Pooglądałem główne wydanie Wiadomości i okazało się, że jesteśmy narodem uciemiężonym. Tym razem przez fotoradary. Materiał pokazany w tv był w standardowej konwencji. My, obywatele, jesteśmy niewinni, a lokalni urzędnicy za pomocą zbrojnego ramienia (straż miejska) łapią nas i zabierają pieniądze z portfeli. Na okrasę i dla podniesienia wagi problemu, telewizja pokazała pewnego przedstawiciela Centrum im. A.Smitha, który standardowo powiedział coś krytycznego wobec państwa i jego urzędników. Tym razem na okoliczność fotoradarów.
No dobra. Żarty, żartami, ale temat jest już stary i obrósł legendami. Więc zmierzmy się chociaż z kilkoma z nich, bo „sprawa fotoradarów”, przestaje już być nawet komiczna.
Przede wszystkim by straż miejska mogła ukarać kogoś mandatem, to musi mieć miejsce naruszenie prawa. Zwracam na to uwagę, bo w dyskusji o fotoradarach i blokadach zakładanych na koła, jakoś tak to umyka. Czy straż miejska i lokalne władze nakładają ograniczenia dla parkowania i prędkości tak dla hecy i po to by zbierać haracz? Otóż nie. W przypadku blokad na koła, proponują popytać lokalnych mieszkańców. Obawiam się że wiele interwencji straży miejskiej jest efektem interwencyjnych telefonów mieszkańców, albo właścicieli posesji na terenie której ma miejsce dzikie parkowanie, albo wbrew zasadom jakie obowiązują. A jeżeli ktoś nie płaci w parkomacie bo ma taki kaprys? Cóż, to już jego problem i jego ryzyko. Przy bloku w którym mieszkam, pomimo zakazu ludzie i tak parkują. To takie miejsce gdzie parkuje się „na chwilę”. Oprócz utrudniania ruchu drogowego i to przy zakręcie, ograniczony zostaje chodnik dla pieszych. Kilkanaście metrów dalej jest parking, ale tam się płaci „horrendalne” 2 zł za godzinę w godzinach od 10 do 18 tej. Straż miejska się pojawia, ale niestety za rzadko. Można zaparkować ponad 100 metrów dalej w innej przecznicy, gdzie jest miejsce, ale to oczywiście zbyt daleko.
Inny przypadek. Blisko miejsca gdzie mieszkam jest szpital z ogromnym parkingiem. Ale Polacy korzystający z usług szpitala z uporem parkują na uliczce wzdłuż parkingu. Naruszają przy tym przepis dotyczący minimalnej szerokości chodnika jaką trzeba pozostawić pieszym. Z uliczki dwupasmowej robi się co rano ulica jednopasmowa. Straż miejska co kilka- kilkanaście dni zakłada blokady, ale to i tak nie pomaga. Ludzie są uparci.
Legendarne już są przypadki jednostek samorządowych, które żyją z haraczu ściąganego z kierowców za pomocą fotoradarów. Faktycznie są w Polsce gminy, gdzie mandaty za przekroczenie prędkości stanowiły jedno z większych źródeł wpływów, a fotoradary były wręcz jak kury znoszące złote jajka. Aby jednak taki przykład robił w tv wrażenie, musi być odpowiednio podkręcony. Dziennikarze wybierali wiec rzadkie (wręcz incydentalne) przypadki małych i biednych gmin, gdzie kasa z mandatów robiła wrażenie. Widz nie jest informowany, że gmina jest mała i biedna. Takie gminy na ogół mają powiedzmy ze dwadzieścia milinów złotych (lub dwadzieścia kilka) wpływów, z czego przynajmniej dwie trzecie z dotacji i subwencji. Żeby zarabiać na fotoradarach, przez gminę musi przebiegać ważna regionalna lub krajowa droga o sporym natężeniu ruchu. Droga musi być dobra i w miarę prosta, by polscy kierowcy realizowali swoją hazardową pasję, czyli naruszanie ograniczeń prędkości. Trzeba też obalić inny powtarzany czasami mit, że gminy opierają na tym swój byt. Bzdura. Mogą tak finansować działalność bieżącą i to w ograniczonym zakresie. Ustawodawstwo w Polsce określa zasady finansowania jednostek samorządowych i finansowanie ich zadań, a Regionalna Izba Rozrachunkowa (ocenia sytuacje finansową gminy) nigdy nie pozwoli na finansowanie na przykład inwestycji w oparciu o mandaty.
Zmierzam po prostu do jednej istotnej uwagi, która tak jakoś umyka krytykom radarowego uciemiężenia. Otóż nikt nie robi łapanek na kierowców i nie wyciąga im z kieszeni pieniędzy. Pieniądze płyną szerokim strumieniem dlatego, że kierowcy naruszają prawo i to świadomie. Nikt ich nie zmusza. Władze samorządowe i ich straże miejskie mogą tylko postawić radar i czekać. Nic więcej im nie wolno. O tym czy kasa płynie czy nie, tak naprawdę decydują tylko kierowcy. Podobnie z parkowaniem bez opłacenia postoju (parkingi płatne) lub z naruszeniem prawa.
Możemy oczywiście polemizować do upadłego w temacie na przykład „zasadność ograniczenia prędkości” do takiej czy innej wartości w takim czy innym miejscu. Tylko że wtedy materiał dziennikarski powinien być wzbogacony o opinię lokalnej społeczności i na problem ograniczenia prędkości spojrzymy z innej perspektywy. Może to będzie problem dzieci przekraczających ulicę w drodze do szkoły, może inny…. A tak przy okazji, to w tygodniku Auto Świat spotkałem się kiedyś z opisem przypadków kiedy mieszkańcu domów sąsiadujących z ulicą, mając dość sportowych wyczynów kierowców, sami stawiali atrapy fotoradarów. Niestety musieli je demontować.
Już na zakończenie zaznaczam, że nie jestem aniołem na drodze. Kilka miesięcy temu zapłaciłem mandat (ustrzelił mnie fotoradar) w kwocie 200 zł, za przekroczenie prędkości w zakresie 20-30 km\h ponad ograniczenie. Moja wina. Grzecznie zapłaciłem i nie mam potrzeby zrzucenia winy na innych, w tym urzędników. Czy powinienem wpierw dostać upomnienie? Pytam, bo taki żal jest na ogół wyrażany przez tych co maja płacić, a nawet w raporcie NIK dotyczącym m.in. fotoradarów. Niestety byłem świadom tego co robię, jak większość płaczących do kamery kierowców. Z moim obserwacji podejścia Polaków do przepisów drogowych widać, że nie upominanie a konsekwencja w karaniu i nieuchronność kary mogą tylko przynieść skutki.
A czy łapanie nas na przekroczeniu przepisów ruchu drogowego i kara finansowa jest niemoralna? To pytanie jest w tle narzekań na straż miejską i władze samorządowe. Odpowiem pytaniem: a czy ordynarne łamanie przepisów i polskie cwaniactwo drogowe jest moralne?