Nie zdalismy egzaminu z reprywatyzacji

Jednym z fundamentów gospodarki wolnorynkowej jest własność, jak najmniejsze bariery w dysponowaniu nią i godziwa rekompensata za jej utratę w przypadku zajścia takiej konieczności. Z pozoru temat jest łatwy i oczywisty, a zasady praktykowane.

Kiedy jednak na łamy mediów powrócił niedawno temat reprywatyzacji, to daje się zauważyć   rozdwojenie w podejściu do rekompensaty za utraconą własność (bądź odebranie własności za krzywdząco niską wartość).

Nie zamierzam dokonywać szacunków osób pokrzywdzonych przez PRL, ani szacunków wartości kwot lub dóbr, które państwo powinno zwrócić. Chociaż warto przytoczyć granice, zakres zjawiska, jakie problem reprywatyzacji obejmuje. W zależności od zdefiniowania osób pokrzywdzonych (notabene sprowadzenie tego to pojęcia PRL już jest pewnym uproszczeniem) podaje się liczbę pokrzywdzonych od 50 tys. do 250 tys. Oczywiście nie brakuje opinii, w których podawana jest nawet krotność drugiej z podanych wielkości. W ujęciu kwotowym, mowa była od kilkudziesięciu mld zł do nawet i 200 mld zł. Jakkolwiek będzie to zdefiniowane, to i tak proces zwrotu wartości może się rozciągnąć na kilkadziesiąt lat. To już funkcja zasad zwrotu i określania wydolności budżetu na ten cel.

Jak wspomniałem, nie zamierzam precyzować skali zwrotu, bo nie mam takiej wiedzy, ale na pewno można wskazać ramy które pomogą wyznaczyć zakres kwotowy. Zresztą i w tym punkcie nie będę mądrzejszy niż eksperci wielu poprzednich rządów, które podchodziły do rozwiązania tego problemu.

Dolną granicą wartości rekompensat jest skuteczność w dochodzeniu swoich praw przez byłych właścicieli. Krótko mówiąc, toczyło się  i toczy mnóstwo procesów o zwrot własności, z których część jest skuteczna i wypracowywane na tej podstawie wykładnie torują drogę kolejnym zainteresowanym. Tak więc państwo i tak będzie płacić za zabraną własność i nieuregulowane zobowiązania. Świetnym przykładem jest wykup obligacji przedwojennych, gdzie obecnie państwo robi co może żeby utrudnić ten proces, ale jak się okazuje posiadacze niektórych papierów nie są bez szans. Dolną granicą rekompensat jest to, co i tak jest do wygrania w sądzie przez poszkodowanych. Górną zaś wyznaczają możliwości budżetowe oraz polityczne i społeczne chęci. Z tych którzy temat podejmowali, łacznie z obecnym rządem, nikt nie miał zamiaru w pełni rekompensować krzywd obywateli. Pojawiały się wyliczenia, że średnio rekompensata stanowiłaby kilka, najwyżej kilkanaście procent utraconej wartości.

 

Jeden z internetowych komentatorów z niesmakiem cytuje słowa obecnego premiera:

„Według p. Tuska w reprywatyzacji „chodzi raczej o przywrócenie ludziom poczucia sprawiedliwości”. Zaiste, dziwna to sprawiedliwość.”

Bo szczerze mówiąc, biorąc pod uwagę najszerszą definicję poszkodowanych i wartość strat oraz to co państwo jest w stanie obecnie zrekompensować, to wartość rekompensat będzie miała raczej znaczenie symboliczne. I o ten symbol właśnie mi chodzi. Zresztą rekompensaty w innych krajach regionu, na ogół tez nie były zbyt hojne i zdeterminowane bieżącymi możliwościami, gdzie – tak jak u nas – bieżące problemy społeczno gospodarcze mają pierwszeństwo przed finansowymi rekompensatami.

Mnie jednak najbardziej zaintrygowała reakcja na plany rządu, największej obecnie partii opozycyjnej. W pierwszych reakcjach obecnie pracujący, skromnie żyjący Polacy, nie powinni płacić na bogaczy. To bardzo niebezpieczne stwierdzenie. Tak naprawdę idzie tu o szacunek do państwa i szacunek państwa do obywatela. Jak wspomniałem, rekompensaty mają bardziej wymiar moralny. Pozostałe partie i komentatorzy raczej unikają tego tematu. To zabawne, bo przecież bardzo popularne jest rozważanie krzywd moralnych i politycznych sprzed kilkudziesięciu lat. Tyle się mówi przykładowo o szacunku do przetrzebionego ziemiaństwa, ograbionego po wojnie z majatku. Można i wypada użalać się nad jego losem po wojnie, ale kiedy dochodzi do rekompensowania krzywd ekonomicznych, współczucie się kończy i wprowadza w przestrzeń medialną bardzo niebezpieczne hasła.

Rekompensaty i reprywatyzacja to świetny papierek lakmusowy na gospodarcze poglądy. Przytaczany przez przedstawicieli partii opozycyjnych argumenty że to dawne krzywdy i że biedni obecnie Polacy nie powinni zbierać się na dawanie dawnym „kapitalistom”, nie były wcale takie rzadkie. Kto w takim razie ustala kiedy krzywdy są „dawne”. Bo sprzed 60 lat? A kiedy pewnemu posłowi SLD, który szedł tym tropem (jest prawnikiem!), ktoś zabierze działkę i zburzy dom, bo przez jego teren planowana jest autostrada, to należy wypłacić rynkową wartość nieruchomości czy nie. A może zwlekac 20, 30 lat a potem powiedzieć, że kapitalistom po tylu latach nie zwracamy. Bo nowe pokolenie nie będzie płacić za działania sprzed tylu lat. Tu chodzi o szacunek i poczucie bezpieczeństwa obywateli. A jeżeli ja kupie obligacje detaliczne Skarbu Państwa w celu oszczędzania na emeryturę, to po kilkudziesięciu latach ktoś mi zmienia zasady i powie, że nie dostane nic bądź część, bo czasy się zmieniły? PiS spróbował podejść do problemu wg starej zasady konfrontacji interesów biednych, którzy z trudem składają się na obecny budżet i bogatych, którzy chcą rekompensaty krzywd kosztem biednych. To wyjątkowo niebezpieczne podejście, przesiąknięte na dodatek dość socjalistycznym stosunkiem do gospodarki i relacji jej uczestników.    

 Jak widać, egzamin z szacunku do zasad i norm jakie powinny być fundamentem gospodarki wolnorynkowej nie wyszedł na najlepiej.

 

O marekzelinski

Marek Żeliński. Ekonomista z wykształcenia. Zawodowo związany jestem z sektorem bankowym.
Ten wpis został opublikowany w kategorii Opinie. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.