Jeżeli kogoś interesuje, jak i w jakich warunkach podejmowane są decyzje o wielkości i strukturze dochodów budżetowych, to ma właśnie niepowtarzalną okazję przyjrzeć się temu procesowi. Teraz akurat jesteśmy świadkami metody – nazwałbym to –„doraźnej”, co wcale nie przeczy temu że przyjęte rozwiązania mogą okazać trwałe. Postaram się jednak nie ulec przyjętej przez część środowiska ekonomistów, manierze wykpiwania świata polityków i przyjętych decyzji, co nie oznacza iż nie będzie krytycznie.
Zapowiedziane zmiany po stronie dochodów (z których główne to: wzrost VAT i reguła ograniczająca tempo wzrostu wydatków budżetowych) dają faktycznie nadzieję na spadek deficytu w kolejnych latach i prześlizgnięcie się z długiem publicznym poniżej 55% PKB. O szczegółach nie będę pisał, bo to podają niemal codziennie media od końca ubiegłego tygodnia. Już od przełomu 2008/2009 wiadomo było, że bez przykrych społecznie decyzji ekonomicznych nie opanujemy deficytu finansów publicznych. W zasadzie do chwili obecnej, wysiłek rządu skierowany był na ograniczenie wydatków w tej części w jakiej wpływ na to mają poszczególni ministrowie oraz na szukaniu finansowania deficytu w postaci wpływów z prywatyzacji i dywidendy. Nie wymagało to więc na ogół zmian ustaw, co powodowałoby polityczne awantury w mediach i parlamencie.
W zasadzie już rok temu powinna się była rozpocząć debata medialna o sposobach zmniejszenia deficytu finansów publicznych w relacji do PKB. I o to mam pretensje. Owszem, były plany i pakiety, ale one co do zasady nie rozwiązywały problemu. Od kilkunastu miesięcy wiemy, że wejście w średnim tempie na dynamiczną ścieżkę wzrostu PKB, co w znacznym stopniu rozwiązałoby za nas problem deficytu, jest mało prawdopodobne. Wiadomo też było, że trzeba będzie zwiększyć bazę podatkową i/lub skalę opodatkowania. Szkoda straconego czasu. Można go było wykorzystać na ciekawą poniekąd dyskusję o polityce makroekonomicznej w dobie kryzysu i o sposobach dzielenia kosztów zmniejszania deficytu pomiędzy poszczególne grupy obywateli.
Nie ma co ukrywać, że obecny rząd (tzn. głównie PO) w pewnym stopniu ponosi konsekwencje decyzji ekonomicznych poprzedniej koalicji. Hojnie rozdawane ulgi w PIT i obniżenie składki rentowej bez zapewnia częściowego zastąpienia innymi wpływami czy redukcją wydatków, okrutnie się dzisiaj mści. Usprawiedliwienia się, że w okresie kryzysu pomogło to utrzymać popyt wewnętrzny jest lekka przesadą. Jak widać, wszystko zależy od tego w jakiej skali i kiedy się robi taką operację. Nie odmawiam całkowicie słuszności tym posunięciom, ale zmian dokonano w końcówce okresu wzrostu gospodarczego i można było oczekiwać większej wyobraźni w kwestii ryzyk związanych z deficytem finansów publicznych.
Obecne rozwiązania rządu nie zaskakują odwagą. Zostały ogłoszone niemal w ostatniej chwili, biorąc pod uwagę scenariusze prognoz dla wskaźnika zadłużenia do PKB i deficytu finansów publicznych oraz planowanie działań rządu.
Nie było czasu podyskutować o skali obciążeń poszczególnych grup społecznych kosztami walki z deficytem i narastającym zadłużeniem. Nie wykorzystali tego czasu na dyskusję i czołowi publicyści, którzy dzisiaj w większości odgrywają rolę zaskoczonych sytuacją makroekonomiczną i propozycjami premiera. Kiepsko spisali się również ekonomiści, którzy stale komentują wydarzenia ekonomiczne w mediach. O ile uprzedzali od dawna o dużym prawdopodobieństwie konieczności wzrostu wpływów budżetowych (podatki) w celu redukcji deficytu, to ich recepty nie odbiegały od znanego już od lat standardu. Mam tu na myśli skupienie się na stronie wydatkowej budżetu jak np.: wzrost wieku przejścia na emeryturę i redukcje przywilejów oraz redukcje wydatków. Dalsza reforma systemu emerytalnego ma głównie skutki w dłuższym okresie. W przypadku redukcji wydatków, brak szczegółowych propozycji i świadomości, że drastyczna redukcja nie jest możliwa w krótkim okresie. W podawanych receptach widać, iż makroekonomistom brak na ogół wiedzy o zasadności poszczególnych pozycji wydatków budżetowych. Unikają więc wskazywania palcem konkretnych pozycji i wskazują najczęściej wydatki na pomoc społeczną, urzędników i wycofanie się w całości lub części z ulg przyznanych w ostatnich latach. Mam przykładowo obojętny stosunek do ulgi internetowej i sądzę, że rezygnacja z niej w obecnych okolicznościach nie będzie nieszczęściem. Byłbym ostrożny z rezygnacją z ulgi na dzieci. Wobec problemu demograficznego przed jakim stoimy, warto na bazie tej ulgi pracować nad wsparciem finansowym na wychowanie dzieci.
Propozycje rządu są kompromisem na tle szeregu czynników natury politycznej, społecznej i ekonomicznej. Mam też wrażenie, że istotnym kryterium wyboru sposobów walki z deficytem było znalezienie takich rozwiązań, które zredukują do minimum parlamentarny i społeczny sprzeciw.
Rząd zamiast więc wchodzić w dyskusję, polemiki i spory, wybrał wariant najłatwiejszy, czyli podwyżkę VAT i scenariusz kolejnych. Tuż obok, na wyciągniecie ręki, leży niemal 2 mld zł z KRUS. Zabrakło odwagi na ograniczenie programu podwyżek wynagrodzeń dla nauczycieli lub połączenie ich z redukcją zapisów ochronnych w Karcie Nauczyciela. Minione kilkanaście miesięcy można było wykorzystać na analizę bilansu zysków i strat częściowej redukcji zróżnicowania stawek podatkowych w samym VAT i pomiędzy poszczególnymi podatkami. Wtedy być może doszlibyśmy do wniosku, że funkcjonowanie ustawy o dopłatach do wzrostu podatku VAT na materiały budowlane nie ma sensu. Nie ma się co bać ani wstydzić dyskusji o sensie istnienie CBA. To taki mały fragment naszej ekonomicznej rzeczywistości. Od czasu powstania tej instytucji, wydajemy na nią średniorocznie ponad 100 mln zł. Sądzę, że te same efekty (lub lepsze) mogły osiągnąć istniejące wcześniej instytucje (np. CBŚ) przy mniejszych nakładach. Te „strużki” milionów i dziesiątków milionów złotych, co roku składają się na setki, które umykają naszej uwadze.
Trudno się jednak z premierem nie zgodzić, że wybrana forma walki z deficytem (wzrost VAT) jest względnie społecznie sprawiedliwa, jeżeli weźmie się pod uwagę dzielenie kosztami przy jak najmniejszym wysiłku legislacyjnym. Wyszło to jednak niejako „przy okazji”, ponieważ przygotowanie budżetu do bardziej elastycznego reagowania na zmiany koniunktury wymaga szeregu innych zmian, gdzie koszty takich działań wcale nie musiałyby być równe dla wszystkich obywateli.
Szkoda trochę minionego czasu, jaki można było spożytkować na ciekawą dyskusję. Nie winiłbym tu całkowicie tylko rządu. Nie ukrywam, że i środowisko ekonomistów mogłoby wyjść poza swoje dotychczasowe krytykanckie standardy. Polityków opozycji, ich opozycyjność nie usprawiedliwia. Tak samo jak rząd odpowiadają za stan finansów państwa i domaganie się obecnie debat o (faktycznym) stanie finansów państwa jest niepoważne. Najważniejsze jednak, że ktoś w końcu publicznie wyksztusił słowo „podniesiemy podatki”, bo zwlekanie z tym byłoby ryzykowne.