Na ożywienie w budownictwie przemysłowym przyjdzie jeszcze poczekać

Spadek produkcji budowlano-montażowej w pierwszych miesiącach roku wywoływał pytanie o to, na ile był to spadek wywołany ostra zimą, a na ile wstrzymaniem tempa inwestycji w gospodarce. Ciekawość wynikała z szukania odpowiedzi o koniunkturę w budownictwie oraz szukano przełożenia na nakłady inwestycyjne w PKB. W danych o PKB za I kw zawarta był informacja, która nieco przyhamowała  naszą radość z odradzająco się wzrostu gospodarczego. W ujęciu rok do roku nakłady inwestycyjne na środki trwałe spadły o 12,4% w I kw. Oczywiście przełożenie pomiędzy nakładami inwestycyjnymi w rachunku PKB a wartością prac budowlanych wg klasyfikacji PKD oraz budowli nie jest takie jednoznaczne.

W I kw tego roku produkcja budowlano-montażowa spadła o ponad 17% w układzie rok do roku. Wydawałoby się więc, że skoro zima przyhamowała realizację części inwestycji, to w II kw będziemy świadkami wyjątkowego ożywanie w budownictwie, co najmniej z powodu opóźnień z I kw. I już na tym etapie jest problem z odpowiedzią. W II kw faktycznie dynamika prac budowlanych ulegała poprawie, ale działo się to bardzo powoli. W styczniu, lutym i marcu, prace budowlane były odpowiednio mniejsze o (dynamika nominalna rok do roku): 16%, 26%, 12%. Kolejne trzy miesiące to powolna poprawa, czyli: -7%, 2%, 10%. Jest to wiec wyraźna poprawa sytuacji, ale trudno w tym przypadku mówić o nadrobieniu zaległości z I kw. W ujęciu kwartalnym, prace z II kw 2010 były raptem o 2% większe od prac z II kw ubiegłego roku. Patrząc jednak na wyniki budownictwa przez pryzmat poszczególnych miesięcy II kw 2010 r. to z całą pewnością można powiedzieć, że głównym powodem słabych wyników I kw tego roku były warunki meteorologiczne. II kw to powolny powrót do normalności i nadrabianie zaległości. Nadzieje na przyspieszenie dają wyniki z maja.

Analiza prac budowlanych wg typu obiektów rzuca nieco więcej światła na przyczyny powolnego powrotu budownictwa na ścieżkę wzrostu. Surowe warunki meteorologiczne odbiły się na pracach budowlanych niemal we wszystkich segmentach branży. W I kw tego roku budownictwo mieszkalne spadło o 30% (udział w sektorze – 14%), prace przy tzw. budynkach niemieszkalnych spadły o 18% (udział w sektorze – 27%). Segment tzw. inżynierii lądowej i wodnej odnotował spadek prac o 10% (udział w sektorze –59%). Co ciekawe budownictwo drogowe w dość niewielkim stopniu odczuło skutki zimy, przynajmniej w porównaniu z innymi segmentami rynku. W II kw budownictwo mieszkaniowe, powróciło do wyników z II kw ubiegłego roku, co biorąc po uwagę negatywne tendencje w poprzednich kwartałach, należy uznać za oznakę poprawy koniunktury. Budownictwo enigmatycznie zwane „niemieszkalnym” (biurowe, handlowo-usługowe, przemysłowe i magazynowe itd), również odradza się powoli, ale nierównomiernie. Budownictwo biurowe dość żwawo wychodzi z zimowego zastoju i roczna dynamika YoY z II kw 2010 w wysokości 20% świadczy o nadrabianiu zaległości i powrocie na ścieżkę wzrostu. Budownictwo handlowo-usługowe w II kw wzrosło o 1% YoY, ale trzeba też powiedzieć że w I kw dynamika wyniosła „zaledwie” -7%.

Ten obraz pełen nadziei, psuje budownictwo przemysłowe i magazynowe, które w czasach najlepszej koniunktury (np. 2007 r.) odpowiadała za 13% prac budowlano-montażowych. W pracach budowlanych za I półrocze 2010, wspomniany segment budownictwa stanowił już tylko 9%. O ile inne segmenty z grupy budownictwa „niemieszkalnego” można kojarzyć z działalnością inwestycyjną sektora prywatnego, to związane są bardziej z sektorami usługowymi gospodarki. Budownictwo przemysłowe i magazynowe jest miernikiem (uproszczonym) działalności inwestycyjnej przedsiębiorstw przemysłowych lub z przemysłem silnie powiązanych. W I kw w porównaniu z I kw 2009 r. wartość prac spadła aż o 43%. W II kw już „tylko” o 13%. Jak widać więc, w tym segmencie budownictwa mamy do czynienia dopiero z wyhamowywaniem tendencji spadkowych. Taka powściągliwość w inwestycjach może nieco dziwić. Należy jednak pamiętać, że radykalne spowolnienie zmusiło przedsiębiorstwa do rewizji planów inwestycyjnych, by uniknąć nadmiaru niewykorzystanych mocy produkcyjnych. Specyfiką tego segmentu budownictwa jest też znaczna bezwładność w reakcji na poprawę koniunktury. Można wręcz powiedzieć, że wpierw muszą być sygnały o wzroście gospodarczym, by przedsiębiorstwa przystąpiły do inwestowania. Wartość budownictwa przemysłowego i magazynowego po sześciu miesiącach tego roku jest mniejsza od o ok. 1/4 od wyników z 2009, 2008 i 2007 r. za ten sam okres.

Analiza wyników za I i II kw tego roku wskazuje, że główną przyczyną spadku wartości prac budowlano-montażowych na początku roku były warunki atmosferyczne. Nie da się jednak ukryć, że po stronie gospodarstw domowych i przedsiębiorstw (szczególnie tych ostatnich) brak jest chęci do szybkiego powrotu do poziomu nakładów inwestycyjnych sprzed dwóch czy trzech lat. Nadzieje budzi majowy wynik budownictwa (wzrost YoY o 10%) i korzystne wyniki produkcji przemysłowej w II kw. obecne dane makroekonomiczne potwierdzają scenariusze powolnego (jak na polskie warunki), ale raczej niezagrożonego w średnim terminie wzrostu gospodarczego, co powinno przełamać opór przedsiębiorstw przed większym inwestowaniem. Przyjdzie nam jednak poczekać przynajmniej kilka miesięcy, zanim budownictwo przemysłowe i magazynowe stanie się istotnym czynnikiem napędzającym popyt na prace budowlano-montażowe.

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Otagowano | Dodaj komentarz

Ostrożna polityka banków

W ujęciu rok do roku, suma bilansowa krajowego sektora bankowego wzrosła o 6,6%. To bardzo mało, szczególnie jeżeli weźmie się pod uwagę wskaźnik cenowy. Wzrost ten przypadł gównie na ten rok i jest wynikiem kilku czynników. Wśród nich jest wzrost depozytów instytucji rządowych szczebla centralnego. Trzeba jednak nadmienić, że porównanie stanu w końca maja (najnowsze dane) ze stanem z końca grudnia jest nieco mylące. Jesienią ubiegłego roku stan depozytów instytucji rządowych wynosił ok. 37 mld zł by w grudniu spaść o ponad 10 mld zł. Drugi czynnik to depozyty bieżące tzw. pozostałych sektorów krajowych (głównie gospodarstwa domowe i przedsiębiorstwa). Kolejny czynnik, to pozycje wchodzące w skład kapitałów i rezerw, czyli kapitał podstawowy oraz rezerwy. Każda z tych pozycji odpowiada za 5 mld wzrostu, co odpowiada za ok. 17% wzrostu sumy bilansowej od początku roku. W maju wzrosła pozycja pasywa zagraniczne. Od stycznia do kwietnia, wartość tej pozycji zawierała się w przedziale 185 – 190 mld zł. W maju, głównie wskutek osłabienia złotego, pozycja ta wzrosła do 200,2 mld zł.,  co odpowiada za 17% wzrostu sumy bilansowej w tym roku.

