą finansów publicznych. Warto przyjrzeć się przykładowi Francji i kilku innych krajów w UE i wyciągać wnioski. W Polsce od kilka lat przybywa polityków, publicystów i ekonomistów dość pobłażliwie podchodzących do dfp i finansowania rozwoju przez coraz większe (w relacji do PKB) zadłużenie. Nie neguje tego pomysłu, ale problemem jest określenie granic i dodatkowych warunków.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Świadczenie wychowawcze (słynne 500+) do zmiany. Wpływ na dzietność jest raczej skromny.

500+ to już 800+, więc tym bardziej należy zadać sobie pytanie o sens świadczenia i celowość utrzymywania w obecnej formie. Tym razem skupię się na celu, czy raczej jednym z głównych celów, jaki przyświecał programowi w czasach jego uruchamiania. Ambicją poprzedniego rządu było podniesienie wskaźnika dzietności. Wydaliśmy na program od 2016 do 2023 r. niemal 260 mld pln i dzietność przejściowo ledwo drgnęła w pierwszych latach działania programu. Tak skromne (wykres) efekty przy tak dużych nakładach uczą pokory przy projektowaniu programów społecznych. Wygląda na to, że nie doceniamy (nie rozumiemy?) ogromnych zmian jakie zaszły w społeczeństwie, lekceważymy je i/lub wciąż wiele zostało do zbadania.

Polska ma jeden z niższych wskaźników dzietności w UE oraz OECD. Jest to ok. 1,3 w 2022 r. Tymczasem tuż po wyjściu z socjalizmu, w 1990 r., wskaźnik wynosił 2,1. Zrzucanie na reformy, Balcerowicza, bezrobocie, brak szerokich programów wsparcia rodziny itd., to w najlepszych stopniu mała część prawdy. Od lat 70 i 80-tych w większości rejonów świata spada dzietność, przy czym kraje rozwinięte i rozwijające się, spadek dotknął najdotkliwiej. Bo był to spadek jako taki i zejście poniżej wartości ‘odtworzeniowej’ społeczeństw, czyli poniżej 2,1. Tylko jako ciekawostkę podam, że dla świata ogółem, wskaźnik odtworzeniowy jest utrzymany. Przynajmniej tymczasowo.

W świecie rozwiniętym zmieniły się normy społeczne i potrzeby. Wielodzietność przestała być celem dla większości par. Polska podlegała i podlega tym samym trendom, które odcisnęły swoje piętno na liczbie powoływanych na świat dzieci. Czy mogło być lepiej? Być może. Ale wątpię by wskaźnik dzietności dla Polski wyszedł poza medianę dla UE (wykres). Więc jeżeli mogło być lepiej, to w niewielkim stopniu.

Dołek, jak szereg innych krajów bogatszych, odnotowaliśmy ponad dwie dekady temu i od tamtego czasu powoli, powoli wskaźnik dzietności poprawia się odnotowując małe wahania. Nie ma niestety pewności czy to trwałe zjawisko. Powyższe nie oznacza, że programy wsparcia dzietności nie działają. Działają. Problem w tym, że musi to być wsparcie lepiej odpowiadające potrzebom, a nie banalne, proste i masowe przerzucanie pieniędzy w postaci świadczenie 500+/800+. Musimy też pogodzić się z faktem, że w społeczeństwie zaszły ogromne zmiany obyczajowe i priorytetów. O ile demografowie mają tego świadomość, to decydenci niekoniecznie lub błędnie odczytują społeczne potrzeby. Zadaniem dla polityków jest też uświadomić społeczeństwo, że efektywność świadczenia 500+/800+ jest skromna i to nie tylko w obszarze dzietności.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Rezerwy dewizowe. Złoto prezesa.

Rezerwy dewizowe to nie jest temat, który porywa publiczność. Niemniej od kilku lat dzieje się tam coś ciekawego, wartego komentarza. Kilka lat temu zarząd NBP podjął decyzję o zwiększeniu udziału złota w rezerwach dewizowych. W 2018 r. przystąpiliśmy do zakupów złota. Zakupy odbywają się w zmiennym tempie i tak, po kilku latach, z poziomu ok. 103 ton dobiliśmy do niemal 400. Udział złota w rezerwach wzrósł z blisko 4% do ok.15% obecnie. Celem jest 20%. Wg warunków z sierpnia (ceny uncji itd.) oznaczałoby to jeszcze konieczność zakupu ok. 125 ton złota.

Fakt zakupu złota jest w mediach ekonomicznych odnotowywany, a statystyki dostępne na stronie NBP. Ale dyskusji wokół tego nie ma. Nie da się nie zauważyć, że NBP  i media tzw, prawicowe niezwykle pompują temat złota od kilku lat. Pozostałe media zdają się tematu nie dostrzegać. Podobnie zachowują się ekonomiści, którym daleko do sympatyzowania z obecnymi władzami NBP. W mediach prawicowych zakup złota jest kreowany jako przejaw bogactwa i potęgi Polski.  Nikt odbiorców tych treści nie informuje o wadach i zaletach decyzji NBP, ani o tym, że zakup złota to przede wszystkim decyzja o modyfikacji struktury rezerw dewizowych z lepszym lub gorszym uzasadnieniem, a nie zakup z jakichś wolnych i zaoszczędzonych na boku środków przez władze NBP. Bogactwo kraju mierzy się zupełnie inaczej, a szeroko rozumiana siła i bezpieczeństwo, zależą od mnóstwa czynników, wśród których złoto niekoniecznie jest na pierwszym miejscu. Na tempo przyrostu rezerw ogółem, NBP wpływ miało i ma raczej niewielki.

