Trudna sytuacja budżetowa, przywróciła na pierwsze strony gazet problem deficytu budżetowego i zadłużenia. Zawodowi dziennikarze i publicyści oraz internauci, zaczęli drwić z polityków wskazując, że to ich nieporadność, brak odwagi i nieumiejętność zarządzania państwem oraz populizm winne są deficytowi. Mnie kilka dni temu „ujęła” sugestywność przekazu dziennikarzy jednego z programów informacyjnych. Wprawdzie oni akurat podjęli problem rosnącego zadłużenia, ale wspominam o tym ponieważ, jego wzrost jest istotnie związany z rosnącym deficytem. Wracając to wspomnianego programu, dziennikarze podzielili wartość krajowego zadłużenia i sprytnie podzielili przez liczbę obywateli. Dla spotęgowania wrażenia, pokazali nowonarodzonego obywatela na jednej z „porodówek” dodając komentarz, że nawet niczemu niewinne dziecko jest już „statystycznie” obciążone długiem, wskutek banalnego zadłużenia kraju przez polityków.
Jaka jest odpowiedzialność obywateli a jaka polityków za deficyt i wzrost zadłużenia? Otóż wbrew nudnej już manierze obrzucania wszystkimi winami polityków, na ogół winnymi powyższych zjawisk są obywatele tego kraju, czyli My, Polacy. Nie widzę żadnego powodu dla którego należałoby tej przykrej prawdy Polakom oszczędzać.
Zacznę od polityków. W moim przekonaniu, polityk powinien mieć odwagę podejmowania ekonomicznych decyzje, wbrew woli znacznej części obywateli lub nawet większości jeżeli okoliczności do tego zmuszają. A tak jest obecnie. W zasadzie powinienem iść dalej, czyli: polityk powinien umieć określać scenariusze przyszłych zdarzeń i zmierzać decyzjami do stanu finansów publicznych, które będą elastycznie reagować na zmiany koniunktury i daniny na rzecz państwa nie będą nadwyrężać kieszeni podatnika. Wiem, że to dość ogólne ujęcie, więc świadomie posłużę się przykładem obecnej sytuacji finansowej państwa. Szybki wzrost deficytu budżetowego, to głównie konsekwencja braku elastyczności strony wydatków na zmiany koniunktury. Dochody budżetu oparte są przede wszystkim na dochodach podatkowych, a te uzależnione są od stanu gospodarki i zmienności tempa PKB, w pewnym uproszczeniu. Wydatki zaś, to rezultat naszych aspiracji i wydatków które są mniej lub bardziej faktycznie konieczne(wojsko, policja, infrastruktura itd.). Co, kiedy aspiracje i konieczne wydatki przekraczają dochody? Mamy deficyt. Teoretycznie powinniśmy wydawać tyle i ile uzbieramy, dzięki czemu nie byłoby deficytu. To rolą i powinnością polityków jest uświadamiać te problemy swojemu elektoratowi i podejmować w przypadkach koniecznych decyzje sprzeczne z oczekiwaniami wyborców ale racjonalne z punktu widzenia sytuacji finansowej państwa. Nie ma bowiem co ukrywać, że przeważająca większość Polaków nie interesuje się problemami ekonomicznymi innymi niż własne i spora część z nas przejawia postawę roszczeniową wobec budżetu.
Politycy faktycznie nie popisali się w okresie minionych kilku lat. Poprzedni rząd powinien był wykorzystać okres świetnej koniunktury do ograniczenia i uelastycznienia strony wydatkowej. Tymczasem rząd wraz z opozycją, bardziej był zainteresowany redukcją danin jak PIT czy składka ZUS. W efekcie powstała zabawna sytuacja. Beneficjentami minionego okresu koniunktury byli zarówno ci którzy pobierają świadczenia z budżetu jak i ci którzy go zasilają. Część z nas była po obydwu stronach. Co gorsza, minione kilka lat potwierdziło przykrą prawdę, że okresy świetnej koniunktury nie są należycie wykorzystywane do reformy strony wydatków budżetowych wydatków tych instytucji które wchodzą w skład finansów publicznych (np. ZUS).
Jestem zdania, że dominująca część polityków ma świadomość konieczności zmian, ale rywalizacja polityczna i lęk przed spadkiem popularności i reakcją mediów, powoduje że zachowują się nieracjonalnie.
Dla mnie problem wzrostu zadłużenia i deficytu leży głównie po stronie obywateli. Niemal wszyscy zasilamy finanse publiczne podatkami i innymi daninami, i niemal wszyscy korzystamy pośrednio lub bezpośrednio z danin budżetowych. Generalnie nasza postawa to oczekiwanie obniżenia danin i wzrostu nakładów. Nakłady to zarówno płacone z państwowej kasy wynagrodzenia czy świadczenia emerytalne oraz oczekiwanie że państwo (lub władza lokalna) będzie sowicie łożyć na drogi, parki, policję, komunikację, budowę mieszkań socjalnych, pomoc społeczną, wspomaganie (dotowanie!) budownictwa itd. itd. Nie znam przypadków by jakaś grupa zasilana z budżetu domagała się spadku własnych wynagrodzeń, emerytur itd. czy też reformy finansowej własnego środowiska która mogłaby skutkować zmniejszeniem wynagrodzeń chociaż części z jej członków. Wręcz odwrotnie. Każdy domaga się wzrostu nakładów. Z całą pewnością ze społecznego punktu widzenia, w oczekiwaniach wydaje się być wiele słusznych racji. Problem w tym że pieniądze nie są z gumy i warto to zacząć obywatelom uświadamiać. Przerzucanie wszystkiego na polityków, wywołuje wiarę, że pieniądze są, a tylko politycy nimi źle gospodarują lub – co gorsza – ukrywają.
Zamiast epatować obywateli wzrostem deficytu i długu publicznego, proponuje coś innego. Wg części prognoz deficyt finansów publicznych to nawet 6% do 7% PKB w przyszłym roku. W przeliczeniu na obywatela, to ponad 2 tys. zł. Biorąc pod uwagę, całokształt transferów finansowych jakie każdy z obywateli doświadcza w ciągu roku, redukcja deficytu dajmy na to o połowę nie powinna być problemem. Trzeba tylko odważniej obywatelom uzmysłowić że deficyt finansów publicznych to nie wymysł i problem polityków, a nas wszystkich. Problem niestety w tym, że większość z nas jest beneficjentem finansów publicznych pośrednio lub bezpośrednio i chętniej wskażemy czego jeszcze oczekujemy niż pozwolimy sobie czy swoim bliźnim coś zredukować. Chętnie też wskazujemy na konieczną naszym zdaniem, redukcję naszych obciążeń dla budżetu i innych instytucji (np. ZUS, NFZ), nie widząc (bo to wygodne) że strona wydatków jest uzależniona od wpłat.