Niskie nakłady inwestycyjne w gospodarce. Dodanie kolejnej hipotezy do zweryfikowania.

Polska ma stosunkowo niskie nakłady inwestycyjne i wszyscy mamy problem z wyjaśnieniem tego faktu. I – idąc dalej – z podaniem prostych recept na wzrost inwestycji. Nakłady brutto na środki trwałe w relacji do PKB, to 17,4% w 2024 r.  To jedna z najniższych wartości w UE. W latach 2012-24, średnie nakłady w UE oscylowały w przedziale 20%-22,5% (wartości większe w ostatnich latach). Dla Polski to przedział od ok. 20% w latach 2014-15, do podanych wyżej ponad 17% (w 2022 r niewiele ponad 16%).  Ekonomiści mają spory problem z wyjaśnieniem słabego poziomu inwestycji. Bo faktycznie, analiza danych nie daje prostej odpowiedzi. Mamy więc ‘dyżurne’ już zarzuty pod adresem państwa (ceny energii, płaca minimalna, biurokracja, podatki itd.), ale i sugestie, że struktura gospodarki i etap rozwoju uzasadniają nakłady na poziomie z ostatnich lat.

Zrzucanie winy na państwo wydaje mi się mało zasadne. Analiza inwestycji wg sektorów instytucjonalnych wskazuje, że w analizowanym okresie (od 2012 r.) nakłady Government do PKB w Polsce przewyższały średnią w UE lub były na jej poziomie. Słabiej natomiast wyglądały nakłady  z grupy Business investment. Ok. 4 pp poniżej średniej i jedne z niższych w UE. Wspomniane wcześniej zarzuty pod adresem państwa są raczej mało trafione, bo wątpię by poziom tych utrudnień był większy niż w innych krajach UE. Inwestycje zwalniały już w latach, gdy ceny energii i płaca min. były niższe. Podobnie że stopami procentowymi.

Argument, że proste porównania poziomu inwestycji z krajami UE jest bezzasadne też jest dyskusyjny. Wątpię by dało się obronić teorię, że akurat dla Polski osiągnięta w ostatnich kilku latach  stopa inwestycji jest ok.

Pozostaje więc jeszcze innowacyjność, którą możemy oceniać m.in. przez wydatki na R&D w relacji do PKB. O ile w przypadku sektora Government wypadamy źle, to dla Higher education dopiero w ostatnich latach dobiliśmy do średniej unijnej. Pytanie tylko, kto i na ile jest odpowiedzialny za badania? Państwo, czy podmioty gospodarcze? Te ostatnie również nie śpieszyły się ze wzrostem nakładów R&D. Przy średniej unijnej 1,3% PKB w 2012, nasi przedsiębiorcy wydawali raptem 0,3%. Na szczęście, powoli nabieraliśmy rozpędu i dla 2023 r. wartości wyniosły odpowiednio: 1,5% (UE) i 1% u nas.

Poziom nakładów w Polsce był mocno skorelowany z napływem funduszy unijnych. To dobra i zła wiadomość. Dobra, bo fajnie że fundusze były i są. Zła, bo ich rola w rozwoju Polski maleje. Ponadto jest to trochę pasywny bodziec rozwojowy.

Przyznaję, że wskazanie właściwiej (zapewniającej rozwój) stopy inwestycji dla Polski łatwe nie jest. Podobnie z precyzyjnym określeniem barier rozwoju i bodźców. Nie widzę jednak powodu, by unikać pytania czy aby krajowe firmy mają świadomość konieczności podniesienia skali inwestycji? Warto takie pytanie postawić, ponieważ znaczna część ekonomistów i przedsiębiorców standardowo winą obarcza państwo.

 

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Wprowadzanie do konstytucji progu wydatków na obronność (4% PKB) jest wątpliwym pomysłem.

Prezydent A.Duda złożył w Sejmie projekt ustawy, by w konstytucji wprowadzić minimalny próg wydatków na obronność. Próg został określone na 4% PKB. Dlaczego nie 3,2%, czy 4,8%? Nie wiem. Wg prezydenta, próg ma być zabezpieczeniem przed próbą obniżenia wydatków. Moim zdaniem nie ma problemu poziomu wydatków, bo tu mamy polityczny konsensus. Tzn. żadne z większych ugrupowań politycznych nie krytykuje poziomu wydatków jakie ponosimy od 2023 (widoczne na wykresie), do prognozy na ten rok i lata najbliższe (powyżej 4,0%). Paradoks polega na tym, że to macierzyste ugrupowanie prezydenta i on sam przez 1,5 swojej kadencji tolerował niskie wydatki. W czasach obecnego prezydenta wydawaliśmy 2% PKB, by podnieść później do 2,2% czyli w stopniu podobnym jak średnio pozostali członkowie NATO. Szału więc nie było. Nasze wydatki wystrzeliły z chwilą wybuchu pełnoskalowej wojny za wschodnią granicą. Sytuacja zmusiła nas do natychmiastowego wzrostu wydatków na obronność. Warto przy okazji zauważyć, że nie tylko Polska podnosi wydatki, chociaż jest faktem, że jesteśmy liderem w NATO. Jeszcze w 2014 raptem 3 kraje NATO przekraczały poziom 2%. W latach 2021-2024 było to już odpowiednio: 6, 7, 10 i 22.

Poziom 4% jest relatywnie wysoki i za kilka lat wywoła debatą czy należy go utrzymywać. Dla porównania, USA wydają 3,4%, a w 2023 r. Korea Południowa, Izrael i Tajwan odpowiednio: 2,8%, 5,6% i 2,2%. Wątpliwe byśmy żyli w stanie ciągłego zagrożenia jak Izrael.

Problemem nie jest gotowość poniesienia wydatków na obronność, a źródła finansowania. Przypomnę, że funkcjonujemy w warunkach deficytu finansów publicznych rzędu 5% PKB. Prezydent wiele miesięcy temu deklarował obronę zdobyczy społecznych z lat 2015-2023. Może warto było wtedy, zamiast bronić m.in. 800 plus, zaproponować np. przejście na kryterium dochodowe przy tym świadczeniu, a uzyskane w ten sposób środki przeznaczyć na obronność.

Narzucenie 4% w konstytucji niczego nie rozwiązuje. Raczej nakręca polityczny spór, który utrudni dyskusje o docelowej wielkości armii i priorytetyzacji wydatków publicznych w zaistniałych okolicznościach geo-politycznych. Warto pamiętać, że stan finansów publicznych (poziom deficytu i zadłużenia) wyznacza możliwości ekonomiczne państwa na wypadek wojny lub kryzysu.

Podsumowując, takie ustawienie dyskusji o obronności czyni ją rywalizacją na patriotyzm i jest formą narzucenia własnej wizji armii (jej wielkości) bez merytorycznej dyskusji.

(link na raport NATO, z którego pochodzą dane do wykresu:

https://www.nato.int/nato_static_fl2014/assets/pdf/2024/6/pdf/240617-def-exp-2024-en.pdf

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | 2 komentarze

Dług kosztuje i warto o tym pamiętać.

W ostatnich dniach rentowność polskich obligacji znowu zaczęła rosnąć. Obecnie jest to, przykładowo, ok. 6% dla papierów 10-cio letnich. Nie jest wielkim pocieszeniem, że wzrosty nie tylko nas w Europie dotknęły. Nadarzyła się więc okazja, żeby wrócić na chwilę do sporów (bynajmniej nie tylko polskich) o bezpieczny poziom zadłużenia, czy też rozwój w oparciu o wzrost zadłużenia. W tej dyskusji, zwolennicy nakręcania długu w relacji do PKB niezbyt chętnie poruszali temat kosztu obsługi zadłużenia. A ma to niebagatelne znaczenie, czego doświadczyliśmy  w ostatnich kliku latach. Obligacje z terminem wykupu 10 lat są tu tylko wybranym przykładem, bo na innych terminach wzrosty też miały miejsce.
W I połowie minionej dekady rentowność 10-latek spadła w okolice  3% z poziomu 6%. W 2020 r. rentowność obligacji przebiła 1,5%. Dla ministra finansów (MF) taka sytuacja, to marzenie, bo uwalnia krótkoterminowo miliardy złotych wskutek mniejszych kosztów obsługi długu i prowokuje do ich wydania. Przykładowo, to właśnie w okresie 2019-2021 weszły w życie tzw. 13-ta i 14-ta emerytura. Niestety, jak można było oczekiwać, tak niskie stopy procentowe, to zjawisko krótkoterminowe. Szereg wydatków publicznych z nami zostało, a koszt obsługi długu wzrósł.
Do czego zmierzam? Nawet przy stałym w relacji do PKB zadłużeniu, jego koszt bywa zmienny, a chwilami może sam przyczyniać się do nakręcania deficytu budżetowego. Zwolennicy zwiększenia zadłużenia Polski w relacji do PKB powinni pamiętać, że jesteśmy obarczeni takim ryzykiem bardziej ze względu na utrzymywaniu własnej waluty. Co przy skłonności do lekceważenia inflacji (co demonstrujemy śmiało od sześciu lat) czyni teorię z zadłużeniem dość niebezpieczną w rękach nieodpowiedzialnych polityków i/lub przedstawicieli RPP/NBP.
Na jednym z załączonym wykresów prezentuję zadłużenie Skarbu Państwa i koszt jego obsługi. Warto zwrócić uwagę, że przy niewielkich wahaniach długu w relacji do PKB w latach 2022-24, jego koszt wzrósł z 1% PKB w 2022 r. do niemal 2% w 2024 r. W ujęciu nominalnym oznacza to wzrost rocznych kosztów obsługi z 32,7 mld pln w 2022 r. do 67,6 mld pln w 2024 (a dokładniej z okresie XI’23-X’24). A nie jest to niestety koniec wzrostu kosztów obsługi.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Jeden komentarz

Problemy Francji przez pryzmat finansów publicznych. Wnioski dla Polski.

Kilka dni temu przebiegły przez media informacje o kryzysie politycznym we Francji. Ma on też swoje ekonomiczne podłoże. Widać to już wyraźnie na poziomie kilku popularnych wskaźników prezentujących stan finansów publicznych. Jedną z przyczyn kryzysu była próba zmniejszenia deficytu finansów publicznych (dfp).

Od kilkunastu lat Francja należy do grona krajów w UE o najwyższym poziomie wpływów z danin publicznych i podobnych obciążeń do PKB. Wartość jest względnie stabilna i stanowi ok. 53% w relacji do PKB. Dla porównania, średnia z ostatnich 10 lat dla Polski do raptem 40,2%. Francja, mimo tak wysokiej skali obciążeń, nie potrafi zapanować nad wydatkami (transfery publiczne, np. emerytury, finansowanie sektora publicznego itd.), które w minionym 20-leciu wzrosły z 54% w 2004, do 57% do PKB w 2023 r. A bywały lata z większą skalą publicznych wydatków.

O ile funkcjonowanie w stanie permanentnego dfp jest często spotykane, to w przypadku Francji dfp w relacji do PKB plasuje ten kraj na niechlubnym podium w UE. Część klasy politycznej zdaje sobie sprawę ze skali problemu. Niestety, jakakolwiek poważniejsza próba reformowania finansów publicznych wywołuje strajki i polityczne kryzysy, jak obecnie.

Dfp w relacji do PKB w przypadku Francji, to – dla średniej z ostatnich 20 lat – 4,6%, a dla 5 lat (2019-2023) już 5,6%. Przy słabym tempie wzrostu PKB (średnie z ostatnich 10 lat, to 1,2% r/r) zapanowanie nad dfp dzięki większym wpływom podatkowym nakręcanym koniunkturą jest praktycznie niemożliwe. Zresztą problem jest raczej po stronnie wydatków.

Funkcjonowanie w warunkach tak znacznego i chronicznego dfp, powoduje konieczność coraz większego zadłużania państwa na pokrycie luki między wpływami a wydatkami. Z poziomu długu sięgającego 67% do PKB w 2004 (co już wtedy było znaczną wartością), Francja doszła do … 109% w 2023 r. Trwa w UE niechlubna rywalizacja między Francją a Hiszpanią, kto szybciej będzie zwiększał zadłużenie.

Francja nie ucieknie przed dyskusją nad racjonalizacją/reformą finansów publicznych. Warto przyjrzeć się przykładowi Francji i kilku innych krajów w UE i wyciągać wnioski. W Polsce od kilka lat przybywa polityków, publicystów i ekonomistów dość pobłażliwie podchodzących do dfp i finansowania rozwoju przez coraz większe (w relacji do PKB) zadłużenie. Nie neguje tego pomysłu, ale problemem jest określenie granic i dodatkowych warunków.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Świadczenie wychowawcze (słynne 500+) do zmiany. Wpływ na dzietność jest raczej skromny.

500+ to już 800+, więc tym bardziej należy zadać sobie pytanie o sens świadczenia i celowość utrzymywania w obecnej formie. Tym razem skupię się na celu, czy raczej jednym z głównych celów, jaki przyświecał programowi w czasach jego uruchamiania. Ambicją poprzedniego rządu było podniesienie wskaźnika dzietności. Wydaliśmy na program od 2016 do 2023 r. niemal 260 mld pln i dzietność przejściowo ledwo drgnęła w pierwszych latach działania programu. Tak skromne (wykres) efekty przy tak dużych nakładach uczą pokory przy projektowaniu programów społecznych. Wygląda na to, że nie doceniamy (nie rozumiemy?) ogromnych zmian jakie zaszły w społeczeństwie, lekceważymy je i/lub wciąż wiele zostało do zbadania.

Polska ma jeden z niższych wskaźników dzietności w UE oraz OECD. Jest to ok. 1,3 w 2022 r. Tymczasem tuż po wyjściu z socjalizmu, w 1990 r., wskaźnik wynosił 2,1. Zrzucanie na reformy, Balcerowicza, bezrobocie, brak szerokich programów wsparcia rodziny itd., to w najlepszych stopniu mała część prawdy. Od lat 70 i 80-tych w większości rejonów świata spada dzietność, przy czym kraje rozwinięte i rozwijające się, spadek dotknął najdotkliwiej. Bo był to spadek jako taki i zejście poniżej wartości ‘odtworzeniowej’ społeczeństw, czyli poniżej 2,1. Tylko jako ciekawostkę podam, że dla świata ogółem, wskaźnik odtworzeniowy jest utrzymany. Przynajmniej tymczasowo.

W świecie rozwiniętym zmieniły się normy społeczne i potrzeby. Wielodzietność przestała być celem dla większości par. Polska podlegała i podlega tym samym trendom, które odcisnęły swoje piętno na liczbie powoływanych na świat dzieci. Czy mogło być lepiej? Być może. Ale wątpię by wskaźnik dzietności dla Polski wyszedł poza medianę dla UE (wykres). Więc jeżeli mogło być lepiej, to w niewielkim stopniu.

Dołek, jak szereg innych krajów bogatszych, odnotowaliśmy ponad dwie dekady temu i od tamtego czasu powoli, powoli wskaźnik dzietności poprawia się odnotowując małe wahania. Nie ma niestety pewności czy to trwałe zjawisko. Powyższe nie oznacza, że programy wsparcia dzietności nie działają. Działają. Problem w tym, że musi to być wsparcie lepiej odpowiadające potrzebom, a nie banalne, proste i masowe przerzucanie pieniędzy w postaci świadczenie 500+/800+. Musimy też pogodzić się z faktem, że w społeczeństwie zaszły ogromne zmiany obyczajowe i priorytetów. O ile demografowie mają tego świadomość, to decydenci niekoniecznie lub błędnie odczytują społeczne potrzeby. Zadaniem dla polityków jest też uświadomić społeczeństwo, że efektywność świadczenia 500+/800+ jest skromna i to nie tylko w obszarze dzietności.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Rezerwy dewizowe. Złoto prezesa.

Rezerwy dewizowe to nie jest temat, który porywa publiczność. Niemniej od kilku lat dzieje się tam coś ciekawego, wartego komentarza. Kilka lat temu zarząd NBP podjął decyzję o zwiększeniu udziału złota w rezerwach dewizowych. W 2018 r. przystąpiliśmy do zakupów złota. Zakupy odbywają się w zmiennym tempie i tak, po kilku latach, z poziomu ok. 103 ton dobiliśmy do niemal 400. Udział złota w rezerwach wzrósł z blisko 4% do ok.15% obecnie. Celem jest 20%. Wg warunków z sierpnia (ceny uncji itd.) oznaczałoby to jeszcze konieczność zakupu ok. 125 ton złota.

Fakt zakupu złota jest w mediach ekonomicznych odnotowywany, a statystyki dostępne na stronie NBP. Ale dyskusji wokół tego nie ma. Nie da się nie zauważyć, że NBP  i media tzw, prawicowe niezwykle pompują temat złota od kilku lat. Pozostałe media zdają się tematu nie dostrzegać. Podobnie zachowują się ekonomiści, którym daleko do sympatyzowania z obecnymi władzami NBP. W mediach prawicowych zakup złota jest kreowany jako przejaw bogactwa i potęgi Polski.  Nikt odbiorców tych treści nie informuje o wadach i zaletach decyzji NBP, ani o tym, że zakup złota to przede wszystkim decyzja o modyfikacji struktury rezerw dewizowych z lepszym lub gorszym uzasadnieniem, a nie zakup z jakichś wolnych i zaoszczędzonych na boku środków przez władze NBP. Bogactwo kraju mierzy się zupełnie inaczej, a szeroko rozumiana siła i bezpieczeństwo, zależą od mnóstwa czynników, wśród których złoto niekoniecznie jest na pierwszym miejscu. Na tempo przyrostu rezerw ogółem, NBP wpływ miało i ma raczej niewielki.

Czy obecne zakupy złota przez NBP są do zaakceptowania? W skrócie i w uproszczeniu: TAK. Ale rozwijając temat, warto zwrócić uwagę na wiele ALE. Wbrew pozorom złoto nie jest pozbawione szeregu ryzyk. Decyzja o jego zakupie w relatywnie dużym stopniu jest uznaniowa i nieco ekspercka. Złoto jest ratunkiem (podnosi wiarygodność) przy załamaniu ekonomicznym czy politycznym świata wokół nas. Pytanie tylko: o jakiej skali kryzysu mówimy i czego w przyszłości się obawiamy. Cena złota zaliczała spadki w przeszłości. Ryzyko cenowe podnosimy sami tym, że od kilku lat grupa banków centralnych (w tym NBP) nakręca popyt na złoto wraz z ceną zakupu. Wiara w złoto opiera się na roli jaką ten metal odgrywa do chwili obecnej (przemysłowa, społeczna i ekonomiczna) w świecie jaki znamy. A wcale nie jest powiedziane, że tak będzie po wieczne czasy.

Złoto, podobnie jak dewizy na rachunkach, też można stracić. Słusznie złoto rozlokowaliśmy w trzech miejscach (USA, W.Brytania i Polska). Niemniej konflikty zbrojne sprzed dekad pokazały, że złota można zostać pozbawionym. Nam się cudem w czasie WWII udało złoto uratować, ale były kraje, które tyle szczęścia nie miały.

Czy docelowe 20% złota w strukturze rezerw to dużo? Odpowiedź łatwa nie jest. Po przebrnięciu przez szereg statystyk i porównań z innymi krajami, można się podjąć obrony planowanego poziomu 20% i powiedzieć: to optymalny poziom. Niemniej, o ile strukturę walutową rezerw da się relatywnie łatwo wyznaczyć, to już udział w niej złota niekoniecznie. Oczywiści po to są fachowcy/eksperci by się tego podjąć, gdy brak prostych wzorów i NBP ma pełne do tego prawo.

Podsumowując. Milczenie części ekonomistów w temacie wzrostu udziału złota w rezerwach jest w pewnym stopniu zrozumiałe. To nie jest spór na szkoły ekonomiczne, wzory czy modele.  Natomiast zupełnie nie rozumiem medialnego show (i mam krytyczny stosunek) jaki wokół zakupów złota i sprowadzenia jego części do Polski, zrobiło środowisko NBP (w tym prezes) i media prawicowe. To już proste wykorzystywanie ludzkich odruchów, że złoto = bogactwo, potęga i przejaw ekonomicznego geniuszu tych, którzy złoto kupili i sprowadzili do Polski.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Euro. Własna waluta. Inflacja.

Przeciwnicy przyjęcia euro opierają swój sprzeciw m.in. na zaletach utrzymania własnej waluty. Na ogół są one dość ogólnie zarysowane w ich medialnym przekazie. Jedną z tych zalet ma być możliwość prowadzenia własnej polityki gospodarczej i pieniężnej. Ma to (tzn. własna waluta)  dawać szersze spektrum działań rządowi. I tak i nie, moim zdaniem. Nie dość, że własną walutą nie sposób łatwo sterować, to dodatkowo przy niezdrowych zabawach decydentów po stronie rządu i NBP/RPP, obok potencjalnych korzyści, pojawiają się i wady. Moim zdaniem NBP/RPP przekazem słownym oraz działaniami wspierały poprzednią koalicję rządową. Sposoby, skala i metody wsparcia ulegały zmianie. Raz były to konkretne działania, a innym razem – tolerowanie zmian itd. 

Pojawia się pewne pytanie: co było powodem, że Polska od II połowy 2019 r. weszła do grona liderów inflacji w UE? Owszem, podobnie było w latach 2009-2012, ale przy radykalnie niższej inflacji i mniejszym zróżnicowania w ramach UE. Moim zdaniem prowadziliśmy politykę tolerowanie relatywnie wysokiej inflacji w przekonaniu, że trzymamy rękę na pulsie i że mamy kontrolę nad inflacją. A nawet jeśli tej kontroli nie mamy, to nie będzie to miało poważniejszych konsekwencji. Tymczasem życie napisało swój scenariusz. Inflacja poszybowała w górę. W rozrachunku wad i zalet własnej waluty, świadomą lub nie utratę kontroli nad inflacją (lub konieczność przejściowego tolerowania wysokiej inflacji) obrońcy własnej waluty i polityki pieniężnej pomijają. A szkoda, bo inflacja i ujemne realne stopy procentowe mocno dały się nam we znaki. 

Trzymanie się własnej waluty ma swoje konsekwencje. Doświadczyliśmy tego i dobrze by było, gdyby przeciwnicy euro odnieśli się do tego. Wmawianie społeczeństwu, że własna waluta to tylko zalety, to nieprawda. Trzymanie się własnej waluty ma też wady i bywa niebezpieczne oraz kosztowne dla społeczeństwa. Szczególnie gdy decydenci są przekonani, że czują gospodarkę i potrafią z właściwą siłą i we właściwym czasie pociągać za sznurki w przekonaniu, że prowadzą dobrą dla kraju politykę gospodarczą we współpracy z NBP/RPP. Tymczasem bywa, że się mylą lub sytuacja wymyka im się z rąk. 

 

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Zarabianie na nieruchomościach mieszkaniowych. Stopa zwrotu niekoniecznie szokująca.

Czytając artykuły o inwestowaniu na rynku nieruchomości na portalach finansowych, uderza podziw i przekonanie, że stopa zwrotu z nieruchomości musi być zawrotna. Sensacyjne artykuły o tym, jak w tym czy innym mieście wzrosły ceny mieszkań i ile można było na tym zarobić, tylko to podsycają. Oczywiście nikt nie kwestionuje istnienie tzw. złotych strzałów. Zapewniam jednak, że na innych rynkach też one istnieją. Generalnie, jeżeli ktoś uważa, że na nieruchomościach mieszkaniowych najlepiej się zarabia, może być w dużym błędzie. Wbrew pozorom stopa zwrotu nie jest szokująca.

Weryfikacja danych nie wymaga wielkiej mitręgi, pod warunkiem, że pójdzie się na małe uproszczenia nie rzutujące (zapewniam) negatywnie na finalne wnioski. Analizę cen mieszkań i ich zmienności można oprzeć na badaniu relacji wpływów z wynajmu kupionego mieszkania lub po prostu z liczenia stopy wzrostu cen mieszkań na rynku. O ile ceny mieszkań można pozyskać w excelu z raportów NBP (dane w układzie kwartalnym), to z najmem jest gorzej. Po prostu brak dostępnych za darmo baz danych. Ten czy ów portal potrafi udostępniać dane, po czym zmienia się podejście portali lub zasady prezentowania danych itd. i w efekcie po kilku krótkich latach udostępniania danych dot. stawek wynajmu zostaje przerwane/zmienione. Oczywiście można spisywać dane z udostępnianych za różne okresy tabel i analiz lub spisywanie bieżących stawek z portali zajmującymi się rynkami nieruchomości, ale to mnóstwo manualnej roboty.

W rzeczywistości już tylko przegląd udostępnianych w wyszukiwarkach internetowych wszelakich grafik (jedną z nich załączam) prowadzi do prostego wniosku: stopa zwrotu z wynajmu mieszkania, to raptem mniejsze lub większe kilka procent. Szału więc nie ma.

Podobnie z inwestowaniem rozumianym jako sprzedaż mieszkania zakupionego wcześniej. Roczna stopa wzrostu oparta na cenach z rynku wtórnego w oparciu o dane z NBP, daje wartość (w zależności od grupowania miast do analizy) między 7% a 8%.

Pomijam świadomie detale dotyczące liczenia stóp zwrotu. W rzeczywistości niewiele wnoszą do finalnych wniosków. Celem wpisu jest pokazanie, że przeciętna stopa zwrotu z nieruchomości nie szokuje i  nie jest to taki łatwy zarobek jakby się pozornie wydawało. Nie będę się już rozpisywał o problemach związanych – przykładowo – z najmem (niszczenie lokalu przez użytkowników, ryzyko prawne itd.). Analiza stóp zwrotu z powszechnie dostępnych instrumentów finansowych i ich rozkłady zmienności pokazują, że rynek nieruchomości zbliżone stopy zwrotu. Nawet stopa zwrotu liczona jako wynajmem z docelową sprzedażą nieruchomości (mieszkania) niczego istotnego do rozważań nie wnosi.

Po co ten wpis? Inwestycje/oszczędności warto dywersyfikować. Jeżeli jednak kogoś na zakup mieszkania nie stać, bo ma za małe oszczędności, to nie ma powodu do nadmiernego żalu.

Ilustracja prezentująca stopy zwrotu pochodzi z opracowania Biura Maklerskiego Banku Pekao.

 

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

PKB a Deficyt Finansów Publicznych. Kusząca i niebezpieczna zależność.

Ta choroba jest zaraźliwa. Chcemy żyć jak mieszkańcy krajów rozwiniętych i bogatych. Nie chcemy, podobnie jak oni, oglądać się na jakieś finansowe ograniczenia, ryzyka itd. Nie chcemy słyszeć, że na coś brakuje, że są jakieś priorytety. A jak brakuje? To zwiększajmy deficyt finansów publicznych (DFP) i zadłużenie.

Powoli coraz więcej ekonomistów zwraca uwagę na to, że rozwinięte kraje demokratyczne zaczynają się uzależniać od długu. Wciąż decydentom w wielu zadłużonych krajach wydaje się, że znaczny DFP jest przejściowy i w kolejnych latach, dzięki wzrostowi gospodarczemu, DFP będzie mniejszy lub się go zlikwiduje (sprowadzi do zera), a relacja dług/PKB zacznie się poprawiać. I taka to ma być recepta na dynamiczny rozwój, sukces i powodzenie obywateli.

Takie podejście stało się popularne wśród decydentów PiS oraz wielu komentatorów społeczno-politycznych w ostatnich kilku latach. W Polsce zaczęto wierzyć, ze nadeszła nowe era w makroekonomii. Że zarządzając odpowiedni skalą DFP, tempem PKB i zadłużeniem wynaleźliśmy złotą regułę zapełniającą bezpieczny wzrost i wychodzenie z kłopotów. Wygląda też na to, że i obecna koalicja rządowa wierzy w ten nowy paradygmat. Pytanie i problem tylko w tym, czy i na ile składniki tego paradygmatu są przewidywalne i są sterowalne przez polityków czy generalnie decydentów. Ja mam co do tego wątpliwości.

Spójrzmy na polskie dane. Zejście tempa PKB poniżej 4% powoduje wzrost DFP. O ewentualnej stabilizacji DFP możemy mówić przy dynamice PKB w przedziale 3 do 4% i przy założeniu, że politycy potrafią podejmować trudne społecznie decyzje. Zapanować nad DFP, czyli sprowadzić go do przedziału od 0 do 2%, potrafimy na ogół przy rozkręcaniu gospodarki do przedziału 5 do 6% rocznego realnego tempa PKB. Lub przy wzroście 4% i determinacji polityków.

Układ danych pod koniec rządów PiS zdaje się jednak sygnalizować, że wiara iż panujemy nad zależnością między PKB a DFP, jest cokolwiek wątpliwa. Spowolnienie gospodarcze będzie najprawdopodobniej przejściowe, a tymczasem DFP na koniec września’23 wystrzelił do 5,4%. Teraz pozostaje nam już tylko wiara, że gospodarka szybko odzyska wigor. A co jeśli nie?

Zwracam na powyższe uwagę, bo odnoszę wrażenie, że zaczyna nam się udzielać dość powszechne w UE lekceważenie DFP i lęk przed oburzeniem społecznym w reakcji na trudne decyzje. Zarządzanie finansami państwa nie może polegać na wierze w szczęśliwy układ wielkości makroekonomicznych w średnim czy dłuższym terminie.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Płaca minimalna. Polska na tle UE.

Warto wrócić do tego tematu, bo jest wielce prawdopodobne, że w tym roku wynagrodzenie minimalne w relacji do wynagrodzenia średniego przekroczy 50% i to wyraźnie. Jak będzie, to się oczywiście okaże. Była szansa na przekroczenie progu 50% w ostatnich latach, ale inflacja i pogoń wynagrodzeń za nią to uniemożliwiała.

Wpierw szybkie spojrzenie na dane z krajów UE. I tu już pierwsze przeszkody. Eurostat podaje dane w dwóch zestawach. Za okres 1999-2009 w oparciu o dane (klasyfikacja działalności gospodarczej) NACE rev. 1.1. i za okres 2008 do obecnie (dane są na 2022 r) wg NACE rev. 2. Zmiana NACE ma niewielki wpływ na dane, co widać po latach nakładających się (2008, 2009). Kolejny mankament, to niewielka liczba państw wykazywanych na początku tabeli za 1999-2008. Przykładowo, w latach 2000 i 2001 wykazywanych jest raptem 11 państw z grona ówczesnych i późniejszych członków UE. Polska wykazywana jest od 2002 r. W drugim z wymienionych zestawień podaje się dane dla ok. 19 krajów członkowskich rocznie. Niepełna baza porównawcza, to m.in. problem tego jak definiujemy płacę minimalną. Coś co jest płacą minimalną lub ma jej cechy, występuje niemal we wszystkich krajach członkowskich. Niestety nie w każdym przypadku da się to sprowadzić do wspólnego mianownika. No więc, podsumowując, jest jak jest, ale i tak da się z tych liczb stworzyć pewien obraz i osadzić w nim Polskę.

Średnia relacja płacy minimalnej do wynagrodzenia średniego nie ulegała w minionych 20 latach jakimś gwałtownym zmianom w UE. 20 lat temu było to ok. 41% i w zasadzie przez kolejne 10 lat wskaźnik (średnia dla krajów UE) wzrósł jedynie do 42%. Przez kolejne 10 lat, średnia relacja w UE wzrosła do 45,5%. Dane Eurostatu kończą się na 2022 r. Tak więc przez 20 lat UE średnia relacja płacy minimalnej do średniej wzrosła z 41% do 45,5%. Niewiele i nie rozstrzygam czy to dobrze czy źle, bo wbrew pozorom ocena nie jest taka prosta.

W uzupełnieniu do podanych wyżej danych należy zaznaczyć, że miedzy krajami UE jest spore zróżnicowanie. Żeby uniknąć zanudzania statystyką podam tylko, że trzeci i pierwszy kwartyl odchylają się od średniej o ok. 3,5 pp. w ostatnich 10 latach. 

A jak było w Polsce?

Opisując Polskę, przejdę na nasze dane, czyli wynagrodzenie minimalne dzielę przez średnie wynagrodzenie w gospodarce. Wskaźnik jest niemal identyczny jak podawany przez Eurostat, a dzięki temu zyskujemy wyliczenia za 2023 r. i lata 90-te.

Polska wykonała w minionych 20 latach ogromny skok. W latach 2000-2007 średnia to 36%. Z dzisiejsze perspektywy możemy powiedzieć, że był to wynik słaby, niemniej porównywalny z krajami naszego regionu. Prawdziwy skok zaczął się po 2007 r. Nie wnikając w detale, w 2023 r. sięgnęliśmy niemal 50%. Podobny wynik był już w latach 2020 i 2021. W drugiej połowie rządów PiS zapewne przebiliśmy 50%, ale kryzysy (covid), inflacja itd. to uniemożliwiły.

Już tylko spojrzenie na wykres plus dane innych krajów sugerują jak bardzo zmieniło się w Polsce podejście do wynagrodzenia średniego. Wykres prezentuje dane z okresu 30 lat. To były różne okresy naszej gospodarki i podejście do płacy minimalnej ulegało zmianie. Warto jednak zauważyć, że zaledwie przez kilka lat nasz wskaźnik możemy postrzegać jako relatywnie niski. Po 2006 r. dokonaliśmy w Polsce radykalnej zmiany, by w obecnej dekadzie zajmować 5 lub 4 miejsce pod względem wysokości wskaźnika. A jest bardzo prawdopodobne, że w tym roku wyraźnie te 50% przebijemy (nie wykluczam, że możemy się otrzeć o 55%).

Zaprezentowane dane, to głównie analiza statystyczna. Analiza makro i mikroekonomiczna oraz społeczna zmian wysokości płacy minimalnej, to duży obszar do dyskusji i sporów. Mało kto już pamięta, że te gorące spory miały i u nas miejsce i zapewne jeszcze nie raz będziemy ich świadkami. Jedno z kluczowych pytań, to jak wysoka powinna być płaca minimalna i w jakim tempie powinna być zmieniana. Nie jest przypadkiem, że średnia unijna zmieniła się z minionych latach ledwo o 4,5 pp zaliczając przy tym długie okresy stagnacji i że jest gdzie jest. My w tym czasie zrobiliśmy skok o blisko 12 pp. Nie chodzi o to, że jesteśmy na poziomie ‘okrągłej’ wartości 50%, czy też że od lat wszyscy powtarzają, że 50% to max i wyżej się nie powinno. Tak wysoka płaca minimalna ma swoje dobre i złe strony i dobrze, żebyśmy mieli tego świadomość. Tym bardziej, że niektóre środowiska i organizacje (nie tylko polskie) sugerują, że docelowym poziomem płacy minimalnej powinien być poziom 60% wynagrodzenia średniego w gospodarce. To temat doprawdy szeroki i ciekawy. Zainteresowanym polecam przegląd wiedzy o płacy minimalnej. Śmiało można zacząć chociażby od Wikipedii i podobnych źródeł. Jak kogoś to wciągnie, to w internecie dostępnych jest sporo zestawień, opracowań i analiz.

 

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz