4 czerwca byliśmy świadkami ciekawego wydarzenia. W 25-tą rocznicę czerwcowych wyborów prezydent w swoim orędziu poruszył kilka tematów ekonomicznych. Ja chciałbym zwrócić uwagę na część dotyczącą wprowadzenia euro.
Prezydent w polskim systemie ustrojowym jest funkcją otoczoną wyjątkowym szacunkiem, ale dość symboliczną. Kreowanie i przeprowadzanie zmian – w tym makroekonomicznych – jest przede wszystkim w rękach władzy ustawodawczej i wykonawczej. Tym bardziej więc warto docenić, że prezydent zaproponował powrót do niełatwej dyskusji o wprowadzeniu euro. W obecnych warunkach politycznych, to godny szacunku akt – nie zawaham się powiedzieć – odwagi. Nawet obecna koalicja rządząca odłożyła dyskusje o euro na lepsze czasy.
Warto zwrócić uwagę w jaki sposób prezydent poruszył ten temat. Prezydent, z szacunkiem dla wszystkich stron sporu o euro, proponuje powrót do dyskusji w średnim terminie. A dokładnie po wyborach w 2015. Wszystkie siły polityczne dostały więc czas na merytoryczne przygotowanie się do debaty. Unikanie narzucania dyskusji zbyt szybkiego tempa jest słusznym posunięciem. Rozpoczęliśmy serię wyborczą w Polsce (przed nami wybory samorządowe, parlamentarne i prezydenckie), która nie służy rzetelnej dyskusji o euro.
Zaproponowanie powrotu do dyskusji za ponad rok nie wynika z jakiejś chłodnej kalkulacji politycznej. Moda na eurosceptycyzm w aktualnej debacie publicznej wśród ugrupowań prawicowych jest tak silna, że próba zmiany tego przed zakończeniem serii czekających nas wyborów, skazana jest na porażkę. Po zakończeniu wyborów i ustanowieniu nowej (lub tej samej) koalicji rządzącej, będzie można o euro podyskutować w spokojniejszej atmosferze i bardziej merytorycznie. Przejecie rządów przez koalicję prawicową z dominacją PiS zapewne nie pomoże dyskusji. I pewnie dlatego prezydent w orędziu położył nacisk na debatę merytoryczną a nie emocjonalną.
Prezydent zaproponował powrót do dyskusji o przyjęciu euro bynajmniej nie tylko z powodów ekonomicznych. Jak słusznie zauważył, wejście do strefy euro oznacza silniejszą integrację z Europą Zachodnią, a co za tym idzie, poprawę bezpieczeństwa w rozumieniu geopolitycznym. Użycie takiej argumentacji jest naturalne w obliczu kryzysu ukraińsko-rosyjskiego i ciekawym argumentem, który w dotychczasowych sporach o euro był lekceważony.
Sam głos prezydenta za euro nie jest jeszcze przesądzającym w polskiej debacie o rezygnacji ze złotego. Wydaje się jednak, że prezydent może przyczynić się w trakcie swojej kadencji do przełamanie negatywnego i pełnego podejrzeń postrzegania UE, strefy euro i samej waluty euro.
Przed zwolennikami euro jest kilka lat ciężkiej pracy by zmienić postrzeganie UE jako projektu politycznego oraz pokazać, że rezygnacja z własnej waluty nie oznacza utraty suwerenności czy katastrofy gospodarczej, czego zdaje się obawiać część społeczeństwa.
Łatwo nie będzie, ponieważ media i ugrupowania polityczne przeciwne (lub zdystansowane) do euro, nie uprawiają argumentacji merytorycznej. A trudno spierać się merytorycznie z kimś kto argumentom merytorycznym przeciwstawia straszenie utratą suwerenności i tożsamości narodowej. Trudno dyskutować ze środowiskami, które straszą wzrostem cen, jaki rzekomo wywołuje przyjęcie euro, mimo iż dostępnych jest szereg opracowań które temu przeczą.
Nikt oczywiście nie twierdzi, że integracje ze strefą euro to same zalety. Niewątpliwie jednak bilans jest pozytywny i moim zdaniem warto tek krok podjąć.
Pytaniem pozostaje czy przychylne euro słowa prezydenta są wydarzeniem jednorazowym czy też prezydent będzie konsekwentnie do tego tematu wracał do końca swojej kadencji. Prezydent ma szanse poprawić nastawienie Polaków do UE, strefy euro i samej waluty euro i zmusić oponentów do merytorycznej dyskusji.