Skąd pieniądze na politykę społeczno-gospodarczą

Jednym z wątków ekonomicznych w politycznych debatach, jest idea debaty ze znanymi z mediów ekonomistami nad propozycjami PiS, jakie przedstawiono Polakom w pierwszych dniach września. Nie oczekiwałbym wiele po tej debacie. Debata to bardziej wydarzenie polityczne niż ekonomiczne. Nie dziwię się więc prof. Balcerowiczowi, że od razu zadeklarował iż w dyskusji nad tego typu programami udziału brać nie będzie, a szczególnie jeżeli debatę firmuje partia polityczna. Mniejsza jednak o debatę. PiS, jak każda partia opozycyjna, stara się proponować program który mógłbym opisać mniej więcej tak: mamy wiele do zaproponowania i rozdania, nic wam nie odbierając. No i jak tu nie wesprzeć takiego programu? Taka oferta tym bardziej brzmi kusząco, jeżeli przypomnimy sobie że czasy mamy niełatwe, przed nami 2013 rok z tempem PKB prawdopodobnie rzędu 2% i do tego deficyt budżetowy przy wciąż sporym zadłużeniu w ujęciu do PKB.

Obiecywać być może można co kto chce, ale jest jedna i prosta zasada: albo bardziej się opodatkowujemy, albo modyfikujemy redystrybucję obecnych środków finansowych jakie zbieramy od firm i obywateli w postaci podatków i innych obciążeń. Jest jeszcze zadłużanie, ale już jesteśmy niedaleko granic wyznaczonych krajowymi aktami prawnymi i regulacjami UE. Przyjmuję więc, że skoro mamy obniżać relacje zadłużenia do PKB, to nie ma co dalej rozważać rozwoju w oparciu o wzrost zadłużenia.

Wbrew pozorom, wcale nie zamierzam występować tu jako liberalny, zimny ekonomista i komunikować, że nie ma możliwości zmiany polityki państwa. Wręcz przeciwnie. Jest i to spora, ale to politycy nie chcą jej wykorzystywać. Sporo do życzenia pozostawia stan umysłów i oczekiwań obywateli. Zacznę od wzrostu obciążeń finansowych obywateli. W dużym uproszczeniu: podnosimy podatki i przekazujemy zgromadzone środki innym potrzebującym lub pokrywamy spadek wpływów spowodowanych ulgami podatkowymi. Jeżeli za skalę fiskalizmu przyjąć dochody szeroko rozumianego sektora finansów publicznych (general government) w relacji do PKB, to dla Polski wychodzi wartość 39%. Średnia unijna to 44,5%. To tylko średnia. Bo część krajów UE pobiera od obywateli daniny sięgające od 45% do nawet 55% PKB. Owszem polityka społeczna i prorozwojowa jest tam na wysokim poziomie. Mowa o Danii, Francji, Szwecji czy Finlandii. Jak widać, wbrew obiegowej opinii, skala obciążenia fiskalnego w Polsce nie jest szokująco wysoka. Gdybyśmy chcieli podnieść skalę obciążeń do poziomie średniego w UE (w ujęciu do PKB), to wpływy do państwowej i samorządowej kasy powinny być wyższe o jakieś 80 mld zł, czyli 15%. Jak rozumiem ten wariant absolutnie odpada, bo politycy obiecujący nam lepsze życie twierdzą, że praktycznie nie wymaga to wzrostu podatków. A już na pewno nie ma mowy o podnoszeniu podatków powszechnych.

Kwotę 80 mld zł podałem dla uświadomienia tym z obywateli, którzy porównują warunki życia w Polsce z krajami bogatszymi. Nas po prostu nie stać na tak dużą pomoc i redystrybucję. Ponadto nie sądzę byśmy potrafili mądrzę wydawać tak ogromne dodatkowe pieniądze. Trzeba też pamiętać o kosztach prowadzenia działalności gospodarczej. Jednym z naszych atutów w rywalizacji o kapitał zagraniczny jest właśnie relatywnie niższy koszt prowadzenia działalności gospodarczej. I jest w naszym interesie byśmy to jak najdłużej utrzymali.

….a wracając do wątku głównego.. Zazwyczaj (tak też jest i w programie PiS) politycy twierdzą, że uzbiera się troszkę mld zł z uszczelnienia systemu podatkowego (to stały element politycznych programów) i opodatkowania sektorów które są uważane są za „złe”. Tym razem są to: handel wielkopowierzchniowy (hipermarkety) i banki.

Skoro się nie zadłużamy i nie podnosimy podatków (a nawet obniżamy) to pozostało co? Zmiana redystrybucji środków. Niestety politycy chcą sporo modyfikować, ale nikomu nic nie chcą zabierać (żeby się nie narazić elektoratowi). Rachunek więc nie ma prawa się bilansować. Zresztą już się nie bilansuje. Trzymając się  danych podawanych przez Eurostat, nasz deficyt finansów publicznych sięgnął w 2011 5,1%, co jest wartością bardzo dużą.

Na pytanie skąd wziąć pieniądze na wskazany w programie gospodarczym partii cel, pada odpowiedź że wydatek jest tak oczywisty iż pieniądze znaleźć się muszą. Ponawianie pytania „skąd”, nie ma sensu, bo polityk jeszcze bardziej się oburza. Dość podobnie wyglądała dyskusja na portalu Krytyki Politycznej, gdzie pozwoliłem sobie zabrać  głos na jednym z forów. Grono lewicowych rozmówców było wyraźnie zdziwione i oburzone, gdy zasugerowałem, że politykę społeczną i prorozwojową można jak najbardziej prowadzić, ale głównie przez zastanowienie się jak zmienić transfer pieniędzy od podatnika, przez budżet, do ostatecznego odbiorcy.

By być lepiej zrozumianym, wykorzystam dyskusję o finansowym wsparciu rodziny i bodźcach finansowych w celu zwiększenia dzietności w Polsce. Co najwyżej na palcach jednej ręki można policzyć ekonomistów którzy dogmatycznie nie akceptują żadnych ulg w systemie podatkowym. Nawet związanych z posiadaniem dzieci. Wśród polityków, przeciwników ulg na dzieci czy dofinansowania przedszkoli i żłobków, bodaj nie ma wcale. Problem jest jeden i podstawowy. By stworzyć system ulg odczuwalnych dla rodziny, to musielibyśmy od ręki przeznaczyć na ulgi itd., duże kilka-, a nawet kilkanaście mld zł rocznie. To oznacza zmianę wydatkowania do 4% budżetu i wskazania kto dostanie mniej lub wskazania czym uzupełnimy uszczerbek w budżetowych wpływach w wyniku ulgi. Niestety tu rozmowa się kończy, bo nikt nie chce wskazać komu zabrać. Nawet politycy, mimo iż do tego są powołani. To nie jest ordynarne zabieranie. To właśnie jest optymalizacja redystrybucji w finansach publicznych.

Można więc prowadzić nawet i nieco lewicową politykę, jeśli ktoś chce. Unikać jednak powinniśmy poważniejszego wzrostu obciążeń podatkowych, a skupić na zastanowienia czy efektywnie wydajemy pieniądze podatników. Proponuję w wolnej chwili przejrzeć tabele do założeń budżetowych na 2013 r., gdzie wydatki wykazane są wg instytucji lub działów gospodarki. Zapewniam, że lektura zmusza czytelnika do zadawania sobie wielu pytań o sens lub skalę niektórych wydatków.

O marekzelinski

Marek Żeliński. Ekonomista z wykształcenia. Zawodowo związany jestem z sektorem bankowym.
Ten wpis został opublikowany w kategorii Opinie. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.