Czy obecne zakupy złota przez NBP są do zaakceptowania? W skrócie i w uproszczeniu: TAK. Ale rozwijając temat, warto zwrócić uwagę na wiele ALE. Wbrew pozorom złoto nie jest pozbawione szeregu ryzyk. Decyzja o jego zakupie w relatywnie dużym stopniu jest uznaniowa i nieco ekspercka. Złoto jest ratunkiem (podnosi wiarygodność) przy załamaniu ekonomicznym czy politycznym świata wokół nas. Pytanie tylko: o jakiej skali kryzysu mówimy i czego w przyszłości się obawiamy. Cena złota zaliczała spadki w przeszłości. Ryzyko cenowe podnosimy sami tym, że od kilku lat grupa banków centralnych (w tym NBP) nakręca popyt na złoto wraz z ceną zakupu. Wiara w złoto opiera się na roli jaką ten metal odgrywa do chwili obecnej (przemysłowa, społeczna i ekonomiczna) w świecie jaki znamy. A wcale nie jest powiedziane, że tak będzie po wieczne czasy.

Złoto, podobnie jak dewizy na rachunkach, też można stracić. Słusznie złoto rozlokowaliśmy w trzech miejscach (USA, W.Brytania i Polska). Niemniej konflikty zbrojne sprzed dekad pokazały, że złota można zostać pozbawionym. Nam się cudem w czasie WWII udało złoto uratować, ale były kraje, które tyle szczęścia nie miały.

Czy docelowe 20% złota w strukturze rezerw to dużo? Odpowiedź łatwa nie jest. Po przebrnięciu przez szereg statystyk i porównań z innymi krajami, można się podjąć obrony planowanego poziomu 20% i powiedzieć: to optymalny poziom. Niemniej, o ile strukturę walutową rezerw da się relatywnie łatwo wyznaczyć, to już udział w niej złota niekoniecznie. Oczywiści po to są fachowcy/eksperci by się tego podjąć, gdy brak prostych wzorów i NBP ma pełne do tego prawo.

Podsumowując. Milczenie części ekonomistów w temacie wzrostu udziału złota w rezerwach jest w pewnym stopniu zrozumiałe. To nie jest spór na szkoły ekonomiczne, wzory czy modele.  Natomiast zupełnie nie rozumiem medialnego show (i mam krytyczny stosunek) jaki wokół zakupów złota i sprowadzenia jego części do Polski, zrobiło środowisko NBP (w tym prezes) i media prawicowe. To już proste wykorzystywanie ludzkich odruchów, że złoto = bogactwo, potęga i przejaw ekonomicznego geniuszu tych, którzy złoto kupili i sprowadzili do Polski.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Euro. Własna waluta. Inflacja.

Przeciwnicy przyjęcia euro opierają swój sprzeciw m.in. na zaletach utrzymania własnej waluty. Na ogół są one dość ogólnie zarysowane w ich medialnym przekazie. Jedną z tych zalet ma być możliwość prowadzenia własnej polityki gospodarczej i pieniężnej. Ma to (tzn. własna waluta)  dawać szersze spektrum działań rządowi. I tak i nie, moim zdaniem. Nie dość, że własną walutą nie sposób łatwo sterować, to dodatkowo przy niezdrowych zabawach decydentów po stronie rządu i NBP/RPP, obok potencjalnych korzyści, pojawiają się i wady. Moim zdaniem NBP/RPP przekazem słownym oraz działaniami wspierały poprzednią koalicję rządową. Sposoby, skala i metody wsparcia ulegały zmianie. Raz były to konkretne działania, a innym razem – tolerowanie zmian itd. 

Pojawia się pewne pytanie: co było powodem, że Polska od II połowy 2019 r. weszła do grona liderów inflacji w UE? Owszem, podobnie było w latach 2009-2012, ale przy radykalnie niższej inflacji i mniejszym zróżnicowania w ramach UE. Moim zdaniem prowadziliśmy politykę tolerowanie relatywnie wysokiej inflacji w przekonaniu, że trzymamy rękę na pulsie i że mamy kontrolę nad inflacją. A nawet jeśli tej kontroli nie mamy, to nie będzie to miało poważniejszych konsekwencji. Tymczasem życie napisało swój scenariusz. Inflacja poszybowała w górę. W rozrachunku wad i zalet własnej waluty, świadomą lub nie utratę kontroli nad inflacją (lub konieczność przejściowego tolerowania wysokiej inflacji) obrońcy własnej waluty i polityki pieniężnej pomijają. A szkoda, bo inflacja i ujemne realne stopy procentowe mocno dały się nam we znaki. 

Trzymanie się własnej waluty ma swoje konsekwencje. Doświadczyliśmy tego i dobrze by było, gdyby przeciwnicy euro odnieśli się do tego. Wmawianie społeczeństwu, że własna waluta to tylko zalety, to nieprawda. Trzymanie się własnej waluty ma też wady i bywa niebezpieczne oraz kosztowne dla społeczeństwa. Szczególnie gdy decydenci są przekonani, że czują gospodarkę i potrafią z właściwą siłą i we właściwym czasie pociągać za sznurki w przekonaniu, że prowadzą dobrą dla kraju politykę gospodarczą we współpracy z NBP/RPP. Tymczasem bywa, że się mylą lub sytuacja wymyka im się z rąk. 

 

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Zarabianie na nieruchomościach mieszkaniowych. Stopa zwrotu niekoniecznie szokująca.

Czytając artykuły o inwestowaniu na rynku nieruchomości na portalach finansowych, uderza podziw i przekonanie, że stopa zwrotu z nieruchomości musi być zawrotna. Sensacyjne artykuły o tym, jak w tym czy innym mieście wzrosły ceny mieszkań i ile można było na tym zarobić, tylko to podsycają. Oczywiście nikt nie kwestionuje istnienie tzw. złotych strzałów. Zapewniam jednak, że na innych rynkach też one istnieją. Generalnie, jeżeli ktoś uważa, że na nieruchomościach mieszkaniowych najlepiej się zarabia, może być w dużym błędzie. Wbrew pozorom stopa zwrotu nie jest szokująca.

Weryfikacja danych nie wymaga wielkiej mitręgi, pod warunkiem, że pójdzie się na małe uproszczenia nie rzutujące (zapewniam) negatywnie na finalne wnioski. Analizę cen mieszkań i ich zmienności można oprzeć na badaniu relacji wpływów z wynajmu kupionego mieszkania lub po prostu z liczenia stopy wzrostu cen mieszkań na rynku. O ile ceny mieszkań można pozyskać w excelu z raportów NBP (dane w układzie kwartalnym), to z najmem jest gorzej. Po prostu brak dostępnych za darmo baz danych. Ten czy ów portal potrafi udostępniać dane, po czym zmienia się podejście portali lub zasady prezentowania danych itd. i w efekcie po kilku krótkich latach udostępniania danych dot. stawek wynajmu zostaje przerwane/zmienione. Oczywiście można spisywać dane z udostępnianych za różne okresy tabel i analiz lub spisywanie bieżących stawek z portali zajmującymi się rynkami nieruchomości, ale to mnóstwo manualnej roboty.

W rzeczywistości już tylko przegląd udostępnianych w wyszukiwarkach internetowych wszelakich grafik (jedną z nich załączam) prowadzi do prostego wniosku: stopa zwrotu z wynajmu mieszkania, to raptem mniejsze lub większe kilka procent. Szału więc nie ma.

Podobnie z inwestowaniem rozumianym jako sprzedaż mieszkania zakupionego wcześniej. Roczna stopa wzrostu oparta na cenach z rynku wtórnego w oparciu o dane z NBP, daje wartość (w zależności od grupowania miast do analizy) między 7% a 8%.

Pomijam świadomie detale dotyczące liczenia stóp zwrotu. W rzeczywistości niewiele wnoszą do finalnych wniosków. Celem wpisu jest pokazanie, że przeciętna stopa zwrotu z nieruchomości nie szokuje i  nie jest to taki łatwy zarobek jakby się pozornie wydawało. Nie będę się już rozpisywał o problemach związanych – przykładowo – z najmem (niszczenie lokalu przez użytkowników, ryzyko prawne itd.). Analiza stóp zwrotu z powszechnie dostępnych instrumentów finansowych i ich rozkłady zmienności pokazują, że rynek nieruchomości zbliżone stopy zwrotu. Nawet stopa zwrotu liczona jako wynajmem z docelową sprzedażą nieruchomości (mieszkania) niczego istotnego do rozważań nie wnosi.

Po co ten wpis? Inwestycje/oszczędności warto dywersyfikować. Jeżeli jednak kogoś na zakup mieszkania nie stać, bo ma za małe oszczędności, to nie ma powodu do nadmiernego żalu.

Ilustracja prezentująca stopy zwrotu pochodzi z opracowania Biura Maklerskiego Banku Pekao.

 

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

PKB a Deficyt Finansów Publicznych. Kusząca i niebezpieczna zależność.

Ta choroba jest zaraźliwa. Chcemy żyć jak mieszkańcy krajów rozwiniętych i bogatych. Nie chcemy, podobnie jak oni, oglądać się na jakieś finansowe ograniczenia, ryzyka itd. Nie chcemy słyszeć, że na coś brakuje, że są jakieś priorytety. A jak brakuje? To zwiększajmy deficyt finansów publicznych (DFP) i zadłużenie.

Powoli coraz więcej ekonomistów zwraca uwagę na to, że rozwinięte kraje demokratyczne zaczynają się uzależniać od długu. Wciąż decydentom w wielu zadłużonych krajach wydaje się, że znaczny DFP jest przejściowy i w kolejnych latach, dzięki wzrostowi gospodarczemu, DFP będzie mniejszy lub się go zlikwiduje (sprowadzi do zera), a relacja dług/PKB zacznie się poprawiać. I taka to ma być recepta na dynamiczny rozwój, sukces i powodzenie obywateli.

Takie podejście stało się popularne wśród decydentów PiS oraz wielu komentatorów społeczno-politycznych w ostatnich kilku latach. W Polsce zaczęto wierzyć, ze nadeszła nowe era w makroekonomii. Że zarządzając odpowiedni skalą DFP, tempem PKB i zadłużeniem wynaleźliśmy złotą regułę zapełniającą bezpieczny wzrost i wychodzenie z kłopotów. Wygląda też na to, że i obecna koalicja rządowa wierzy w ten nowy paradygmat. Pytanie i problem tylko w tym, czy i na ile składniki tego paradygmatu są przewidywalne i są sterowalne przez polityków czy generalnie decydentów. Ja mam co do tego wątpliwości.

