Podatek Sasina, czyli polityka podatkowa wg PiS.

Polityka podatkowa a’la PiS jest po prostu chaotyczna i jest rezultatem polityki społeczno-ekonomicznej wg obecnej koalicji rządzącej.  O ile oczywiście polityką można to nazwać. Do tego informowanie rynku o wprowadzeniu podatku poprzez nieprecyzyjne medialne wrzutki jest niepoważne i nieodpowiedzialne. Giełda wariuje, bo nowy podatek rzutuje na wycenę firm. A giełda to nie tylko niedobrzy ‘spekulanci’, ale i środki obywateli inwestowanie m.in. przez Pracownicze Plany Kapitałowe (PPK), czyli  ‘dziecko’ koalicji rządzącej w jej poprzednim rządowym wcieleniu.

Wiele z pomysłów podatkowych obecnej koalicji jest w reakcji na coś i/lub by zdobyć tani poklask potencjalnych wyborców. Nie inaczej jest z obecnym pomysłem na opodatkowanie ponadprzeciętnych zysków (bądź jak się czasami mówi: marż). Rząd szerokim gestem chce wesprzeć gospodarstwa domowe i podmioty gospodarcze, które ponoszą przykre konsekwencje wzrostu cen energii. Czymś trzeba to pokryć, więc wymyślono podatek. Szukanie pieniędzy bierze się głównie stąd, że rząd zamiast kierować pomoc do gospodarstw domowych i podmiotów gospodarczych w najtrudniejszej sytuacji, przelewa rzekę pieniędzy niemal do wszystkich. Koszty energii, i generalnie inflację, trudno opanować m.in. przez politykę rządu i NBP. Obydwie instytucje świadomie dość ‘miękko’ walczą z inflacją i rozciągają ją w czasie w nadziei, że pomogą nam sprzyjające okoliczności makroekonomiczne.

Wg medialnych przekazów opodatkowana ma być marża w części przewyższającej wyniki z lat 2018, 2019 i 2021. Wynik z 2020 roku ma nie być brany pod uwagę, ze względu na skutki pandemii dla gospodarki. Obciążane mają być duże przedsiębiorstwa (nowa o podmiotach zatrudniających ponad 250 osób). To bardzo ogólny zarys, ponieważ wersje podatku jakie pojawiały się w mediach mocno się od siebie różniły. Min. Sasin sam wpierw do zgiełku się przyczynił, by zaraz podkreślać, że konkrety poznamy za dwa lub trzy tygodnie.

Od strony PR-owej czy też ‘ideologicznej’ PiS zastosował znany już chwyt. Nie obciążamy więc podatkiem (odmianą CITu) wszystkich tylko te firmy, które w czasach kryzysu się wzbogaciły. I mają to być firmy duże, bo jak wiadomo, duzi to monopoliści i często kapitał zagraniczny. Owszem, sporo firm osiągnęło ponadprzeciętne wyniki, ale proponowałbym dokładnie przeanalizować dlaczego, bo mamy do czynienia z dużym zróżnicowaniem przypadków. Zapewniam, ze będzie sporo niewygodnych dla rządu ciekawostek i powodów do tłumaczenia się przed opinią publiczną. M.in. trzeba będzie się tłumaczyć jak to się stało, że w czasach kryzysowych część państwowych firm energetycznych osiągnęło spore zyski. Część firm korzysta dokładnie z tego samego mechamizmu co rząd w przypadku budżetu, czyli inflacji. Wspomniane ‘niemoralne’ wzbogacenie się na kryzysie, ma tylko utrudnić opozycji i komentatorom krytykę rządu.

Pomysł na nowy podatek pokazuje i potwierdza przypadkowość i doraźność w tworzeniu systemu podatkowego, który miałby sprostać zapewnieniu finansowania wydatków publicznych.  Tworzymy protezy podatkowe i doraźne konstrukcje w finansach publicznych, które czynią system podatkowy i – szerzej – finansów publicznych,  bardziej zawiły i mało przejrzysty. Zapewniam, że da się inaczej, tylko trzeba chcieć.

 

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Podział szkół ekonomicznych w ocenie przyczyn inflacji w Polsce.

Podziały istnieją w każdym środowisku. Również wśród ekonomistów i komentatorów tej sfery życia. Odsuwam na bok środowisko polityków obecnej koalicji rządzącej i jej sympatyków. W tym ostatnim przypadku nie mamy do czynienia ze sporem makroekonomicznym, a notoryczną manipulacją i obroną populistycznej polityki rządu.

W Polce nieco na wyrazistości w ostatnich latach nabrał podział na  ekonomistów, którym przypięto łatkę neoliberałów i tych poszukujących, chcących uwolnić się ze rzekomego schematu liberalnego i szukających prospołecznych rozwiązań makroekonomicznych. Na to nałożyły się częściowo podziały polityczne, kryterium wieku oraz ocena okresu przekształceń po ’89 roku. Oczywiście wszystko to, to spore uproszczenia, łatki itd. Mnie w wytłumaczeniu przyczyn inflacji bliżej do tych potocznie zwanych liberałami i do tych, którzy nie kreują nowych teorii dotyczących inflacji tylko po to by się czymś wyróżnić i zyskać poklask opinii publicznej czy komentatorów.

Inflacja w Polsce faktycznie ma nietypowy zestaw przyczyn, co nie zmienia faktu, że jej nazbyt wysoki poziom jest konsekwencję lekceważenia klasycznych praw makroekonomii i zależności. Problemy z ostatnich kwartałów uciszyły (lub zawstydziły) szereg ekonomistów, którzy jeszcze niedawno brylowali w mediach teoriami o podniesieniu zadłużenia, polityce rozwoju opartego na podkręcaniu popytu, lekceważeniu zagrożeń inflacyjnych, deficytu finansów publicznych  itd. Tymczasem nastąpiło ‘bum’ i wielu z nich jakby zapomniało o swoich niedawnych poglądach. Chyba mają świadomość, że nie docenili łatwości z jaką potrafi pojawić się inflacja. Wymyślono więc teorię alternatywną dla przyczyn inflacji: inflację cenowo-marżową (żeby nie było, ze to tzw. liberałowie byli bliżsi racji). Drugi człon nazwy ma zwracać uwagę, że jedną z istotniejszych przyczyn inflacji jest polityka zawyżania marż przed największe firmy m.in. z powodu dominującej pozycji na danym rynku i zerwania łańcuchów dostaw (to już do znudzenia i jak mantrę powtarzają chyba wszyscy). Oczywiście przy podaniu monopolistycznej pozycji jakimś cudem większość z sympatyków tej teorii nie chce wspomnieć, że niejednokrotnie chodzi o duże podmioty państwowe. Teoria marżowa nie wyjaśnia dlaczego akurat teraz miałaby działać, a w innych okresach nie. Bo w końcu w gospodarce wolnorynkowej, testowane rynku czy zaakceptuje powiększenie marży jest stałym elementem i naszą codziennością. Ekonomiści kreujący alternatywną teoria inflacji zdają się nie dostrzegać niemal codziennych informacji o szukaniu tańszych artykułów przez rynek, zamienników, czy też po prostu wstrzymywania się od zakupów.

Wydaje mi się, że warto byśmy sobie przypomnieli pewne fakty z ostatnich lat. Oczywiście, przed ich przytoczeniem pragnę zapewnić, że nie ma najmniejszych wątpliwości iż wielu dostawców surowców wykorzystało ogromny popyt na surowce energetyczne i swoje też zrobiła wojna w Ukrainie. Miało to, i ma nadal, niemałe przełożenie na inflację.

W Polsce bank centralny za czasów PiS nie tyle nadzorował inflację, co ją lekceważył. Byliśmy w gronie liderów w UE już na przełomie 2019/20, kiedy jeszcze nikomu nie śnił się covid i wojna w Ukrainie. Od 2017 r. stopa referencyjna NBP była równa inflacji lub niższa. Od 2019 r. jest trwale niższa. NBP nie tyle utrzymywał niską inflację, co raczej w latach 2016-2019 (i częściowo też późniejszych) korzystał ze sprzyjających warunków na rynkach surowców, produktów rolnych i ich przetworów. Najwyraźniej uznano, że taka sytuacja będzie trwała w kolejnych latach. Tymczasem prosta analiza cen tych grup towarów na rynkach światowych np. trzy dekady wstecz wskazywała, że takie podejście jest naiwne. Mało kto sobie obecnie uświadamia, że my już zaliczaliśmy na świecie ceny ropy i gazy podobne do obecnych wcale w nie tak odległej przeszłości. (Zaskoczeniem mogą być ewentualnie ceny węgla). To samo dotyczy cen produktów rolnych.

W czasach covid i późniejszych, rządy (w tym nasz) uparły się pompować w rynek ogromne ilości pieniądza. Statystyka sektora bankowego i podaży pieniądza nie pozostawiają wątpliwości, że wlano w rynek zbyt dużo pieniędzy. Rząd uparcie dalej prowadził politykę rozdawnictwa, bez oglądania się na rzeczywistość. Wszelakie tarcze antyinflacyjne itp. działania rządu, zamiast skupić się na grupie obywateli zagrożonych ubóstwem, skupiają się na rozdawaniu pieniądzy niemal wszystkim. Taka polityka rozciąga w czasie walkę ze zbyt dużą inflację.

Nie sposób pominąć NBP i RPP. Obydwie instytucje (no i sam prezes) wręcz ostentacyjnie lekceważyły zagrożenia inflacyjne i ostrzeżenia ekonomistów. Teraz ponosimy tego skutki.

Inflacja nie musiała być aż tak duża jak obecnie. W UE czy OECD, jesteśmy w grupie liderów. Wątpliwy zaszczyt. Daleki jestem od twierdzenie (i zarzutów), że inflacja mogła być o połowę niższa. Ale o jedną-trzecią już tak. 15% a 10%, to jednak różnica. Polska jest w gronie liderów w tej niechlubnej konkurencji na własne życzenie.

Różnice w ocenia zjawisk i recept makroekonomicznych nie są niczym złym. Obawiam się jednak, że ekonomiści pozujący na anty-liberałów, przeciwników III RP itp. ponieśli porażkę. Kreowanie naciąganych teorii wyjaśniających obecną inflację i recepty na walkę z nią, niektórych wręcz ośmieszają.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | 2 komentarze

Obligacje detaliczne. Warto kupić.

Po długim oczekiwaniu (zbyt długim), Ministerstwo Finansów w czerwcu radykalnie zmieniło ofertę obligacji detalicznych. Od lat i aż do połowy bieżącego roku, ogromną wadą obligacji było ich niedostosowanie do potrzeb i słaba konkurencyjność wobec lokat bankowych. W okresie wysokiej inflacji wadą okazał się brak oferty chociaż częściowo chroniącej przed nią. Owszem były (i są nadal) obligacje oparte o WIBOR lub inflację, ale nisko oprocentowany pierwszy kupon zniechęcał do zakupu. Wysokie oprocentowanie od drugiego kupony słabo działało na wyobraźnię. Oczywiście ci co kupili na długo przed nastaniem wysokiej inflacji obligacje oparte na WIBORze lub inflacji mogą mówić obecnie o sporym szczęściu.

W załączonej tabeli prezentuję ofertę dla przeciętnego Polaka. Nie będę detalicznie wymieniał ich cech, bo byłoby to powtarzanie zapisu z tabeli. Skupię się na ciekawostkach. Pomijam też opis obligacji o dość ograniczonym zasięgu lub dedykowane. Mam tu na myśli obligacje 6-cio i 12-letnie dla beneficjentów 500+ (konstrukcją bardzo podobne do 10-cio letnich EDO), obligacje pod program IKE i obligacje premiowe.  Chcącym zgłębić wiedzę o obligacjach, polecam stronę https://www.obligacjeskarbowe.pl/ , gdzie w dość przystępny sposób można się wszystkiego dowiedzieć.

Jak wspomniałem, warto się zainteresować ofertą obligacji detalicznych, co nie zmienia faktu, że niektóre pomysły MF budzą zdziwienie, a cała czerwcowa rekonstrukcja oferty wydaje się być dokonana naprędce i raczej pod kątem bieżącej sytuacji i nieco emocjonalnie niż perspektywicznie.

Przede wszystkim czekaliśmy zbyt długo na poprawę oferty. Taka zmiana powinna była mieć miejsce już od koniec roku. Mówimy więc o niemal trzech kwartałach opóźnienia. Przez ten okres zdani byliśmy na dość kiepskie oprocentowanie bankowe. Szybka modyfikacja oferty ściągnęłaby kapitał z banków i zmusiła je do poprawy atrakcyjności lokat. W efekcie zbędna byłaby fala dokuczliwych uwag pod adresem banków. Czy MF nie poprawiało oferty przez roztargnienie czy świadomie (zachęcanie do zakupów i nakręcanie popytu?), nie sposób powiedzieć.

Plusem jest podniesienie oprocentowania pierwszych kuponów obligacji zmiennoprocentowych. W niedawnych edycjach było to jeszcze miedzy 1% a 2,5%. Teraz (tzn. od czerwca) od 6% do 6,25%. O ile daleko tym stawkom do inflacji, to na pewną są bliższe stopom WIBOR 3 czy 6M.

Poza obligacjami opartymi na inflacji, te oparte na WIBOR 6M i stopie referencyjnej NBP tylko częściowo chronią nas przed inflacją. To konsekwencja prowadzonej polityki przez NBP (stopy niższe od inflacji), ale i próba nie płacenia więcej niż na przetargach na obligacje hurtowe.

Skupienie się na stopie referencyjnej NBP w dwóch nowych typach inflacji (1 rok i 2 lata) może budzić wątpliwości z racji funkcji jaką ta stopa pełni i relacji do WIBOR. Można mieć tylko nadzieję, że pewne niedoskonałości będą nadrabiane dodatkową (nad st.referencyjną NBP) wartością. Obecnie są to 0,0% i 0,25%.

Niewątpliwie dobrym krokiem było zaproponowanie obligacji 1 i 2-letnich (ROR i DOR). Szczególnie ROR jest dobrą odpowiedzią na zapotrzebowanie na krótki (do 1 roku) i godziwie oprocentowany produkt. Ok. 40% czerwcowych zakupów obligacji z (rekordowych!) 14 mld zł, przypadało na RORy.

Niezrozumiała jest dla mnie polityka niemal rezygnacji z obligacji o stałym oprocentowaniu na rzecz tych o zmiennych. O ile oferta zmiennoprocentowych obligacji jest bogata i interesująca, to w zasadzie brak obligacji o stałym oprocentowaniu nieco dziwi. Oferta OTS-ów z 3% w skali roku jest co najwyżej alternatywą dla pieniędzy trzymanych na bieżącym rachunku bankowym. Należało pozostawić 2-letni DOSy, a tylko poprawić ich oprocentowanie (oferta z maja dawała 3%). Warto też było wystawić ofertę 1-rocznych obligacji o stałym oprocentowaniu. Wydaje się, ze urzędnicy MF nazbyt emocjonalnie modyfikowali ofertę i nieco pod wpływem bieżących wydarzeń rynkowych i politycznych (afera z zakupem obligacji przez premiera Morawieckiego).

A co kupić? Hm. Nie kombinujmy nadmiernie. Dywersyfikacja! Nad obligacjami o stałej stopie nie ma się co zastanawiać, bo w zasadzie takiej oferty nie ma. Pozostaje problem terminu wykupu i – przede wszystkim – decyzja: oparte na stopie rynkowej / referencyjnej czy na inflacji? Proponuje nie rzucać wszystkiego na obligacje inflacyjne, bo z biegiem czasu (kilka kwartałów) inflacja spowolni i kupony oparte na stopach procentowych okażą się lepsze lub porównywalne.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | 6 komentarzy

Premier Morawiecki. Obligacje. Patriotyzm.

Premier Mateusz Morawiecki musiał być świadomy zamieszania jakie wywoła zakupem obligacji odnotowanym w oświadczeniu majątkowym za 2021 r. Musiał być też świadomy oceny moralnej jaką wystawią mu za to media i komentatorzy. Potwierdza to linia obrony jaką wybrał. Na krytykę i zarzuty w pełni sobie zasłużył. A jednak podjął w ubiegłym roku decyzję jaką podjął.

Na wstępie trzeba zaznaczyć, że premier zakupił obligacje detaliczne, które są dostępne dla wszystkich obywateli. Niski nominał pojedynczej obligacji (100 zł) czyni je faktycznie dostępnymi dla dosłownie każdego. Sądząc z nasłuchu medialno-społecznego, wielu Polaków nadal nic lub niewiele wie o obligacjach detalicznych, ale to już ich problem. Ja gorąco obligacje detaliczne polecam, bo na ogół jest w czym wybrać i łatwo można się z obligacji wycofać.

Powszechność i łatwość dostępu do obligacji, to bodaj jedyna rzecz, z którą się mogę zgodzić z premierem w przyjętej przez niego i jego obóz polityczny strategii obronnej.

Podstawowy zarzut to zakup tylko obligacji chroniących przed wzrostem inflacji i obligacji pozwalających korzystać ze wzrostu stóp. Przypomnę, że stopy procentowe banki centralne podnoszą próbując stłumić wzrost inflacji. Premier nie zakupił w 2021 r. ani jednej obligacji o stałym oprocentowaniu. A miał dwa takie produkty do dyspozycji, krótko i średnioterminowy. Obydwa słabiutko oprocentowane. Dwuletnie DOSy dawały raptem 1%. Premier tłumaczy się, że wybór był przypadkowy, niczym się nie kierował i nie miał świadomości ani tajemnej wiedzy na temat ewentualnych zagrożeń inflacyjnych. To niepoważne tłumaczenie i po prostu nieprawdziwe. Przejrzałem wiele wypowiedzi premiera i nadal nie wiemy jak to się stało, że zupełnie przypadkowo jego wybór padł na obligacje indeksowane, a nie te o stałym oprocentowaniu. Warto przy tej okazji dodać, że obligacje o stałym oprocentowaniu były pod koniec roku na żenująco niskim poziomie. Zresztą zarzut o niedostosowanie oferty obligacji detalicznych do zmieniających się warunków to zasadny zarzut, na który premier i Ministerstwo Finansów powinni odpowiedzieć.

Początkowo wybór obligacji indeksowanych oceniano – słusznie zresztą – jako rezultat przekonania, że polityka gospodarcza rządu i pieniężna NBP oraz RPP przyczyniają się do wzrostu lub przynajmniej tolerowania wysokiej inflacji. Inaczej mówiąc, premier robił coś przeciwnego do tego co jego rząd i Adam Glapiński deklarowali medialnie.

Nowe światło na zakup obligacji indeksowanych dała najnowsza informacja. Pod naciskiem mediów, ujawniono, że premier zakupił obligacje pod koniec roku, gdy nasze władze były już uprzedzone, że Europa stoi w obliczu poważnego kryzysu politycznego z wyjątkowo wysokim ryzykiem wybuchu konfliktu zbrojnego.  Tymczasem w listopadzie i grudniu obywatele nie byli jeszcze świadomi skali kryzysu i jego konsekwencji ekonomicznych.  W tym przypadku zarzut o insider trading (wykorzystanie poufnych  informacji przy podejmowaniu decyzji ekonomicznych) postawiony przez część mediów, o ile brzmi poważnie, to nie jest pozbawiony zasadności.

Już zupełnie premier pogrąża się tłumaczeniem, że obrywa mu się za zakup obligacji, co powinno być docenione, no bo on wspiera finansowo rozwój kraju. Część polityków PiS śmiało mówi tu wręcz o patriotyzmie. Jeżeli tak, to – odwracając sytuację –  brak obligacji w portfelu premiera lub mniejsza ich liczba, mają świadczyć o problemach z jego patriotyzmem w latach wcześniejszych? Premier i jego Ministerstwo Finansów patriotyzmu nie ułatwiało. Polityka niskich pierwszych kuponów w obligacjach detalicznych oraz niskie oprocentowanie tzw. DOSów (dwuletnie obligacje o stałym procentowaniu) do tak rozumianego patriotyzmu nie zachęcało. Już późną jesienią w mediach powoli zaczęły pojawiać się zarzuty i pytania dotyczące opieszałości w poprawianiu i dopasowaniu oferty obligacji detalicznych do zmieniającej się sytuacji. W zasadzie dopiero od czerwca (czyli od niedawna) możemy mówić o ciekawej ofercie obligacyjnej. Zamiast wchodzić w dziwny konflikt z bankami (niskie oprocentowanie lokat), premier mógł szybko poprawić ofertę obligacji tak być uczynić ją atrakcyjniejszą od bankowej i zareklamować obligacje Polakom. Tak się jednak nie stało.

Pod względem wizerunkowym i moralnym, zakup obligacji przez premiera i cała tego otoczka wyglądają kiepsko. Żeby nie powiedzieć gorzej. A przyjęta strategia obronna, to już zbiór banalnych prób manipulacji opinią publiczną. Ale  do tego ostatniego, premier zdążył nas już przyzwyczaić.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Inflacja wg PiS i premiera Morawieckiego.

Pewnie, za lat ileś, o manipulacji informacją za czasów PiS będą pisać podręczniki. Oczywiście w negatywnym kontekście. Że manipulacją można coś zyskać? Owszem, wiele. Jestem przekonany, że setki tysięcy ludzi nie weryfikuje informacji podawanych przez premiera czy polityków PiS i media im sprzyjające. Załączam zestawienie dwóch informacji o inflacji. OECD podała odczyty inflacji w krajach członkowskich. Jesteśmy w niechlubnej czołówce, co może (i powinno!) wywoływać u czytelnika pytanie: czy na pewno inflacja musi być w Polsce tak znaczna? Tymczasem rząd, i znany z zamiłowania do manipulacji premier Morawiecki, świadomie inaczej konstruują przekaz medialny. Informacja podana przez Kancelarię Premiera sprytnie zestawiła dane wg zasady: od ilu lat jest to najwyższa inflacja. Nasze 22 lata mają tu wyglądać pozornie łagodnie. To sprytna pułapka, czyli manipulacja połączona z pewnymi schematami w naszym myśleniu. Tak naprawdę, gdyby się przecież poważnie zastanowić, to my potrzebowaliśmy tylko 22 lata na powtórzenie rekordu, a Niemcy aż 48 lat.

Niestety, jest jak jest, należymy do grupy inflacyjnych liderów i wcale nie musieliśmy być tak wysoko w rankingu.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Jeden komentarz

WIBOR. Nietrafione teorie spiskowe.

Radykalny wzrost inflacji musiał pociągnąć za sobą wzrost stóp procentowych. Rada Polityki Pieniężnej nie mogła czekać i patrzeć. Nieco się ociągając, RPP zaczęła więc podnosić stopy procentowe. Na chwilę obecną stopa referencyjna NBP wynosi 4,5%. Czyli i tak ponad dwa razy mniej niż aktualna inflacja. Z jednej strony stopa NBP jest daleko niższa od inflacji, z drugiej mamy do czynienia z dramatem kredytobiorców, których raty oparte są na stawkach WIBOR. Jeszcze w sierpniu 2021 – przykładowo – WIBOR 3 miesięczny wynosił 0,21%, by w połowie kwietnia osiągnąć 5,5%. Z punktu widzenia kosztów obsługi kredytu, to dwa różne światy. O ile złość posiadaczy kredytów o zmiennym oprocentowaniu można zrozumieć, to kreowane teorie spiskowe dotyczące stawek WIBOR już niekoniecznie.

Podstawowy zarzut pod adresem banków, które ustalają stawki WIBOR to, ich (tzn. stawek) zawyżanie, manipulacja i oderwanie od rzeczywistości. Skupmy się więc na tym nieszczęsnym WIBORze dla 3 miesięcy, bo to ten termin jest najczęściej przywoływany. WIBOR 3M formalnie jest średnią stawek oferowanych dla na ten termin na rynku międzybankowym. Te transakcje faktycznie są bardzo rzadkie. Można by więc postawić zarzut, że WIBOR 3M jest brany z sufitu. A dalej, że stawka ta powinna być radykalnie niższa. Nic z tych rzeczy. WIBOR 3M jest elementem na wykresie krzywej rentowności. Lewą stronę (wykresu) determinuje stopa referencyjna NBP dla jedno-tygodniowych bonów NBP. Obecnie to 4,5% i po takiej stawce NBP ściąga część nadwyżek z rynku. Należy też wspomnieć o stawkach jednodniowych. Ich poziom i wielkość rynku są dodatkowo publikowane przez NBP. Kłania się więc procent składany. Prawą stronę krzywej rentowności określają potrzeby finansowe państwa, czyli emisje obligacji. Przykładowo, obligacje 2-letnie mają rentowność do wykupu ok. 6,1%. Tak więc poziom WIBOR 3M to głównie wypadkową stopy NBP (i innych parametrów określanych przez NBP/RPP), zasady działania procenta składanego, sytuacji na dłuższej części krzywej rentowności i oczekiwań zmian parametrów makroekonomicznych oraz decyzji RPP. Można sobie to wszystko policzyć i rzucić na wykres. Wtedy poziom WIBOR 3M przestaje szokować. Tracą więc sens teorie spiskowe.

Jeżeli kogoś tak określany WIBOR 3M boli, to możemy przejść na jakąkolwiek inną metodę szacowania i zapewniam, że jego poziom nie będzie drastycznie inny. Ponadto WIBOR to tylko jeden ze składników kosztów kredytów. Innym jest np. marża. Mało kto z krytyków zauważył, że rywalizując o klientów, banki zaczęły obniżać marżę. Jak ktoś wpadnie na pomysł obniżenia WIBOR, to banki mogą podwyższyć marzę dla nowych kredytów.

Z punktu widzenia kredytobiorcy, zaprezentowane powyżej (z konieczności w dużym skrócie) rozważania nie mają większego znaczenia. Skok WIBORu poważnie przenosi się na koszt kredytu. Warto więc przypomnieć kilka faktów.

Kredyty o stałej stopie są w Polsce dostępne od dłuższego czasu. A szerzej od połowy ubiegłego roku. Niestety nie cieszyła się ona szerszym zainteresowaniem. Kredytobiorcy nie chcieli płacić więcej za stałą stopę, nie uznając ryzyka inflacji. Drugim powodem jest działanie RPP i szefa NBP A.Glapińskiego. Wpierając politykę makroekonomiczną rządu, szef NBP i większość członków RPP zapomnieli chyba co jest zadaniem tych ciał. Medialne kpiny z inflacji i szerzone (przez A.Glapińskiego)  przekonanie o braku zagrożeń inflacyjnych przyniosły negatywne skutki. Swoje zrobiła populistyczna polityka rządu z ostatnich lat, w tym szczególnie z okresu pandemii. Kryzys geopolityczny i wojna w Ukrainie dobiły nas już całkowicie. Ostatecznie skala wzrostu inflacji przebiła najśmielsze oczekiwania. Makroekonomistów bankowych również.

Sporo mitów budowanych jest wokół depozytów. Skoro – jak głoszą krytycy – depozyty są nisko oprocentowane, to i kredyty powinny być dawane na niski procent. NBP udostępnia od lat dane dotyczące oprocentowanie kredytów i depozytów w bankach. Obecna różnica między oprocentowaniem depozytów i kredytów nie odbiega od tego co było w minionych latach (analizowałem dane od 2015 r.). Banki nie są instytucjami charytatywnymi i  mają prawo walczyć o zyski.

Współczucie wobec posiadaczy kredytów opartych na zmiennej stopie procentowej nie daje powodu do snucia teorii spiskowych i szukania winnych w bankach. Powoli pojawiają się pomysły na wsparcie dla wspomnianych wyżej kredytobiorców. Sensowne i nonsensowne, ale to już temat na inną pogadankę.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Jeden komentarz

Wydatki na obronność. Z jednej skrajności przechodzimy w drugą.

Najazd Rosji na Ukrainę po raz kolejny postawił nas przed pytaniem, czy wydajemy wystarczająco pieniędzy na obronność. Wystarczy porównać rozmiar (osobowy i techniczny) naszej armii i stron zaangażowanych w konflikt za naszą wschodnią granicą. Nasza armia jest zbyt mała i słaba w rozumieniu technicznego wyposażenie (ilość i jakość). Koalicja rządząca natychmiast powróciła do swojego niedawnego pomysłu, czyli radykalnego podniesienia nakładów na armię. A co było do tej pory? Zanim zrzucimy winę na polityków, proponuję nieco wstrzymać oddech i się powstrzymać. Winni jesteśmy my wszyscy.

Na wstępie kilka uwag tytułem wprowadzenia. W dalszych rozważaniach oprę się na danych Eurostatu. Eurostat podaje nakłady na obronność w relacji do PKB wg ujednoliconych zasad. Chodzi o zachowanie porównywalności krajów członkowskich. Efektem jest m.in. prezentowanie wartości czasami niższych niż wydatki podawane wg lokalnych statystyk. My – wg krajowej metodologii liczenia – wydajemy formalnie 2,2% PKB na obronność. Nie jest tajemnicą, że ta wartość jest uważana za zawyżoną z powodu zaliczania do obronności wydatków, które z obronnością wiele wspólnego nie mają. Oczywiście sam wskaźnik wydatków w relacji do PKB to też duże uproszczenie działające w obydwie strony.

Średnia wydatków na obronność dla krajów UE w ostatnich dwóch dekadach, to 1,3%. Wiemy, ze to mało. Wiemy też, że wiele krajów nie wywiązuje się z deklaracji wobec NATO. Liderem w wydatkach wg podawanego kryterium jest Grecja: 2,5% w relacji do PKB. Dalej są kraje nadbałtyckie, blisko 2,0% osiąga Francja. Polska (ok. 1,6%) plasuje się nieco powyżej 3 kwartyla. Pozornie nieźle. Pozornie, bo wiemy, że nasza armia jest zbyt mała i przede wszystkim niedoinwestowana. Niestety lekceważący stosunek do zbrojeń ma większość krajów UE.

Sprowadzenie finansowania obronności do 1,6% (Polska) jest pochodną kilku czynników. Przede wszystkim społeczeństwo nie czuło zagrożenia i miało (i ma nadal) ogromne oczekiwania związane z wydatkami państwa, w tym wydatkami wchodzącymi w zakres polityki społecznej. Nie lubimy też płacić podatków, mimo iż nie należymy w UE do krajów o dużych obciążeniach podatkowych. Poczucie bezpieczeństwa daje nam – i słusznie – przynależność do UE i NATO. Dzięki temu, nie było konieczności monstrualnego rozbudowywania armii. Niestety, nic nie tłumaczy jej zaniedbania. Winni są politycy jak i – a może na nawet bardziej – obywatele. Zepchnęliśmy obronność na odległe miejsce w hierarchii potrzeb.

Warto przy tej okazji wspomnieć o obecnej koalicji rządzącej. Mimo ciągłego ‘ostrzegaliśmy przed Rosją’ itd. nie dokonano przełomu w finansowaniu obronności w ostatnich latach. Wydatki w relacji do PKB są względnie stabilne i na poziomie z lat wcześniejszych. Priorytetem były i są wydatki socjalne. Jak się okazuje, politycy krajów UE (w tym Polski) byli świadomi grożącego nam poważnego kryzysu politycznego. Tymczasem nasz rząd, gdy Rosjanie gromadzili siły nad ukraińską granicą, zdecydował o podtrzymaniu emerytalnej 14-tki i obniżce podatków.

Teraz nagle, by utrudnić krytykę i zadawanie trudnych pytań, przyspieszenia nabrały prace nad pakietem zmian dotyczących obronności. Z jednej skrajności przechodzimy w drugą. Nie sądzę by miało sens podnoszenie wydatków aż do 3% PKB, m.in. dlatego, że to trudne do zrealizowania. Wątpliwy jest też sens podnoszenia liczebności armii do 250-300 tys. ludzi.

Wojna rosyjsko-ukraińska zapewne przyczyni się do bardziej odpowiedzialnego spojrzenia na obronność. Łatwo nie będzie, bo politycy partii rządzącej zdają się sugerować społeczeństwu, że nie będzie to kosztem innych wydatków. To błąd.

Obronność jest pochodną m.in. sojuszy i rozmiarów armii. Wiemy, że armie mamy zbyt małą i niedoinwestowaną. Niestety, szereg błędów do ostatnich chwili robiliśmy też po stronie sojuszy. Niepotrzebne spory z UE, sugerowanie rozluźnienia relacji z UE i nawiązywanie bliskich relacji z państwami, które pełnią rolę swego rodzaju rosyjskiej V kolumny w Europie (np. Węgry), to ogromny błąd. Kto wie, czy aby nie chęć kontynuowania takiej polityki stoi u podstaw zwiększenia liczebności armii.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

JAK TO JEST Z TYM DEFICYTEM MIESZKANIOWYM.

Temat polityki mieszkaniowej po ’89 budził i budzić będzie w Polsce ogromne spory. Według powszechnej opinii, mieszkań jest za mało i są za drogie. Mniejsza teraz o dominujący od trzech dekad model polityczki mieszkaniowej i jego ocenę. Ma on swoje zalety i wady. Dzieje się też w określonych warunkach społecznych i makroekonomicznych.

Nieodparcie mam wrażenie, że wielu z krytyków polityki mieszkaniowej państwa jest nieco na bakier z danymi lub świadomie pisze teksty dające większą popularność. Kilka dni temu publicystka ekonomiczna jednej z ważniejszych gazet w tekście o kredytach hipotecznych wstawiła : „ Szacuje się bowiem, że w Polsce deficyt mieszkań wynosi aż ok. 2 mln lokali”. To standardowe zdanie w ustach/tekstach wielu komentatorów odnoszących się krytycznie do sytuacji na rynku mieszkaniowym.  Najczęściej podawana jest liczba 2 mln lub 2,5 mln. Ktoś kto prześledzi  teksty z ostatnich kilku lat traktujące o deficycie mieszkań zauważy, że widełki są jeszcze szersze.

Ktoś kto zacznie dłubać w danych dotyczących mieszkalnictwa mimowolnie stanie przed niezręcznymi pytaniami i koniecznością modyfikacji poglądów. W 1989 r. zasoby mieszkaniowe w Polsce liczyły 10,9 mln mieszkań. W 2020 r. przekroczyliśmy 15,0 mln. Przez trzydzieści lat zasoby mieszkaniowe powiększyły się o 4,1 mln mieszkań (wzrost o 38%). Biorąc pod uwagę, że po ’89 przeszliśmy na model wolnorynkowy można założyć, że mieszkania powstawały na ogół tam gdzie był i jest popyt na nie.

W tym samym okresie liczba Polaków jest względnie stała, czyli ok. 38 mln. Z przeciętnej liczby osób na mieszkanie 3,42 zeszliśmy  w trzy dekady na 2,55 w 2020 r. To chyba jest spory postęp, prawda? Podaje te liczby, by zestawić je z szacowanym deficytem mieszkaniowym. Metodologia szacowania deficytu opiera się m.in. na porównaniu z bogatszymi krajami UE i potrzebami ludzi. Przy czym te ostatnie są nieco dyskusyjne. No bo w końcu każdy po opuszczeniu domu rodziców chciałby od razu mieć mieszkanie w wymarzonym miejscu i nie musieć go dzielić z kimś innym, obcym.

Dodatkowym problemem w określaniu deficytu jest kierunek przemieszczania się Polaków. Dynamiczny rozwój Warszawy, Krakowa czy Trójmiasta wygenerował duży popyt na mieszkania w tych ośrodkach. I tu można postawić na przykład takie pytanie: mamy budować za wszelką cenę mieszkania w Warszawie i nakręcać rozrost stolicy, czy może cenami powstrzymać to błędne koło.

Wbrew pozorom, sytuacja mieszkaniowa w Polsce nie jest aż tak dramatyczna jak się ją przedstawia. Liczba mieszkań jest zbliżona do liczby gospodarstw domowych, na co zwraca uwagę część analityków, mimo iż nie jest to myśl popularna wśród krytyków mieszkalnictwa po ’89 tym.

Jak wspomniałem, celem tego wpisu nie jest usprawiedliwianie czy szukanie uzasadnienia dla polityki mieszkaniowej po ’89 tym. Zalecałbym jednak krytykom  głębsze wejście w dane. To pozwoli szybciej znaleźć porozumienie i wskazania gdzie i jakie są problemy w mieszkalnictwie i jaki nadać im priorytet. Szczerze wątpię by naszym największym wyzwaniem miało być wznoszenie 2 mln mieszkań w krótkim terminie.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | 4 komentarze

„Biedafirmy”

Tak posłanka Lewicy Anna Maria Żukowska określiła kina dni temu małe firmy. Chodzi o firmy zatrudniające poniżej 10 osób. O ile ostrość wypowiedzi wywołała może gdzieniegdzie na lewicy mały niesmak, to generalnie posłanka szybko otrzymała wsparcie wśród lewicowych komentatorów. Wielu z nich starało się nawet merytorycznie uzasadnić jej wypowiedź, popadając z przekory niejednokrotnie w żonglerkę i manipulację danymi lub wnioskami.

Małe firmy, w porównaniu z większymi, charakteryzują się faktycznie mniejszą wydajnością i/oraz innowacyjnością. Oczywiście małe firmy to przeogromne spektrum działalności, więc i zapewne innowacyjność  też dałoby się dostrzec. W bieżącej ocenie, podobnie jak posłanka Lewicy, prowadzę rozważania na pewnym stopniu ogólności i przy sporym ‘uśrednianiu’ sektora małych firm.

Małe firmy generują mniejsze przychody i marże w przeliczeniu na zatrudnionego. Taka jest po prostu ich specyfika i przedmiot działalności. Przytaczane przez obrońców posłanki z Lewicy porównania z innymi krajami są nieco wątpliwe, ponieważ między – przykładowo – krajami UE występują znaczne różnice gospodarcze, specyfika prawna, struktura gospodarki itd. Nie bez znaczenia jest poziom zamożności obywateli.

Innowacyjność wymaga ogromnych nakładów (kapitału), gotowości do ponoszenia strat (przy nieudanej inwestycji) oraz konieczności współpracy ludzi  o różnych kompetencjach. Tak więc małe firmy  nie są w stanie ‘z zasady’ unieść obciążeń i wyzwań niezbędnych do innowacyjności i inwestycji. Sądzę jednak, że w toku procesu inwestycyjnego, czy po prostu działalności dużych firm, małe kooperujące firmy bywają niezbędne. Od firm sprzątających, transportowych po parające się doradztwem prawnym czy podatkowym.

W małych firmach relatywnie mało się zarabia. To efekt dominacji w tym sektorze firm usługowych, opierających się na mało wykwalifikowanej kadrze lub – inaczej to ujmując – podmioty sektora prowadzą działalność nie wymagającą od pracowników wysokich kompetencji. To jeden z powodów dla którego nie ma sensu porównywać średniego wynagrodzenia między małymi a większymi firmami. Po prostu trudno porównywać wynagrodzenia i wydajność małej firmy parającej się remontami mieszkań z dużą firmą budowlaną. Warto też przypomnieć, że i z lewego końca wykresu wynagrodzeń jest problem z danymi. Wg opublikowanych w tym roku badań Polskiego Instytutu Ekonomicznego, niemal 1,4 mln zatrudnionych w Polsce część wynagrodzenia dostaje ‘pod stołem’ (głównie osoby o najniższych wynagrodzeniach). Oczywiście nie zamierzam pochwalać takich działań, ale warto zapewne pochylić głowę nad powodem takich praktyk.

Nikt nie zamierza ukrywać patologii jakie występują w małych firmach, w tym dotyczących niskiego wynagradzania pracowników czy nadużywania tzw. umów śmieciowych. Pracownicy mogą się bronić podnosząc kwalifikacje lub cierpliwie czekać na wzrost relacji wynagrodzenia minimalnego do średniej krajowej. W ostatniej dekadzie odnotowaliśmy tu duży postęp. Faktycznie inne formy zatrudnienia objęły zbyt wielu zatrudnionych. Na szczęście w ostatnich latach i tutaj odnotowujemy powolne odejście od tzw. śmieciowych umów.

Bodaj najwięcej mitów dotyczy rzekomego zachęcania obywateli przez tzw. liberałów i kojarzone z nimi media do zakładania firm (od siebie dodam, że zarzut iż Polską rządzili liberałowie itd. to jedna z teorii spiskowych, którymi żyje lewica). Tak naprawdę chodziło po prostu o to, żeby ludzie w ramach swoich umiejętności i talentów zakładali nowe miejsca pracy. Powodem  był  brak miejsc pracy dla wszystkich w dużych firmach, bezrobocie ale i po prostu uelastycznianie gospodarki. Miało to i ma tą zaletę, że pracodawcy z większych firm muszę dbać o personel o pożądanych kwalifikacjach, żeby nie odszedł ‘na swoje’.

Małe firmy są potrzebne, bo po prostu podejmują działalność, która większe firmy podjąć się nie chcą lub mogłyby stosować zaporowe ceny. Małe firmy sprawniej też dostosowują się do wymagań klientów. Małe firmy stanowią alternatywę dla zatrudnienia w dużych lub w wypadku utraty. Zwracam na to uwagę, bo według lewicowych komentatorów i wspomnianej wyżej posłanki, nie ma poważniejszego uzasadnienia dla wspierania małych firm. To chyba jeden z najbardziej zaskakujących postulatów biorąc pod uwagę, że małe firmy dają szansę funkcjonowania na rynku pracy m.in. ludziom o najniższych kompetencjach zawodowych. Moim zdaniem pytanie brzmi nie czy, ale jak wspierać małe firmy. Postulat o ograniczeniu wsparcia małych firm brzmi też o tyle dziwnie, ponieważ politycy lewicowi znani są z antypatii do kapitału i dużych firm (korporacji).

Posłanka Lewicy Anna Maria Żukowska ewidentnie przestrzeliła w swojej wypowiedzi. Są lepsze sposoby na zaistnienie w mediach.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Profesor L.Podkaminer tłumaczy działania NBP.

Kilka dni temu na stronie Obserwatora Finansowego (obserwatorfinansowy.pl) swoją publikację zamieścił prof. Leon Podkaminer, pełniący m.in. funkcję doradcy prezesa NBP. Generalnie i przy okazji gorąco polecam śledzenie zamieszczanych na wspomnianej stronie artykułów, ponieważ mają wysoki walor edukacyjny przy jednoczesnym zachowaniu pewnej rozpiętości opinii i nie ograniczają się jedynie do polityki pieniężnej czy stricte makroekonomii. Właścicielem serwisu jest NBP.

Lektura tekstu nie pozostawia wątpliwości, że L.Podkaminer zdaje się bronić NBP, jej prezesa oraz RPP. Być może broni też i siebie, bo sposób odniesienia się do sporu od kiedy i o ile RPP miała podnosić stopy sugeruje, że A.Glapiński mógł się wspierać opiniami prof. Podkaminera. Być może też, mamy do czynienia z przejawem lojalności doradcy prezesa NBP wobec tego ostatniego.

Opinie prof. Podkaminera nie są wierną kopią przekazu RPP i prezesa NBP, ale to co prof. chce przekazać, styl w jakim to robi i to do czego odnosić się nie chce (i pomija), czyni jego argumentację niezwykle podobną do przekazu medialnego szefa NBP.

L.Podkaminer:

„Podnoszenie stóp procentowych banku centralnego, postulowane przez „opinię publiczną” „.

„Podwyższanie stóp procentowych nie rozwiąże problemu obecnej inflacji’.

„Obwinianie RPP (i niskich stop procentowych) za wysoką inflację jest niesłuszne.”

Dokładnie taką samą manipulację stosuje szef NBP. L.Podkaminer stara się umniejszyć argumentom krytyków, określając ich mianem „opinii publicznej”. Celem tego, jak rozumiem, jest sugerowanie czytelnikowi, że krytyka nie pochodzi ze środowiska ekonomistów, a nieznającej się na meandrach polityki pieniężnej gawiedzi. Otóż nie. Krytyka NBP i RPP została wyartykułowana przez ekonomistów zawodowych (mam na myśli m.in. expertów makroekonomicznych), komentatorów ekonomicznych i inne osoby obserwujące polską gospodarkę i działania NBP. Wbrew sugestiom nie była i nie jest to prymitywna krytyka. Krytycy są w pełni świadomi, że inflacja w takiej skali była nie do przewidzenia. Nie budzi wątpliwości, że inflacja ma charakter w znacznym stopniu podażowy i jest pochodną polityki makroekonomicznej nakierowanej na wychodzenia z covidowego dołka. Krytykę budzą niezwykle lekceważące (i całkiem niedawne) wypowiedzi prezesa NBP dot. inflacji i zachwyt nad polityką makroekonomiczną rządu. Sprzyjanie osłabieniu złotego tylko poszerza paletę zarzutów. Można było odnieść wrażenie, że prezes Glapiński nie tyle starał się oceniać ryzyko wzrostu inflacji, co po prostu niską inflację obstawiał. Tylko, że polityka pieniężna to nie hazard.

L.Podkaminer nie odnosi się do szeregu niepoważnych wypowiedzi prezesa NBP, uporczywe wychwalanie polityki rządu oraz lekceważących zagrożenia wypowiedzi szefa NBP. Wypowiedzi te podkopywały autorytet NBP i niejednokrotnie tą instytucję ośmieszały i czynią to dalej.

L.Podkaminer:

„Uważam, że radykalne podwyższenie stóp byłoby w warunkach obecnych nieskuteczne, jeśli idzie o ograniczanie inflacji – a przy tym potencjalnie bardzo szkodliwe dla gospodarki realnej”.

Nikt nie oczekuje i nie oczekiwał ścigania się z inflacją, tzn. dociągania stóp do poziomu inflacji. Jest wśród makroekonomistów niemal powszechna świadomość wyjątkowości sytuacji. Zarzut środowiska dotyczy braku reakcji (działań i medialnych wypowiedzi) niemal do ostatniej chwili. Chodzi tylko o podniesienie stóp w najbliższym czasie być może do 2%-3%, by zademonstrować rynkowi, że NBP nie zamierza być pasywny. Że NBP nie jest obojętny na narastającą inflację i osłabienie złotego.

Zaskakuje mnie, ze L.Podkaminer nie zauważył, że nawet inflacja podażowa oraz będąca konsekwencją polityki makroekonomicznej rządu wymaga reakcji. To umknęło i obawiam się , że nieprzypadkowo.

Na plus profesorowi należy zaliczyć zasugerowanie, że na poziomie diagnozy potwierdził, iż „blisko 4 punkty procentowe zawdzięczamy decyzjom administracyjnym”. Czyli rządowi i jego działaniom, chociaż prof. Podkaminer nie chciał tego napisać wprost. Niestety jedynie wnikliwy czytelnik zauważy, że to odniesienie do działań rządu, ale w bardzo zaowalowany sposób. W tekście profesora bardzo brakuje mi jednoznacznego i odważnego nazwania rzeczy po imieniu. Takich smaczków tekst profesora Podkaminera zawiera więcej. Daje się dostrzec, że i L.Podkaminer stara się nie uderzać w rząd  i wyjątkowo sprzyjającą mu politykę NBP. Szkoda. Liczyłem na więcej odwagi.

Zrzucanie części winy za wysoką inflację na ceny energii jest nieco rozczarowujące. Małym pocieszeniem jest to, że prof. nie używa argumentacji na poziomie prezesa Glapińskiego. Wystarczy spojrzeć na wykresy cen surowców energetycznych w poprzednich latach (dekadach) i być świadomym jak funkcjonują certyfikaty co2. Moim zdaniem nie mieliśmy i nie mamy prawa być zaskoczeni rozwojem sytuacji  na tym rynku. Prezes NBP był i jest. Prof. zdaje się być również zaskoczony.

Tak zwyczajnie po ludzku, uświadamiając sobie mechanizmy działania ludzi, słabą jakością linii obrony (z elementami manipulacji) przyjętej przez profesora nie jestem wielce zaskoczony. Z drugiej jednak strony niepokoi mnie, że RPP i zespół doradczo-decyzyjny NBP tak silnie zdominowany jest przez ludzi z dość ukierunkowanymi poglądami, którzy zapomnieli, że RPP i NBP mają być apolityczne i skupione na określonych w aktach prawnych celach działania.

Link: https://www.obserwatorfinansowy.pl/bez-kategorii/rotator/wysokie-stopy-procentowe-nie-powstrzymaja-inflacji-fiskalnej/

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Jeden komentarz