Cieszy stały wzrost funduszy podstawowych. Odpowiedzialna polityka banków jak i działania KNFu, powodują że pozycja ta rośnie od 3-4 lat w dwucyfrowym tempie. W ostatnich kilkunastu miesiącach roczne tempo zawierało się w przedziale 20%-30%. Dzięki temu udział funduszy podstawowych banków w pasywach sięgnął 8,4% (w maju), czyli wielkość nienotowanej od lat.

Poprawa sytuacji finansowej banków oraz stabilizacja sytuacji makroekonomicznej pozwoliły bankom na powolne przyspieszenie ekspansji rynkowej. Z naciskiem na słowo „powolne”. W II kw widoczne jest trend zwiększania majątku trwałego. Działają tu dwa czynniki: nadrobienie ograniczonych inwestycji w 2009 r. oraz trwała poprawa sytuacji makroekonomicznej, co pozwoliło na porzucenie pasywnej polityki przeczekania kryzysu. No, może trochę przesadziłem. Analiza zmian w strukturze aktywów wskazuje, że jesteśmy dopiero w fazie początkowej rezygnacji z pasywnej polityki w polskich bankach.  Kredyty dla przedsiębiorstw i gospodarstw domowych odpowiadają za niecałe 60% aktywów banków. W tym roku, wzrost akcji kredytowej zawdzięczamy głownie gospodarstwom domowym. Co ciekawe rozwija się przede wszystkim segment kredytów długoterminowych (mieszkaniowe). W tym roku kredyty krótko- i średnioterminowe  (w rachunku bieżącym  oraz od 1 do 5 lat) minimalnie zmniejszyły swoją wartość. W kredytowaniu przedsiębiorstw, widać niechęć do wzrostu kredytowania w każdym przekroju, zarówno pod względem przeznaczenia jak i struktury czasowej.

Wydaje się to dziwne? Pozornie. To zależy jak postrzegamy banki. Nie zamierzam banków usprawiedliwiać, ale trzeba pamiętać że są to podmioty gospodarcze jak każde inne. Kierują się własnym wynikiem finansowym i bezpieczeństwem. Wyłom w polityce kredytowej (mam nadzieję że kolejne będą wkrótce) wobec potrzeb mieszkaniowych gospodarstw domowych, to wypadkowa kilku czynników, jak na przykład: pomyślne skutki dotychczasowej polityki (niski udział kredytów mieszkaniowych zagrożonych), dobre zabezpieczenie, dobre prognozy dla rynku kredytów mieszkaniowych. Być może jest to i skutek tego, iż w czymś trzeba się w końcu przełamać. Prowadzenie polityki niezwiększania zaangażowania kredytowego ma swoje granice.

W bieżącym roku, podobnie jak i w ubiegłym, banki kontynuowały wycofywanie się w dłużne papiery wartościowe. Przypomnę, że w połowie 2008 udział tej pozycji w aktywach wyniósł ok. 15% sumy bilansowej. Udział ten rósł aż do końca I kw tego roku (21,4%). W najbliższych miesiącach proces ten będzie spowalniał, ponieważ dynamika wzrostu pasywów jest niska (kilka procent) oraz w strukturze aktywów nie zachodzą już tak duże zmiany jak jeszcze kilka miesięcy temu.

Na sytuację sektora bankowego można jeszcze spojrzeć z perspektywy danych o pieniądzu rezerwowym. Od kilku miesięcy spada zapotrzebowanie na zasilenie finansowe w NBP. Środki pozyskane w operacjach repo spadły z 14,5 mld w grudniu do zaledwie 3,4 mld w maju. Nie spada natomiast zainteresowanie banków lokowaniem pieniędzy w bony pieniężne NBP. Od marca do czerwca banki utrzymywały w bonach od 75 do 77 mld zł. Obydwie te informacje wskazują, że rynek międzybankowy nadal nie działa poprawnie. Widać to zresztą i po sposobie kwotowania stawek WIBID i WIBOR. Praktycznie z nadejściem nowego roku, banki zaprzestały prowadzenia polityki utrzymywania nadmiernych środków na rachunkach bieżących. O ile w ubiegłym roku przetrzymywane środki przekraczały obligatoryjny poziom rezerwy niemal o jeden punkt bazowy, to w tym roku jest to kilkanaście punktów procentowych.

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Dodaj komentarz

Kto jest za gospodarką rynkową?

Pytam, ponieważ w minionej kampanii prezydenckiej kandydaci o największych szansach na urząd starali się unikać wypowiadania słów: „rynek”, „wolny rynek”, „gospodarka wolnorynkowa”. Nie chcemy już rynku? Uważamy, że osiągnęliśmy już taki sukces gospodarczy iż pozostało tylko dzielić owoce wzrostu?

Jako ekonomista powinienem trzymać się liczb i powiedzieć: nie ma co ludziom mydlić oczu i nie wolno obiecywać co się da. Zdaje sobie jednak sprawę, że przedstawiciele świata polityki nie mają łatwej roli i do pewnego stopnia jestem skłonny zaakceptować unikanie przez polityków straszenie gospodarką wolnorynkową. Ich zadaniem jest skupiać ludzi wokół swojego programu i dokonywać zmian. Nie nakłaniam do oszukiwania ludzi, chociaż mam wrażenie że ludzie chcą być oszukiwani. Gospodarka wolnorynkowa wiąże się z ciągłymi zmianami. Warto ludziom uświadamiać, że w większości zmiany te tak dokonywane są przez nas, zwykłych zjadaczy chleba. To nasze drobne decyzje konsumpcyjne wywołują konieczność dostosowania się podmiotów gospodarczych i gospodarstw domowych do nowych wymagań. Taki przykład: by zaoszczędzić na opłatach za ogrzewanie, obkładamy na potęgę nasze bloki i domy styropianem, montujemy  szczelniejsze okna. Nie interesuje nas, że jest to jeden z mnóstwa czynników powodujących spadek popytu na węgiel, usług ciepłownicze itd. To jest sygnał wysyłany do gospodarki. Z tego powodu w wymienionych sektorach ludzie tracą pracę lub muszą się godzić na jej zmianę, nie zawsze po ich myśli. Do rynku mamy (my, wyborcy) dwoisty stosunek. Widzimy że żyje nam się łatwiej i przyjemniej, a wiele podstawowych produktów (np. żywność) staje się relatywnie tańsza. Ale z drugiej strony boimy się, bo wiemy że to my możemy być tymi górnikami czy rolnikami przeznaczonymi do redukcji. Chcemy więc rynku, ale takiego żeby nas nie skrzywdził (nie zasilił nami armii bezrobotnych).

Warto obywatelom wskazywać zalety wolnego rynku i przedstawić rachunek, który i tak jest pozytywny z racji przewag rynku. Gospodarka wolnorynkowa to z pewnej perspektywy konflikt grup zawodowych i wszystkich innych pobierających wszelkiego typu wynagrodzenie. Nie ma co tego konfliktu ukrywać, ale nie po to by budzić wrogość pomiędzy ludźmi. Tych, którzy dostają nieproporcjonalnie dużo, trzeba po prostu zawstydzić. Trzeba wskazywać, że różnego typu przywileje grupowe pogarszają skuteczność wolnego rynku. Wykorzystując popularny przykład KRUSu, nie ma co obwieszczać, że KRUS jest fajny i co do zasady go nie zmieniamy ani systemu ubezpieczeń rolniczych. Trzeba uporczywie powtarzać, że chodzi przynajmniej o grupę bogatszych rolników, gdzie podwyższenie składek zniesie obecny absurd. Do wolnego rynku warto więc przekonywać, bo zyskuje na nim w krótszym czy dłuższym terminie większość z nas.

Wypowiedzi kandydatów (szczególnie PiSu) wskazywały na to, że dotychczasowy system redystrybucyjny będzie zachowany (tzn. nikt nie straci), a dodatkowo znajdą się pieniądze na nowe „prezenty” dla wyborców. To niby miałaby być gospodarka społeczna, z szansami równymi dla wszystkich, solidarnościowa. Moje pytanie w tytule nie jest bezzasadne. W uproszczeniu gospodarkę społeczną możemy mierzyć skalą redystrybucji. To skala wszelkiego typu danin, które uszczuplają nam portfel i są transferowane do innych grup społecznych, czy na inne cele. Biorąc pod uwagę obecny stopień redystrybucji (w zależności od sposobu liczenia, niewiele odstawaliśmy od średniej w UE), dalsze jego zwiększanie będzie zabójcze w dłuższym terminie dla gospodarki. Wystarczą nam  zagrożenia jakie już mamy (deficyt finansów publicznych) lub uświadamiamy sobie obecnie (np. system emerytalny).