Spójrzmy na polskie dane. Zejście tempa PKB poniżej 4% powoduje wzrost DFP. O ewentualnej stabilizacji DFP możemy mówić przy dynamice PKB w przedziale 3 do 4% i przy założeniu, że politycy potrafią podejmować trudne społecznie decyzje. Zapanować nad DFP, czyli sprowadzić go do przedziału od 0 do 2%, potrafimy na ogół przy rozkręcaniu gospodarki do przedziału 5 do 6% rocznego realnego tempa PKB. Lub przy wzroście 4% i determinacji polityków.

Układ danych pod koniec rządów PiS zdaje się jednak sygnalizować, że wiara iż panujemy nad zależnością między PKB a DFP, jest cokolwiek wątpliwa. Spowolnienie gospodarcze będzie najprawdopodobniej przejściowe, a tymczasem DFP na koniec września’23 wystrzelił do 5,4%. Teraz pozostaje nam już tylko wiara, że gospodarka szybko odzyska wigor. A co jeśli nie?

Zwracam na powyższe uwagę, bo odnoszę wrażenie, że zaczyna nam się udzielać dość powszechne w UE lekceważenie DFP i lęk przed oburzeniem społecznym w reakcji na trudne decyzje. Zarządzanie finansami państwa nie może polegać na wierze w szczęśliwy układ wielkości makroekonomicznych w średnim czy dłuższym terminie.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Płaca minimalna. Polska na tle UE.

Warto wrócić do tego tematu, bo jest wielce prawdopodobne, że w tym roku wynagrodzenie minimalne w relacji do wynagrodzenia średniego przekroczy 50% i to wyraźnie. Jak będzie, to się oczywiście okaże. Była szansa na przekroczenie progu 50% w ostatnich latach, ale inflacja i pogoń wynagrodzeń za nią to uniemożliwiała.

Wpierw szybkie spojrzenie na dane z krajów UE. I tu już pierwsze przeszkody. Eurostat podaje dane w dwóch zestawach. Za okres 1999-2009 w oparciu o dane (klasyfikacja działalności gospodarczej) NACE rev. 1.1. i za okres 2008 do obecnie (dane są na 2022 r) wg NACE rev. 2. Zmiana NACE ma niewielki wpływ na dane, co widać po latach nakładających się (2008, 2009). Kolejny mankament, to niewielka liczba państw wykazywanych na początku tabeli za 1999-2008. Przykładowo, w latach 2000 i 2001 wykazywanych jest raptem 11 państw z grona ówczesnych i późniejszych członków UE. Polska wykazywana jest od 2002 r. W drugim z wymienionych zestawień podaje się dane dla ok. 19 krajów członkowskich rocznie. Niepełna baza porównawcza, to m.in. problem tego jak definiujemy płacę minimalną. Coś co jest płacą minimalną lub ma jej cechy, występuje niemal we wszystkich krajach członkowskich. Niestety nie w każdym przypadku da się to sprowadzić do wspólnego mianownika. No więc, podsumowując, jest jak jest, ale i tak da się z tych liczb stworzyć pewien obraz i osadzić w nim Polskę.

Średnia relacja płacy minimalnej do wynagrodzenia średniego nie ulegała w minionych 20 latach jakimś gwałtownym zmianom w UE. 20 lat temu było to ok. 41% i w zasadzie przez kolejne 10 lat wskaźnik (średnia dla krajów UE) wzrósł jedynie do 42%. Przez kolejne 10 lat, średnia relacja w UE wzrosła do 45,5%. Dane Eurostatu kończą się na 2022 r. Tak więc przez 20 lat UE średnia relacja płacy minimalnej do średniej wzrosła z 41% do 45,5%. Niewiele i nie rozstrzygam czy to dobrze czy źle, bo wbrew pozorom ocena nie jest taka prosta.

W uzupełnieniu do podanych wyżej danych należy zaznaczyć, że miedzy krajami UE jest spore zróżnicowanie. Żeby uniknąć zanudzania statystyką podam tylko, że trzeci i pierwszy kwartyl odchylają się od średniej o ok. 3,5 pp. w ostatnich 10 latach. 

A jak było w Polsce?

Opisując Polskę, przejdę na nasze dane, czyli wynagrodzenie minimalne dzielę przez średnie wynagrodzenie w gospodarce. Wskaźnik jest niemal identyczny jak podawany przez Eurostat, a dzięki temu zyskujemy wyliczenia za 2023 r. i lata 90-te.

Polska wykonała w minionych 20 latach ogromny skok. W latach 2000-2007 średnia to 36%. Z dzisiejsze perspektywy możemy powiedzieć, że był to wynik słaby, niemniej porównywalny z krajami naszego regionu. Prawdziwy skok zaczął się po 2007 r. Nie wnikając w detale, w 2023 r. sięgnęliśmy niemal 50%. Podobny wynik był już w latach 2020 i 2021. W drugiej połowie rządów PiS zapewne przebiliśmy 50%, ale kryzysy (covid), inflacja itd. to uniemożliwiły.

Już tylko spojrzenie na wykres plus dane innych krajów sugerują jak bardzo zmieniło się w Polsce podejście do wynagrodzenia średniego. Wykres prezentuje dane z okresu 30 lat. To były różne okresy naszej gospodarki i podejście do płacy minimalnej ulegało zmianie. Warto jednak zauważyć, że zaledwie przez kilka lat nasz wskaźnik możemy postrzegać jako relatywnie niski. Po 2006 r. dokonaliśmy w Polsce radykalnej zmiany, by w obecnej dekadzie zajmować 5 lub 4 miejsce pod względem wysokości wskaźnika. A jest bardzo prawdopodobne, że w tym roku wyraźnie te 50% przebijemy (nie wykluczam, że możemy się otrzeć o 55%).

Zaprezentowane dane, to głównie analiza statystyczna. Analiza makro i mikroekonomiczna oraz społeczna zmian wysokości płacy minimalnej, to duży obszar do dyskusji i sporów. Mało kto już pamięta, że te gorące spory miały i u nas miejsce i zapewne jeszcze nie raz będziemy ich świadkami. Jedno z kluczowych pytań, to jak wysoka powinna być płaca minimalna i w jakim tempie powinna być zmieniana. Nie jest przypadkiem, że średnia unijna zmieniła się z minionych latach ledwo o 4,5 pp zaliczając przy tym długie okresy stagnacji i że jest gdzie jest. My w tym czasie zrobiliśmy skok o blisko 12 pp. Nie chodzi o to, że jesteśmy na poziomie ‘okrągłej’ wartości 50%, czy też że od lat wszyscy powtarzają, że 50% to max i wyżej się nie powinno. Tak wysoka płaca minimalna ma swoje dobre i złe strony i dobrze, żebyśmy mieli tego świadomość. Tym bardziej, że niektóre środowiska i organizacje (nie tylko polskie) sugerują, że docelowym poziomem płacy minimalnej powinien być poziom 60% wynagrodzenia średniego w gospodarce. To temat doprawdy szeroki i ciekawy. Zainteresowanym polecam przegląd wiedzy o płacy minimalnej. Śmiało można zacząć chociażby od Wikipedii i podobnych źródeł. Jak kogoś to wciągnie, to w internecie dostępnych jest sporo zestawień, opracowań i analiz.

 

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Jeden komentarz

“Korzenie zła”. Historia SKOK-ów wg braci Sekielskich.

Film braci Sekielskich “Korzenie zła” miał zaprezentować historię SKOKów głównie w oparciu o SKOK Wołomin. O samych SKOKach film niewiele mówi. Twórcy skupili się na wątkach związanych z jednym z największych Kas i zaprezentowali je w konwencji kryminalno-szpiegowskiej. Przypominam wobec tego mój tekst z grudnia 2014. Tekst napisany niedługo po tym, jak SKOKi dostały się w końcu pod nadzór KNF i na światło dzienne zaczęły wychodzić problemy finansowe części z nich.

SKOK-i. Chyba nie o to chodziło.

Temat Spółdzielczych Kas Oszczędnościowo Kredytowych (SKOK) jakoś tak nie potrafi się przebić do mediów by stać się przedmiotem poważnej debaty publicznej. A szkoda, bo jest kilka powodów dla których warto rolę SKOK i ich dotychczasową historię przedyskutować. Z jednej strony dochodzące od lat informacje o patologiach w SKOK, potwierdzone przez KNF. Z drugiej zaś, SKOK tak naprawdę od dawna nie są tym czym pierwotnie miały być.

Obywatel taki jak ja, by czegoś dowiedzieć się o sektorze SKOK, ma do dyspozycji spory już wachlarz informacji. Dane KNF i GUS o sytuacji finansowej SKOK. Ciekawy i wnikliwy materiał opisowy KNF dot. sytuacji prawno-finansowej SKOK. Oraz bogaty materiał tzw. zwykłych mediów, które od co najmniej 10 lat, opisują co się w SKOK dzieje. I mam tu również na myśli m.in. media jak tygodnik Polityka czy Gazetę Wyborczą, które od lat opisują nieprawidłowości w funkcjonowaniu SKOK i – co trzeba podkreślić – wygrywają procesy z ‘obrońcami’ SKOK.

To iż dalej będę dość krytyczny wobec SKOK, odnosi się do dotychczasowych doświadczeń i praktyki, a nie samej idei przyświecającej SKOK w chwili ich powoływania. SKOK mogą i powinny dalej istnieć.

SKOK powstały w oparciu o ustawę z 1995 r. Ustawa ta dawała ramy prawne dla czegoś co potocznie znamy pod nazwą kas zapomogowo-pożyczkowych. Tworząc SKOK otwarto drogę dla działalności depozytowo-kredytowej poza systemem bankowości komercyjnej oraz tzw. lichwiarskiej. Ustawa o SKOK skierowana była do małych społeczności powiązanych zawodowo, organizacyjnie, społecznie itp. Członkowie tych społeczności, znając się wzajemnie, mieli mocno redukować ryzyko działalności, decydować o polityce finansowej. Dodatkowo, co warto podkreślać, SKOK to spółdzielnie gdzie działalności instytucji opiera się na osobach, a nie wniesionym kapitale. Oprócz tego korzyścią dla członków SKOK miał być fakt iż są one (formalnie) instytucjami typu non-profit i dość szybko SKOK zostały zwolnione z CIT. Dzięki temu możliwość korzystnego lokowania depozytów i  – przede wszystkim – zaciągania kredytów otrzymały osoby, które dla bankowości komercyjnej nie były przedmiotem zainteresowania lub usługi były za drogie i trudne do zdobycia. SKOK co do zasady skierowane były do osób fizycznych, a oferta finansową dla małych firm miała być ograniczona praktycznie do członków SKOK. Te i szereg innych ograniczeń (np. produktowe) miało uniemożliwić (czy raczej utrudnić) wejście SKOK na pole bankowości komercyjnej, gdzie inna jest skala, zakres działalności, wymagania i inne ryzyka.

Jak się szybko okazało, osoby i instytucje kierujące sektorem SKOK, niemal od razu porzuciły ideę tworzenia małych instytucji finansowych dla małych społeczności i zaczęły tworzyć (lub przynajmniej akceptować) coś na kształt sektora komercyjnego o działalności zbliżonej do bankowej. Dość łatwo i zgrabnie ominięto ograniczenia dotyczące członkostwa (m.in. pomysł na zapisanie się  do ogólnopolskich związków czy stowarzyszeń). Samo członkostwo w spółdzielniach i wynikające stąd prawa, stały się tylko atrapą. Już od drugiej połowy lat 90-tych, sektor SKOK zaczął coraz silniej odchodzić od tego czym miał być. Obok małych SKOK opartych na zakładach pracy, innych społecznościach czy dość ograniczonych regionalnie, powstało kilka- kilkanaście SKOKów na które przypada niemal trzy-czwarte aktywów sektora. To są już duże podmioty o ponadregionalnym zasięgu. Zaledwie 13 (z 55) SKOKów ma liczbę członków do 5 tys. osób. Jak sądzę, powyżej tej liczby doprawdy trudno mówić o społeczności, w której ludzie się znają.

Z biegiem lat sektor SKOK dynamicznie się rozwijał. Aktywa rocznie rosły w tempie dwucyfrowym. W połowie tego roku sektor miał 2,7 mln klientów (czyli de facto spółdzielców) i aktywa o wartości ponad 18 mld zł. Biorąc pod uwagę silne powiązania personalno-kapitałowe oraz o innym charakterze w sektorze, postał organizm quazi bankowy , który w rankingu banków (wg wartości aktywów) zająłby miejsce pod koniec drugiej dziesiątki.

Rozrost sektora SKOK na przestrzeni lat dość szybko pozwolił dostrzec jego wady, których skutki właśnie odkrywa KNF. Działania osób i instytucji odpowiedzialnych za funkcjonowanie sektora SKOK i poszczególnych składników, wskazują że już w pierwszych latach po wejściu w życie ustawy (1995) sektor SKOK był przekształcany praktycznie w sieć komercyjnych instytucji finansowych. Z biegiem lat liczba SKOK malała na rzecz dużych instytucji, które z ruchem spółdzielczym nie mają wiele wspólnego. Ustalone zasady zarządzania ryzykiem i nadzoru nie były do tego dostosowane, czego efekty były już widoczne przed kilku laty. Do tego sektor SKOK okazał się podatny na kontakty ze światem polityki. Zależność była zresztą obustronna. Kierownictwo sektora chętnie kontaktowało się i wspierało media i polityków reprezentujących prawicę, a ci bronili i lobbowali na rzecz SKOK jak tylko mogli. W efekcie system SKOK dostał się pod kontrolę KNF dopiero dwa lata temu, a pod opiekę BFG rok temu. Zdecydowanie za późno.

Obecnie dwa SKOKi oddano bankom komercyjnym, a dwa w zasadzie zbankrutowały, ponieważ na ‘leczenie’ było już za późno. Złożone w nich depozyty odpowiadają za 26% depozytów sektora, a liczba członków to 11% członków SKOK ogółem. Natomiast sam tylko SKOK Wołomin to ok. 20% portfela kredytowego SKOK ogółem. Generalnie jakość portfela kredytowego sektora SKOK w chwili przejęcie kontroli przez KNF była zdecydowanie gorsza od wyników w sektorze bankowym.

Najgorsze jest to, że przejęcie nadzoru (KNF) i odpowiedzialności (BFG) za SKOK przez ‘państwo’ ujawniało tragizm sytuacji. Zakres powiązań kapitałowych i personalnych w systemie SKOK oraz podpisane wcześniej umowy mocno utrudniają restrukturyzację zagrożonych SKOK. Niestety odpowiedzialność (konsekwencje) za błędy spada na sektor bankowy i jego klientów. W przypadku SKOK Wspólnota i Wołomin trzeba było uruchomić wypłatę depozytów ze środków BFG. Wartość depozytów które muszą być formalnie spłacone przekracza rozmiary strat klientów z powodu bankructwa AmberGold.

Wbrew pozorom, wg danych KNF, SKOK wcale nie kierowały swoich usług tylko do osób o małych zasobach kapitałowych czy nie będących przedmiotem zainteresowania sektora bankowego. Wielkości depozytów i kredytów potwierdzają, że SKOK stały się organizmami komercyjnymi z usługami dla dobrze uposażonych klientów. Zresztą w ostatnich latach chyba w każdym mieście było widać jak placówki SKOKów z bocznych ulic przenosiły się na główne ulice handlowe.

