Przyznam, że media wciąż potrafią mnie zadziwić i to pomimo iż jako szczęśliwy posiadacz telewizora z kablówką i codziennie mając styczność z prasą, mógłbym powiedzieć: o mediach wiem już wszystko. Dałem się jednak zaskoczyć po raz kolejny i to przez temat finansowy jak najbardziej. Kiedy w listopadzie w mediach pojawił się temat niecnych derywatów, które wpędzają nawet giełdowe firmy w finansowe tarapaty, byłem przekonany że kolejnym krokiem mediów będzie wyjaśnienie czytelnikom problemu i jednoznaczne wskazanie „winnego”. Bo moim zdaniem nie ma z tym problemu. Wątpliwości może budzić sposób w jaki można by pomóc poszkodowanym firmom, ale to już inna kwestia, którą muszą rozstrzygnąć banki i ich klienci.
Problemy kilku firm zostały publicznie omówione. Chyba tylko nadmierne poszukiwanie sensacji przez dziennikarzy, szukanie winnych przez poszkodowane firmy, poważne osłabienie złotego i zawirowania na rynku finansowym i sezon na generalne narzekanie na bankowców, spowodowały zabawne skierowanie wątku w stronę …(!?)…. poszukiwania rynkowych spekulantów i nierzetelnych bankowców. Ku mojemu zdumieniu, wicepremier Pawlak i kilku innych przedstawicieli PSLu, stwierdziło że trzeba coś zrobić, bo rynek opanowali spekulanci. Nerwy puściły również przedstawicielom kilku innych partii. Trudno się dziwić, że chętnych do przyznawania się do strat przybywało. W końcu nawet Kongres Przedsiębiorczości, widząc jak zabawny obrót przyjmuje cała sprawa, ogłosił iż nawet 30% może mieć poważny problem z powodu opcji. Zastanawiam się jak zbierano te dane. Ze znanych mi informacji publikowanych od czasu do czasu w mediach, które określały skalę stosowania zabezpieczeń przez niekorzystnymi zmianami kursów i typami wybieranych zabezpieczeń, wspomniane 30% jest jak sądzę grubo przesadzone. Jest to o tyle niesmaczne, że przedsiębiorcy błyskawicznie wyczuli szansę i przystąpili do frontu potępienia banków, szukając ratunku nawet u wicepremiera, a szantażując fatalnymi skutkami dla gospodarki. Krótko mówiąc – „spekulanci” bujają kursem, oszukują klientów na opcjach i generalnie na strategiach zabezpieczających przed niekorzystnymi zmiatany kursów walut czy cen surowców.
Do strat na instrumentach finansowych zaczęły się przyznawać największe polskie firmy. Straty firm oszacowano na kilkaset mln złotych z tytułu pozycji spekulacyjnych (wg szacunków Deloitte). Szersze szacunki strat łącznie zaczęto podawać w miliardach złotych. W opisach prasowych trudno było odnaleźć precyzyjny opis sytuacji w jakich podmioty gospodarcze decydowały się na zabezpieczanie przed zmiennością cen i równie trudno jest ocenić jaka skala zabezpieczenia i typ instrumentu byłaby najkorzystniejsze. Jednak już skala podawanych strat wskazywała, że w wielu z tych podmiotów poważnie przesadzono ze skalą zabezpieczenia i że faktycznie brak było dobrej symulacji zmian kursów. Mało tego, w wielu przypadkach można domniemywać iż próbowano zarabiać na zmianach cen walut, zapominając co jest podstawowym przedmiotem działalności. Oczywiście każdemu przedsiębiorcy wolno robić co zechce, nawet spekulowć. Tylko że wtedy pretensje powinno się mieć do siebie.
Warto więc przypomnieć, że zmiana cen walut i surowców jest immamentną cechą nieskrępowanego rynku. Ponadto, to przedsiębiorca decyduje co podpisuje i czy w ogóle ma ochotę zabezpieczać się przed czymkolwiek. Skutki stosowanych zabezpieczeń są łatwe do symulacji. To raczej po stronie przedsiębiorców wciąż brak wiedzy i wyobraźni. Dziwi mnie tłumaczenie, że zabezpieczano się przed wzmocnieniem waluty w tak dużej skali (można się domyśleć po ogłaszanych stratach na tle przychodów). Nadmierne wzmocnienie złotego w tym roku, które dla osób analizujących ten problem nie było wcale trudne do wskazania, jednoznacznie wskazywało że nie ma się co zabezpieczać w nieograniczonej skali przed dalszym wzmocnieniem. Ponadto, wbrew pozorom, zabezpieczanie przed ryzykiem kursowym wcale nie musi polegać na stosowaniu skomplikowanych strategii.
Umowa pomiędzy przedsiębiorcą a bankiem dotycząca instrumentów finansowych nie jest „czarną magią”. Jej skutki można łatwo zasymulować. Tak naprawdę, to tego typu umowy są może i prostsze z tego względu że mówimy o zmianie jednego parametru – kursu. Dowolnie manipulując jego wartością widać jakie przynosi konsekwencje w kontekście podpisywanych umów o zabezpieczenie. Ponadto historia naszego rynku walutowego wprawdzie jest dość krótka, to jednak bogata w wydarzenia bardzo pomocne przy wyznaczaniu rozkładu zmian na rynku walutowym. Samo osłabienie złotego nie może więc być zaskoczeniem. Pisząc, że umowy o zabezpieczenie kursowe są prostsze, miałem na myśli szereg innych jakie podpisują podmioty gospodarcze czy osoby fizyczne. W umowach o współpracy gospodarczej pomiędzy przedsiębiorcami, ryzyk o charakterze ekonomicznym i prawnym jest znacznie więcej. Na dodatek są często znacznie trudniejsze do określenia i skwantyfikowania.
Nie trafiają do mnie również tłumaczenie, że to wina bankowców którzy sprzedawali instrumenty finansowe. Przyznawanie się że firma nie wie co podpisuje, budzi rozczarowanie. Łapanie się argumentów o braku pełnej informacji o konsekwencjach, można odwrócić w formie pytania do poszkodowanych przedsiębiorstw. Ciekawy jestem czy sprzedając swoje usługi i towary, informują o zaletach i wadach swoich wyrobów potencjalnych klientów i wskazują czy akurat ich wyrób/usługa jest tą którą klient poszukuje i czy umowa z klientem jest nastawiona na obronę jego praw. Nie zamierzam również usprawiedliwiać sprzedawców usług finansowych. Mam nadzieję, że w środowisku bankowym (czy szerzej: usług finansowych) pojawi się temat o różnicy pomiędzy oferowaniem potrzebnego przedsiębiorstwu instrumentu a „sprzedażą” czy „wciskaniem”. Sprzedaż instrumentów zabezpieczających przez zmianą kursów, to nie oferowanie lokat terminowych. Warto też ponadto przypomnieć, że deklarowane problemy niektórych firm staną się problemem banków. Tak więc opowieści o tym jak to pewien bank świadomie akceptował umowy na derywaty podpisywane przez nieuprawnionego członka zarządu na ogromne kwoty czy innego nieuprawnionego pracownika, można sobie włożyć miedzy bajki. Jeżeli taka sytuacja miała miejsce, to jest to sprawa kryminalna i jeśli już, to fatalnie świadczy o zarządzaniu i kontroli w danej firmie. W takim przypadku bank jest na pozycji przegranej.
Problem rzekomego oszukiwania przedsiębiorców został nadęty do granic możliwości. I jeżeli ktoś chce z tego robić aferę, to proponowałbym zmianę tematu na jakość zarządzania ryzykiem w polskich przedsiębiorstwach.