Bogusław Grabowski i Janusz
Jankowiak zaapelowali w „Rzeczpospolitej” z 24.IV.2007 r. o wprowadzenie euro w
2012 r. Pod apelem zebrali (zbierają nadal m.in. na stronie internetowej
Janusza Jankowiaka) podpisy kilkudziesięciu osób, w tym wielu bardzo znanych
postaci. Zanim jednak skomentuje ten apel, powinienem przytoczyć stanowisko
rządu, które tego samego dnia opublikowała krajowa prasa.
Wicepremier Zyta Gilowska
przyznała, że z punktu widzenia parametrów makroekonomicznych i wymaganego
czasu (osiągnięcie tych parametrów + dwuletni okres w kanale walutowym) rok
2012 jest datą możliwą do osiągnięcia. Z opinii przedstawicieli Ministerstwa
Finansów widać, że rząd raczej nie upiera się przy tej dacie i nie zamierza
przedkładać obecnie żadnych deklaracji. Wydaje się, że w opinii rządu data ta
otwiera okres, w którym mogłoby dojść do zmiany waluty. Biorąc pod uwagę apel –
o którym niżej – można założyć, że rząd nie wyjdzie naprzeciw oczekiwaniom
sygnatariuszy apelu. A już na pewno nie w postaci jakiegokolwiek pisemnego
zobowiązania.
Autorzy apelu niepokoją się czy aby z powodu mistrzostw
rząd nie zamierza oddalać daty wprowadzenia euro z uwagi na chęć uniknięcia
kagańca budżetowego, który mógłby krępować niezbędne inwestycje. I to właśnie
jest jeden z wielu wątków, jakie przedstawia część makroekonomistów na rzecz
mniej dogmatycznego podejścia do określenia daty wejścia do obszaru euro.
Przestroga by rządzący nie traktowali mistrzostw jako pretekstu do odsuwania
daty zmiany waluty, wydaje się przesadna. Nie jestem zwolennikiem twierdzenia,
że organizacja mistrzostw może być potraktowana jako taki argument. Moim
zdaniem obydwa procesy mogą i powinny być niezależne od siebie. Tu nie chodzi o
mistrzostwa, ale raczej o ryzyko kumulacji potrzebnych w kraju robót inwestycyjnych.
Przypomnę, że w jednym z wcześniejszych tekstów na swoim blogu (po informacji o
przyznaniu nam i Ukrainie organizacji mistrzostw) wskazałem, że nakłady
związane bezpośrednio z obiektami sportowymi to ułamek nakładów inwestycyjnych
ogółem. Ogromne wydatki jakich będziemy świadkami w najbliższych latach były
wcześniej planowane i pisanie w artykule że z powodu Euro 2012 czeka nas skok
cywilizacyjny nie jest zgodne z prawdą. Mamy szanse na ten skok niezależnie od
tej imprezy. Zmierzam do tego, że nie wiem dlaczego akurat teraz autorzy
wystąpili z takim apelem, a nie na przykład kilka miesięcy temu. Nie jestem
pewien czy wykorzystywanie podniosłej atmosfery do przepchnięcia idei jak
najszybszej zmiany waluty jest w porządku.
W tekście pojawia się lęk przed nadmiernym deficytem
budżetowym. Autorzy właśnie obawiając się o finanse publiczne chcą wprowadzenia
euro. Moim zdaniem tu właśnie popełniają błąd charakterystyczny dla znacznej
części ekonomistów domagających się jak najszybszego wprowadzenia euro. Wprowadzenie
euro jest traktowane jak bicz na deficyt budżetowy. Tymczasem euro nie może
być przeciwko czemuś, ale po coś, czyli przynieść długoterminowo gospodarcze
korzyści. Forma przyjęta w artykule raczej nie przyczyni się do
„sprzedania” społeczeństwu idei euro. Inaczej będzie tak jak z karą śmierci.
Brak możliwości jej wprowadzenia w Polsce tłumaczone jest czasami jako „bo Unia
się nie zgodzi”. Lepiej podejść do tego problemu od strony skuteczności i
moralnego wydźwięku tej kary. Po prostu obawiam się by za kilka lat nie
tłumaczono Polakom sensu wprowadzenia euro na zasadzie „bo tak musiało być i
teraz na szczęście nie da się tego odwrócić”. Dyskusję makroekonomiczną o
wprowadzeniu euro oceniam jak na razie jako dość ubogą. Ubolewam, że część
makroekonomistów zamiast przekonywać i polemizować w oparciu o prognozy i
obecne doświadczenia innych krajów, od razu przyjęło postawę agresywnego
traktowania ludzi prezentujących nieco inne poglądy. W efekcie najciekawsze
publikacje o wprowadzeniu euro w Polsce są (o ile w ogóle) drukowane na
dalszych stronach dzienników gospodarczych. Zaznaczam, że nie mam na myśli
przeciwników euro. W dyskusji dominują apodyktyczni zwolennicy
natychmiastowego wejścia, a ich przeciwnikami stały się osoby/politycy o słabej
wiedzy ekonomicznej (lub żadnej), ale za to traktujące rezygnację z własnej
waluty jak ograniczenie niepodległości. W takiej sytuacji faktycznie trudno się
dogadać. Odniosłem wrażenie, że apel ma stanowić formę presji na polityków.
Czyli niepoważnej dyskusji ciąg dalszy. By wprowadzić euro, musi być do tego
przekonana większość polityków i głosujących na nich Polaków. Siła argumentów
„za” musi być na tyle duża by przeciwni zmianie waluty politycy i Polacy doszli
do wniosku, że rzeczywiście upieranie się przy własnej walucie nie ma sensu.
Przypominam, że Minister Gilowska obiecała Polakom referendum. Jeżeli sprawy
rzeczywiście zajdą tak daleko, to zobowiązanie się do określonego terminu nie
ma sensu.
Jeżeli Autorzy tak bardzo
troszczą się o deficyt i widzą konieczność ograniczenia niektórych transferów
budżetowych, to proponuje je wskazać. Będzie prościej. Na blogu Janusza
Jankowiaka nadal bez odpowiedzi pozostaje pytanie jednego z czytelników (do
publikacji o klinie podatkowym z 01.III.2007 r.) o rozwinięcie kwestii możliwych
oszczędności budżetowych. Może zamiast wykorzystywać euro do walki z deficytem,
lepiej pomóc rządzącym i wskazać obszary oszczędności.
Marek Żelińśki, kwiecień 2007 r.