Rozwój SKOK potwierdził iż patriotyczne budowanie sektora finansowego opartego na krajowym kapitale i przy niezdrowym powiązaniu ze światem polityki, kończy się nieszczęśliwie i rodzi szereg patologii za które płacą obywatele. Historia SKOK to dobry przykład na to czym się kończy ‘patriotyzm’ w finansach i niebezpieczne związki ze światem polityki. Biznesowi i polityczni autorzy porażki mogą obecnie ponieść co najwyżej karę polityczną i moralną. Kary finansowej nie będzie. Za błędy w nadzorze SKOK zapłacą przede wszystkim klienci banków, ponieważ w SKOK nie występuje odpowiednik kapitału właścicieli (władz) w rozumieniu spółek z oo czy sa oraz odpowiedzialności za błędy.

SKOK miały być szansą na rozwój usług finansowych poza systemem komercyjnym, gdzie nadzór i zasady zarządzania ryzykiem miały być zastąpione społeczną kontrolą i wspólnym zarządzaniem. Sądzę, że skromny procent sektora obecnie odpowiada tej idei. Pozostała część szybko poszła w stronę bankowości komercyjnej upatrują w tym szansy na sukces czy sposób na przetrwanie. Niestety nawet dynamiczny ich rozwój nie był w stanie zapobiec finansowym skutkom patologii i błędów w części SKOK. (również) Niestety kierownictwo sektora i jego nadzór nie przeciwdziałały brnięciu sektora w stronę obszaru zastrzeżonego dla bankowości komercyjnej.

To paradoks, ale sami twórcy i zarządzający SKOK i ich polityczni mocodawcy, ośmieszyli ideę ‘uspołecznionych’ usług finansowych. Pozostaje tylko wierzyć, że uda się powrócić do tej szczytnej idei w szerszym zakresie niż obecnie.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Orlen zaniża ceny benzyny. Zaniża też inflację.

Zawarty w tytule zarzut dotyczący cen benzyny można już było stawiać ostrożnie miesiąc temu. Wolałem się wstrzymać z oceną z uwagi na to, że niejednokrotnie widoczny jest pewien rozjazd cen (kierunek zmian) surowca i paliw na stacjach. Wrzesień nie pozostawia już złudzeń: Orlen zaniża ceny na stacjach względem zmian cen surowca. Od lipca cena surowca przeliczona na pln wzrosła o prawie 30%, a ceny paliw w dystrybutorach minimalnie spadły. Owszem w przeszłości zdarzały się takie różnice w dynamikach i kierunkach zmian cen, ale w tak względnie spokojnych czasach (warunki rynkowe) raczej nie.

Niska cena wzbudziła zazdrość przygranicznych sąsiadów, wycina konkurencję oraz sprzyja popytowi. Efekt? Nie trzeba było długo czekać. Media zaczęły publikować doniesienia z kraju o incydentalnych brakach paliwa, ograniczeniach tankowania, czy dziwnych awariach dystrybutorów. To raczej sytuacje incydentalne, ale są pierwszym sygnałem skutków manipulacji ceną w oderwaniu od warunków rynkowych.

Oczywiście każdy szuka odpowiedzi na pytanie: ile kosztowałaby benzyna i olej napędowy, gdyby nie zabawy Orlenu? Wg moich szacunków ceny paliw powinny być większe przynajmniej o 20%. Jeżeli więc obydwa typy paliw są po ok. 6 pln na stacjach Orlenu obecnie, to w rzeczywistości (tzn. bez prezentu od prezesa Obajtka) paliwa powinny kosztować 7,2 pln za litr. Moje szacunki są w okolicy ‘ostrożnych’, bo są i tacy ekonomiści, którzy mówią o 7,5 pln za litr. Przy napełnieniu baku samochodu osobowego, dzięki Orlenowi, przeciętny Polak oszczędza kwotę rzędu 60 pln. A więc sporo i może się to obywatelom podobać. Niestety takie prezenty mają swoje konsekwencje i zapewniam, że Orlen w najbliższych tygodniach cenami na stacjach zacznie odrabiać straty wywołane sztucznym przytrzymywaniem cen.

Po co Orlen to robi? Zbliżające się wybory i próba pomocy NBP w ‘zwalczaniu’ inflacji, to jedyne lub główne tłumaczenia. To tylko pozornie korzystne dla konsumentów. Obecne zabawy ceną paliw w wykonaniu Orlenu nie są nowością. Wpierw w okresie zimowym Orlen miał nas oswajać z wyższymi cenami , by – jak argumentował Orlen – unikać szoków cenowych. Relacja i tempo zmian cen surowca i paliw w I poł roku na stacjach też budzi sporo pytań. No i teraz ewidentne i niepotrzebne przytrzymywanie koniecznego wzrostu cen detalicznych w wrześniu. Sam Orlen w sprawie cen paliw, albo milczy, albo podaje mało poważne uzasadnienia. A pytań jest mnóstwo, w tym i to czy Orlen do przytrzymywania niskich cen wykorzystuje paliwo zaliczane do rezerw interwencyjnych. Jeżeli tak, to mamy do czynienia ze skandalem.

Jako że Orlen jest bardzo aktywny nie tylko na rynku paliwowym, to jest też pytanie czy próbuje pomóc NBP w przejściowym zbijaniu inflacji. Efekt nie jest może piorunujący, ale jednak . Wg moich szacunków, bez sztucznego przytrzymywania niskich cen paliw, inflacja mogłaby sięgnąć 9% we wrześniu. Formalnie i tak byłaby jednocyfrowa, ale 9% a niemal 8% (8,2%) brzmi jednak inaczej. Pozwala to m.in. NBP na prezentowanie w mediach sprytnie dopasowanych statystyk do udowadniania rzekomego zatrzymania wzrostu cen.

Przypadek Orlenu to ciekawe studium działania firmy o państwowym kapitale, która dominuje na swoim rynku i ma ambicje oraz przyzwolenie na wątpliwe ekonomicznie i moralnie działania inspirowane przez NBP oraz rząd. Kapitał państwowy ma niestety swoją ciemną stronę. To nie pierwszy tego typu przykład w minionych kilku latach.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Wydatki na obronność.

Temat już podejmowałem w ubiegłym roku, ale wygląda na to, że warto go przypomnieć. Powodem jest uporczywe wmawianie przez partię rządzącą, że dopiero po 2015 r. zaszła w nakładach na obronność radykalna zmiana, czyli oczywiście poprawa. Przy okazji politycy PiS podają szereg innych manipulacji danymi (radykalny wzrost liczebności armii), ale to już zostawię na inna okazję.

Po raz kolejny zestawiłem dane prezentujące wydatki Polski na obronność i odniosłem je do pozostałych członków UE. Tym razem z grupy usunąłem Grecję, ponieważ ma relatywnie wysokie nakłady i ‘psuje’ to wartości maksymalne w rozkładzie, co niewprawnego czytelnika i analityka danych może wprowadzić w błąd. Już tylko dla porządku dodam, że w relacji do PKB Grecja w okresie 2004-2021 odnotowywała nakłady średnio na poziomie 2,6%, co jest wartością wyjątkową na tle UE. Można przypuszczać, że powodem jest położenie geograficzne Grecji.

Ale do rzeczy…

W analizie korzystam z danych Eurostatu, który sprowadza wydatki na obronność do wspólnego mianownika, co daje możliwość porównaniu krajów członkowskich. W naszym przypadku oznacza to redukcje wydatków do PKB dość znaczną w porównaniu z danymi krajowymi. Przykładowo w 2020 r. wg Eurostatu nakłady na obronność wyniosły 1,7%, a wg metodologii krajowej niemal 2,2 %. Różnica w danych wynika z różnic definicyjnych i pompowania wydatków wg metodologii krajowych o pozycje dość luźno związane z obronnością.

Eurostat udostępnia na chwilę obecną dane do 2021 r. włącznie. Co z nich wynika? Polska z nakładami na obronność w relacji do PKB miała wynik na poziomie 3-go kwartyla lub nieco korzystniejszy. To oznacza, że przynajmniej 75% krajów UE (bez uwzględniania Grecji) miało nakłady niższe od Polski. To stawia nas w dość korzystnym świetle. Ale czy to powód do dumy? Oczywiście nie. Konflikt rosyjsko-ukraiński tylko nam uświadomił i przypomniał, że Polska cierpi na chorobę krajów demokratycznych. Kraje te, pod wpływem ekonomicznych oczekiwań społeczeństwa i potrzeb,  spychają wydatki na wojsko na dalszą pozycję. I wbrew zapewnieniom PiS, nic się nie zmieniło w okresie 2016-2021. To, że PiS po 2021 – ewentualnie – podniósł relatywnie nakłady na armię lub planuje to dopiero zrobić, to żadna łaska. Mamy wojnę za wschodnią granicą i musimy uzupełnić luki w sprzęcie wojskowym przekazanym Ukrainie. Chyba mało kto już pamięta, że jeszcze półtora roku temu, gdy kryzys rosyjsko-ukraiński był pewny, to rząd PiS z uporem promował rozdawanie pieniędzy w ramach Nowego Ładu. Całkiem niedawno premier i prezydent zapewniali obywateli, że jesteśmy w tak dobrej sytuacji finansowej, że stać nas 13-tą i 14-tą emeryturę. Doprawdy? To dlaczego teraz mamy się zadłużać na wydatki związane z obronnością?

Tyle sucha statystyka do 2021 r.

Polska za rządów PiS (2017 r.) przyjęła plan rozwoju i wzrostu nakładów na wojsko. Jeszcze przed konfliktem ukraińskim nakłady miały rosnąć o średnio 5 pkt. bazowych rocznie do PKB (osiągając min. 2,5% w 2030 r.), co – biorąc pod uwagę skalę sztandarowych programów socjalnych PiS – jest wartością śmiesznie małą, żeby nie powiedzieć mikroskopijną. Dopiero konflikt za naszą wschodnią granicą radykalnie zmienił nastawienie władz do modernizacji armii i skali zakupów. Teraz mówimy już o 3%, 4% czy nawet 5% do PKB wydatków rocznie. Co chwilę podawane są nowe liczby i perspektywa dojścia do nich. Zapowiadamy potężne zakupy czołgów, wyrzutni rakiet i rozwój armii do 300 tys. ludzi (w tym 50 tys. terytorialsów) trąci lekką przesadą. Jestem przekonany, że wkrótce spuścimy z tonu i powrócimy do racjonalnej rozmowy o skali wydatków.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz