Cieszymy się z informacji o poprawiającej się powoli dynamice wzrostu gospodarczego. Mimo tego zwiększył się w ostatnich miesiącach deficyt finansów publicznych (niektóre metodologie wskazują na stabilizację deficytu). Przyczyny leżą zarówno po stronie budżetu centralnego jak i pozostałej części finansów publicznych. Obecna sytuacja dość dobrze pokazuje jak bardzo jesteśmy nieprzygotowani na sprawne przeciwdziałanie narastaniu deficytu w okresach przedłużającego się kryzysu i/lub niskiego wzrostu PKB.
Sam fakt, że wraz z pojawieniem się kryzysu, narasta deficyt finansów publicznych nie jest i nie może być zaskoczeniem. W takich okolicznościach spadają wpływy do budżetu, a większość wydatków ma tzw. charakter sztywny. Ta „sztywność”, to ustawowe uodpornienie na skutki spowolnienia wzrostu gospodarczego. Prawie 4/5 budżetowych wydatków jest zabezpieczona przed realnym lub nominalnym spadkiem różnego typu wskaźnikami. Może to być procentowe odniesienie do nominalnego PKB lub oparcie na wskaźniku inflacji czy wzrostu płac. W części wypadków, wskaźniki waloryzacyjne różnych pozycji wydatkowych są oparte na kombinacji wskaźników makroekonomicznych. Dla władzy, wskaźniki waloryzacyjne itp. to utrapienie w przypadku głębokiego kryzysu. Dla obywateli natomiast, to zabezpieczenie waloryzacji środków otrzymywanych z budżetu i forma obrony przed przeniesieniem na nich skutków kryzysu. Oczywiście większość wskaźników waloryzacyjnych, poprzez swoją konstrukcję, jest podatna na skutki kryzysu. Wolniejsze tempo wzrostu PKB czy inflacji, przyczynia się do mniejszej waloryzacji wydatków budżetowych w kolejnym okresie (kolejnym roku). Nie ma co jednak ukrywać, że w okresach kryzysowych, obecne formy i zasady waloryzacji są bardziej korzystne dla obywateli i sektorów korzystających ze środków budżetowych niż dla rządzących.
Nie chcę całkowicie potępiać zjawiska waloryzacji, ponieważ jak wspomniałem, waloryzacja to m.in. forma obrony przed przeniesieniem na biorców środków publicznych, kosztów walki z narastającym deficytem finansów publicznych. Większość firm i gospodarstw domowych jest głównie dawcą różnego typu składek i podatków. Redukcja deficytu finansów tylko poprzez zmniejszanie wydatków, byłaby głęboką nieuczciwością w rozkładzie kosztów redukcji deficytu finansów publicznych i makroekonomicznym błędem. Stąd standardowym działaniem każdej władzy w okresie kryzysu/spowolnienia jest podniesienie podatków i ewentualnie innych danin.
Formą walki z deficytem finansów publicznych jest odwlekanie w czasie jego redukcji i finansowanie deficytu poprzez wzrost zadłużenia. Zazwyczaj po okresach dekoniunktury nadchodzą lata wzrostu. Rosną wpływy budżetowe, więcej ludzi płaci składki emerytalne, więc deficyt finansów spada do bezpiecznych poziomów niemal samoistnie. Tylko, że ta metoda oznacza wzrost zadłużenia czasami do poziomów uważanych za niebezpieczne lub naruszenie przyjętych w danych państwie (w tym i u nas) poziomów bezpieczeństwa zapisanych w ustawach. Kolejną wadę jest przyrost kosztów zadłużenia, które pokrywane są z budżetu.
Dane z I połowy tego roku pokazują, że funkcjonowanie finansów publicznych na obecnych zasadach pozwala przetrwać tylko relatywnie krótkie kryzysy lub okresy spowolnienia. Uważam wobec tego, że dane o sytuacji finansów publicznych z I półrocza, należy potraktować jako światełko ostrzegawcze, ponieważ nawet powolna poprawa tempa wzrostu PKB nie daje gwarancji zapanowania nad wielkością deficytu finansów.
Obecny rząd zrobił sporo by skutki spowolnienia gospodarczego nie odbiły się istotnie na stanie gospodarki i kondycji gospodarstw domowych. Przynajmniej w takim stopniu w jakim to od rządu zależało. Były cięcia wydatków, wzrost podatków i wzrost zadłużenia. Kryzys zmusił też rządzących polityków do podjęcia kwestii II filara (OFE), ponieważ w obecnych okolicznościach utrzymywanie II filara w dotychczasowej postaci było nie do udźwignięcia dla finansów publicznych. Poziomem zadłużenia zaczęliśmy przekraczać progi określone w ustawie o finansach publicznych.
Rząd w zasadzie skorzystał z tych środków jakie były możliwe w obecnych okolicznościach politycznych i ustawodawczych. Nie zamierzam występować w roli obrońcy obecnej koalicji rządowej bo być może mam pewien niedosyt działań czy propozycji, ale jeszcze mniejszą mam ochotę bronić polityków opozycyjnych. Od tych ostatnich również należy oczekiwać odpowiedzialności za finanse publiczne. Rolą opozycji nie powinno być notoryczne mówienie „nie” lub dawanie niepoważnych pomysłów na zwiększenie wpływów budżetowych.
Miejsce w którym obecnie jesteśmy powinno wymusić dyskusję nad zwiększeniem elastyczności wydatków państwowych oraz ewentualnej redukcji lub nominalnej stabilizacji niektórych pozycji. Poprzez większą elastyczność rozumiem rezygnację z waloryzacyjnych formuł dla niektórych pozycji wydatków, wprowadzenie do formuł waloryzacyjnych możliwości redukcji w przypadku kryzysu lub spowolnienia oraz przekazanie decyzji rządowi odnośnie poziomu waloryzacji. Gdybyśmy tak podeszli do chociaż 20%-30% wydatków budżetowych obecnie tzw. sztywnych, to byłby potężny sukces. Mówimy tu o kilku -, kilkunastu mld złotych oszczędności na wypadek kryzysu rocznie. Rząd w okresach kryzysowych nie byłby zmuszony do redukcji wydatków o charakterze inwestycyjnym i zachowałby większą możliwość manewru.
Nie wiem dlaczego w Polsce tak trudno się rozmawia o słuszności już ponoszonych wydatków czy zmianach w systemie emerytalnym. Wydawałoby się, że w kraju gdzie wszyscy krytykują władzę za wzrost zadłużenia państwa, nie powinno być problemu z dyskusją. Niestety za każdym razem kiedy ktoś inicjuje rozmowę o redukcji czy ograniczeniu wzrostu wydatków publicznych w takiej czy innej pozycji, natychmiast do głosu dochodzą rzesze obrońców i dyskusja się kończy równie szybko jak zaczęła.