To co odróżnia lata trudne w gospodarce od łatwych (o ile można tak mówić), to m.in. tempo wykonania deficytu budżetowego. W maju wykonaniu deficytu budżetowego sięgnęło niemal 62%. Podobnie, lub nawet gorzej, bywało w latach 1999-2003 i w roku ubiegłym. Tym razem jednak planowany deficyt budżetowy jest wyjątkowo duży, 52 mld zł. W relacji do PKB daje to ok. 4%. Te 4% to w sumie też nie nowość. Przekraczaliśmy tą wartość w niewielkim stopniu już w latach 2002-2003. Zasadnicza różnica polegała na tym, że zadłużenie sektora publicznego było kilka pkt. proc. mniejsze. W kolejnych latach udało nam się obniżyć poziom deficytu budżetowego do PKB do poziomu ok.1% na przełomie 2007 i 2007. Głównym sprzymierzeńcem w walce z deficytem nie była niestety wola polityków, ale wysokie tempo wzrostu gospodarczego. Brak elastyczności strony wydatkowej (od lat 90-tych wzrasta udział tzw. wydatków sztywnych) z biegiem lat mści się na nas coraz bardziej.
Po pięciu miesiącach tego roku wydatki sięgnęły 43% planów, co też należy zaliczyć do niechlubnych osiągnięć. Przy czym w przypadku wydatków, tempo wykonania w niewielkim stopniu przekracza wartości z lat ubiegłych. To pokazuje jak trudno nam zapanować nad wydatkami budżetowymi. Pewnym pocieszeniem w porównaniu z rokiem ubiegłym jest jednak zatrzymanie wzrostu wydatków w ujęciu realnym. Niestety nie wynika to z reformy finansów w rozumieniu uelastycznienia wydatków na poziomie zapisów w ustawach, a głównie oszczędności polegających na cięciu wydatków które są w zasięgu bieżących decyzji ministerstw. Z drugiej strony są rosnące wydatki w pozycji ubezpieczeń społecznych. W porównaniu z wartością po czterech miesiącach, wydatki były o 33% większe od ubiegłorocznych. Nominalnie dało to wzrost o 7,3 mld zł. szukając tymczasowego ratunku przycięto wiec wydawanie środków na (wg nomenklatury sprawozdań) inwestycje.
Generalnie nie można rządowi odmówić chęci redukcji wydatków, ale bez większych reform są to półśrodki, które mogą nam pomoc tylko w krótkim terminie. W zależności od przyjętego do analizy okresu, widać że praktycznie nie można zatrzymać realnego wzrostu wydatków i to nawet w okresach kryzysowych. Rocznie w minionej dekadzie, wydatki rosły o 3%-4%, przy znacznych wahaniach. Być może można by sprowadzić dynamikę w średnim terminie o 1%-2% rocznie realnie, ale wymagałoby to odpowiedzialności większości polityków, albo uchwalenie zasady 1%. Mam tu na myśli powracających pomysł z regułą ograniczającą tempo wydatków w okresach słabej koniunktury.
Po stronie dochodów nie jest wesoło. W porównaniu z rokiem ubiegłym (po pięciu m-cach), dochodu są mniejsze o ponad 10%. To głównie konsekwencja słabszych wpływów z podatków dochodowych i wpływów dochodów niepodatkowych. Pocieszające są tylko wyniki wpływów z podatków pośrednich. Po pięciu miesiącach były one lepsze od ubiegłorocznych.
Jest spora szansa, że wykonanie deficytu nie przekroczy planu na ten rok. Pamiętać jednak należy, że plan powoduje wzrost deficytu aż do 4% PKB. Na horyzoncie jest jednak większy problem: duży deficyt w obecnym i w kolejnych latach, generują potężne potrzeby pożyczkowe. Musimy więc coś zrobić z wydatkami i dochodami budżetowymi by w średnim terminie odwrócić niekorzystną tendencję w narastaniu deficytu finansów publicznych, ponieważ nie dość że dynamicznie będziemy zwiększać potrzeby pożyczkowe, to grozi nam przekroczenie kolejnych progów wyznaczonych przez ustawę o finansach publicznych. O ile przekroczenie 50% długu publicznego do PKB nie jest jeszcze tragiczne w konsekwencjach, to przekroczenie 55% ze względu na procedury sanacyjne wywołałoby polityczna burzę.
Przy założeniu, że wydatki budżetowe będą rosły o 4% realnie rocznie (co jest wartością w miarę małą), a dochody rosły w tempie 3%-4% realnie rocznie, to rośnie ryzyko że już za rok – dwa (najdalej trzy) przekroczymy 555 wartości długu do PKB. Nie ukrywam, że założone tempo dochodów może się wydawać nieco zaniżone, ale i nieco zaniżone jest tempo wydatków. Założeniem jest wzrost tempa PKB o ok. 3%. Można problem zlekceważyć i być pewnym szybkiego powrotu tempa PKB do – powiedzmy – 5% rocznie. Wtedy problem 55% praktycznie znika sam. Ale w takich założeniach nie zmieniłem tempa wydatków, a wątpliwe by politycy nie zaczęli szczodrym gestem dzielić owoców wzrostu. Najbardziej należy się obawiać wiary decydentów w korzystny zbieg okoliczności (wysoki wzrost PKB i dochodów budżetowych, wzmocnienie złotego które obniży wartość zagranicznej części długu itd.).
W przeciętnym wariancie, by odsunąć ryzyko przekroczenia 50% i 55% wartości długu do PKB należało wprowadzić zmiany w budżecie, które w konsekwencji dadzą zmniejszenie deficytu o przynajmniej kilkanaście mld zł w ciągu kilku najbliższych kwartałów. Niestety konieczne będą zmiany po obydwu stronach budżetu, ponieważ niemożliwe jest w tak krótkim terminie znalezienie oszczędności po stronie tylko wydatków lub tylko dochodów (wzrost obciążeń podatkowych). Czy rząd się na to zdecyduje? Zobaczymy.
Zaprezentowana prognoza może się wydawać nieprecyzyjna. Z obecnej perspektywy wydaje się niemożliwe by uniknąć przekroczenia 50%. Problem w tym, że na wartość długu wpływa wiele czynników. Obok tempa wzrostu PKB mogą to być wpływy z prywatyzacji, z zysku NBP i dywidend, tzw. twórcza księgowość budżetowa czy ostateczna wartość wskaźników waloryzacyjnych w kolejnych latach. Nie można też nie zauważyć, że deficyt budżetowy planowany na ten rok jest nieco zawyżony. Czasu na podjecie odpowiedzialnych decyzji nie zostało dużo. Źle by było, gdybyśmy sięgnęli w najbliższych kwartałach tylko po półśrodki.