Szokujący proponowaną skalę nakładów, program wspierania polityki demograficznej prof. Rybińskiego, z pewnością przejdzie do historii jako rekordowy. Co ciekawe, pomysłodawcą jest ekonomista, któremu na skali poglądów od liberalizmu do lewicowości, na pewno bliżej do tego pierwszego. Ale być może to jest dobry przykład na to, że podejście do polityki prorodzinnej nie jest jednoznacznie powiązane z ekonomicznym „światopoglądem” ekonomistów. Niestety pomysł K.Rybińskiego pokazał też, że mało kto chce realnie porozmawiać o polityce demograficznej, czy prorodzinnej. Sam K.Rybiński też nawet nie próbował wnikać w naturę problemu, tylko swoją troskę podkreślił skalą proponowanego finansowania.
Dyskusja o polityce prorodzinnej nie była może w Polsce naszą najmocniejszą stroną. M.in. dlatego, że zwolennicy wsparcia rodziny i zwiększenia dzietności, od razu żądali pieniędzy i uciekali od rozmowy o tym, komu wsparcie się należy, a komu nie. Na przeszkodzie dyskusji stały też brak ciekawych pomysłów ale przede wszystkim pieniędzy. Z powodu tych braku tych ostatnich, wielu polityków którzy może by i chcieli pomyśleć nad wsparciem rodziny, wolało tego tematu nie poruszać z powodu braku środków, które byłyby społecznie odczuwalne. Wbrew pozorom nie jest tak, że jak wszyscy politycy chcą tego samego to osiągają efekt. Wszyscy chcą dać, ale kiedy pada pytanie komu odebrać (by dać na coś innego), albo co lub kogo opodatkować, chętnych do rozmowy ubywa. To samo dotyczy społeczeństwa, które przez media i polityków jest utrzymywane (i chce być) w przekonaniu, że pieniądze leżą na stole. I trudno się dziwić, skoro nagle ludzie się dowiaduję, że ot tak po prostu można dać na każde dziecko 1 tys. zł miesięcznie. Jak tu nie wierzyć, skoro takie cuda obiecuje były wiceprezes NBP.
W naszej dyskusji o polityce prokreacyjnej brakuje mi rzetelnej oceny sytuacji i informacji, co jest przyczyną mniejszej dzietności i jak się one rozkładają w poszczególnych grupach społecznych itd. Sądzę, że musielibyśmy zacząć od badan sondażowych, by poznać przyczyny relatywnie słabej liczby urodzin, ale i potrzeby. Takie badania mogłyby dać też odpowiedź na pytanie jakie instrumenty byłyby najskuteczniejsze. Wprawdzie w mediach krąży wiele opracowań, ale zazwyczaj ograniczają się one do stwierdzenia stanu rzeczy, narzekania i apelu takiego czy innego autorytetu o zwiększenie nakładów finansowych przez państwo na rodzinę czy dzieci. Nic lub niewiele z tego wynika, kiedy trzeba precyzyjnie wskazać komu dać, biorąc pod uwagę szczupłość możliwych do zorganizowania środków. By pokazać, że warto dokładnie przemyśleć komu dać a komu nie, wystarczy przytoczyć przykład tzw. ulgi na dzieci z naszej ustawy o PIT. Do tej pory ulga przysługiwała każdemu (z uprawnionych wg ustawy o PIT) bez względu na osiągane dochody. Dotowaliśmy więc również rodziny, które wsparcia nie potrzebowały. W ich przypadku decyzja o ograniczonej liczbie dzieci wynika nie z braku środków, a przyjętego poziomu życia. Dopiero więc po kilku latach ograniczono liczbę uprawnionych do ulgi, a środki przeniesiono na dodatkowe odpisy na kolejne dzieci. To zresztą nie jedyny błąd (w tym wypadku częściowo naprawiony), spontanicznie ustalonej ulgi na dzieci sprzed kilku lat.
Analiza potrzeb i przyczyn decydowania się na ograniczoną liczbę potomstwa, jest również potrzebna do tego, by uniknąć redystrybucji środków w tym samym gronie podatników. Inaczej mówiąc, opodatkowanie podatników po to by zwrócić im te środki w postaci ulgi, nie ma sensu. Dlatego wsparcie warto dobrze ukierunkować.
Jednym z pierwszych pytań jakie powinniśmy sobie postawić, to pytanie o możliwe do zorganizowania środki. Obecna ulga na dzieci pochłania ok. 6 mld zł. i obejmuje ok. 6,3 mln dzieci. Wychodzi więc niecałe 1 tys. zł rocznie na dziecko. Zapewne nie jest to kwota szokująca, biorąc pod uwagę koszty utrzymania. Dyskusja by nakłady uzależnić od potrzeb nie ma sensu, bo nikt tak ogromnych pieniędzy nie znajdzie. Biorąc pod uwagę obecną sytuację finansów publicznych i inne, ważne społecznie potrzeby, to nie sądzę by dało się wykrzesać przez przesunięcia i oszczędności kwotę większą niż 5-10 mld zł. Pozostanę nawet przy tej drugiej kwocie, co jest przejawem sporego optymizmu. Dzieci będących na utrzymaniu rodziców/opiekunów (przyjąłem orientacyjnie kryterium wieku) jest prawie 10 mln. Biorąc pod uwagę rozkład wynagrodzeń w Polsce, stopę bezrobocia itd. wsparcia może wymagać 2/3 z nich, czyli 6,6 mln. To daje prawie 2,5 tys. zł rocznie na dziecko. Dużo? Na pewno więcej niż obecna ulga, ale to jeszcze nie rewolucja by zachęcić do powołania na świat kolejne dziecko.
Największym wyzwaniem po „zorganizowaniu” dodatkowych 10 mld zł, jest mądry ich podział. Powiązanie z podatkiem od wynagrodzenia nie jest rozwiązaniem idealnym, ponieważ nie wszyscy mamy pracę lub stale jesteśmy zagrożeni jej utratą. Moim zdaniem, przy szczupłości środków, powinny być one przeznaczone przede wszystkim na wsparcie rodziców (lub samotnej matki) w pierwszych latach posiadania potomstwa. To okres kiedy następuje radykalny wzrost kosztów utrzymania (przybywa członek rodziny) a rodzice nie mają jeszcze silnej pozycji na rynku pracy i nadal zdobywają doświadczenie. Dalej to oczywiście pokrycie kosztów żłobka, przedszkola i innej opieki, ale przy utrzymaniu zależności od sytuacji finansowej rodziców. Pomysł z ulgą podatkową jest słuszny, ale nie upierałbym się przy poważniejszym rozwijaniu tej formy wsparcia. Chyba że wzrośnie skala środków przeznaczanych na politykę demograficzną. Do rozważenia jest pomysł bezpośredniej dotacji na dziecko, niezależnej od posiadania pracy. Wadą jest brak pewności na co zostaną wydane przez rodziców. Zaletą – że rodzice maja stały dopływ pieniędzy niezależnie od sytuacji na rynku pracy. Spada więc obawa o popadnięcie w biedę w przypadku utraty pracy.
Moglibyśmy poeksperymentować z bezpośrednią dotacją na dziecko. Jednak w skali całości środków o których mówię (wartość obecnej ulgi w PIT na dzieci plus wyczarowane 10 mld zł), można poprzestać na przeznaczeniu na takie dotacje siódmej części środków. To dawałoby prawie 350 zł na dziecko. Takie wsparcie byłoby dawane poza systemem opieki społecznej. Można by też tą formę wsparcia zmodyfikować właśnie o przerzucenie dystrybucji tych środków (lub ich części) na organy pomocy społecznej. Wtedy nalezałoby radykalnie zwiększyć limity wsparcia z tytułu posiadania dzieci, a pomoc byłaby lepiej kierowana do rodzin o niskim dochodzie lub gdzie rodzic/rodzice są przejściowo bez pracy. Dzięki temu istotnie byłoby zredukowane ryzyko popadnięcia w biedę i braku środków do życia.
Powyższe dywagacje nie objęły wszystkich wątków finansowych związanych z finansowaniem rodziny. Dalej mamy na przykład opiekę medyczną (np. niemal w całości prywatne usługi dentystyczne) czy wsparcie kosztów związanych z mieszkaniem (wynajem lub zakup). Państwo taką politykę wspiera, ale z racji ograniczonych środków, pomoc ta nie może być duża. Stąd postrzegana jest jako marginalna lub żadna. Niemniej warto docenić ciekawe rozwiązanie w nowym programie wsparcia (tzw. MdM), gdzie jego mechanizm promuje powoływanie na świat kolejnych dzieci.
W dyskusji o polityce demograficznej nie uciekniemy od kwestii światopoglądowych. Coraz więcej dzieci rodzi się ze związków pozamałżeńskich lub pozostaje z jednym rodziców po rozwodzie. I tego typu sytuacje, polityka demograficzna powinna uwzględniać.
Jak widać w polityce prorodzinnej czy demograficznej (mniejsza o nazwę), wiele nowego wymyśleć się już nie da. Co najmniej większość jej instrumentów już w Polce stosujemy. Do dyskusji pozostaje wielkość środków przeznaczonych na wsparcie, dystrybucja i ich efektywność. Nie ma sensu budowanie monstrualnych programów idących w dziesiątki mld zł, bo większość tych pieniędzy i tak będzie krążyła w tych samych grupach rodzin. Rozwijanie wsparcia (w rozumieniu nakładów) rozciągnąłbym na 3-5 lat i dał drugie tyle na ocenę skuteczności form wsparcia.