Wyniki przedsiębiorstw w II kw 2007

Opublikowane przez GUS wyniki przedsiębiortsw niefinansowych po II kw 2007 r. potwierdzają utrzymywanie się gospodarki w trendzie wzrostowym dzięki coraz większemu krajowemu popytowi. Udział poszczególnych poziomów rachunku wyników w powstawaniu zysku netto oraz dynamika kosztów pozwalają stwierdzić, że kończy się już etap stałego poprawiania wyników przedsiębiorstw, a ich dalszy rozwój i bieżące funkcjonowanie będą w coraz większym stopniu wymagały zasilania kredytowego i odpowiedzialnego zarządzania. W obecnej sytuacji można mieć nadzieję że zarządy firm zwrócą uwagę na źródła powstawania zysku netto i nie zachłysną się silnym krajowym popytem, by nie zmuszać RPP do zbyt dużych podwyżek stóp.

[more]

Wyniki przedsiębiorstw w II kwartale potwierdzają, że gospodarka jest w dobrej kondycji z czego inwestorzy giełdowi są pewnie najbardziej zadowoleni. Przychody ze sprzedaży wzrosły nominalnie o 14% w porównaniu z II kw ubiegłego roku, czyli na poziomie średniej z pięciu poprzednich kwartałów. Niwelując efekt bazy z 2005 r., który spowodował przejściowe zwolnienie tempa, to praktycznie od II kw 2003 r. przedsiębiorstwa osiągają wzrost przychodów w rocznym tempie rzędu 13%. Przejście na dynamikę realną (po uwzględnieniu cen), potwierdza siłę i trwałość naszego wzrostu gospodarczego. Niemniej w dalszej części postaram się, dla ostudzenia euforii, zwrócić uwagę na pewne mankamenty i ewentualne zagrożenia. Przychody przemysły w II kw wrosły o 12,4%, a działów usługowych o 16,1%. Połowa działów przetwórstwa przemysłowego zwiększa przychody w tempie od średniego aż do 33%. Producenci wyrobów z drewna i działów tzw. przemysłu ciężkiego mkną w tempie dwudziestu kilku procent. Znaczną poprawę widać u producentów sprzętu transportowego. Generalnie w przemyśle, poza jednostkowymi przypadkami, działy osiągają pozytywną dynamikę wzrostu i to często dwucyfrową. Analiza źródeł przychodów daje częściową odpowiedź co jest przyczyną tych wzrostów. W II kw przychody eksportowe wzrosły jedynie o 9,6%. To efekt zwiększenia udziału popytu krajowego oraz mniejszego zainteresowania eksportem. Przyczyną tego ostatniego jest  jak sądzę większa opłacalność sprzedaży w kraju i wzrost popytu oraz popyt inwestycyjny. Tempo przychodów eksportowych było słabsze od krajowych już w poprzednim kwartale, ale w II kw różnica w dynamikach przekroczyła 6%. Znaczna dynamika przychodów w działach przemysłowych, wskazuje, że mogą to oni odebrać jako zapowiedź dalszego wzrostu popytu i okazji do łatwych zysków. Generalnie można się z tego cieszyć, ale należy nadal ze znaczną uwagą obserwować, czy aby moce produkcyjne nadążą za popytem i czy w dokonywane obecnie w przedsiębiorstwach szacunki popytu na najbliższe kwartały nie będą przesadzone.

Utrwalająca się poprawa koniunktury zachęciła przedsiębiorstwa do zwiększania skali inwestycji. Wartość inwestycji za I półrocze była aż o 35% większa od inwestycji w analogicznym okresie ubiegłego roku. Inwestycje więc przybierają na sile i to z kwartału na kwartał coraz bardziej. W przemyśle najsilniejsze wzrosty inwestycji mają miejsce na ogół  w działach o największych dynamikach wzrostu przychodów. Pod względem tempa wzrostu nakładów, usługi wyraźniej niż w przypadków przychodów przewyższają przemysł. Aż o 40% wzrosła wartość nakładów w sekcjach obejmujących transport, logistykę i telekomunikację. Brzmi imponująco, ale daleko nam jeszcze do skali nakładów z II poł. lat 90-tych. Nie będą analizował struktury nakładów, ponieważ wyjątkowy udział robót budowlanych w I kw  mógłby wypaczyć wnioski jakie się nasuwają po analizie danych. Gdyby więc poeksperymentować i skorygować wyniki nakładów w budynki i budowle o warunki meteorologiczne w I kw, to dynamika nakładów po I pół. byłaby o kilka procent mniejsza, czyli nieco poniżej 30%. Oczywiście i tak byłby to wynik bardzo dobry. Można mieć tylko nadzieję, że skutki inwestycji w porę uzupełnią coraz mniejsze wolne moce produkcyjne przedsiębiorstw i brak dostatecznej liczby pracowników. Nadal jednak się obawiam, że wobec silnego wzrostu popytu, podmioty ulegną pokusie podnoszenia cen. Należy zauważyć, że w utrzymaniu PPI na niskim poziomie pomagają nam złoty i producenci z działów od 30 do 35 (postęp technologiczny i konkurencja importu) oraz producenci paliw i wyrobów chemicznych. Można więc powiedzieć, że  dopisuje nam szczęście. W przypadku wzrostu inflacji w gospodarkach z którymi kooperujemy i dalszego wzrostu popytu, możemy być świadkami zmiany trendu PPI na niekorzystny.

Wprawdzie rentowność działalności uległa dalszej poprawie, to proponuje jednak głębiej przypatrzeć się na jakich poziomach powstał zysk netto analizowanego ogółu ok. 15 tys. największych przedsiębiorstw niefinansowych. Przede wszystkim przychody rosły w II kw o 0,3% szybciej niż przychody i nie lekceważyłbym tej informacji. Jest to zapowiedź, że wyniki przedsiębiorstw nie będą się w nieskończoność poprawiać. Świetne wyniki IV kw 06 i I kw 07 nie powinny nas zwieść. To że rentowność netto i brutto w II kw 07 są lepsze od ubiegłorocznych, to już głównie zasługa korzystnych sald przychodów i kosztów na poziomie operacyjnym i finansowym. Gdynie nie te pozycje, obydwa wskaźniki byłyby nieco niższe od ubiegłorocznych w analogicznym okresie (II kw). Tak więc przy porównywalnych warunkach i bez świetnego I kw tego roku, bylibyśmy świadkami powolnego (bardzo powolnego) spadku rentowności przedsiębiorstw już od IV kw ubiegłego roku. Potwierdza to jedynie zapowiedzi iż gospodarka polska raczej nie osiągnie szybszego tempa rozwoju od obecnego, co gracze giełdowi powinni wziąć pod uwagę.

Zobowiązania wobec dostawców na koniec II kw teo roku były większe o 15,1%, czyli rosły o 1% szybciej od przychodów i  należności od dostawców. Zadłużenie przedsiębiorstw wzrosło o 12,2% w porównaniu z końcem II kw 06  (na koniec 2006 r. o 6,1%), w tym zadłużenie krótkoterminowe aż o 30%. Informacje z ostatnich dwóch zdań potwierdzają, że firmom wyczerpują się już nagromadzone wcześniej rezerwy finansowe i coraz częściej swoje funkcjonowanie i rozwój muszą finansować kredytem bankowym lub przenosić na kooperantów. Potwierdzenie znajdujemy analizując wskaźniki płynności. W II kw 2007 kontynuują one minimalne spadki po rekordowych wartościach uzyskanych w III i IV kw ubiegłego roku.

Na pocieszenie jednak podam iż po I pół. liczba podmiotów wykazujących zysk netto w analizowanej grupie sięgnęła aż 75,4%, czyli o ok. 6% więcej niż rok temu. Tak więc zwiększa się jeszcze (to też nie będzie trwało wiecznie) liczba rentownych podmiotów, ale w porównaniu z I kw przyrost był już słabszy. Potwierdza to też udział przychodów osiąganych przez podmioty rentowne w przychodach ogółem.

Podsumowując, wyniki II kw potwierdzają utrzymywanie się gospodarki w trendzie wzrostowym dzięki coraz większemu krajowemu popytowi. Udział poszczególnych poziomów rachunku wyników w powstawaniu zysku netto oraz dynamika kosztów pozwalają stwierdzić, że  kończy się już etap stałego poprawiania wyników przedsiębiorstw, a ich dalszy rozwój i bieżące funkcjonowanie będą w coraz większym stopniu wymagały zasilania kredytowego i odpowiedzialnego zarządzania. W obecnej sytuacji można mieć nadzieję że zarządy firm zwrócą uwagę na źródła powstawania zysku netto i nie zachłysną się silnym krajowym popytem. Biorąc pod uwagę zarysowane wyżej tendencje, sądzę że podniesienie stóp procentowych o 0,25% co najmniej w celach prewencyjnych na jednym z najbliższych spotkań RPP jest więc zasadne.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Głód sukcesu pani minister?

Posłuchałem przemówień z Konwencji PiS i o ile z atmosferą szykowania się na wojnę można się już było oswoić, to postawa niektórych osób wciąż dziwi. Wciąż nie rozumiem, dlaczego osoby które wchodzą w skład rządu ale nie pochodzące z PiS czy środowisk sympatyzujących, dają się wciągać w prymitywną wyborczą walkę. Czym innym jest przedstawienie sukcesów faktycznych bądź domniemanych przez daną osobę (ministra), a czym innym branie udziału w ideologicznym spektaklu. Każdy minister czy urząd ma wręcz obowiązek przedstawić swoje sukcesy i odnieść do zarzutów, ale warto lepiej wybrać czas i miejsce. W sobotę mieliśmy okazję wysłuchać poglądów na rzeczywistość  zaprezentowanych przez minister Gilowską. Zwracałem już kiedyś uwagę, że kiedy przypomnieć sobie polityczno-ekonomiczną pryncypialność pani minister sprzed paru lat, to zestawienie tego z obecnymi poglądami i z wczorajszym spektaklem w którym uczestniczyła, wnioski są raczej smutne. Wchodzę w sferę polityki, bo pani minister zaczyna mijać się z faktami ekonomicznymi lub interpretować je na swoją korzyść. Mam nieodparte wrażenie że Zyta Gilowska próbuje na siłę udowodnić sobie i dawnym przyjaciołom z PO, jak wiele stracili doprowadzając do jej odejście z PO. Czy warto było? Na to pani minister pewnie już sobie odpowiedziała. Niemniej tak naprawdę stajemy się świadkami przemiany poglądów z liberalnych na zbliżone do lewicowych pani minister.

 „Wicepremier i Minister Finansów Zyta Gilowska podkreśliła w swoim wystąpieniu m.in., że ponad 6-procentowy wzrost gospodarczy to zasługa rządu. „Taki wzrost gospodarczy znaczy, że ludzie nam ufają i słusznie, ponieważ nie zawiedliśmy ani obywateli ani przedsiębiorców” – podkreśliła”

Nie mam ochoty brać udziału w sporach, czyją zasługą jest wzrost gospodarczy, bo to niepoważne i na dodatek dość trudne. Nie da się z dużą precyzją wskazać lat, które przyczyniły się do wzrostu gospodarczego. Na obecny wzrost pracowaliśmy długie lata. To raz. Dwa, wzrost gospodarczy zaczął się w II połowie 2003 r. i ekonomiści nie mieli wtedy wątpliwości że będzie i będzie to wzrost kilkuletni. Proponuje pani minister sięgnąć do prognoz gospodarczych. Obecna ekipa polityczna przejęła odpowiedzialność za kraj jesienią 2005 r. Niewielkie osłabienie wzrostu w 2005 r. to tylko efekt bazy. Inwestycje ruszyły z kopyta w 2006 r. i to nie z powodu zmiany władzy, ale przedsiębiorcy zauważyli że natykąją się na barierę produkcji przy dobrej koniunkturze międzynarodowej i rosnącym krajowym popycie. Skoro obecny wzrost to zasługa obecnego rządu z panią minister to jestem ciekawy czy symptomy rozjeżdżenia się popytu z podażą czy wzrost deficytu obrotów bieżących pani minister weźmie na swoje konto? Proponuje zajrzeć do Programu PiS z 2005 r. Tam nie ma ani słowa o świetnej koniunkturze jakiej już wtedy doświadczaliśmy. Już przed nastaniem rządów PiS w 2005 wiadomo było że spadnie bezrobocie i spora część społecznych problemów wynikających z ubóstwa ulegnie ograniczeniu. Już jako ciekawostkę przytoczę, że przedstawiciele PiS pytani co jest ich największym sukcesem, wymieniali ustawy o charakterze politycznym a nie gospodarczym. Ponadto wszelkie ekonomiczne niedoskonałości zrzucano na poprzednie rządy. Tak to już jest, że sukces ma wielu ojców (no i od niedawna matek). W takiej sytuacji pozostaje przywłaszczenie sobie sukcesu poprzez nie ustawy, zarządzenia i inne decyzję, a „zaufanie”. Czy to ma być recepta na sukces gospodarczy? 

Jej zdaniem, wzrost ten jest także efektem integracji z Unią Europejską. Jednak – jak podkreśliła wicepremier – ta integracja „słono Polskę kosztuje, ale znaleźliśmy te pieniądze”.

To zdanie jest szokujące. Nie sądziłem że tak łatwo pani minister przyjmie retorykę obecnego rządu. No cóż, takie były warunki zaproszenia na salę? Czy wg pani minister rachunek był nieopłacalny? O przystąpieniu do UE wypowiadamy się z wielką łaską i podkreślaniem rzekomo niekorzystnych warunków, ale pieniądze na narodowy program rozwoju (na drogi !) chętnie bierzemy. To poprzednie rządy musiały znaleźć pieniądze na pokrycie kosztów przystąpienia do UE. Obecny rząd nie robi łaski, że znajdzie pieniądze na składkę bo wpływy do budżetu od dłuższego czasu przekraczają prognozy.

Część oponentów tego rządu wmawia – mówiła Gilowska – że rośnie fiskalizm. Nieprawda! Ten rząd obniża podatki” – zaznaczyła minister finansów.

Bądźmy dokładni: ten rząd zadeklarował że je obniży i niektóre z nich zapisał w ustawach. Biorąc pod uwagę wpływy z podatków to powiedziałbym że rząd i pani minister ma dużą bezwładność w działaniu, bo zmiany można było wprowadzać szybciej i większe. Najpierw liczone są wyjątkowe wpływy do państwowej kasy, a dopiero potem – kiedy już wiadomo że nikomu nie trzeba będzie odbierać – podejmowana jest decyzja komu ulżyć. W programie PiS zadeklarowano likwidację podatku od zysków kapitałowych. I co dalej? Nic, bo fajnie tak pobierać wpływy zadysponowane przez rząd z udziałem SLD (likwidacja ulg bez spadku stawki).

Natomiast w jednym stanę po stronie pani minister. Zarzuty o rzekomym wzroście fiskalizmu, to bzdura, ale czasami powtarzana. Obecny rząd generalnie podatków nie podniósł, a wzrost wpływów to głównie efekt koniunktury.

Rząd Jarosława Kaczyńskiego – oceniła – ma świadomość odpowiedzialności za naród, zwłaszcza za najsłabszych. Przypomniała, że nakłady na ochronę zdrowia rosną o jedną trzecią. „Takiego wzrostu nie było nigdy wcześniej” – podkreśliła.
To nowość w poglądach pani minister, bo ja w jej szczytowym momencie popularności pamiętam jak piętnowała budżety za poprzedniego parlamentu za słaby wysiłek w walce o mniejszy deficyt. Te słabe efekty m.in. konsekwencja obrony najsłabiej zarabiających w ówczesnych okolicznościach gospodarczych. Kreowanie się dzisiaj na obrońcę słabych przy tak wyjątkowych wpływach budżetowych i poglądach sprzed paru lat, trochę rozczarowuje.

Argument o zwiększeniu nakładów na służbę zdrowia to już hipokryzja. W opinii dotyczącej strajku pielęgniarek (dział „Opinie” http://opinieekonomiczne.blox.pl/2007/07/Strajk-pielegniarek-moja-ocena-cz2.html) wyjaśniałem tą kwestię.

Wicepremier przypomniała, że redukcja składki rentowej dała dodatkowe środki 9 mln zatrudnionym. Zaznaczyła, że elementarna sprawiedliwość wymagała, by emerytom zaproponować wobec tego wzmocnienie rewaloryzacji. Poinformowała, że finanse państwa są gotowe by wprowadzić pełną ulgę prorodzinną.

Zabawę w „elementarną sprawiedliwość” i obniżkę składki rentowej można było podjąć dopiero w ostatnim czasie ze względu na wyjątkowe budżetowe wpływy. Jeżeli są one efektem pracy obecnego rządu, to proponuje pokazać jak się „robi” by wpływy budżetowe rosły w rocznym realnym tempie ok. 13%, czyli tak jak w ostatnich dwóch latach. Jeżeli to zasługa rządu i pani minister, to dlaczego tą wiedzą nie podzieliła się kilka lat temu? Jeżeli nastąpi zmniejszenie tempa wzrostu PKB w najbliższych latach, to kto będzie winny kłopotom wypełnienia zobowiązań podjętych przez obecny rząd?

 

Wykorzystując okazję proponuję lekturę tekstu Janusza Jankowiaka (Wybitnie nieprecyzyjna pani minister z II poł. Lipca tego roku). Ja skupię się na części wypowiedzi dotyczącej stóp procentowych i inflacji.

"(…) Mamy wyraźnie rosnący wskaźnik inflacji”  – potwierdza realny fakt redaktor.

„Żartuje pan?”" – oburza się pani wicepremier. „Jesteśmy chyba jedynym państwem w Europie, gdzie jeśli tylko wskaźnik inflacji przekroczy wartość środkową przedziału tzw. bezpośredniego celu inflacyjnego, podnosi się taki alarm, jakby zbliżała się asteroida. Mamy przedział 1,5 do 3,5 proc., bardzo dobrze się w nim trzymamy i nic nie wskazuje na to, żebyśmy mieli go przekroczyć”.

… i kolejny cytat:

 „Byłabym zdumiona, gdyby podniesiono stopy procentowe. Procesy inflacyjne są w Polsce pod kontrolą, a publiczne objaśnienia do decyzji Rady Polityki Pieniężnej, które w telewizji przedstawił pan profesor Czekaj, były absolutnie nieprzekonujące. Mało tego, były wybitnie nieprecyzyjne”.

Nie będę już omawiał tych wypowiedzi, bo na temat stóp i sytuacji makroekonomicznej, które je determinują sporo napisałem. Pani minister wpisała się w ten sposób w dość niechlubną tradycję zaklinania rzeczywistości dla uzasadnienia niskich stóp. Zastępowanie polemiki pewnością siebie niczego nie zmieni. Jest w programie PiS fragment o niskich stopach w celu pobudzenia inwestycji itp. Pani minister zbyt łatwo przeszła z ekonomią na pole polityki. Proponuje powrót do faktów.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Poodatek liniowy i pomysły na reformę finansów wg PO

Byłem ciekaw czy PO powróci do swoich planów podatkowych prezentowanych w II poł. 2005 r. przed najbliższymi wyborami. Oczywiście program zamieszczony na stronie internetowej Platformy Obywatelskiej zobowiązuje, ale z drugiej strony warto byłoby przemyśleć chociażby porażki sprzed dwóch lat, bo nieścisłości i świadome niedopowiedzenia zostały wyłapane przez politycznych konkurentów. W dzisiejszej prasie i ma stronach internetowych przypomniano podatkowe propozycje PO w najnowszej wersji, nieco więcej miejsca poświęcając podatkowi liniowemu.

Zacznę od podatku liniowego. Bez względu na odcień poglądów ekonomicznych, trudno nie zauważyć że ekonomiści mają z nim problem. Trudno udowodnić jego skuteczność, ale i trudno o jednoznaczne dowody by był szkodliwy. Stąd w świecie ekonomistów, pogląd na podatek liniowy to kwestia wiary i ideologicznych założeń. Uważam się za zwolennika wolnego rynku i nie jestem zwolennikiem karania kogoś za to że ma wyższe od mnie wynagrodzenie. Niemniej przyznać trzeba, że dostęp do wiedzy i kapitału na rozwój, szanse na rynku pracy, nie są równe co jest jednym z wielu czynników, które moim zdaniem uzasadniają utrzymanie progresji w PIT. I wbrew pozorom nie jest to czynnik z gatunku sprawiedliwości społecznej. Ponadto podatek liniowy w porównaniu ze stanem obecnym i przy aktualnych propozycjach jego stawki w Polsce, oznacza pogorszenie sytuacji finansowej najgorzej zarabiających. Zwolennicy podatku liniowego mają chyba jednak nieco większą skłonność do podejścia ideologicznego. W tej grupie zdarza się nawet wiara, iż to podatek liniowy wraz z jego obniżeniem (w PIT dla prowadzących działalność gospodarczą) przyczynił się do wzrostu gospodarczego w Polsce. Potrafią to mówić osoby bardzo utytułowane (również w dziedzinie ekonomii). Sprawdzenie kiedy zaczął się wzrost gospodarczy oraz skala zasięgu podatku (liczba podatników), przeczą takiej tezie. Przedstawiane przykłady państw bałtyckich i innych, nie ujmują całej sytuacji gospodarczej tych krajów, jak np. szeroko rozumianego klina podatkowego lub  udziału redystrybucji sektora publicznego w PKB. Szybki rozwój gospodarczy tych państw (PKB wyższe niż w Polsce) do którego rzekomo podatek liniowy i obniżka stopy opodatkowania (CIT) się przyczyniły, zaczyna w państwach bałtyckich należących do UE wywoływać symptomy utraty stabilności gospodarczej. Wg mojej wiedzy, badania państw które poszły wprowadziły podatek liniowy i znacznie obniżyły  stawkę CIT nie potwierdzają by kraje te rozwijały się szybciej od innych. Oczywiście można sobie wybrać tylko niektóre z nich i przemilczeć skalę całości obciążeń. Tylko że wtedy dopasowujemy fakty do teorii.

Wg PO ustawa o finansach publicznych będzie jedną z pierwszych, jaką uchwali kolejny parlament. Jeżeli w wersji sugerowanej przez PO, to wątpię. PIT ma mieć stawkę 15%, a CIT być może nawet 10%. Przypomnę tylko, że stawka efektywna PITu wyniosła w 2006 r. 16,8% i tylko dlatego była tak wysoka, że zlikwidowano część ulg podatkowych. W kilku wcześniejszych latach, stopa efektywna oscylowała na poziomie 15,5%. CIT miałby być o 9% mniejszy od stawki nominalnej i niemal 7% od stawki efektywnej. Wg moich szacunków spowoduje to utratę ok. 15 mld pln rocznie dochodów dla budżetu. Wg Zbigniewa Chlebowskiego nie podjęto jeszcze ostatecznych decyzji odnośnie wysokości VATu. No i mógłbym powiedzieć: „wcale mnie to nie dziwi”. Zauważyłem, że często przy pomysłach reform podatkowych cała para idzie w podatki dochodowe i określenie ich stawkami nominalnymi. Jak mylne są stawki nominalne widać chociażby po wpływach z PIT za 2006 r. Podatek naliczony wzrósł z niemal 30 mld w 2005 do 37 mld w 2006 r. To w znacznej części efekt likwidacji najpopularniejszych ulg, bo skala pozostała bez zmian. Już nie raz zwracałem uwagę, że przy przeciętnej koniunkturze (średnio ok. 4% PKB za ostatnie 10 lat), utrata dochodów rzędu 15 mld pln nie da się zrekompensować w stopniu większym niż połowa w ciągu jednego roku. Z dalszych informacji wynika, że PO ma tego świadomość. Podatki pośrednie w takich przypadkach służą rekompensowaniu przynajmniej części utraconych przychodów. Przypomnę, że proponowana przed dwoma laty stawka VAT na poziomie 15% była zbliżona do stawki efektywnej. Ówczesna propozycja 3×15% to w większości jedynie marginalna zmiana struktury dochodów podatkowych przy zachowaniu niemal takich samych wpływów. Dla uboższych Polaków, zmiana mogła mieć negatywne konsekwencje. Pozorne obniżenie podatków sprowadzało się głównie do wprowadzenia liniowego PITu i likwidacji zróżnicowań w dostępie do ulg i stosowanych stawkach VAT. Zwracam na to uwagę, bo Polacy właśnie poznali na przykładzie PIT, co może oznaczać uproszczenie podatków. Notabene o podatku PIT liniowym można mówić jedynie w przypadku braku ulg. Wszelkiego typu koszty, w tym odpisy na dzieci, powoduje że traci on na „liniowości”.

Propozycja szybkiego (w średnim terminie) wyzerowania deficytu jest dość odważna, by rzec – nierealna. Do tego zasada, że wydatki budżetu mogą rosnąć rocznie jedynie o wartość inflacji, to teoretycznie odważna próba, ale co jeżeli radykalnie osłabi się tempo PKB. Tego typu problem mieliśmy kilka lat temu. Przy naszej strukturze i stopniu konieczności niektórych wydatków, nie będzie łatwo o utrzymanie tej zasady. Teoria, że to kwestia chęci i oczywistych możliwości obniżenia kosztów jest mocno naciągana. Do obniżenia kosztów PO podeszła jak partia populistyczna. Ogromne rezerwy w kosztach funkcjonowania państwa i reformie emerytalno-rentowej. Tutaj domagałbym się dokładnych wyliczeń i wskazania jakie poparcie uzyska PO w Sejmie. No i oczywiście wiara w większy wzrost gospodarczy (7-8% PKB) w kolejnych latach dzięki reformom, który pozwoli sfinansować utrzymywanie zerowego deficytu. To stały punkt każdego programu. Nasze doświadczenia wskazują, że osiągnięcie i utrzymanie w dłuższym terminie tak dużego wzrostu jest bardzo trudne i być może niemożliwe bez skutków ubocznych (ceny, deficyty), tym bardziej przy sugerowanym w wielu prognozach znacznym prawdopodobieństwie pogorszenia koniunktury na świecie za kilka lat. Można też inaczej: proponuje zapoznać się z obecną sytuacją makroekonomiczną krajów leżących na płn-wsch. od Polski, które często są stawiane przez krajowych ekonomistów za wzór, a które zaczynają mieć spore problemy będące m.in. konsekwencją dynamicznego wzrostu.

Nie chcę być odebrany jako malkontent, ale odnoszę wrażenie że część ekonomistów i polityków wierzy w konieczność rewolucji ekonomicznej i jej zbawcze skutki. Powoduje to stałe narastanie oczekiwań i systematyczne rozczarowania. Czasy rewolucji ekonomicznej przeżyliśmy na początku lat 90-tych. Wtedy było to konieczne. Obecnie mamy czasy trudnej mozolnej pracy i mnóstwo detali do poprawy czy zmiany. Chwilami mam wrażenie, że niektórzy ekonomiści czy politycy nie zauważają, że jest demokracja i snucie wizji, które mają sens przy założeniu zajęcia 100% miejsc w Sejmie i Senacie, nie ma sensu. Notabene zachowanie PO w trakcie protestu pielęgniarek również wskazywało na lęk przed zadzieraniem z elektoratem (w tym przypadku medycznym).

 

 

 

 

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Wyniku budżetu po siedmiu miesiącach 2007

Przy okazji przedstawiania kondycji budżetu w VII tego roku, chciałbym zwrócić uwagę na nową jakość w naszej gospodarce. W ostatnich 2-3 latach zwiększyła się liczba osób i podmiotów płacących podatki (baza podatkowa) oraz zwiększyła się kwota odprowadzanych podatków. To zasadniczo zmienia sytuację budżetową Polski.
W ostatnich latach dało się zauważyć, że wielu ekonomistów w swoich ocenach zaczęło traktować relatywnie niski udział przepływów budżetowych w latach 2001-2004 jako poziom wyjściowy dla przyjmowanych teorii i ocen. Od udziału państwa w gospodarce, po dyskusje o klinie podatkowym. Sądzę, że wielu z nich będzie musiało zweryfikować swoje założenia.

[more]

Po dzisiejszej publikacji w mediach podsumowania przez MF wpływów podatkowych z PIT i CIT za 2006 r. i kolejnych spotach reklamowych partii rządzącej przypomniałem sobie, że warto na mojej stronie przypomnieć czytelnikom co tam w budżecie. A przez pryzmat budżetu Polska jawi się jako kraj mlekiem i miodem płynący. Sugerowanie przez PiS, że należy to kojarzyć z obecną ekipą rządową odbieram jako grubą nieprzyzwoitość, ale o tym kilkakrotnie już pisałem i na razie nie chce mi się do tego wracać.

Wynik budżetu w lipcu był wyśmienity. Nadwyżka tylko za sam lipiec wyniosła aż 4,3 mld pln. W efekcie po siedmiu miesiącach nadwyżka budżetu wyniosła 616 mln pln. W ujęciu rocznym, deficyt budżetowy zszedł poniżej 10 mld pln. Sytuacja budżetu jest tak korzystna, że możliwe jest zakończenie roku z takim wynikiem. Świetny wynik lipca zawdzięczamy głównie wpłacie NBP. NBP przekazał budżetowi blisko 2,5 mld pln, czyli o ponad 1 mld więcej niż rok temu. Drugim czynnik to wpływy z akcyzy. W poprzednich trzech latach w lipcu podatek ten dawał ok. 3,4 mld pln. Tym razem budżet dostał w prezencie dodatkowo ok. 800 mln więcej. A pozostałe czynniki, które od miesięcy poprawiają sytuację budżetu, podzielę na dwie grupy, które łączy jedno – koniunktura. Pierwszy to wpływy podatkowe z podatków. Wpływy z podatków pośrednich od kilku miesięcy utrzymują roczne tempo wzrostu ponad dwadzieścia procent. Wpływy z CIT ustępują podatkom pośrednim  ledwie o kilka procent w tempie wzrostu. Tak dobra sytuacja to w znacznym stopniu efekt okresu zimowego w gospodarce, który był niezwykle korzystny. Taka fala wpływów jaka wlała się do budżetu w ostatnich miesiącach będzie nie do powtórzenia. ….Właśnie przypomniałem sobie, że już podobne proroctwo zapisałem w ubiegłym roku. Mam nadzieję, że czytelnicy mi wybaczą iż nie przewidziałem wyjątkowo ciepłem zimy. Na pocieszenie pozostaje mi myśl, iż ani w prognozach budżetowych ani instytucji niezależnych, nie oczekiwano takich wpływów. Drugi czynnik dobrej sytuacji budżetu to mniejsze od planowanych wydatki. Po siedmiu miesiącach tego roku, obsługa długu krajowego kosztowała nas 2 mld mniej. Dotacje dla funduszu emerytalno-rentowego i ZUS są w tym roku o łącznie o prawie 5 mld pln mniejsze niż przed rokiem.

Gdyby porównać wykonanie budżetu w tym roku do wykonania po siedmiu miesiącach roku ubiegłego, to niski deficyt jest pochodną w 57% wpływów większych od planowanych i w 43% mniejszych wydatków. W relacji do PKB deficyt roczny w lipcu spadł poniżej 1%. Ostatnio bardzo podobny rezultat mieliśmy na przełomie 1997/1998. Przypomnę, że w latach 2002 i 2003 deficyt budżetowy sięgał przejściowo aż 5%.

Chciałbym zwrócić uwagę na nową jakość w naszej gospodarce. W ostatnich 2-3 latach zwiększyła się liczba osób i podmiotów płacących podatki (baza podatkowa) oraz zwiększyła się kwota odprowadzanych podatków. To zasadniczo zmienia sytuację budżetową Polski oraz zmusi część ekonomistów do rewizji poglądów. Wysoki wskaźnik bezrobocia, jak sądzę przejściowy, to była nasza krajowa anomalia i ryzyko powrotu do blisko 20% oceniam jako mało prawdopodobne. Koniunktura, wejście do UE, powrót na rynek pracy dziesiątków tysięcy osób wraz ze wzrostem wynagrodzenia poprawia perspektywy przedsiębiorców. Silny wzrost dochodów budżetowych spowodował  radykalny wzrost ich udziału w PKB. Od 2001 r. przez ponad cztery lata dochody budżetowe zawierały się w przedziale 17%-18%. Zaledwie w ciągu dwóch lat wartość ta wzrosła do 21%. Czyli poziomu z końca 1998 r. Oczywiście była to (spadek) m.in. konsekwencja reform podjętych od 1999 r., które skutkowały niemal skokowym spadkiem wpływów budżetowych. Niemniej w ostatnich latach dało się zauważyć, że wielu ekonomistów w swoich ocenach zaczęło traktować relatywnie niski udział przepływów budżetowych jako poziom wyjściowy dla przyjmowanych teorii i ocen. Od udziału państwa w gospodarce, po dyskusje o klinie podatkowym. Sądzę, że wielu z nich będzie musiało zweryfikować swoje założenia. Wcale to nie oznacza, że teraz wpływy już tylko będą rosły, a państwo zwiększało wpływ na gospodarkę poprzez decydowanie o kierunku przepływu coraz większych strumieni finansowych. Właśnie podane przez MF dane o wynikach poboru PIT i CIT są jednym z wielu bodźców, by podyskutować o roli państwa w gospodarce mierzonej skalą przepływów. Powracam do tego wątku, bo wciąż pamiętam raport o gospodarce przedstawiony przez Centrum im. A Smitha pod koniec 2005 r.*, gdzie autorzy dziwili się dlaczego udział finansów publicznych nie ulegał dalszemu spadkowi po 1999 r. Przepraszam, że przeskakuje z pojęcia finanse publiczne na budżet państwa, ale dla mnie wola polityczna osób wybranych w wyborach demokratycznych do piastowania władzy jest widoczna bardziej poprzez budżet państwa.

* opinię do raportu przedstawiłem na swojej stronie w marcu 2006 r.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Urzędnicy ratują giełdy

W szeregu komentarzy o sytuacji na krajowej giełdzie i giełdach zagranicznych w ostatnich dniach zabrakło mi gorzkiej dla ceniących swobodę decyzyjną rynków finansowych refleksji: tak naprawdę to urzędnicy państwowi (centralni bankierzy)pomogli opanować panikę na rynkach finansowych. Panikę, której rynek sam jest winien.

[more]

 

Śledząc wydarzenia na światowych giełdach i krajowym rynku zdziwiony trochę jestem tonem komentarzy i troską o przyszłość. Na dodatek ciśnie mi się pewna przykra refleksja pod adresem graczy rynkowych (amatorów i zawodowców), ale o niej nieco dalej. Całkiem niedawno na stronie internetowej znanego ekonomisty Janusza Jankowiaka (jeden z niewielu ekonomistów, który wciąż ma zapał do jej prowadzenia) miała miejsce ciekawa wymiana/prezentacja opinii dotyczących OFE, a dokładniej limitów na inwestycje zagraniczne. Pozwoliłem sobie przedstawić swój głos. Dyskusja przekroczyła trochę być może problematykę OFE, ale i tak pokazała pewną rozbieżność w sprawie polityki inwestycyjnej (limity i instrumenty). Jeżeli dobrze zrozumiałem opinie osób biorących udział w dyskusji, to rozbieżność w sprawie inwestycji zagranicznych OFE sięgała od stanu obecnego do akceptacji limitu na 30%. Zwracam na to uwagę, bo to jedna z przyczyn obecnej silnej korekty na światowych giełdach. W tle też tkwił dylemat: ile rynku i ile ingerencji regulatora?

Komentarze z ostatnich dni wskazują, że obserwatorzy rynku dzielą się na tych którzy wierzą że to tylko korekta i już jest za nami i na tych którzy obawiają się poważnej bessy. Wydaje mi się jednak, że obecne dramatyczne spadki jak na razie nie przekraczają tego przed czym ostrzegano inwestorów od wielu miesięcy. W krajowych mediach maklerzy, analitycy i doradcy przestrzegali, że rynek krajowy przecenia sytuację finansową spółek giełdowych oraz stan gospodarki i na przełomie roku szacowali to na ok. 20%. Mówiąc inaczej i dokładniej, rynek zaczął przeceniać perspektywy gospodarki. PKB i wyniki przedsiębiorstw nie mogą bez końca ulegać poprawie. Jedynie częściowym usprawiedliwieniem są niespodziewanie dobre wyniki gospodarki z przełomu roku. Przyznam uczciwie, że nie spodziewałem się aż tak dobrych rezultatów. Poziom WIGu z końca II kw może być tylko wtedy zasadny, jeżeli założymy że gospodarka utrzyma tempo rozwoju z ostatnich 2-3 kwartałów (mowa o danych opublikowanych, czyli za I kw tego roku), a to jest raczej niemożliwe w dłuższym terminie. Czyżby więc gracze giełdowi wiedzieli coś więcej niż makroekonomiści? Wątpię. To raczej kwestia „obstawiania”, co częściowo się opłacało do tej pory. W ubiegłym roku zacząłem prace nad zestawem wskaźników, które pozwoliłyby mi oceniać stan giełdy na tle krajowej gospodarki. Po drodze musiałem dokonać pewnych uproszczeń, a obecnie skupiam się na „kalibracji” nazwijmy to szumnie modelu. Z „kalibracją” też mam problem, bo mimowolnie sam łapię się na takim dobieraniu relacji by sobie udowodnić stan obecny, który widzę porównując dane makroekonomiczne i koniunkturę na GPW. Tak więc jest to tylko zabawka, ale wciągająca. A co wychodzi? Na przełomie 2006/2007 z grubsza potwierdziły się wskazania analityków, a na koniec II kw 2007 przeszacowanie oceniam nawet na ok. 30%. Rynek ma więc z czego tracić.

A wracając do opinii analityków….. Stan naszego rynku można porównywać również do zmian indeksów zagranicznych giełd. Od ponad roku zaczęliśmy się od nich odrywać. Niby zmiany krajowych indeksów kopiowały większość ruchów indeksów zagranicznych, ale znacznie chętniej podnosiliśmy WIG. Co ciekawe jednak rynek miał świadomość pewnego przeszacowaniu naszej giełdy, bo na spadki potrafiliśmy reagować silniej niż inne giełdy.

Analitycy ostrzegali że poważniejsza korekta nastąpi dopiero w ślad za światowymi rynkami. Typowano giełdy azjatyckie lub z USA (z powodu sytuacji na rynku hipotecznym). No i stało się, tak banalnie i po prostu. Opóźniona i gwałtowna reakcja rynku na problemy rynku nieruchomości w USA spowodowała korekty kursów graniczące z paniką. W Polsce podobnie. Przyznam, że ze zdziwieniem zacząłem w mediach wyczytywać informacje o renomowanych instytucjach które ogłaszały informacje o problemach finansowych i kwotach „rzucanych” przez banki centralne dla ratowania rynku. Ostatnim ruchem była decyzja FED o obniżeniu stopy kredytu, odpowiednika naszego kredytu lombardowego. Ruch o znaczeniu i finansowym (spadek kosztu finansowania) i emocjonalnym (uderzenie emocjami w emocje). Z reakcji rynków sądząc (straszny czwartek i spokojniejszy piątek) jest szansa że uda się uchronić giełdy przed popadnięciem w panikę. Trafiłem dzisiaj w BBC na rozmowę fachowców, z których jeden wręcz stwierdził że FED ostatnimi interwencjami naprawia swoje błędy. Miał na myśli zbyt długie utrzymywanie niski stóp w USA (tani pieniądz). No i fajnie, znalazł się winny. Ja proponuję na to spojrzeć z innej strony. Dobra i stabilna sytuacja makroekonomiczna na świecie zaczynała doprowadzać do lekceważenia ryzyka. Pół biedy kiedy zarzut dotyczy osób próbujących szczęścia na giełdzie, ale jeżeli błędy robią zawodowcy  i renomowane instytucje, to powinno to dać nam do myślenia. I tu powracam do dyskusji o OFE. Wiara we wszystko oganiających speców od zarządzania pieniędzmi jest wciąż ogromna.

W tym zamieszaniu i dziesiątków komentarzy zabrakło mi jednego, który sprowokował mnie do napisania tego tekstu: Tylko dzięki reakcji urzędników (bankierzy centralni) i zaangażowaniu potężnych pieniędzy w interwencje udało się uratować rynki przed paniką. Społeczności fachowców od zarządzania i prywatnym inwestorom chwały to nie przynosi. W przypadku rynku hipotecznego i jego finansowania, niby wszyscy wiedzieli co się dzieje, ale mało kto miał ochotę rezygnować z profitów.

Wróćmy do Polski. Rynek nie ma się czego obawiać, bo fundamenty gospodarcze są dobre i wypowiedzi Minister Finansów były moim zdaniem nawet niepotrzebne. Wg moich wyliczeń rynek skorygował dotychczasowe przeszacowanie o nieco ponad połowę. Co będzie dalej? Nie wiem. Nie będę spekulował. Teoretycznie rynek powinien powrócić (indeks WIG) do stanu z jesieni ubiegłego roku, ale specjalnie na to nie liczę. Nawet gdyby rynek spadał o kolejne kilkanaście procent w następnych tygodniach to odbicie będzie równie szybkie. Być może kiedy ja teraz piszę, inwestorzy robią rachunek sumienia i podejmują decyzje o powrocie na rynek lub dalszej ucieczce. Skala i tempo dotychczasowych spadków teoretycznie świadczy o świadomości przegrzania rynku. Dominującym zachowaniem powinna być stabilizacja w najbliższych tygodniach z próbami podniesienia indeksów. Sporo zależy od giełd zagranicznych, a tam korekty chyba się jeszcze nie skończyły, ale jeżeli będą to nie takie głębokie jak w ostatnich tygodniach.

Na zakończenie jeszcze dwie uwagi. Martwi mnie medializacja sytuacji na giełdzie krajowej i światowych. Media (programy informacyjne) informują o giełdzie głównie gdy są spektakularne spadki. Pojawiają się fachowcy rynkowi i Minister Finansów, którzy uspokajają i przypominają że wszystko jest OK. Zamiast przypominać że mamy dobre makroekonomiczne fundamenty (tradycyjne argumenty przy spadkach), co mogło mieć skutek wręcz odwrotny, powinni byli akcentować fakt że rynki płacą za swoją naiwność. Obecna sytuacja w kraju i tak jest komfortowa. Lepsze spadki obecne niż przy znacznie pogarszającej się koniunkturze. Dyskusje o podobieństwie krajowego rynku nieruchomości z rynkiem USA prowokowała niektórych komentatorów do szukania na siłę podobieństw, co wyglądało chwilami dość zabawnie. Na szczęście to nie ta skala (też nie ta skala potencjalnych problemów) i nie te formy finansowania. Ponadto wydaje mi się że nasze organy nadzorcze całkiem nieźle spełniają swoją rolę (np. decyzja o zasadach wyliczania zdolności do spłaty kredytów walutowych z ubiegłego roku). Opóźnienie decyzji w stosunku do pojawiających się zagrożeń jest stosunkowo niewielkie.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Płaca minimalna cz2

„W wolnej Polsce płaca minimalna stała się oczkiem w głowie związków zawodowych” twierdzi autor. Nie jestem zwolennikiem wszystkich postulatów związkowych (o czym dalej), ale to zdanie autora można potraktować jako złośliwość wynikającą z niewiedzy na temat działalności związków zawodowych, z którą część liberalizujących ekonomistów wręcz się obnosi.

„Komu tak naprawdę potrzebne są regulacje dotyczące płacy minimalnej?”, pyta autor i sam sobie odpowiada że nie pracownikom, bo większość z nich zarabia więcej niż wynosi płaca minimalna. Czyli niechcąco sam sobie odpowiada na pytanie o faktyczny zasięg i ewentualne utrudnienie jakie rzekomo p.minimalna stanowi dla przedsiębiorców. Słuszna jest uwaga autora, że płaca minimalna może stanowić barierę dla osób wchodzących na rynek. „Jednak w rzeczywistości wysoka płaca minimalna……”, kontynuuje rozważania autor. Ano właśnie, czy płaca minimalna jest wysoka? Specjalnie wcześniej dostarczyłem szereg informacji jak: definicja płacy minimalnej, wartość nabywcza, minimum egzystencji czy nasze rozwiązania na tle europejskich. Powiedziałbym więc, że płaca minimalna w Polsce nie jest wysoka i z całą pewnością nie wystarcza na samodzielne utrzymanie się. Płaca minimalna nie jest narzędziem idealnym, ale należy też pamiętać że ma ona też chronić przed pracodawcami, którzy wykorzystują sytuację na rynku pracy (rynek pracodawcy) dla bezwzględnego zaniżania wynagrodzeń. Nie jest wielką tajemnicą (chociaż takie refleksje są bardzo niemodne), że jedną z przyczyn zaniżania wynagrodzeń (płace niemające nic wspólnego z kosztami utrzymania) była i częściowo jest świadomość przewagi na rynku popytu i podaży pracy. Szkoda że nikt do tej pory nie zaryzykował z mediach zanalizowania racjonalności proporcji konsumpcji i akumulacji wśród polskich przedsiębiorców. Z własnych doświadczeń i obserwacji wiem, że byłoby co opisać i nad czym się zadumać. Płaca minimalna to jedna z odpowiedzi na pytanie jak utrzymać w życiu ekonomiczno-społecznym jak największą liczbę ludzi i uchronić ich przed degradacją społeczną. To nie są teorie socjalistyczne. Wolnorynkowa myśl ekonomiczna również zauważyła zależność pomiędzy jak największą liczbą pracujących i otrzymujących wynagrodzenia na poziomie zapewniającym przetrwanie (dach nad głową i żywność) i rozwój (edukacja) a potencjałem rozwojowym gospodarki. Dodatkowo dotykamy tu problemu podziału dochodu pomiędzy poszczególne grupy społeczne, co jest tematem na obszerne opracowanie. Płace minimalną można i należy również rozpatrywać w tym kontekście.

Kończąc autor proponuje odważnie by zastanowić się nad zniesieniem tego socjalistycznego tworu (płacy minimalnej) i przyjęcie roli prekursora ruchu na rzecz likwidacji płacy minimalnej w UE. Śledząc wypowiedzi niektórych ekonomistów reprezentujących środowiska, które przed laty zachęcały Polaków do wejścia do UE, zauważam że teraz dopiero ujawniają że postrzegają UE jako twór ekonomicznie niedoskonały.  Weszliśmy do klubu krajów o uwarunkowanym tradycją i ewolucją ekonomiczną modelu gospodarki i nam się wydaje, że dokonamy tam rewolucji. UE ma świadomość pewnego „przesocjalizowania”, ale biorąc pod uwagę uzasadnienie istnienia płacy minimalnej (bądź jakiejkolwiek formuły bronienia człowieka przed pauperyzacją) oraz nasze znaczenie w UE (w rozumieniu polityczno-ekonomicznym) to „podziwiam” odwagę autora w formułowaniu odważnych zadań. Daleko mi do kompleksu ubogiego krewnego i na pewno zachęcałbym polskie władze do stawiania śmiałych propozycji, ale bez przesady.

Na zakończenie przedstawię własne zdanie na zamieszanie wokół płacy minimalnej. Poziom płacy minimalnej (wysokość i odsetek nią objętych) jaki ukształtował się w latach 2000-2006 (ok. 35%) uważam za optymalny w krajowych warunkach. Przy tej wielkości objętych płacą minimalną jest blisko 5% pracujących. Do zaakceptowania może być maksymalnie 40%. Propozycje związkowców o płacy minimalnej na poziomie 50% czy nawet 60% są nie do zaakceptowania. W naszym przypadku z dużym prawdopodobieństwem okazałyby się zgubne dla krajowego rynku pracy. Opracowane swego czasu zalecenia ekspertów pracujących dla Rady Europy (60% średniej) są raczej pochodną teorii minimum socjalnego niż odpowiedzią na problemy rynku pracy. O ile wcześniejsze rządy utrzymywały płacę minimalną w Polsce na na ogół rozsądnym poziomie, to obecny rząd zbyt łatwo zgodził się na podwyższania limitu z obecnego (ujęcie procentowe do wynagrodzenia średniego) poziomu. Zgoda rządu na osiągnięcie 40% średniej w jeden roku (w 2008) w negocjacjach z „Solidarnością” była zbyt łatwa i obawiam się „polityczna”. Wprawdzie premier często chętnie mówi o gospodarce społecznej, ale wzrost gospodarczy i spadek bezrobocia sam to za niego załatwia, więc zgoda na osiągnięcie 40% w jeden rok to moim zdaniem błąd. Jako bardzo rozsądną przykładowo oceniam propozycję PKPP Lewiatan. Wzrost płacy minimalnej w porównaniu z 2007 r. o 6,3% z pewnym marginesem do ustępstw. Płacę minimalną na poziomie 35% średniej w ostatnich latach oceniam jako umiejętność osiągania kompromisu przez dojrzałych partnerów w procesie negocjacji co poprzednim rządom i partnerom społecznym wystawia dobra notę. Chyba lepiej byłoby zróżnicować regionalnie płacę minimalną i obniżać progi dla osób najmłodszych, czyli przyjąć rozwiązania stosowane już w UE. Warto na pewno na zakończenie przytoczyć myśl, która bardzo często przewija się w opracowaniach o płacy minimalnej, a która brzmi mniej więcej tak: można ustalić dowolnie wysoki poziom płacy minimalnej, ale nikt nie może zmusić przedsiębiorców do zatrudniania.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Płaca minimalna cz1

Jednym z wielu powodów dla których zdecydowałem się rozpocząć na początku 2006 r. prowadzenie strony, było i jest chęć podzielenia się wiedzą i spostrzeżeniami na temat otaczającego nas ekonomicznego świata. Tematów wartych opisania jest mnóstwo, ale i życie (codzienne wydarzenia) dostarczają ich w takiej liczbie, że muszę co i rusz dokonywać selekcji. Jednym z tematów jest płaca minimalna. Niezmiernie intrygujący temat z pogranicza życia społecznego i ekonomicznego. Powodem przedstawienia własnej opinii jest artykuł jaki miałem okazję przeczytać w piątkowym lub sobotnim „Parkiecie” (czyli z 9 lub 10 sierpnia) pod dość odważnym tytułem „Po co komu płaca minimalna?” Marcina Peterlika z IBnGR. Artykuł z pozoru odważny i proponujący zrzucenie kolejnych barier rzekomo stawianych pod nogi przedsiębiorcom. Okazja do poruszenia trudnego dla ekonomistów tematu również i z tego powodu, że artykuł przedstawia pewien problem w dość charakterystyczny dla liberalnych ekonomistów sposób. Dużo emocji i mało merytorycznych argumentów, co dziwi kiedy bierze się pod uwagę instytucję jaką autor reprezentuje. Innym powodem mojej reakcji jest męcząca już maniera liberalizujących ekonomistów, którzy upierają się wypowiadać na wszelkie tematy ale poważne argumenty zastępowane są stale przez wyjaśnianie wszystkiego prawem popytu i podaży. Taki czysty ekonomiczny liberalizm ma jedna poważną zaletę: pozwala wielu publikującym ekonomistom zabierać głos w każdej sprawie. Tym razem prawem popytu i podaży załatwia się rzekomo socjalistyczny relikt, czyli płace minimalną.

Zacznijmy od definicji co to płaca minimalna. Bardzo ogólna definicja brzmi mniej więcej tak: „płaca o ustalonej ustawowo wysokości, gwarantująca podstawową konsumpcję pracownika i jego rodziny, której zadaniem jest zapewnienie reprodukcji siły roboczej”.

W roku bieżącym płaca minimalna w Polsce wynosi 936 pln brutto. W ujęciu netto jest to prawie 690 pln. Załóżmy dalej, że mamy do czynienia z małżeństwem gdzie obydwoje dorosłych tak zarabia, a na dodatek mają dwoje dzieci. Biorąc pod uwagę koszty utrzymania mieszkania i żywność, to do podziału pozostaje niewiele. W zależności od przyjętego wariantu taka rodzina może się kwalifikować do niewielkich datków z pomocy społecznej. By lepiej zobrazować poziom życia takiej rodziny, to skala dochodów na osobę mieści członków rodziny pomiędzy pojęciami „minimum egzystencji” a „minimum socjalnym”. Proponuje czytelnikom zapoznać się z definicjami tych pojęć. Przykładowo „minimum egzystencji” zakłada że obywatel nie ma na bilet miesięczny, a na przykład mój bilet na tramwaj kosztuje prawie 100 pln. Do takich samych wniosków dochodzi się biorąc pod uwagę jednoosobowe gospodarstwo domowe.

Międzynarodowa Organizacja Pracy (UE opiera się na regulacjach MOP) zakłada, że płaca minimalna powinna zapewnić poziom życia pozwalający na uczestnictwo w życiu danej społeczności i zapobiegający pauperyzacji oraz wykluczeniu społecznemu. Niemniej MOP uznaje, że poziom płacy minimalnej może być uzależniony od sytuacji ekonomicznej kraju. I szczerze mówiąc, Polsce akurat do tego bliżej (tzn. rozwinięcia definicji). Warto dodać, że pojęcie płacy minimalnej odnosi się do pracy przeciętnej (prosta, lekka, w warunkach nieuciążliwych).

Wracamy do artykułu. Autor jest oburzony propozycją podwyżki płacy minimalnej, która na 2008 rok planowana jest w wysokości 1126 pln. Dodam, że celem rządu jest doprowadzenie  wskaźnika p.minimalna/p.średnia w gospodarce, do poziomu 40%. Autor nie podaje tych wartości ani nie przytacza innych danych, które pozwoliłyby się zorientować czytelnikowi dużo to czy mało. Wszystko zostaje skwitowane zarzutem, że rząd „kultywuje relikt socjalizmu, jakim jest płaca minimalna”. Przyznam, że w tym momencie zacząłem się zastanawiać czy autor wie, o czym pisze. „Ustawowe określenie płacy minimalnej miało przecież na celu obronę klasy robotniczej wyzyskiwanej niecnie przez przebrzydłych kapitalistów”. Zrobiłem pewien test z wykorzystaniem internetu, ile czasu potrzeba by zdobyć elementarną wiedzę dla zrozumienia skąd się wzięła i po co jest płaca minimalna. W ciągu kilkunastu minut (max. pół godziny; kwestia zadawanych haseł w wyszukiwarce internetowej) autor znalazłby interesujący zestaw opracowań i wiadomości. Idę już na dalekie ustępstwo i przyjmuję, że autor nie ma kontaktu z krajową prasą ekonomiczną, bo tam wielokrotnie przybliżano ten problem. Ja proponuję ciekawe opracowanie z marca 2005, które powstało w Biurze Studiów i Ekspertyz Kancelarii Sejmu (Informacja nr 1129). Pojęcie płacy minimalnej w świecie wolnorynkowym istnieje już ponad 100 lat, a rozwinięcie teoretyczne i zastosowanie nabrało większego tempa jakieś 80 lat temu. Obecnie swoje stanowisko i metodologie stosowania ma już przykładowo Komisja Europejska i OECD, czyli świat jak najbardziej wolnorynkowy. Płaca minimalna stosowana jest w większości krajów UE i przykładowo w USA. W pozostałych krajach UE zamiast stricte płacy minimalnej stosowane są inne rozwiązania mające na celu zapobiec degradacji społecznej pracowników najemnych i wykorzystywaniu ich przez przedsiębiorców. Kraje należące do wskazanych organizacji dość mocno się różnią pod względem zakresu stosowania płacy minimalnej. Nawet Wielka Brytania i Irlandia (w 1999 i 2000 r.) wprowadziły płacę minimalną (W.Brytania po kilkuletniej przerwie), a trudno te kraje nazwać socjalistycznymi. A jak my wyglądamy na tle innych krajów wg wysokości i zasięgu (liczba zatrudnionych) oddziaływania? W ostatnich kilku latach płaca minimalna stanowiła w Polsce ok. 35% średniego wynagrodzenia. Wg informacji podanych przez Komisję Europejską za 2005 r. wskaźnik ten dla większości krajów zawierał się w przedziale 34%-50% (50% w Irlandii i 44% w Słowenii). Z punktu widzenia odsetka osób pobierających płacę minimalną, u nas jest to ok. 4,5% a w krajach OECD większość krajów zawiera się w widełkach 1,0% – 15,6% (dolna granica to USA; dane za 2005 r.). Biorąc pod uwagę siłę nabywczą (jedno z opracowań podaje je w liczbie big-macków) nasza pozycja ulega niewielkiemu obniżeniu.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Ceny w VI 2007

Inflacja powolutku pnie się w górę. Wskaźnik roczny osiągnął w czerwcu 2,6%. W dalszym komentarzu tradycyjnie już dziele składniki inflacji na żywnościowe i nieżywnościowe. W czerwcu to obydwie grupy towarów i usług są odpowiedzialne za wzrost inflacji. No, może z przeważeniem koszyka nieżywnościowego. Miesięczny wskaźnik inflacji wyniósł 0,0%, co wbrew pozorom nie jest tak mało jak na tą porę roku. Inflacja roczna na poziomie 2,6% oznacza przekroczenie górnej granicy projekcji inflacji z kwietnia tego roku i osiągnięcie „górnych” prognozowanych  przedziałów z najnowszej projekcji. Oznacza to więc, że RPP musi czujniej przyglądać się inflacji, a przede wszystkim czynnikom które do jej zwiększenia się przyczyniają.

Wskaźnik cen żywnościowych obniżył się w porównaniu z majem o 1%, co utrzymało roczny wskaźnik cen na poziomie 4,4%. Ceny żywności nadal więc mocną rosną, ale na szczęście nie przyspieszają (w kwietniu roczny wskaźnik sięgnął 4,6%). Niestety nie należy oczekiwać, by coś się zmieniło. Analizując udział w przyroście inflacji rocznej, od kilku miesięcy koszyk żywnościowy aż w ponad 40% przyczynia się do wzrostu. Z podstawowych grup żywności wyróżnianych w koszyku inflacji, większość produktów przekracza rocznym tempem wzrostu cen podstawowy wskaźnik inflacji. Pozostałe, jak np. nabiał i oleje i z tłuszczami, również szybko rosną. Ceny na rynku żywnościowym to wypadkowa zmian na rynku europejskim, produkcji/skupu w kraju oraz specyficznych warunków meteorologicznych w bieżącym roku. Skup zbóż jest o prawie 40% mniejszy niż w roku ubiegłym. Rynek europejski zgłasza większe zapotrzebowanie na przetwory mleczne, zmiana cyklu „świńskiego” uległa przejściowemu zamrożeniu przy rosnącym zainteresowaniu mięsem drobiowym. Roczny wskaźnik wzrostu cen warzyw już od kilkunastu miesięcy przekracza niemal bez przerwy 10%. Od dwóch, trzech miesięcy znowu notujemy znaczne wzrost cen owoców. Biorąc więc pod uwagę krajowy popyt, nie należy oczekiwać odwrócenia trendu zmian żywności przynajmniej do jesieni, początków zimy. W takim układzie nawet mechanizm wolnorynkowy nie jest w stanie uchronić nas od wzrostów cen. Jako ciekawostkę podam zmiany cen drobiu. Obecna sytuacja chyba lekko zaskoczyła drobiarzy. Skup dopiero zaczął przyspieszać w reakcji na ceny w skupie. W czerwcu cena drobiu w skupie była aż o 30% wyższa od ubiegłorocznej. Rynek (my, konsumenci) zaakceptowaliśmy wzrost w sklepach tylko o 20%. Zdrożał nawet nasz „chleb powszedni”. I to sporo, bo aż o 7% w porównaniu z cenami z ubiegłego roku.

Ceny koszyka towarów nieżywnościowych wzrósł w porównaniu z majem o 0,4%, czyli znacznie jak na tą porę roku. W efekcie roczny wskaźnik cen sięgnął 1,9%. Od paru miesięcy zwracam uwagę na ceny tej grupy towarów i usług, traktując je jako miernik wpływu popytu konsumpcyjnego na ceny. Pomijając już analizę każdej z grup z osobna, daje się zauważyć trwały wzrost cen tego składnika inflacji. Przyznać trzeba jednak, że następuje to niezwykle powoli. Tym razem chciałbym zwrócić uwagę na fakt iż oprócz grupy „odzież i obuwie”, ceny wszystkich pozostałych grup rosną (oczywiście bardzo powoli). O ile w ubiegłym roku część składników traciła tempo wzrostu lub odnotowywała pewną zmienność, to obecnie tendencja w poszczególnych grupach zdaje się utrwalać. Powodem tak wolnego wzrostu cen towarów i usług nieżywnościowych jest m.in. stała tendencja do wzrostu wartości złotego, który to proces w ostatnich 3-4 miesiącach się nasilił.

Miesięczny PPI wyniósł 0,6%, a roczny 1,8%. Tak więc tzw. „inflacja” w przemyśle uległa spowolnieniu w porównaniu z wcześniejszymi miesiącami (w I kw było ponad 3%). Wprawdzie kilka działów odnotowało znaczne miesięczne wzrosty (działy 16, 23 i 26), ale rekompensowały to niewielkie zmiany cen w pozostałych działach cenowych. Zatrzymam się na chwilę na dziale 26 (wg PKD) gdzie zlokalizowani są producenci materiałów budowlanych. W porównaniu z majem ceny w tym dziale wzrosły o 1,1%, co biorąc pod uwagę zmiany miesięczne cen w ciągu roku w ostatnich latach oznacza niestety, że na rynku materiałów budowlanych wciąż popyt przewyższa podaż. Nie będę się już rozdrabniał na każdy z działów, ale przypadku PPI zależność ze złotym jest jeszcze silniejsza (lepiej widoczna).

Nadal silnie rosną ceny w budownictwie. Podobnie jak w przypadku producentów trudno tu powiedzieć o zatrzymaniu wzrostu cen. Pozostaje jedynie wierzyć informacjom z rynku czy informacjom na przykład firmy Polskie Składy Budowlane o pierwszych sygnałach wyhamowywania wzrostów cen usług budowlanych i materiałów.

Pomijając więc rynek budowlany i sektory producentów materiałów budowlanych, trudno mówić o silnej presji cenowej. Niemniej ona istnieje (co wyżej wykazuje) i można mieć nadzieję że złoty gwałtownie lub długotrwale nie będzie się osłabiał, co pomoże nam panować nad procesami cenowymi w gospodarce.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Przerwa w pisaniu……

W związku z przygotowaniami do urlopu, zmniejszyłem nieco swoją aktywność w ostatnich dniach.
Ostatni teks (o sobie) to jedynie aktualizacja strony.
Wracam do pisania po powrocie, czyli w pierwszej połowie sierpnia.
Zapraszam.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Rynek finansowy w VI


Narzekałem w poprzednich
miesiącach na to, iż krajowy rynek finansowy jest zbyt spokojny, no to mam. W
czerwcu działo się bardzo dużo.

Stopy na rynku finansowym rosły praktycznie od początku
miesiąca. Już od 4 czerwca, czyli pierwszego pełnego tygodnia minionego
miesiąca. Podstawowym powodem wzrostu było oczekiwanie i ostatecznie decyzja o
podniesieniu stóp w eurolandzie. Piątego maja podniesiono stopę referencyjną z
3.75% na 4.00%. Znaczny wzrost stóp na krajowym rynku dotyczył terminów powyżej
1 roku. Rynek krótszych stóp początkowo nie reagował, ale w II połowie miesiąca
praktycznie kopiował ruchy z rynku obligacji. Dla porządku dodam, że komunikat
po decyzji ECB sugerował że nie należy oczekiwać zbyt szybko kolejnych
podwyżek, co spowodowało iż stopy długoterminowe w strefie euro nawet
minimalnie spadły w ciągu kolejnych dni. A wracając do polskich obligacji, to w
pierwszym tygodniu ich rentowność wzrosła dla terminów 2, 5, 10 lat odpowiednio
o: 13, 22, 18 punktów procentowych do 4.88%; 5,37%; 5,48%. W kolejnym tygodniu
tylko jednego dnia stopy obligacji się obniżyły, by ostatecznie wzrosnąć o 5
punktów procentowych. W połowie tygodnia zaczęły na rynek dochodzić kolejne
informacje o polskiej gospodarce, a później minutes z  poprzedniego posiedzenia RPP. Publikowane dane makroekonomiczne
powoli coraz bardziej uświadamiały graczom rynkowym, że utrzymanie inflacji w
zakładanym przez RPP przedziale może być trudne w kolejnych kwartałach i że RPP
w końcu może się zdecydować na jakiś ruch. Swoją ocenę minutes przedstawiłem na
stronie, ale przypomnę tylko że tekst minutes wskazuje iż jest grupa członków
RPP która dostrzega zagrożenia, ale marginalizuje je i stara się wskazać szereg
innych makroekonomicznych wielkości, które mają jakoby powstrzymać ewentualny
wzrost inflacji i powiększanie się luki popytowej. O ile wyniki inflacji są
publikowane co miesiąc, a więc jest ona mierzalna, to o precyzyjne wyniki luki
popytowej raczej trudno. Stąd być może dla tych którzy nie chcą dostrzegać
ryzyka stąd płynącego, nie jest ono widoczne. Po lekturze tekstu uderza jednak
fakt, że 2, 3 osoby w RPP tak naprawdę nie są do końca pewne swych argumentów i
przy pojawieniu się danych które nie potwierdzają ich postrzegania
rzeczywistości, gotowi są natychmiast zmienić zdanie. Poziom przytaczanych w
minutes argumentów wskazuje, że ich reakcja może być natychmiastowa i
emocjonalna. Mam na myśli zmianę postrzegania rzeczywistości nawet w wyniku
informacji o niewielkim znaczeniu dla gospodarki, lub informacji ze świata
społeczno-politycznego. Dla mnie oznaczało to poważne trudności w przewidzeniu
daty kolejnego podniesienia stóp, ale i skali wzrostu. Bodaj kilkakrotnie
zwracałem na swojej stronie na fakt iż istnieje ryzyko zmiany zachowań RPP i z
odwlekania podwyżki stóp Rada może przejść w stan nerwowego podnoszenia. Moim
zdaniem już dwa razy mieliśmy takie sytuacje w ostatnich kilku latach
(1999-2000 i 2004) i warto by było w końcu nauczyć się ich unikać. Sądzę że
mamy tu do czynienia z sytuacją kiedy 1 do 2 członków RPP – przy stabilizacji
poglądów pozostałych – potrafi nawet kilka miesięcy blokować konieczną decyzję.
Ja za konieczną decyzję uważałem podniesienie stóp o 0,25% już na koniec 2006,
ale zwolennikom tego ruchu brakowało wtedy przynajmniej jednego głosu. Szkoda.
Przed spotkaniem RPP pod koniec czerwca również wątpiłem w podniesienie stóp na
tym akurat spotkaniu. Mimo iż zabawa w typowanie dokładnego terminu kiedy Rada
zmieni stopy jest wciąż jeszcze popularna wśród części analityków czy doradców
(trafienie bardzo nobilituje w środowisku i mediach), ale ja tego unikam a
przyczyny już kiedyś wyjaśniałem. Dotychczasowe reakcje Rady i publikowane
komunikaty powodowały lokowanie terminu kolejnej podwyżki bliżej przełomu lata
i jesieni. Biorę jednak w obronę ekonomistów z instytucji finansowych. Zebrane
przez Gazetę Prawną prognozy (przed spotkaniem Rady) wskazywały na oczekiwanie
podwyżek najczęściej o 0,5% do końca roku. To że mało kto oczekiwał tego w
czerwcu, to efekt dotychczasowego brzmienia komunikatów. Po ostatniej decyzji
Rady wzrosło ryzyko nerwowych i emocjonalnych zachowań RPP w najbliższych
miesiącach, co z całą pewnością utrudni prognozowanie dokładnie w których
miesiącach będą następowały decyzje o kolejnych podwyżkach. A będą? Co ciekawe
aż dwóch ankietowanych ekonomistów na koniec 2008 spodziewa się stopy
interwencyjnej 4,5% lub 4,75%, co oznacza praktycznie stabilizację w porównaniu
ze stanem obecnym. Prognozy maksymalne to 6,0% na koniec przyszłego roku. Tego
na razie nie dyskontuje tego nawet rynek. Średnie prognozy skupiają się wokół
5,2%. Wyliczenia FRA 1 M na bazie WIBOR wskazują na oczekiwanie na koniec tego
roku stopy NBP na poziomie niemal 5,0%. FRA liczone na bazie stawek średnich (z
WIBOR i WIBID) wskazują na 4,85%. Rynek zajął słuszną pozycję po ostatniej podwyżce
stóp. Takie przewidywanie może być utrzymane do czasu co najmniej jednej porcji
miesięcznych makroekonomicznych danych. Tymczasem prognozy MF o inflacji nieco
przekraczającej oczekiwania z powodu cen żywności, mogą przestraszyć ale biorąc
pod uwagę ostatnie anomalia pogodowe nie powinny być wcale większym
zaskoczeniem. A wracając do makroekonomistów, to na koniec roku najczęściej
wskazywali na 4,75% poziom stopy referencyjnej. Gdyby mnie pytano przed
podwyżką, też wskazałbym ten poziom, ale biorąc pod uwagę decyzję z czerwca,
jest ok. 40% prawdopodobieństwo, że sięgnie ona 5,0%. Na koniec 2008 oczekuje
5,25% do 5,75%. Ale żeby było ciekawiej przypominam o skrajnych notowaniach, bo
są one autorstwa bardzo doświadczonych ekonomistów. Widać więc, że ocena najbliższych
kwartałów sprawia ekonomistom problemy.

A wracając do rynku międzybankowego, to w drugiej połowie
czerwca odreagowano zarówno nasze dane makroekonomiczne jak i wzrosty na
zagranicznych rynkach, gdzie obligacje dość dynamicznie rosły. Decyzja RPP była
jednak zaskoczeniem i zaraz po niej obligacje wzrosły o kilka dziesiątych. W
efekcie mieliśmy do czynienia w czerwcu z jednym z największych wzrostów w
ostatnich miesiącach. Rentowności obligacji wzrosły o od 30 do 40 pkt bazowych.
Analiza zachowań rynku oraz wyliczenia stóp oczekiwanych w 2008 r. wskazują że
obecnie rynek dyskontuje przeciętne oczekiwania ekonomistów i wobec tego nie ma
co liczyć na spadek stóp obligacji w lipcu i nawet w sierpniu, no chyba że dane
makroekonomiczne potwierdzą zagrożenia inflacyjne i postępującą lukę popytową.
W najbliższych tygodniach rentowności obligacji utrzymają się na poziomie z
końca czerwca lub wzrosną  kilkanaście
pkt. bazowych. Krótsza część krzywej rentowności (do roku) będzie się
zachowywać podobnie. Wątpię, by RPP w lipcu dokonała jakiegokolwiek ruchu.

Generalnie więc decyzja RPP była dla rynku pewnym
zaskoczeniem i dlatego tuż po niej dokonano natychmiastowej korekty. Jako, że
takie wzrosty stóp jak w czerwcu to rzadkość, więc zamieściłem ilustrację

Na rynku walutowym też gorąco. Z punktu widzenia złotego,
Polska staje się coraz atrakcyjniejszym krajem. W pierwszym tygodniu czerwca
trudno byłoby w to uwierzyć. Perturbacje na zagranicznych rynkach, spadek
giełdy w Polsce i wzrost obligacji spowodował znaczne osłabienie złotego w
dniach 5-7 czerwca. W ciągu tygodnia złoty osłabił się o 1,1%.  W kolejnych tygodniach złoty z nawiązką to
odrobił. W każdym z kolejnych trzech tygodni złoty zyskiwał ok. 0,8%.
Ostatecznie więc w czerwcu złoty zyskał ok. 1,5%. Niby więc niż nadzwyczajnego,
ale na tle innych rynków i w porównaniu z rynkiem obligacji, było ciekawie.
Jakiejkolwiek by nie używać analizy do oceny złotego (makroekonomiczna,
techniczna), to widać że rynek ma ochotę testować minimum. Poważnie jednak wątpię
by rynek odnotował tu jakieś sukcesy. Nie będę już rozpisywał się o
poszczególnych wariantach makroekonomicznych, ale poważnie wątpię by rynek był
w stanie poważnie i na dłużej przebić minima wyznaczone w początku maja tego
roku czyli 3,75 i 2,77 dla euro i dolara. Doceniam jednak determinację graczy
rynkowych. Mam jednak nadzieję że w porę zauważą, że próba dalszego napierania
na wyznaczony w czerwcu trend nie przyniesie większych sukcesów.

A na giełdach dalej wzrosty. Krajowa giełda chyba jeszcze
nie w pełni przeliczyła sobie wpływy wzrostów stóp na wyniki spółek.
Przykładowo stopa trzymiesięczna w ciągu kilku miesięcy wzrosła o ok. 0,5%. I
to jeszcze nie koniec. Jak na razie inwestorzy są zafascynowani osiąganymi
wynikami gospodarki, a ta faktycznie sprawiła niespodziankę w IV i szczególnie
w I kw tego roku. Dobra koniunktura na krajowej i światowych giełdach
spowodowana jest wciąż dobrymi wynikami poszczególnych gospodarek. Dotychczas
prognozy makroekonomiczne dość często zakładały utrzymanie tempa PKB lub spadek
za 1,2 lub 3 lata. W Polsce podobnie. Ekonomiści nie chcą uwierzyć w trwałość
obecnego tempa wzrostu. Dla inwestorów wygląda to inaczej. Wbrew zapowiedziom,
gospodarka ma się świetnie, a MF i jeden z zagranicznych banków inwestycyjnych
sugerują wręcz 6,0% – 6,5% PKB za cały bieżący rok. Inwestorzy więc tak długo
jak nie zobaczą potwierdzenia w faktach, tak długo nie przestaną wierzyć w
nieustające wzrosty, a już na pewno za nic sobie mają sugestie analityków o
zalecanej korekcie. I to pomimo iż w czerwcu analitycy wyjątkowo często
zwracali uwagę na nieuzasadniony zbyt wysoki poziom indeksów giełdowych.
Odniosłem wręcz wrażenie, że próbowali się na siłę wręcz dopatrzyć symptomów
stabilizacji. Trudno sobie wyobrazić sezonowo w II kw tak świetne wyniki jak w
I kw, ale też nie ma co oczekiwać wyników słabych i tak też może być do końca
roku. Chyba dopiero pod koniec roku inwestorzy zaczną zwracać uwagę na całość
danych makroekonomicznych i wzrost kosztu długu.

W pierwszym tygodniu czerwca spadki odnotowały wszystkie
większe giełdy oraz parkiet warszawski. To chyba efekt coraz większego napięcia
przed każdym kolejnym spotkaniem FED czy ECB i towarzyszącemu temu mnożeniu
wariantów rozwoju sytuacji ekonomicznej. W Europie spadki były dość poważne, bo
od 2% do 4%. Nasza korekta tylko o 1% świadczy o stalowych nerwach krajowych
graczy. Biorąc jednak spadki na całym świecie, to nasz był dość przeciętny. W
kolejnym tygodniu wszyscy z nawiązką odbili sobie spadki z okresu 5-8 czerwiec.
Główne giełdy rosły od 1% do prawie 6%, a my tylko „skromnie” 3,9%. Ale kolejne
dwa tygodnie to już praktycznie stabilizacja, przy czym nasza giełda rosła o
prawie 1% każdego z dwóch ostatnich tygodni czerwca. Z punktu widzenia analizy
technicznej (NACD, RSI) giełda rośnie za szybko, co utrzymuje ryzyko korekty.
Kiedy patrzy się jednak na tempo napływu pieniędzy do funduszy inwestycyjnych,
to widać że Polacy mają zupełnie inny obraz sytuacji, kupują jednostki funduszy
akcyjnych na potęgę.

I na zakończenie ciekawostka. W czerwcu odbył się
przetarg na 30-letnie obligacje. To istotne wydarzenie dla rynku, bo potwierdza
jego systematyczny rozwój i dojrzałość. Przy podaży 1 mld pln, pobyt sięgnął 3
mld. Rentowność średnia wyniosła 5,56%. Być może dla wielu osób to nic
szczególnego, ale ja pamiętam czasy kiedy zestaw stawek WIBOR nie obejmował
nawet 6 m-cy, a na kiedy na monitorze Reutersa pojawiał się bank z kwotowaniami
na 12 m-cy, wzbudzało to spore zainteresowanie, bo od dealera wymagało sporego
kunsztu by nie zrobić głupstwa.

 


Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Dodaj komentarz