Część kandydatów na urząd prezydenta, próbuje zachęcić do głosowania na siebie operując hasłem – podam je w przybliżeniu – „wzrost gospodarczy musi być odczuwalny dla wszystkich, a nie tylko dla wybranych”, „owoce wzrostu gospodarczego muszą być dzielone na wszystkich” i szereg innych podobnie brzmiących wypowiedzi.
Pomijam to, że wypełnienie tego typu obietnic pełniąc funkcję prezydenta jest niemożliwe, bo każdy z kandydatów musiałby mieć uprawnienia rządu i większościową koalicję w parlamencie, do forsowania swoich pomysłów.
Niemniej sam w sobie, temat jest ciekawy od strony ekonomicznej. Mówiąc językiem bardziej ekonomicznym kandydaci na urząd prezydenta wspominają o transferze bogactwa na obywateli. Dawny czas temu pisałem o wskaźniku Giniego. To jeden z wielu wskaźników do mierzenia skali rozpiętości wynagrodzeń. Polska ma stosunkowo wysoki, czy jak kto woli, wskazujący na istotne rozpiętości. Spieszę jednak donieść, że wbrew pozorom i społecznemu postrzeganiu, na tle państw rozwiniętych wskaźnik ten wcale nie jest duży i dość charakterystyczny dla państw rozwijających się. Tak więc odpowiedź na pytanie czy zaczyna się w Polsce rozwarstwienie społeczne czy też mamy ciągle do czynienia ze skutkami dynamicznego rozwoju i deficycie fachowców w niektórych zawodach, nie jest łatwa.
Nie zamierzam odgrywać roli „zimnego” liberała, który z okien swojego bankowego klimatyzowanego biurowca nie dostrzega wiele więcej prócz czubka swojego nosa. Zdarzyło mi się już bodaj kilka razy zwrócić pośrednio czy bezpośrednio uwagę na problem wynagrodzeń w Polsce. Tak więc dla jasności obrazu podam, że mam sporo wątpliwości co do kształtu krzywej wynagrodzeń w niektórych sektorach gospodarki i wysokości wynagrodzeń. I część tych wątpliwości skierowana jest na wyższą część krzywej. Dystrybucja efektów wzrostu gospodarczego pozostawia co nieco do dyskusji. Wbrew pozorom, gospodarka z wysokim poziomem zatrudnienia i limitowaną rozpiętością wynagrodzeń ma swoje zalety w rozumieniu wskaźnika Giniego i innych jemu podobnych (co do zasady to są bardzo uproszczone mierniki). Być może będzie okazja o tym wspomnieć przy innej okazji.
Zanim ktokolwiek weźmie się za manipulację transferem/dystrybucją „owoców”, należy sobie powiedzieć, że zróżnicowanie pod względem wynagrodzeń jest immanentną cechą gospodarki wolnorynkowej. Nie jest jej wadą ani konsekwencją. Zróżnicowanie wynagrodzeń jest silnym bodźcem do podjęcia działań bardziej efektywnych przez ludzi. Dotyczy to również podmiotów gospodarczych. Jeżeli wiec informatyków jest za mało i świetnie zarabiają, to dla społeczeństwa jest to sygnał by kształcić się oraz swoje dzieci w tym kierunku. Jeżeli więc ktoś chce się wziąć za „ręczną” dystrybucję musi uważać, by nie zepsuć jednego z głównych bodźców gospodarki wolnorynkowej, który stanowi o jej innowacyjności, efektywności itd. Jest coś na rzeczy nawet w moim przykładzie z informatykami czy zawodami „technicznymi”. Jest już kilka krajów w Europie, które zaczynają cierpieć na deficyt w zawodach „technicznych”.
Dotąd rozważnie o dystrybucji efektów wzrostu gospodarczego prowadziłem w wąskim tego słowa znaczeniu. Pisałem o wynagrodzeniu. Jeżeli kandydaci na prezydenta mówią o tym, to możliwość manewru jest poważnie ograniczona. Proste i bezpośrednie podwyższenie wynagrodzenia możliwe jest tylko w przypadku zawodów opłacanych z budżetu. Mamy tu przykładowo nauczycieli, wojskowych czy straż pożarną. Poprzez wskaźniki waloryzacji, państwo pośrednio wpływa na skalę waloryzacji wynagrodzeń w przedsiębiorstwach państwowych. Nie jestem jednak pewny czy akurat o tych grupach zawodowych mówią kandydaci. Z przypadkami wyjątkowo niskich wynagrodzeń mamy do czynienia głównie w sektorze prywatnym, w tym i w rolnictwie. Państwo nie ma możliwości wpływu na wynagrodzenie w tych sektorach gospodarki. Nie można kazać dać więcej, a ewentualne obniżenie obciążeń wynagrodzenia (PIT, składka zdrowotna, ZUS itd.) wcale nie musi przenieść się na wynagrodzenie „na rękę”. Ponadto możliwości poważniejszego obniżenia podatków czy składek, są ze względów obiektywnych dość ograniczone. Jako ciekawostkę podam, że nawet dość liczne grono pracowników „państwowej” służby zdrowia jest również poza zasięgiem bezpośredniego wpływu prezydenta na ich wzrost.
Państwo nie ma wpływu na wynagrodzenia w poszczególnych sektorach gospodarki poza wskazanymi wyżej. Generalnie działa tu mechanizm rynkowy i poziom wynagrodzeń w sektorze prywatnym ma poniekąd silny wpływ na kształtowanie wynagrodzeń w sektorze państwowym. Państwo może (i robi to) regulować poziom minimalnych wynagrodzeń i w ten sposób zmusić prywatnych pracodawców do transferu efektów wzrostu gospodarczego. Tu niestety istnieje jednak silne niebezpieczeństwo, że pracodawca nie odda kasy z osiągniętego zysku, tylko zmniejszy zatrudnienie lub podejmie działania zmierzające do zmniejszanie czynnika ludzkiego w produkcji w dłuższym okresie. Wynagrodzenie minimalne ma szereg funkcji i ewentualna funkcja dystrybucji wzrostu jest dość ograniczona. Państwo (a tym bardziej prezydent) nie ma instrumentów bezpośredniego wpływu na poprawę wynagrodzeń jednocześnie wszystkim o taką samą wartość określoną nominalnie czy procentowo w chwili poprawy koniunktury. A swoją drogą czy skutki pogorszenia koniunktury też będą tak samo równo/proporcjonalnie rozdzielone. Tego już kandydaci na prezydenta nie mówią.
Znacznie szersze pole do podziału bogactwa pojawia się jeżeli rozszerzymy rozważania o transfery. Już obecnie mamy do czynienia z ogromnym spektrum tego typu instrumentów. Mam na myśli przypadki kiedy dostajemy wsparcie w formie pośredniej, co docelowo w krótkim lub długim terminie przekłada się na poprawę sytuacji ekonomicznej gospodarstwa domowego lub poprawę jakości życia. Jest w tej grupie wsparcie z opieki społecznej (bywa że dawane w gotówce), ulgi podatkowe, wsparcie w spłacie kredytu mieszkaniowego (program „Rodzina na swoim”), publiczne szkolnictwo (uniezależnione od poziomu wynagrodzenia rodziców), opieka medyczna, regulacje dotyczące Funduszu Świadczeń Socjalnych w zakładzie pracy, dopłata do żłobka czy przedszkola, ulgi na oszczędzanie na emeryturę w tzw. III filarze i dziesiątki innych instrumentów. Cechą jednak większości o ile nawet nie wszystkich transferów jest uwarunkowanie pomocy od zajścia określonych okoliczności lub dodatkowo pełniona funkcja bodźca (np. ulga podatkowa na dzieci). Wydaje się że, Polacy nie dostrzegają że swego rodzaju transferem dobrobytu jest dystrybucja pieniędzy poprzez jednostki samorządu terytorialnego. Ludzie chyba sobie nie uświadamiają, że wiele gmin w oparciu o dochody własne nie byłoby w stanie zapewnić elementarnych usług swoim mieszkańcom. Możliwość edukacji w pobliskiej szkole i nowa droga oraz ośrodek zdrowia to też forma transferu bogactwa, chociaż nie objawiająca się bezpośrednim wpływem gotówki do portfela.
Jak widać ani rząd, ani ministrowie, ani tym bardziej prezydent nie mają wpływu na wzrost naszego wynagrodzenia od pracodawcy. Można wpływać na poprawę naszego życia poprzez działania pośrednie, jeżeli ktoś myśli o ingerencji w mechanizm podziału dochodu narodowego. Wolałbym jednak by kandydaci na prezydenta mówili o poprawie efektywności obecnych transferów społecznych niż wymyślaniu nowych, szczególnie jeżeli miałoby to się kończyć zwiększeniem obciążeń finansowych.
Całe swoje rozmyślania oparłem na domniemaniach, ponieważ dywagacje kandydatów na prezydenta o poprawie podziału efektów wzrostu gospodarczego są tak potwornie ogólne, iż trudno je konkretnie komentować.