Pytam, ponieważ w minionej kampanii prezydenckiej kandydaci o największych szansach na urząd starali się unikać wypowiadania słów: „rynek”, „wolny rynek”, „gospodarka wolnorynkowa”. Nie chcemy już rynku? Uważamy, że osiągnęliśmy już taki sukces gospodarczy iż pozostało tylko dzielić owoce wzrostu?
Jako ekonomista powinienem trzymać się liczb i powiedzieć: nie ma co ludziom mydlić oczu i nie wolno obiecywać co się da. Zdaje sobie jednak sprawę, że przedstawiciele świata polityki nie mają łatwej roli i do pewnego stopnia jestem skłonny zaakceptować unikanie przez polityków straszenie gospodarką wolnorynkową. Ich zadaniem jest skupiać ludzi wokół swojego programu i dokonywać zmian. Nie nakłaniam do oszukiwania ludzi, chociaż mam wrażenie że ludzie chcą być oszukiwani. Gospodarka wolnorynkowa wiąże się z ciągłymi zmianami. Warto ludziom uświadamiać, że w większości zmiany te tak dokonywane są przez nas, zwykłych zjadaczy chleba. To nasze drobne decyzje konsumpcyjne wywołują konieczność dostosowania się podmiotów gospodarczych i gospodarstw domowych do nowych wymagań. Taki przykład: by zaoszczędzić na opłatach za ogrzewanie, obkładamy na potęgę nasze bloki i domy styropianem, montujemy szczelniejsze okna. Nie interesuje nas, że jest to jeden z mnóstwa czynników powodujących spadek popytu na węgiel, usług ciepłownicze itd. To jest sygnał wysyłany do gospodarki. Z tego powodu w wymienionych sektorach ludzie tracą pracę lub muszą się godzić na jej zmianę, nie zawsze po ich myśli. Do rynku mamy (my, wyborcy) dwoisty stosunek. Widzimy że żyje nam się łatwiej i przyjemniej, a wiele podstawowych produktów (np. żywność) staje się relatywnie tańsza. Ale z drugiej strony boimy się, bo wiemy że to my możemy być tymi górnikami czy rolnikami przeznaczonymi do redukcji. Chcemy więc rynku, ale takiego żeby nas nie skrzywdził (nie zasilił nami armii bezrobotnych).
Warto obywatelom wskazywać zalety wolnego rynku i przedstawić rachunek, który i tak jest pozytywny z racji przewag rynku. Gospodarka wolnorynkowa to z pewnej perspektywy konflikt grup zawodowych i wszystkich innych pobierających wszelkiego typu wynagrodzenie. Nie ma co tego konfliktu ukrywać, ale nie po to by budzić wrogość pomiędzy ludźmi. Tych, którzy dostają nieproporcjonalnie dużo, trzeba po prostu zawstydzić. Trzeba wskazywać, że różnego typu przywileje grupowe pogarszają skuteczność wolnego rynku. Wykorzystując popularny przykład KRUSu, nie ma co obwieszczać, że KRUS jest fajny i co do zasady go nie zmieniamy ani systemu ubezpieczeń rolniczych. Trzeba uporczywie powtarzać, że chodzi przynajmniej o grupę bogatszych rolników, gdzie podwyższenie składek zniesie obecny absurd. Do wolnego rynku warto więc przekonywać, bo zyskuje na nim w krótszym czy dłuższym terminie większość z nas.
Wypowiedzi kandydatów (szczególnie PiSu) wskazywały na to, że dotychczasowy system redystrybucyjny będzie zachowany (tzn. nikt nie straci), a dodatkowo znajdą się pieniądze na nowe „prezenty” dla wyborców. To niby miałaby być gospodarka społeczna, z szansami równymi dla wszystkich, solidarnościowa. Moje pytanie w tytule nie jest bezzasadne. W uproszczeniu gospodarkę społeczną możemy mierzyć skalą redystrybucji. To skala wszelkiego typu danin, które uszczuplają nam portfel i są transferowane do innych grup społecznych, czy na inne cele. Biorąc pod uwagę obecny stopień redystrybucji (w zależności od sposobu liczenia, niewiele odstawaliśmy od średniej w UE), dalsze jego zwiększanie będzie zabójcze w dłuższym terminie dla gospodarki. Wystarczą nam zagrożenia jakie już mamy (deficyt finansów publicznych) lub uświadamiamy sobie obecnie (np. system emerytalny).
W uproszczeniu: im większa redystrybucja, tym większe podatki i spadek elastyczności oraz gorsza efektywność gospodarki. Politycy wiele obiecywali, ale unikali powiedzenia wyborcom, że to będzie za ich pieniądze, bo inaczej się po prostu nie da. To co poleciłbym politykom, to unikanie wzrostu redystrybucji, a skupienie się na poprawie efektywności obecnych transferów. Wbrew pozorom, nie mamy w Polsce „zimnego” kapitalizmu i bliżej nam do gospodarki społecznej (cokolwiek to znaczy).
Politycy licytując się na to kto da więcej, jakby zapomnieli że mamy demokrację. A w końcu prawami wyborczymi obdarzeni są i ci ,którzy wcale nie mają ochoty na płacenie większych danin. Ci podatnicy albo są przeciwnikami gospodarki społecznej (bo np. uważają, że każdy jest odpowiedzialny za siebie), albo są rozczarowani obecnymi zasadami redystrybucji. Ci wyborcy nie cieszyli się tak dużym zainteresowaniem polityków w obecnej kampanii. Mogli mieć problem z wyborem kandydata, bo nawet kandydat PO wstydził się używać określenia „gospodarka wolnorynkowa”. Formalnie obydwaj główni kandydaci rytualnie wyrażali wolę ulżenia przedsiębiorcom i ułatwienia im życia, ale to była rzadkość i bez konkretnych deklaracji.
Jestem rozczarowany minioną kampanią, bo zapomniano o wolnym rynku i zaczęto iść w stronę socjalizmu i to w okresie kiedy trzeba zredukować deficyt finansów publicznych. A wydawałoby się, że po dwudziestu latach od zmiany ustroju wolny rynek udowodnił swoją wyższość.