Euroargumentacja

Czytając wszelkiej maści opracowania w mediach dotyczące przyjęcia euro, chwilami odnoszę wrażenie, że jestem świadkiem akcji marketingowej,  w której publicyści/ekonomiści zachęcający mnie do euro zachwalają towar niezbyt rozsądnie szafują argumentami. Wg zasady: „grunt, żeby sprzedać”.

Zwracam na to uwagę, ponieważ zazwyczaj zwolennikami euro są osoby o poglądach kojarzonych z liberalnymi i o niejednokrotnie dużej wiedzy ekonomicznej i świadomości makroekonomicznych mechanizmów i zależności. Niemniej w dyskusji o euro, każda ze stron (przy założeniu uproszczonego podziału na tych „za” i tych „przeciw”) używa swego rodzaju marketingu dla powiększenia grona zwolenników. Przypomina mi to źle rozumianą agitację polityczną, z którą na polu makroekonomii wciąż trudno mi się pogodzić.

Jednym z argumentów mających zachęcić do przyjęcia euro jest niższa stopa procentowa, jaką będziemy mieli po wejściu do strefy euro. Jeżeli tak, to dlaczego już obecnie ci ekonomiści i publicyści nie przyjmują „gołębiej” postawy i nie apelują od lat o niższą stopę procentową. Wręcz przeciwnie. Zazwyczaj makroekonomistów o „jastrzębim” nastawieniu określa się jako bardziej odpowiedzialnych. Otóż problem z gospodarką taką jak nasza polega na tym, że ma ona skłonność do szybszego wzrostu, m.in. dzięki skłonności gospodarstw domowych do nadrabiania luki konsumpcyjnej i niwelowania przez podmioty gospodarcze luki w wydajności i poziomu rozwoju. W efekcie bywa, że gospodarka może się rozwijać w tempie grożącym gwałtownym spowolnieniem w wyniku ewidentnego przegrzania, czy z powodu z powodu narastającej nierównowagi makroekonomicznej. Przykład krajów nadbałtyckich jest aż nadto wymowny. To m.in. z tego powodu w krajach rozwijających się, stopa referencyjna ustalana przez bank centralny jest wyższa niż w krajach rozwiniętych. W dłuższym terminie, dotyczy to zarówno stopy nominalnej jak i realnej. Można zaryzykować twierdzenie, że gdybyśmy mieli euro wcześniej, to bieżąca korekta tempa PKB byłaby silniejsza. Stąd jednym z warunków przystąpienia do strefy euro jest zejście stóp rynkowych do poziomów notowanych w krajach strefy. By mieć pewność, że nie jest to tylko wynikiem przejściowych wahań rynkowych, Komisja Europejska oczekuje spełnienia kryteriów makroekonomicznych (dług publiczny do PKB, deficyt finansów publicznych czy inflacja). Te trzy pozornie proste wskaźniki, utrzymane zgodnie z wymaganiami długoterminowo przez kraj chcący przyjąć euro, mają dać pewność że dana gospodarka w miarę bezproblemowo zaadaptuje się no nowych realiów makroekonomicznych.

Na wskazane wyżej zachęty dotyczące stóp procentowych można też spojrzeć z dwóch perspektyw. Jeżeli mamy przyjmować euro jak najszybciej, nie bacząc czy długoterminowo spełniamy kryteria, a m.in. dla niskiej stopy procentowej, to wydaje mi się to lekko nieostrożne. Jeżeli zaś mamy przyjmować euro po spełnieniu kryteriów, to sam z siebie argument niskich stóp znika, ponieważ przed przyjęciem nowej waluty, poziomy stóp ulegną zbliżeniu. Taka agitacja za euro z użyciem argumentu niższych stóp, trąci mi nierzetelnością informacyjną.

Śmieszy mnie trochę również argument o oszczędnościach dla przedsiębiorstw i gospodarki wypływających ze zniesienia widełek walutowych. Banki jako instytucje dość duże i silnie umocowane w gospodarce, spadek dochodów z tytułu różnic kursowych z natury rzeczy będą rekompensować wzrostem dochodów z innych usług, w tym i tych, z których korzystają przedsiębiorstwa. W tym wypadku liczyć należy na konkurencję w sektorze bankowym i poprawiającą się w zmiennym tempie wydajność, co w dłuższym okresie skutkuje relatywnym spadkiem kosztów usług finansowych.

 

O marekzelinski

Marek Żeliński. Ekonomista z wykształcenia. Zawodowo związany jestem z sektorem bankowym.
Ten wpis został opublikowany w kategorii Opinie. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.