M.Goliszewski jest jednym z bardziej znanych przedstawicieli środowisk przedsiębiorców. Rzeczpospolita 3 stycznia udostępniła Markowi Goliszewskiemu całą stronę co oznacza ogromny szacunek dla autora. Tytuł „Polska zasługuje na cud gospodarczy” i pierwsze zdania mogą sugerować czytelnikowi, że doświadczy ciekawej analizy bieżącej sytuacji ekonomicznej i zarysowania koniecznych działań. Może trochę przesadzam i pastwię się na tekstem, ale autor opisuje społeczno-ekonomiczną rzeczywistość podobnie jak przedstawiciele związków zawodowych, jeżeli chodzi o poziom merytoryczny. Każda ze stron sporu o model gospodarczy nadużywa zaufania czytelników czy słuchaczy. Tekst M.Goliszewskiego jest w większości tak naprawdę żonglerką bardzo przypadkowymi faktami obliczonymi na wywołanie efektu. Być może jestem zgryźliwy, piętnując ten tekst ale zauważyłem że czytelnicy wyrabiają sobie obraz rzeczywistości na podstawie nie tyle prawdziwości faktów, co częstotliwości ich wypowiadania i wypowiadających ich osób. Zaprezentowane poglądy i strona merytoryczna są jednak charakterystyczne dla, jak ja to określam, „reformatorów”. Trzeba mieć poglądy odważne, bezkompromisowe wobec faktów (niestety) i skłonność do krytycyzmu skierowanego przede wszystkim do rządzących (czytaj: polityków). To cechy „reformatora”. Czytując teksty „reformatorów” mam poważną wątpliwość czy chodzi o przedstawienie ciekawych pomysłów czy o utrzymanie popularności . Kiedy wspomniane cechy wymiesza się z poglądami gospodarczo liberalnymi, wychodzi nam obraz znawcy problemów i reformatora, wiedzą i spojrzeniem w przyszłość wykraczającego poza krótkowzrocznych polityków. Tego typu postawy przybierają już postać wręcz karykaturalną, co wynika z tolerowania tego przez media i komentatorów życia społeczno-ekonomicznego.
Czy jest to niegroźne? A ja wcale bym nie był taki pewny. Proszę zwrócić uwagę na decyzję o obniżeniu składki rentowej. W wielkim amoku na rzecz ulżenia przedsiębiorcom podjęto decyzję o obniżeniu składki rentowej i to w relatywnie (jak na możliwości budżetu) krótkim okresie. Gdzieś dopiero od II czy III kw niektórzy makroekonomiści zaczęli zwracać uwagę, że wobec silnego wzrostu wynagrodzeń i skumulowania redukcji składki z innymi zmianami w 2008 możemy przysporzyć sobie sporo problemów. Biorąc pod uwagę wszystkie problemy, obietnice, wyzwania itd., okazało się że ta decyzja w takiej postaci nie była najmądrzejsza. Doszło do tego ze rząd premiera uważanego za liberała oraz jego doradcy nie ukrywają że druga część cięcia składki nie jest rządowi na rękę. Osobiście szat z tego powodu nie rozdzieram, ale pewien niedosyt pozostaje.
W pierwszych kilkunastu zdaniach artykułu M.Goliszewski z podziwem wyraża się o naszych dokonaniach z ostatnich kilku lat. Jednak wszystko ma swoją „drugą stronę medalu” jak to autor określił. Co ciekawe wizerunek tej „drugiej strony” jest nieco apokaliptyczny.
Dług wewnętrzny Polski przekroczył 500 mld zł. …..nowe potrzeby pożyczkowe państwa w 2008 r. sięgają już 45 mld
Wśród reformatorów i wizjonerów zasada jest taka: im większe wielkości się poda (koniecznie w nominale !!) i przypadkowo zestawi z innymi, tym efekt (strach u czytelników i szacunek dla autora z znajomość problemu) jest większy. A ja powiem to inaczej: w I kw 2004 zadłuzenia sięgało ok. 47% PKB, a obecnie jest na poziomie 42%. Spadek przypada na ostatnie kilka kwartałów. Nasze zadłużenie wbrew pozorom nie jest wysokie, co nie oznacza że nie może być mniejsze. Ale, przepraszam, zdecydowaliśmy się m.in. na poważne w skutkach dla budżetu obniżenie składki rentowej. Te „nowe potrzeby..” to po prostu łączna kwota przetargów na dłużne papiery wartościowe w 2008. Dług o taką kwotę nie wzrośnie, bo w tym samym czasie zapada podobna kwota papierów wartościowych.
Zadłużają się też ludzie. Aż o 50 proc. wzrosły pożyczki na kupno mieszkań. Zaczynamy żyć na kredyt. Kłania się Edward Gierek.
Kredyty na cele mieszkaniowe w podobnym tempie rosną od kilku lat, jednak dopiero obecnie zaczyna to być kwota istotna. Nasze społeczeństwo jest kilkakrotnie mniej zadłużone w porównaniu z państwami rozwiniętymi. Autor powinien wiedzieć, że udział kredytów tzw. zagrożonych jest b.mały. Jedyne czego bym oczekiwał od Państwa (regulatora) to regulacji utrudniających udzielania kredytów na cele mieszkaniowe dla g.domowych o niskich wynagrodzeniach, bo niestety taki proceder się od niedawna się rozwija. Na pocieszenie powiem, że problem już jakiś czas temu dostrzeżono.
Zaczynamy żyć na kredyt. Kłania się Edward Gierek.
To określenie to gruba przesada i nieprzyzwoitość wobec czytelnika.. Równie dobrze można straszyć wybuchem III wojny światowej. Czytelników zainteresowanych zadłużeniem zagranicznym w latach 70-tych odsyłam do fragmentów opracowania dr Grzegorza Wójtowicza na www.NBPortal.pl. Swoją drogą jeżeli autor ma jakieś pomysły na ograniczenie popytu na kredyt to należało je przedstawić oraz ocenić dotychczasowe działania instytucji nadzorujących rynek.
Banki coraz poważniej zastanawiają się nad możliwościami pełnej spłaty kredytów przez obywateli. Zwalnia ruch pożyczek międzybankowych (przestroga płynie z kryzysu rynku nieruchomości w USA).
Nie wiem skąd autor czerpie takie wiadomości. W drugim przypadku, obawiam się że autor myli zjawiska i mówi o konsekwencjach spadku nadpłynności w sektorze bankowym. To dla ekonomistów żadna nowość ani zaskoczenie. Nawet poprzednia RPP zapowiadała to zjawisko w swoich opracowaniach, a łączenie tego z przenoszeniem paniki na polski grunt to zwykłe sianie strachu.
130-procentowe narzuty na płace uniemożliwiają pracodawcom znaczące podwyżki wynagrodzeń i zatrzymanie ludzi w przedsiębiorstwach krajowych.
Ręce opadają. Biorąc pod uwagę średnie wynagrodzenie w przemyśle, to narzuty (różnica pomiędzy całym kosztem wynagrodzenia a wynagrodzeniem netto) stanowią ok. 40%. W tym są: podatek, składka zdrowotna ,emerytalna i rentowa (że wyliczę tylko główne pozycje). Czy mam rozumieć że ma tego nie być? Tradycyjnie „reformatorzy” tak dokonują wyliczeń by koszty wynagrodzeń przedstawić w jak najgorszych barwach. W rzeczywistości z powodów obiektywnych redukcje tych kosztów jest bardzo ograniczona. Różnica wynagrodzeń pomiędzy Polską a krajami „starej „ UE jest na tyle duża, ze ewentualna redukcja kosztów wynagrodzeń ma tu marginalne znaczenie. Ponadto jak widać z tempa wzrostu wynagrodzeń, podmioty gospodarcze nie mają aż tak wielkich problemów jak to przedstawia M.Goliszewski.
Marnotrawimy publiczne pieniądze m.in. na zasiłki dla fikcyjnych bezrobotnych i rencistów, na zbędne instytucje państwowe.
Zasiłki dostaje skromna część bezrobotnych. Z całą pewnością część z nich bierze je niesłusznie nie chcąc w rzeczywistości podjąć pracy. A poziom nadużyć i tak jest mniejszy niż przesadne stosowanie przez przedsiębiorców opłacania składek emerytalnych wg formuły 60% podstawy wymiaru.
Co trzeba robić? Pyta autor.
to oznacza, że dzisiaj komuś w Polsce trzeba coś zabrać albo czegoś nie dać. Musimy bowiem zmniejszyć wydatki publiczne i deficyt budżetowy, by mieć więcej pieniędzy na państwowe i prywatne inwestycje. Trzeba zlikwidować niektóre agencje rządowe i państwowe fundusze specjalne. Ale też wyhamować żądania płacowe. Zmniejszyć dotowanie kredytów mieszkaniowych, ograniczyć zasiłki pielęgnacyjne, wychowawcze, alimentacyjne. Zredukować dotacje, m.in. dla KRUS i ZUS, ograniczyć dostęp do emerytur pomostowych, zweryfikować renty i zasiłki dla bezrobotnych. Bolesne ruchy.
Przyznam ze propozycje odważne, ale tylko pozornie. Dokładnie na takim poziomie abstrakcji zatrzymuje się większość „reformatorów” i nikt z tego grona nie chce podać szczegółów czy chociaż ich zarysu i przedyskutować tego na łamach mediów. Apelowanie do polityków oraz unikanie wskazywania innych środowisk, to moim zdaniem brak odwagi. Chciałbym zobaczyć dyskusję z przedstawicielami środowisk deweloperów o zmniejszeniu dotowania kredytów i innych form wsparcia finansowego państwa. Lektura oczekiwań wobec państwa środowisk deweloperów wskazuje że bardzo szybko przestaliby lubić Marka Goliszewskiego. Na pocieszenie powiem, że akurat w przypadku rent (zawsze są sztandarowym argumentem) odnotowaliśmy sporą poprawę, czego „reformatorzy” nawet nie zdążyli zauważyć.
Należy też ponownie podjąć walkę o podatek liniowy. Lecz na poziomie niższym, niż proponowała Platforma – 14,5 proc., by jak najmniej tracili najbiedniejsi.
Moim zdaniem ekscytacja podatkiem liniowym i stawianie go jako najważniejszego elementu reformy wynika z przypisywania mu jakiegoś magicznego znaczenia dla gospodarki. Przy obecnym poziomie stopy efektywnej PIT, nie będzie to miało większego wpływu na sytuację ekonomiczną gospodarstw domowych o niskich wynagrodzeniach.
Trzeba ograniczyć kontrole, koncesje i zezwolenia – a więc wszechwładną biurokrację. Zwiększyć też nakłady budżetowe na naukę i wymiar sprawiedliwości.
Do pierwszej mysli odniosę się za pomocą przykładów Właśnie obecnie jesteśmy świadkami wchodzenia w życie regulacji dotyczących rynku finansowego, czyli tzw. MiFID. Między innymi oznacza ona powiększenie tzw. barier wejścia do tego sektora i zwiększenie roli organu nadzorczego (KNF). Dlaczego nikt z obrońców wolności gospodarczej nie ogłosił protestu albo chociaż żałoby? Nie oberwało się również przedstawicielom sektora tytoniowego za pomysł o koncesjonowaniu sprzedaży wyrobów tytoniowych. Problem raczej w tym ze środowiska przedsiębiorców i część ekonomistów woli udawać walkę z patologiami (tzw. gonienie króliczka) niż dostrzec że życie wymusza wprowadzenie niektórych ograniczeń. Zresztą nawet organizacje branżowe bywają bardzo płodne w takie pomysły.
Premier musi więc wyraźnie powiedzieć społeczeństwu, komu trzeba wstrzymać, komu zabrać, komu dać. Kiedy i dlaczego.
Absolutna racja. Problem polityka polega jednak na tym, że nie można przeprowadzać wszystkich zmian będąc w sporze z kilkoma milionami rodaków, biorąc pod uwagę zarysowane przez M.Goliszewskiego postulaty ograniczania wydatków. Na tym polega przewaga i wygoda komentatorów, że nie muszą forsować tych propozycji w parlamencie. Życie krytyka jest zdecydowanie wygodniejsze.
Chyba że zdarzy się cud. I świadomość ciężaru, jaki musi udźwignąć Polska, by doścignąć choćby poziom życia Greków czy Portugalczyków, wyeliminuje „polski kocioł” i nienawiść w polityce.
Moim zdaniem polityka nie ma już od dawna poważniejszego wpływu na gospodarkę. O ile wiem, to skalą zróżnicowania nie odbiegamy od parlamentów krajów zachodnioeuropejskich. „Polski kocioł” to głównie wizerunek tworzony przez media. Dyskusje, czy gorszące spory o trzeciorzędne na ogół problemy na szczęście nie przenoszą się na gospodarkę w poważniejszym stopniu. Obawiam się ze sam Marek Goliszewski przyczynia się do takiej atmosfery. Kreowanie wizerunku fatalnie rządzonego kraju i piętrzenie oczekiwań (jak sugestie o możliwym radykalnym cięciu kosztów zatrudnienia czy manipulacja danymi o zadłużeniu) to zwykłe robienie wody z mózgu obywatelom których świadomość problemów makro- i mikroekonomicznych kraju jest raczej ograniczona. Mnie już wystarczy że Polacy uwierzyli, że im mniej będą płacić podatków tym więcej będzie na budowę dróg i stadionów.