W uproszczeniu: im większa redystrybucja, tym większe podatki i spadek elastyczności oraz  gorsza efektywność gospodarki. Politycy wiele obiecywali, ale unikali powiedzenia wyborcom, że to będzie za ich pieniądze, bo inaczej się po prostu nie da. To co poleciłbym politykom, to unikanie wzrostu redystrybucji, a skupienie się na poprawie efektywności obecnych transferów. Wbrew pozorom, nie mamy w Polsce „zimnego” kapitalizmu i bliżej nam do gospodarki społecznej (cokolwiek to znaczy).

Politycy licytując się na to kto da więcej, jakby zapomnieli że mamy demokrację. A w końcu prawami wyborczymi obdarzeni są i ci ,którzy wcale nie mają ochoty na płacenie większych danin. Ci podatnicy albo są przeciwnikami gospodarki społecznej (bo np. uważają, że każdy jest odpowiedzialny za siebie), albo są rozczarowani obecnymi zasadami redystrybucji. Ci wyborcy nie cieszyli się tak dużym zainteresowaniem polityków w obecnej kampanii. Mogli mieć problem z wyborem kandydata, bo nawet kandydat PO wstydził się używać określenia „gospodarka wolnorynkowa”. Formalnie obydwaj główni kandydaci rytualnie wyrażali wolę ulżenia przedsiębiorcom i ułatwienia im życia, ale to była rzadkość i bez konkretnych deklaracji.

Jestem rozczarowany minioną kampanią, bo zapomniano o wolnym rynku i zaczęto iść w stronę socjalizmu i to w okresie kiedy trzeba zredukować deficyt finansów publicznych. A wydawałoby się, że po dwudziestu latach od zmiany ustroju wolny rynek udowodnił swoją wyższość.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Budżet i ryzyko przekroczenia progów ostrożnościowych zadłużenia

To co odróżnia lata trudne w gospodarce od łatwych (o ile można tak mówić), to m.in. tempo wykonania deficytu budżetowego. W maju  wykonaniu deficytu budżetowego sięgnęło niemal 62%. Podobnie, lub nawet gorzej, bywało w latach 1999-2003 i w roku ubiegłym. Tym razem jednak planowany deficyt budżetowy jest wyjątkowo duży, 52 mld zł. W relacji do PKB daje to ok. 4%. Te 4% to w sumie też nie nowość. Przekraczaliśmy tą wartość w niewielkim stopniu już w latach 2002-2003. Zasadnicza różnica polegała na tym, że zadłużenie sektora publicznego było kilka pkt. proc. mniejsze. W kolejnych latach udało nam się obniżyć poziom deficytu budżetowego do PKB do poziomu ok.1% na przełomie 2007 i 2007. Głównym sprzymierzeńcem w walce z deficytem nie była niestety wola polityków, ale wysokie tempo wzrostu gospodarczego. Brak elastyczności strony wydatkowej (od lat 90-tych wzrasta udział tzw. wydatków sztywnych) z biegiem lat mści się na nas coraz bardziej.

Po pięciu miesiącach tego roku wydatki sięgnęły 43% planów, co też należy zaliczyć do niechlubnych osiągnięć. Przy czym w przypadku wydatków, tempo wykonania w niewielkim stopniu przekracza wartości z lat ubiegłych. To pokazuje jak trudno nam zapanować nad wydatkami budżetowymi. Pewnym pocieszeniem w porównaniu z rokiem ubiegłym jest jednak zatrzymanie wzrostu wydatków w ujęciu realnym. Niestety nie wynika to z reformy finansów w rozumieniu uelastycznienia wydatków na poziomie zapisów w ustawach, a głównie oszczędności polegających na cięciu wydatków które są w zasięgu bieżących decyzji ministerstw. Z drugiej strony są rosnące wydatki w pozycji ubezpieczeń społecznych. W porównaniu z wartością po czterech miesiącach, wydatki były o 33% większe od ubiegłorocznych. Nominalnie dało to wzrost o 7,3 mld zł. szukając tymczasowego ratunku przycięto wiec wydawanie środków na (wg nomenklatury sprawozdań) inwestycje.

Generalnie nie można rządowi odmówić chęci redukcji wydatków, ale bez większych reform są to półśrodki, które mogą nam pomoc tylko w krótkim terminie. W zależności od przyjętego do analizy okresu, widać że praktycznie nie można zatrzymać realnego wzrostu wydatków i to nawet w okresach kryzysowych. Rocznie w minionej dekadzie, wydatki rosły o 3%-4%, przy znacznych wahaniach. Być może można by sprowadzić dynamikę w średnim terminie o 1%-2% rocznie realnie, ale wymagałoby to odpowiedzialności większości polityków, albo uchwalenie zasady 1%. Mam tu na myśli powracających pomysł z regułą ograniczającą tempo wydatków w okresach słabej koniunktury.

Po stronie dochodów nie jest wesoło. W porównaniu z rokiem ubiegłym (po pięciu m-cach), dochodu są mniejsze o ponad 10%. To głównie konsekwencja słabszych wpływów z podatków dochodowych i wpływów dochodów niepodatkowych. Pocieszające są tylko wyniki wpływów z podatków pośrednich. Po pięciu miesiącach były one lepsze od ubiegłorocznych.

Jest spora szansa, że wykonanie deficytu nie przekroczy planu na ten rok. Pamiętać jednak należy, że plan powoduje wzrost deficytu aż do 4% PKB. Na horyzoncie jest jednak większy problem: duży deficyt w obecnym i w kolejnych latach, generują potężne potrzeby pożyczkowe. Musimy więc coś zrobić z wydatkami i dochodami budżetowymi by w średnim terminie odwrócić niekorzystną tendencję w narastaniu deficytu finansów publicznych, ponieważ nie dość że dynamicznie będziemy zwiększać potrzeby pożyczkowe, to grozi nam przekroczenie kolejnych progów wyznaczonych przez ustawę o finansach publicznych. O ile przekroczenie 50% długu publicznego do PKB nie jest jeszcze tragiczne w konsekwencjach, to przekroczenie 55% ze względu na procedury sanacyjne wywołałoby polityczna burzę.  

 

Przy założeniu, że wydatki budżetowe będą rosły o 4% realnie rocznie (co jest wartością w miarę małą), a dochody rosły w tempie 3%-4% realnie rocznie, to rośnie ryzyko że już za rok – dwa (najdalej trzy) przekroczymy 555 wartości długu do PKB. Nie ukrywam, że założone tempo dochodów może się wydawać nieco zaniżone, ale i nieco zaniżone jest tempo wydatków. Założeniem jest wzrost tempa PKB o ok. 3%. Można problem zlekceważyć i być pewnym szybkiego powrotu tempa PKB do – powiedzmy – 5% rocznie. Wtedy problem 55% praktycznie znika sam. Ale w takich założeniach nie zmieniłem tempa wydatków, a wątpliwe by politycy nie zaczęli szczodrym gestem dzielić owoców wzrostu. Najbardziej należy się obawiać wiary decydentów w korzystny zbieg okoliczności (wysoki wzrost PKB i dochodów budżetowych, wzmocnienie złotego które obniży wartość zagranicznej części długu itd.).

W przeciętnym wariancie, by odsunąć ryzyko przekroczenia 50% i 55% wartości długu do PKB należało wprowadzić zmiany w budżecie, które w konsekwencji dadzą zmniejszenie deficytu o przynajmniej kilkanaście mld zł w ciągu kilku najbliższych kwartałów. Niestety konieczne będą zmiany po obydwu stronach budżetu, ponieważ niemożliwe jest w tak krótkim terminie znalezienie oszczędności po stronie tylko wydatków lub  tylko dochodów (wzrost obciążeń podatkowych). Czy rząd się na to zdecyduje? Zobaczymy.

Zaprezentowana prognoza może się wydawać nieprecyzyjna. Z obecnej perspektywy wydaje się niemożliwe by uniknąć przekroczenia 50%. Problem w tym, że na wartość długu wpływa wiele czynników. Obok tempa wzrostu PKB mogą to być wpływy z prywatyzacji, z zysku NBP i dywidend, tzw. twórcza księgowość budżetowa czy ostateczna wartość wskaźników waloryzacyjnych w kolejnych latach. Nie można też nie zauważyć, że deficyt budżetowy planowany na ten rok jest nieco zawyżony. Czasu na podjecie odpowiedzialnych decyzji nie zostało dużo. Źle by było, gdybyśmy sięgnęli w najbliższych kwartałach tylko po półśrodki.

 

 

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Porzucenie dawnych ideałów? cz.2

Zaczym więc publicyści o patriotyczno-lewicowych przekonaniach gospodarczych znajdą ten fragment wypowiedzi J.K.Bieleckiego, warto go odczarować. Przejście z gospodarki socjalistycznej na wolnorynkową wcale nie musi oznaczać poziomu dochodów budżetowych pokrywających wydatki i możliwości dowolnego ograniczania wydatków budżetowych. Nie usprawiedliwiam marnotrawstwa budżetowego i braku politycznej odwagi, ale bywa że ze względów społeczno-gospodarczych przejściowo tolerowany jest większy deficyt budżetowy bądź niestandardowe jego finansowanie (np. dochody z prywatyzacji). Redukcja wydatków ma swoje granice. Moim zdaniem nie ma nic w tym zdrożnego, że finansowanie deficytu budżetowego wspomagane była środkami z prywatyzacji. Biorąc pod uwagę udział państwa  w gospodarce na początku lat 90-tych, i tak należało szukać inwestora dla większości podmiotów. Przede wszystkim dlatego że na ogół kapitał prywatny jest skuteczniejszy w działaniu, a ponadto państwo nie miało pieniędzy i wykwalifikowanych kadr by sprostać wolnorynkowym wyzwaniom. W takiej sytuacji pozyskane poprzez prywatyzację środki pozwalały przy okazji na sfinansowanie wydatków budżetowych.  

Sprzedaż spółki zagranicznemu inwestorowi jest zła?
– Nie w tym rzecz. Chodzi o to, że światowy kryzys gospodarczy pokazał nowe ryzyka związane z taką formą prywatyzacji.

…..
…. Sektor bankowy powinien być bardziej zrównoważony, jeśli chodzi o udział w nim inwestorów zagranicznych i krajowych.

Przyznaje więc pan rację tym, którzy głośno krzyczeli, że oddajemy nierozumnie banki w obce ręce? Liberałowie odsądzali ich od czci i wiary.

– Nie, bo dotychczas skutki prywatyzacji banków są dla całej gospodarki pozytywne. Ale otoczenie gospodarcze wciąż się zmienia, zmieniają się reguły gry i trzeba to brać pod uwagę. Nikt nie przypuszczał, że kryzys będzie tak głęboki, że zmiany będą tak daleko idące, że grupy międzynarodowe upadną albo zostaną wyratowane przez państwo, albo też zostaną podzielone przez państwo

……

otoczenie gospodarcze wygląda inaczej niż w 2007 r. Głównie z powodu kryzysu.

To między innymi powyższe stwierdzenia zachęciły mnie do napisania tego tekstu, bo moim zdaniem to nie reguły się zmieniły, tylko liberalni ekonomiści doznali szoku. Szok polegał na tym, że sektor finansowy może się przyczynić do wywołania i/lub pogłębienia kryzysów gospodarczych. Szybko się okazało, że to nie podmioty prywatne ale państwa i ich związki (jak UE) muszą za pomocą potężnych środków finansowych (publicznych!), zwiększenia deficytów i regulacji, łagodzić skutki kryzysu. Tak więc kryzys mógł być trudnym przeżyciem, ale tylko dla ekonomistów bardzo liberalnych. Mnie też może i zaskoczyła skala, ale nie konkretne podawane przez media przypadki, tzn. zachowania instytucji finansowych. Miałem nadzieję, że ekonomiści liberalni otaczają sektor prywatny mniejszą „wiarą”. Pozytywnie należy jednak ocenić, że J.K.Bielecki dostrzegł niektóre anomalia w działaniu sektora finansowego. Większa część liberalnych ekonomistów nadal próbuje obarczać winą za kryzys władze państw lub banki centralne, albo po prostu przemilczeć problem.

Również diagnoza J.K.Bieleckiego zaskakuje. Nie sądzę aby  wielkim ratunkiem była kwestia proporcji kapitału prywatnego i państwowego w bankach. Jeżeli bank działa na zasadach komercyjnych, to większościowy udział kapitału krajowego, w tym nawet państwowego, wcale niewiele lepiej go chroni przed robieniem głupstw. J.K.Bielecki przypomina dyskusje w krajach UE nad kwestią przepływu kapitału i podległości regulacyjnej. Jest faktem, że proponowane rozwiązania by zagraniczny właściciel mógł w chwilach kryzysu wycofywać kapitał z innego kraju (np. z Polski) i by zmniejszyć rolę lokalnego nadzoru finansowego w takich sytuacjach, są dla nas niekorzystne w przypadku dużych globalnych kryzysów. Niemniej jednak szukanie ratunku w zwiększeniu krajowego kapitału w sektorze bankowym jest chyba mniej skuteczne niż dobrze regulowanych nadzór.

 

dziś wyzwania są inne. Można stworzyć listę największych spółek z udziałem skarbu państwa, które nie powinny być prywatyzowane w ten sposób. Choć nie lista jest tu najbardziej istotna. Chodzi raczej o pragmatyczne podejście do upubliczniania majątku państwowego

najważniejszą rzeczą jest profesjonalne zarządzanie i nadzór. Jeśli można te elementy zagwarantować, to nie ma powodu, by państwo pozbywało się swoich udziałów tylko dlatego, że przyjęliśmy zasadę, by sprzedawać wszystko, co się da

Ważne, by – tak jak w Norwegii – w odpowiednim departamencie w Ministerstwie Skarbu pracowali ludzie z doświadczeniem z rynku i z banków inwestycyjnych, którzy kompetentnie zajmują się nadzorem właścicielskim. Jeżeli dojdą do wniosku, że dla rozwoju tej spółki ważna jest decyzja o fuzji czy sprzedaży innemu inwestorowi, bo to gwarantuje najlepszy zwrot na kapitale, to nie mam nic przeciwko temu. Najważniejsze, aby każda taka decyzja miała poważne uzasadnienie biznesowe

 

W pewnym sensie trudno się z tym nie zgodzić, chociaż takie słowa w ustach liberalnego niegdyś polityka to nowość. Wydaje mi się, że zbyt łatwo J.K.Bielecki łączy kwestię upublicznienia z bezpieczeństwem. Daleki jestem od dogmatycznego twierdzenia, ze państwa ma być jak najmniej w przedsiębiorstwach. To nasze dotychczasowe doświadczenia nie są najlepsze. Inwestycja Orlenu w rafinerię w Możejkach i jej polityczny kontekst, wskazuje że kreacyjna rola inwestora państwowego jest co najmniej dyskusyjna lub obarczona dużym błędem. Ale nie mam nić przeciwko, by podejmować działania zmierzające do podniesienia jakości decyzji. Nie jest powiedziane, że musimy ponieść porażkę.

 

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Porzucenie dawnych ideałów?

Oj, coś mi się wydaje że wywiad którego Jan Krzysztof Bielecki udzielił Gazecie Wyborczej kilka dni temu (opublikowany przez GW 14.06.2010 r.) będzie jeszcze nie raz wspominany. Zresztą już obecnie wywołał małe poruszenie. Jak na osobę kojarzoną z liberalnym nurtem w ekonomii, słowa wypowiedziane w wywiadzie mogą wywołać wrażenie istotnej zmiany poglądów pod wpływem doświadczeń. Obawiam się, że wypowiedzi J.K.Bieleckiego będą odczytywane przez „nieliberalnych” ekonomistów i publicystów jako przyznanie się do częściowej porażki dotychczas wyznawanych poglądów w środowisku dawnych polityków Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Dla kręgów publicystów i polityków, którzy przez minione lata żyli z przekonywania że Polska jest „rozgrabiana” i wymaga innego podejścia do ekonomii i kwestii własności, wypowiedziane myśli to istna gratka. To oczywiście pewien medialny schemat interpretacyjny, który jest z jednej strony uproszczeniem, a z drugiej byłby trochę dla J.K.Bieleckiego krzywdzący.

Jest i inna grupa osób które mogą się poczuć skrzywdzone i zaskoczone tym wywiadem. Mam na myśli ludzi, którzy są zwolennikami liberalnej gospodarki i jak najdalej posuniętego usunięcia  państwa w strukturze własności. Ich liberalne poglądy są nie tyle efektem znajomości ekonomii, co bardziej postawy życiowej, powodzenia zawodowego i ulegania pokusie traktowania liberalizmu jako środka służącego do wyjaśnienia wszelkich ekonomiczno-społecznych problemów tego świata. Niektóre zdania zawarte w wywiadzie są jak ogłoszenie że kapłan tu i tu się mylił i od następnego dnia dany aksjomat jest nieważny.

Poniżej link do artykułu, z którego też zaczerpnąłem cytaty.

Link do artykułu: http://wyborcza.biz/biznes/1,101716,8009438,J_K_Bielecki__Polskie_spolki_dla_Polakow.html?as=1&startsz=x

To co uderza czytelnika już w połowie wywiadu, to zmiana akcentów w podejściu do prywatyzacji.

 

Przez długi czas pod słowem "prywatyzacja" kryła się sprzedaż firmy inwestorowi zagranicznemu. Taką prywatyzację trzeba było rozpocząć w latach 90., aby do Polski napłynął kapitał zagraniczny, a z nim – wiedza o zarządzaniu. Ale dziś wyzwania są inne. Można stworzyć listę największych spółek z udziałem skarbu państwa, które nie powinny być prywatyzowane w ten sposób. Choć nie lista jest tu najbardziej istotna

Pierwsze zasady prywatyzacji sektora bankowego przyjął w 1991 r. mój rząd. Jedną z wytycznych była etapowa prywatyzacja do 30 proc. sektora. A potem nastąpiła większa prywatyzacja wymuszona przez deficyt budżetowy. Były to spółki notowane na polskiej giełdzie, co przyczyniło się bardzo do rozwoju rynku kapitałowego.

 

Można odnieść wrażenie, że dojście do 70% kapitału zagranicznego w polskim sektorze bankowym nie było pierwotnie planowane i że pomiędzy 30% a 70% (przy ponad pięciokrotnym wzroście aktywów banków komercyjnych w latach 1996-2009) proces przekształceń w sektorze bankowym wymknął się spod kontroli. Ten cytat pokazuje jak bardzo proces przekształceń gospodarczych przekraczał świadomość ówcześnie rządzących. Nie sądzę, by wraz z globalizacją polskiej gospodarki i planowanym wejściem do UE udało się komukolwiek zatrzymać proces zmiany struktury własnościowej w sektorze bankowym.  Polska otwierała się na świat, co z natury rzeczy oznacza swobodę przepływu kapitału i inwestowania. Nawet gdyby można było zablokować proces kupna udziałów w polskich bankach, to banki zagranicznie otwierałyby u nas własne placówki i z biegiem czasu i tak uzyskałyby prawdopodobnie udział w sektorze bankowym niewiele ustępujący obecnemu. Polskie banki cieszyły się dużym zainteresowaniem kapitału zagranicznego, ponieważ sektor finansowy (w tym bankowy) był wręcz skazany na sukces. Wynikało to z niskiego udziału w gospodarce i tempa jej rozwoju. Warto też pamiętać, że w przypadku prywatyzacji poprzez publiczną emisję akcji, to i tak Polacy sprzedawali by akcje na giełdzie.

Warto przy tej okazji obalić mit, że polskie banki bardziej sprzyjają rozwojowi polskiej gospodarki niż te z zagranicznym kapitałem. Ci którzy myślą, iż polska gospodarka wyglądałaby lepiej gdyby była obsługiwana przez polskie banki, mocno się mylą. To nie ma nic do rzeczy. Owszem, banki mają przejściowo dystans do finansowania niektórych branż, ale to problem bankowości ogółem, a nie tylko tej zarządzanej przez kapitał zagraniczny. Z punktu widzenia struktury kapitału, kredytowanie przedsiębiorstw jest procesem w zasadzie wobec tego neutralnym. Oferta dla gospodarstw domowych, w przypadku dominacji kapitału krajowego (dokładnej: własność skarbu państwa) prawdopodobnie byłaby nawet gorsza.

Dziwi mnie fragment o prywatyzacji wymuszonej deficytem budżetowym. Wyglądałoby na to iż z perspektywy początku lat 90-tych wierzono, że łatwo zbilansujemy budżet. Albo przynajmniej będziemy mieli niski i bezpieczny poziom deficytu. Ze wspomnień liberalnych ekonomistów i polityków widać, że problemy społeczno-ekonomiczne mocno przekraczały ich ówczesne wyobrażenia o czynnikach kształtujących gospodarkę.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Wyniki JST po I kw

Poprzedni i obecny rok pokazał, że jednostkom samorządu terytorialnego (dalej JST) trudno pogodzić się z tym, że mamy nieco skromne czasy. Wydatki wychodzące poza te wynikające ze standardowych  zadań JST i inwestycje na infrastrukturę muszą być planowane i realizowane bardzo roztropnie. W ubiegłym roku dochody ogółem JST formalnie zostały zrealizowane w 98% w porównaniu z prognozami jakie obowiązywały jeszcze w I kw 2009 r. Ostatni raz wykonanie dochodów poniżej prognoz miało miejsce w 2003 r. Zupełnie inaczej sytuacja wygląda przy dokładniejszym spojrzeniu. Dochody własne (stanowią ok. 50% dochodów ogółem JST) JST zostały zrealizowane tylko w 93%. Te pozornie tylko 7% brakujące do wykonania planu, to w przypadku miast na prawach powiatu kilku-, kilkunastu mln zł brakujące w kasie. W 2009 dochody z CIT dla JST były aż o 16% mniejsze od planowanych. Dochody z CIT były mniejsze o 8% od pierwotnych planów. Obydwie pozycje stanowiły na koniec 2009 aż 21% przychodów ogółem.

Niemniej mamy nowy rok i nowe nadzieje. Według planów obowiązujących na ten rok, przychody ogółem JST mają wzrosnąć o 6% w porównaniu z wykonaniem w roku ubiegłym. Aż o 13% mają wzrosnąć dochody własne. W przypadku wpływów z PIT i CIT planowane są 2-3% wzrosty w porównaniu z rokiem ubiegłym co jest bardzo realistycznym szacunkiem. Kolejna duża pozycja to w dochodach własnych JST (gmin) to podatek od nieruchomości. Osiągniecie wzrostu o 4% jest wysoce realne. To zresztą świetne źródło dochodu. Wpływy są bardzo odporne na zmiany (w tym spadki koniunktury). To konsekwencja konstrukcji tego podatku. Podatek płacony jest od powierzchni lub wartości obiektu. Waloryzacja maksymalnych stawek zbliżona jest do inflacji.  Gminy mogą obniżać stawki, ale robią to w niewielkim stopniu ze względu na ogromne potrzeby finansowe.

Tajemnica sukcesu na ten rok ma się kryć w dochodach z majątku oraz dochodach pozostałych czerpanych z mieszkańców i podmiotów gospodarczych. Jednostkowo jeśli chodzi o typ i przedmiot opłat i opodatkowania nie są to wielkie kwoty, ale razem obydwa podane źródła dają niemal 20% dochodów ogółem gmin. Dochody z majątku mają wzrosnąć o 46% (!) a pozostałem o 36%. Kryją za tym wzrosty stawek, ale i drapieżność JST. Tą drapieżność sygnalizują już media od dłuższego czasy również w przypadku podatku o nieruchomości dla obiektów budowlanych. JST generalnie dokonują przeglądu możliwości uzyskiwania dochodów. Niepokoi jednak to, że zamiast weryfikować potrzeby lokalnych społeczności, władze JST szukają dodatkowych źródeł dochodu.

Po I kw wykonanie wpływów z pozycji „pozostałe dochody” to 23%, co daje szansę na wykonanie planu. Gorzej z wykonaniem wpływów ze wspomnianych wyżej dochodów z majątku. Tutaj wykonano zaledwie 16% planu, czyli o kilka procent mniej niż w latach poprzednich. Zresztą praktycznie co roku planowane dochody z tej pozycji nie są wykonywane w 100%. W roku ubiegłym wykonano zaledwie 71% planów obowiązujących w I kw 2009 r. W I kw 2010 r. dochody z tej pozycji były tylko o 4,4% lepsze od ubiegłorocznych. 

Wpływy z podatków, których zmienność jest uzależniona od koniunktury gospodarczej, jak PIT, CIT czy od czynności cywilnoprawnych, są w I kw o od kilku- do kilkunastu procent niższe od ubiegłorocznych. To stawia w wątpliwość moją wiarę w wykonanie planu realizacji dochodów z tych pozycji. Jest jednak szansa, że dochody te będą lepsze w kolejnych kwartałach. W takiej chwili przypomina się dyskusja o przyznaniu JST udziału w VAT. Ten podatek szybko reaguje na poprawę koniunktury (tzn. wpływy), ale wada polega na tym również objawia tą cechę okresach dekoniunktury.

W obecnych czasach uwaga naturalnie skupia się na poziomie  inwestycji. Po I kw środki przekazane na inwestycje są aż o 35% wyższe o ubiegłorocznych. Skala wzrostu robi wrażenie, ale trzeba pamiętać że to dopiero początek roku. dominująca część środków przeznaczonych na inwestycję przychodzi dopiero w III i IV kw.

Wg planów wydatków JST obecnie obowiązujących, wydatki ogółem mają wzrosnąć o 14%. To głównie efekt wydatków majątkowych, w których inwestycje stanowią niemal całość. Wydatki bieżące (dominująca część wydatków) mają wzrosną o 6% w 2010 r. to efekt wzrostu wydatków na wynagrodzenia i planowanych wydatków na obsługę długu. Jednak porównanie pozycji związanych z długiem i jego obsługą, wskazuje że jest to ostrożność w planowaniu JST. Niestety na przeważającą część wydatków bieżących JST mają niewielki wpływ, gdyż wiele z nich związane jest z zadaniami zleconymi i/oraz  opłacanymi z budżetu centralnego. Ocena planowanych wydatków z natury rzeczy jest trudna. JST standardowo w wydatkach planują ambitne inwestycje, ale ich realizacja uzależniona jest od sytuacji finansowej. Niemal co roku wykonanie inwestycji jest realizowane w około 85% planu.

Jak na razie wydatki idą pełną parą. Wydatki na inwestycje w I kw były wyższe od ubiegłorocznych w tym okresie o 20%. Drugi rok z rzędu (podobnie było w I kw 2009) rosną o ponad 10% nakłady na wynagrodzenia. Tą hojność JST starają się rekompensować ukróceniem drobniejszych wydatków ukrytych w pozycji „wydatki pozostałe” (spadek o 19%). Ta pozycja stanowi aż 24% w wydatkach ogółem. Inna rzecz, że w tej pozycji jest sporo wydatków które nie są wydatkami na najpilniejsze potrzeby.

Po wynikach JST za I kw tego roku, widać ze wybrano swego rodzaju strategię na przeczekanie kryzysu. Brzmi to może jak ocena negatywna, ale nie było to moim zamiarem. Wbrew pozorom taka strategia może okazać się skuteczna, pod warunkiem że faktycznie w ciągu kilku kwartałów Polska wróci na ścieżkę wzrostu gospodarczego min. 3% i ją utrzyma. W chwili obecnej nie ma problemów, ale w dwóch kolejnych kwartałach warto się dokładniej przyjrzeć wynikom JST.

 

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Dodaj komentarz

Sprawiedliwy transfer bogactwa. Deklaracje kandydatów na urząd prezydenta.

Część kandydatów na urząd prezydenta, próbuje zachęcić do głosowania na siebie operując hasłem – podam je w przybliżeniu – „wzrost gospodarczy musi być odczuwalny dla wszystkich, a nie tylko dla wybranych”, „owoce wzrostu gospodarczego muszą być dzielone na wszystkich” i szereg innych podobnie brzmiących wypowiedzi.

Pomijam to, że wypełnienie tego typu obietnic pełniąc funkcję prezydenta jest niemożliwe, bo każdy z kandydatów musiałby mieć uprawnienia rządu i większościową koalicję w parlamencie, do forsowania swoich pomysłów.

Niemniej sam w sobie, temat jest ciekawy od strony ekonomicznej. Mówiąc językiem bardziej ekonomicznym kandydaci na urząd prezydenta wspominają o transferze bogactwa na obywateli. Dawny czas temu pisałem o wskaźniku Giniego. To jeden z wielu wskaźników do mierzenia skali rozpiętości wynagrodzeń. Polska ma stosunkowo wysoki, czy jak kto woli, wskazujący na istotne rozpiętości. Spieszę jednak donieść, że wbrew pozorom i społecznemu postrzeganiu, na tle państw rozwiniętych wskaźnik ten wcale nie jest duży i dość charakterystyczny dla państw rozwijających się. Tak więc odpowiedź na pytanie czy zaczyna się w Polsce rozwarstwienie społeczne czy też mamy ciągle do czynienia ze skutkami dynamicznego rozwoju i deficycie fachowców w niektórych zawodach, nie jest łatwa.

Nie zamierzam odgrywać roli „zimnego” liberała, który z okien swojego bankowego klimatyzowanego biurowca nie dostrzega wiele więcej prócz czubka swojego nosa. Zdarzyło mi się już bodaj kilka razy zwrócić pośrednio czy bezpośrednio uwagę na problem wynagrodzeń w Polsce. Tak więc dla jasności obrazu podam, że mam sporo wątpliwości co do kształtu krzywej wynagrodzeń w niektórych  sektorach gospodarki i wysokości wynagrodzeń. I część tych wątpliwości skierowana jest na wyższą część krzywej. Dystrybucja efektów wzrostu gospodarczego pozostawia co nieco do dyskusji. Wbrew pozorom, gospodarka z wysokim poziomem zatrudnienia i limitowaną rozpiętością wynagrodzeń ma swoje zalety w rozumieniu wskaźnika Giniego i innych jemu podobnych (co do zasady to są bardzo uproszczone mierniki).  Być może będzie okazja o tym wspomnieć przy innej okazji.

Zanim ktokolwiek weźmie się za manipulację transferem/dystrybucją „owoców”, należy sobie powiedzieć, że zróżnicowanie pod względem wynagrodzeń jest immanentną cechą gospodarki wolnorynkowej. Nie jest jej wadą ani konsekwencją. Zróżnicowanie wynagrodzeń jest silnym bodźcem do podjęcia działań bardziej efektywnych przez ludzi. Dotyczy to również podmiotów gospodarczych. Jeżeli wiec informatyków jest za mało i świetnie zarabiają, to dla społeczeństwa jest to sygnał by kształcić się oraz swoje dzieci w tym kierunku. Jeżeli więc ktoś chce się wziąć za „ręczną” dystrybucję musi uważać, by nie zepsuć jednego z głównych bodźców gospodarki wolnorynkowej, który stanowi o jej innowacyjności, efektywności itd. Jest coś na rzeczy nawet w moim przykładzie z informatykami czy zawodami „technicznymi”. Jest już kilka krajów w Europie, które zaczynają cierpieć na deficyt w zawodach „technicznych”.

Dotąd rozważnie o dystrybucji efektów wzrostu gospodarczego prowadziłem w wąskim tego słowa znaczeniu. Pisałem o wynagrodzeniu. Jeżeli kandydaci na prezydenta mówią o tym, to możliwość manewru jest poważnie ograniczona. Proste i bezpośrednie podwyższenie wynagrodzenia możliwe jest tylko w przypadku zawodów opłacanych z budżetu. Mamy tu przykładowo nauczycieli, wojskowych czy straż pożarną. Poprzez wskaźniki waloryzacji, państwo pośrednio wpływa na skalę waloryzacji wynagrodzeń w przedsiębiorstwach państwowych. Nie jestem jednak pewny czy akurat o tych grupach zawodowych mówią kandydaci. Z przypadkami wyjątkowo niskich wynagrodzeń mamy do czynienia głównie w sektorze prywatnym, w tym i w rolnictwie. Państwo nie ma możliwości wpływu na wynagrodzenie w tych sektorach gospodarki. Nie można kazać dać więcej, a ewentualne obniżenie obciążeń wynagrodzenia (PIT, składka zdrowotna, ZUS itd.) wcale nie musi przenieść się na wynagrodzenie „na rękę”. Ponadto możliwości poważniejszego obniżenia podatków czy składek, są ze względów obiektywnych dość ograniczone. Jako ciekawostkę podam, że nawet dość liczne grono pracowników „państwowej” służby zdrowia jest również poza zasięgiem bezpośredniego wpływu prezydenta na ich wzrost.

Państwo nie ma wpływu na wynagrodzenia w poszczególnych sektorach gospodarki poza wskazanymi wyżej. Generalnie działa tu mechanizm rynkowy i poziom wynagrodzeń w sektorze prywatnym ma poniekąd silny wpływ na kształtowanie wynagrodzeń w sektorze państwowym. Państwo może (i robi to) regulować poziom minimalnych wynagrodzeń i w ten sposób zmusić prywatnych pracodawców do transferu efektów wzrostu gospodarczego. Tu niestety istnieje jednak silne niebezpieczeństwo, że pracodawca nie odda kasy z osiągniętego zysku, tylko zmniejszy zatrudnienie lub podejmie działania zmierzające do zmniejszanie czynnika ludzkiego w produkcji w dłuższym okresie. Wynagrodzenie minimalne ma szereg funkcji i ewentualna funkcja dystrybucji wzrostu jest dość ograniczona. Państwo (a tym bardziej prezydent) nie ma instrumentów bezpośredniego wpływu na poprawę wynagrodzeń jednocześnie wszystkim o taką samą wartość określoną nominalnie czy procentowo w chwili poprawy koniunktury. A swoją drogą czy skutki pogorszenia koniunktury też będą tak samo równo/proporcjonalnie rozdzielone. Tego już kandydaci na prezydenta nie mówią.

Znacznie szersze pole do podziału bogactwa pojawia się jeżeli rozszerzymy rozważania o transfery. Już obecnie mamy do czynienia z ogromnym spektrum tego typu instrumentów.  Mam na myśli przypadki kiedy dostajemy wsparcie w formie pośredniej, co docelowo w krótkim lub długim terminie przekłada się na poprawę sytuacji ekonomicznej gospodarstwa domowego lub poprawę jakości życia. Jest w tej grupie wsparcie z opieki społecznej (bywa że dawane w gotówce), ulgi podatkowe, wsparcie w spłacie kredytu mieszkaniowego (program „Rodzina na swoim”), publiczne szkolnictwo (uniezależnione od poziomu wynagrodzenia rodziców), opieka medyczna, regulacje dotyczące Funduszu Świadczeń Socjalnych w zakładzie pracy, dopłata do żłobka czy przedszkola, ulgi na oszczędzanie na emeryturę w tzw. III filarze i dziesiątki innych instrumentów.  Cechą jednak większości o ile nawet nie wszystkich transferów jest uwarunkowanie pomocy od zajścia określonych okoliczności lub dodatkowo pełniona funkcja bodźca (np. ulga podatkowa na dzieci). Wydaje się że, Polacy nie dostrzegają że swego rodzaju transferem dobrobytu jest dystrybucja pieniędzy poprzez jednostki samorządu terytorialnego. Ludzie chyba sobie nie uświadamiają, że wiele gmin w oparciu o dochody własne nie byłoby w stanie zapewnić elementarnych usług swoim mieszkańcom. Możliwość edukacji w pobliskiej szkole i nowa droga oraz ośrodek zdrowia to też forma transferu bogactwa, chociaż nie objawiająca się bezpośrednim wpływem gotówki do portfela.

Jak widać ani rząd, ani ministrowie, ani tym bardziej prezydent nie mają wpływu na wzrost naszego wynagrodzenia od pracodawcy. Można wpływać na poprawę naszego życia poprzez działania pośrednie, jeżeli ktoś myśli o ingerencji w mechanizm podziału dochodu narodowego. Wolałbym jednak by kandydaci na prezydenta mówili o poprawie efektywności obecnych transferów społecznych niż wymyślaniu nowych, szczególnie jeżeli miałoby to się kończyć zwiększeniem obciążeń finansowych.

Całe swoje rozmyślania oparłem na domniemaniach, ponieważ dywagacje kandydatów na prezydenta o poprawie podziału efektów wzrostu gospodarczego są tak potwornie ogólne, iż trudno je konkretnie komentować.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Marek Belka to dobry kandydat na prezesa NBP

Muszę przyznać, że propozycja Bronisława Komorowskiego była dla mnie miłym zaskoczeniem. Powodów jest wiele i można je podzielić na polityczne i ekonomiczne. Bronisław Komorowski sięgnął po osobę z innego „podwórka" politycznego, co jest świadectwem dużej klasy. Zresztą pisząc "podwórko" polityczne nie mam na myśli poglądów politycznych czy ideologicznych, a pewien schemat stosowany w Polsce służący do szufladkowania ludzi. Marek Belka jest kojarzony z rządami SLD. Ale jeżeli ktoś myśli, że był socjalistą i zwolennikiem rozdawania pieniędzy na prawo i lewo, to się srodze zawiedzie.

Wiem, że natychmiast ruszyły spekulacje o tym jakiż to manewr polityczny wymyślił  B.Komorowski i o co tak naprawdę chodzi. Szczerze mówiąc Marek Belka do manewrów politycznych sie nie nadaje i w każdej z teorii jakie zdążyły się już pojawić w mediach jest mnóstwo sprzeczności. Oczywiście pod warunkiem, że twórcy tychże teorii chcieliby je sobie dobrze przemyśleć.

Nie będę opisywał życiorysu Marka Belki, dorobku naukowego i doświadczeń zawodowych, bo są one łatwo dostępne w internecie. Mogę mieć tylko nadzieję, że osoby zainteresowane same poszukają informacji, bo – przykładowo – w dzisiejszych Wiadomościach podano materiał niezwykle tendencyjny i nieuczciwie informujący o kandydacie.

Przez minione dwadzieścia lat transformacji wykształciliśmy (praca naukowa plus doświadczenie zawodowe) naprawdę sporą armię fachowców, w tym i w ekonomii. Swoją drogą szkoda, że tak rzadko sie o tym mówi.  Jednym z nich jest moim zdaniem Marek Belka. Wydaje się wręcz, że to dobry kandydat m.in. z punktu widzenia uzyskania dla niego poparcia w Sejmie. Z jednej strony wiedza i doświadczenie potrzebne do piastowania funkcji prezesa NBP, a z drugiej Marek Belka nie jest wolnorynkowym doktrynerem. To ważna wiadomość dla tych ludzi i partii politycznych, którzy panicznie boją się na tym stanowisku „zimnych” liberałów. Z politycznego punktu widzenia widziałbym dwa zagrożenia. B.Komorowski przedstawił kandydaturę na prezesa NBP w chwili kiedy rozważane jest czy może to robić (względy prawne) i czy powinien to robić (względy moralno-polityczne). W ostatnim przypadku mam na myśli rozważania czy kandydata powinien wskazać dopiero prezydent wybrany w wyborach. Względy prawne można uzupełnić o dyskusję o statusie prawnym jednego z wiceprezesów NBP, który pełni obowiązki prezesa NBP i ryzyka związanego z przedłużaniem sytuacji braku prezesa NBP. Inne światło na proces wyboru prezesa rzuca ryzyko wahań na rynku finansowym wskutek kryzysu greckiego. Z tego punktu widzenia lepiej byłoby mieć prezesa NBP jak najszybciej. Jak widać, nie jest to wszystko takie proste.

Od oceny kwestii prawnych są prawnicy, a do kwestii moralno-politycznych mam spory dystans. Problem w tym, że poprzedni prezes NPB wybrany przez byłego prezydenta (zaznaczam: wybranego w wyborach) i zaakceptowany przez Sejm był moim zdaniem nieporozumieniem. W pełni „legalna” droga wyboru nie zapobiegła przyznaniu funkcji prezesa NBP osobie kompletnie do tego nieprzygotowanej i to w sytuacji kiedy mieliśmy (i mamy!) już spore grono kompetentnych ludzi do piastowania stanowiska prezesa NBP.

Po pierwszych reakcjach „świata polityki” obawiam, że kandydatura Marka Belki być może została już na wstępie spalona.  Politycy byli zaskoczeni i widać że są nieprzygotowani do dyskusji o przyszłym prezesie NBP i chyba nie do końca rozumieją jaka jest jego rola i po co w ogóle jest NBP. Wśród wielu z nich wciąż pokutuje przekonanie, że jest to stanowisko polityczne, jest łupem politycznym jak wiele innych i podlega politycznym targom. W efekcie zobaczyłem szereg śmiesznie zachowawczych wypowiedzi.

Szczerze mówiąc, nigdy nie rozumiałem co w sporach o stanowisko prezesa NBP jest takiego podniecającego. Prezes NBP ma więcej z urzędnika i to czym się zajmuje jest bardzo niemedialne, bo zbyt trudne do zrozumienia dla przeciętnego Polaka i szukających politycznej sensacji mediów. Ze względu na wymagania merytoryczne, nie jest to dobre miejsce na synekurę polityczną dla partyjnych kolegów i koleżanek. Politykom wydaje się chyba, że wybierając prezesa NBP dają świadectwo swoim przekonaniom gospodarczym w oczach elektoratu i wpływają na politykę gospodarczą. Nic bardziej błędnego. Gdyby szukać analogii, która ma pomóc przeciętnemu Polakowi zrozumieć rolę prezesa NBP, wskazałbym księgowego w przedsiębiorstwie. Musi mieć dużą wiedzę i doświadczenie, a jego prywatne poglądy ekonomiczne są kompletnie nieprzekładalne na działanie przedsiębiorstwa.

W celu poznania przedmiotu działalności NBP, zachęcam do lektury: www.nbp.pl

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Podmioty niefinansowe trzymają się nieźle

Trzeba przyznać, że największe przedsiębiorstwa niemal nie odczuły słabej koniunktury w minionych kwartałach. To oczywiście uproszczony wniosek po wstępnej analizie wyników finansowych opublikowanych przez GUS za I kw 2010 r. W porównaniu z I kw 2009 .r przychody wzrosły o 1,9%. Biorąc pod uwagę, że mieliśmy ostrą zimę to rezultat ten należy uznać za godny szacunku. W zależności od przyjętego wskaźnika cenowego do urealnienia tempa przychodów, mogła by wyjść nawet i dynamika zbliżona do zera.  

Nie ma co ukrywać, że pomógł nam w istotnym stopniu eksport. Eksport w złotych w I kw tego roku wzrósł o ponad 5% (wg statystyk NBP). W tym czasie złoty w relacji do euro z rekordowej wartości 4,9 w lutym ubiegłego roku wzmocnił się do 3,88 na koniec marca 2010 r. Eksport wyrażony w euro wzrósł o 19%. Zwracam na to uwagę, ponieważ w niełatwych czasach polskim przedsiębiorcom udaje się zwiększyć eksport. Wg moich szacunków, aż ok. 60% wzrostu przychodów przedsiębiorstw ogółem przypadło na  eksport. Podobnie było w IV kw ubiegłego roku. Przychody z rynku polskiego były w I kw 2010 r. zbliżone do poziomu z I kw ubiegłego roku.

Warto przy tej okazji wspomnieć o rynku walutowym. O ile mam mieszane uczucia do poziomu na jakim dokonano w kwietniu interwencji walutowej, to z całą pewnością dla eksporterów zatrzymywanie spadku kursu złotego w przedziale 3,8-3,9 jest bardzo korzystne. Nie poruszałem tego tematu szerzej, ale kto wie czy NBP dokonując interwencji nie brał również pod uwagę podtrzymania korzystnej koniunktury gospodarczej. Osłabienie złotego w wyniku zamieszania związanego z Grecją jest, jakby to nieładnie nie brzmiało, również na rękę krajowym eksporterom. Nie ma jednak co liczyć na poziomy złotego z I kw ubiegłego roku. Tzn. incydentalnie może się i pojawią, ale ubiegłotygodniowe działania BGK na rynku walutowym wskazują, że NBP chciałoby też uniknąć grania przez rynek na osłabienie złotego. Nawet jednak, gdyby posunąć się do sugestii, że rząd wraz z NBP chcą utrzymać złotego do euro w przedziale 3,85 – 4,20, to są to wartości korzystne dla eksporterów.

Wynik na sprzedaży blisko 17 tys. podmiotów niefinansowych zatrudniających min. 50 osób wyniósł 21 mld zł i jest tylko 5% mniejszy od ubiegłorocznego. Zmiana formalnie niewielka, ale widać że nie co liczyć w najbliższym czasie na wiesza poprawę wyników. Z dwóch powodów. Po pierwsze obecne wyniki przedsiębiorstw należy uznać za dobre jak na obecne okoliczności makroekonomiczne. Po drugie roczna krocząca rentowność sprzedaży w I kw była na poziomie 5%. Przypomnę tylko, że w 2004  i w I poł 2007 wskaźnik ten na krótko przyjął wartości z przedziału od 5,5% do 6,0%. Wynik netto to 18,3 mld zł. jest to wynik aż o 87% lepszy od ubiegłorocznego. Niemniej przeszacowania jakie w ubiegłym roku odnoszono rachunek wyników, utrudniają porównanie. Pocieszające jest to, że wynik netto jest nominalnie zbliżony do wartości z I kwartałów 2008 i 2007, czyli: 20,4 mld zł i 19 mld zł. chciałbym jednak nieco ostudzić optymizm. W I kw tego roku saldo przychodów i kosztów na poziomie finansowym było dodatnie (niemal 0,4 mld zł). To rzadkość, szczególnie w I kw roku. Brak szczegółów w raporcie GUS, nie pozwala na głębszą analizę przyczyn tego zjawiska. Proponowałbym więc zachować ostrożność w ocenianiu rentowności sprzedaży brutto i netto po I kw. Roczna krocząca rentowność brutto i netto po I kw tego roku wyniosły odpowiednio: 5,7% i 4,7%. Przypomnę, że rok temu było to: 3,7% i 2,8%. Z jednej więc strony jesteśmy świadkami poprawy wyników finansowych w przedsiębiorstwach po okresie dekoniunktury, ale z drugiej – mamy do czynienia z efektem bazy po fatalnych wynikach I kw ubiegłego roku. To oraz przejściowo korzystne saldo przychodów i kosztów finansowych, każą z lekką ostrożnością patrzeć na wyniki finansowe przedsiębiorstw.

Absolutnie nie jest moim celem straszenie, bo nie ma czym. Staram się jedynie wskazać, czy też przestrzec, przed niepoprawnym optymizmem.

Z podanych przez GUS wskaźników warto zwrócić uwagę na wskaźniki płynności. Wskaźniki I i II stopnia, osiągnęły wartości dawno niespotykane, a w przypadku wskaźnika I stopnia, wartości w ogóle nie widziane (38,7). Przypomnę, że wskaźnik I stopnia to relacja środków pieniężnych i papierów wartościowych do zobowiązań krótkoterminowych. Wskaźnik II stopniu w liczniku uzupełniony jest  o należności i roszczenia. Ostrożność w kredytowaniu gospodarki przez banki krajowe oraz wciąż niejednoznaczne perspektywy koniunktury gospodarczej, wyzwoliły w przedsiębiorstwach akcję mobilizowania płynnych środków dla utrzymania i poprawy płynności. Wskaźnik płynności I stopnia zwalnia swoje tempo wzrostu co pozwala wierzyć, że poszukiwanie płynności przed przedsiębiorstwa wobec zachowawczości banków, nie przybierze patologicznych rozmiarów.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz