Sposób w jaki premier prowadzi obecnie dyskusję o euro jest potwierdzeniem moich obaw jakie wyraziłem jesienią ubiegłego roku. Wtedy premier zaskoczył rynek i media stanowczą deklaracją iż w 2012 będziemy mieli euro. Zaskoczenie było spore, ponieważ deklaracja miała miejsce w Krynicy (forum gospodarcze), zamiast być zgłoszona publicznie na – dajmy na to – konferencji prasowej czy jakimkolwiek spotkaniu, gdzie rząd ujawnia gotowość podjęcia nowego wyzwania i podaje plan działań, a temat pod debatę publiczną. Wyobrażałem to sobie tak, że rząd rozpoczyna debatę ekonomiczną i polityczną, by utrudnić przeciwnikom euro wykorzystywanie w dyskusji argumentów opartych na czystym lęku lub niewiedzy, dzięki czemu jakość dyskusji byłaby wyższa niż obecnie. Następnie rząd po zaprezentowaniu korzyści i ryzyk wynikających z przyjęcia euro, powinien był przystąpić do merytorycznych konsultacji na polu makroekonomicznym z instytucjami od których będzie zależał termin wprowadzenia euro, czyli od ugrupowań politycznych i prezydenta po NBP. W tym czasie, cały czas monitorowana miała być sytuacja makroekonomiczna kraju z punktu widzenia możliwości spełnienia kryteriów wymaganych przy wstępowaniu do strefy euro w średnim terminie. Dopiero po okresie jednego lub dwóch lat i przy założeniu że koalicja rządowa ma szanse przeprowadzić przez parlament niezbędne do przyjęcia euro zmiany aktów prawnych, rząd mógłby rozpocząć rozmowy z odpowiednimi instytucjami UE o przystąpieniu do ERM2.
Błędem premiera moim zdaniem było rzucenie wyzwania w niebezpiecznym makroekonomicznie okresie, ogłoszenie tego na forum przedstawicieli innych państw co uczyniło deklarację nieodwołalną, narzucenie bardzo krótkiego terminu przyjęcia euro. W efekcie premier na wstępie stracił przychylność większości ekonomistów, wpisał w proces przygotowań do euro konflikt polityczny większy niż było to konieczne i zagrał w dobie kryzysu finansowego wiarygodnością państwa.
Zaostrzenie kryzysu finansowego powinno było być okazją do ogłoszenia, że rząd prowadząc projekt euro, rezygnuje ze sztywnego terminu. Nie chodzi tu wcale o wyjście „z twarzą”, ale o to iż bieżące okoliczności makroekonomiczne (krajowe i zewnętrzne) faktycznie potęgują szereg czynników ryzyka, które spychają termin przyjęcia euro na dalszy plan. Tymczasem okazuje się, że do arsenału argumentów, premier wciągnął bieżący kryzys na rynkach finansowych i spadek wartości złotego.
Rząd powtórzył błąd z jesieni. Zbigniew Chlebowski właśnie ogłosił na spotkaniu z Polsko-Niemieckiej Izby Przemysłowo-Handlowej, że chcemy wejść do ERM2 i że rząd tak naprawdę rozpoczął już rozmowy z ECB w tej sprawie. Dodatkowo podczas czwartkowej debaty w Sejmie, premier przedstawił przyjęcie euro (dokładnie: wejście do „węża” walutowego) jako oręż do walki z kryzysem na krajowym rynku walutowym. Nie ukrywano, że rząd jest świadomy ryzyka politycznego (np. zmiana konstytucji). Premier w celu realizacji projektu przystąpienia do euro, nie zawahał się niestety przed zastosowaniem fortelu i szantażu politycznego w obliczu kryzysu. Przeciwników jak najszybszego przyjęcia euro premier chce postawić w pozycji osób, które odmawiając w przyszłości akceptacji zmian w konstytucji ośmieszą Polskę na arenie międzynarodowej i zagrożą stabilności krajowego rynku finansowego w dwóch momentach: obecnie i ewentualnie w chwili odmowy akceptacji zmian w konstytucji. Wiara, iż powszechna zgoda na euro uspokoi rynek i zatrzyma proces osłabienia złotego jest naiwna. Akceptacja nie jest żadną gwarancją, a sprowadzanie deklaracji o przyjęciu euro do walki z kryzysem to poważne ekonomiczne uproszczenie i nadużycie. Euro to przede wszystkim jeden z czynników integracji ekonomicznej, który w dłuższym terminie powinien się przełożyć pozytywnie w dostrzegalnym stopniu na wzrost gospodarczy. Zjawisk kryzysowych euro nie likwiduje. Kraje należące do strefy euro odnotują spadek tempa PKB i jak jeden mąż doświadczają spadków indeksów giełdowych. Gwałtowne osłabienie złotego to jeden z wielu przejawów kryzysu i równie dobrze za kilka miesięcy możemy odczuć korzyści z jego osłabienia.
Oprócz tego, że taka a nie inna decyzja rządu stawia w dyskomfortowej sytuacji wszystkich uczestników procesu (NBP, RPP, UE, partie opozycji itd.) to z najnowszych wypowiedzi, głównie pełnomocnika rządu ds. wprowadzenia euro widać, jak wiele zagrożeń jest marginalizowanych. Brak mi przekonania iż rząd ma określony wąski przedział dla kursu równowagi. Określenie (opieram się na wywiadzie Ludwika Koteckiego z Gazety Prawnej z 19 lutego) „według ostatnich szacunków… 3,7 do 4,1 za euro” sugeruje że brak jest wyliczeń opartych na dłuższym okresie. Jeżeli faktycznie chcemy uniknąć korekty (w dół) kursu, to według moich szacunków 3,7 może stanowić górną granicę, a dolną 3,4. W wywiadzie zaskakuje mnie generalnie głęboka wiara iż wypełni się scenariusz ekonomiczny i polityczny pozwalający na przyjęcie euro już w 2012. Nie będzie problemów z inflacją, rząd utrzyma w ryzach deficyt budżetowy, PiS nie odważy się być przeciw, a Komisja Europejska i EBC akurat dla Polski będą bardzo wyrozumiałe, czyli zgodzą się wziąć udział w fortelu premiera. Więcej w tym wiary niż rzetelnej kalkulacji ryzyk. Lada chwila opozycja polityczna i środowisko ekonomistów mogą postawić rządowi zarzut, iż bieżącą politykę gospodarczą podporządkowuje się wypełnieniu na siłę kryteriów makroekonomicznych, wymaganych przy wstąpieniu do strefy euro.
Oczywiście taka droga przystąpienia do euro nie jest skazana na porażkę, ale niepotrzebnie generuje konflikty i wątpliwości. Warto też dostrzec że i strona rządowa „mięknie”. Teoretycznie nie wyklucza się późniejszego przystąpienia do ERM2, czy w ogóle przyjęcia euro w 2013. Wracam więc do tego, na co zwracałem uwagę wyżej. Wystarczyło rozpocząć negocjacje w kraju już na początku 2008 i dopiero przy braku pełnego poparcia i wyczerpaniu możliwości porozumienia, ryzykować przeprowadzenie procesu utrzymując (nawet doraźnie) wymaganą większość parlamentarną.