Generalnie każdy jest za deregulacją zawodów. Kiedy minister Gowin wskazuje konkretną profesję, jej przedstawiciele natychmiast wyrażają sprzeciw. W kolejnej edycji deregulacyjnej jest m.in. zawód maklera papierów wartościowych. Oczywiście środowisko finansowe jest przeciw. Ja pójdę dalej i dodałbym na przykład, że deregulacją można by też objąć doradcę inwestycyjnego. Czy świat naprawdę się przez to zawali? Wątpię.
Zakres tematów do opanowania dla doradcy i maklera (dostępny na stronach KNF) w celu zdania egzaminu jest faktycznie ogromny. W przypadku ubiegania się o tytuł doradcy inwestycyjnego, ogromny to mało powiedziane. Nie ma wątpliwości że w chwili zdania egzaminu, doradca czy makler dysponują formalnie potężną wiedzą. Nie ma też wątpliwości, że opanowanie materiału świadczy o ogromnej determinacji. Z drugiej strony wiedza ta jest tak ogromna, że wątpię by kilka miesięcy później certyfikowany makler czy doradca wszystko to pamiętał. Jestem przekonany , że nie. Zastanawiało mnie zawsze czy tego typu egzaminy są formą selekcji najlepszych finansistów czy świadectwem umiejętności ogromnej mobilizacji dla osiągnięcia założonego celu. Wbrew pozorom, to nie to samo. Po drugie, zapewniam że obowiązki zawodowe późniejszych maklerów czy doradców inwestycyjnych, w zależności od tego co dokładnie robią, obejmują skromną część wiedzy wymaganej na egzaminie. Podam taki przykład: wycena przedsiębiorstw. Na egzaminie wymaga się znajomości szeregu metod i wygląda to tak jakby ktoś spisał spis treści z przyzwoitej książki prezentującej metody wyceny. Jestem przekonany, że kilka miesięcy po egzaminie, jeżeli ktoś dostanie zadanie wyceny na wszelkie sposoby, to i tak musi sięgnąć do książki. Problem więc nie w tym czy ktoś opanował materiał na dzień egzaminu, ale czy ma ochotę być profesjonalistą i sięgnie do książek. Z drugiej strony, publicznie publikowane wyceny dla firm giełdowych bazują na podstawowych metodach.
Nie twierdzę, ze nie warto się uczyć. Po prostu zastanawiam się czy metoda wymuszania opanowania potężnej partii materiału jest gwarantem jakości w dalszej pracy maklera czy doradcy inwestycyjnego. Przypomina mi to sprawę sprzed kilku lat, kiedy to urzędnicy z ministerstwa transportu (jakkolwiek się ono wtedy nazywało) wymyślili, że szef firmy transportowej ma m.in. opanować co najmniej podstawy rachunkowości. Formalnie po to by był profesjonalistą. Środowisko firm transportowych i logistycznych było oburzone. Niby ma to sens, ale jak ktoś chce być dobry i wygrywać w rynkowej rywalizacji, to zleci zaopatrzenia się w tą wiedzę podwładnemu, zatrudni taką osobę lub we właściwej chwili sam tą wiedzę posiądzie. Na tej zasadzie od szefa firmy transportowej można by wymagać by miał pełną wiedzą techniczną o pojazdach samochodowych itd.
Wiedza wymagana przy uzyskaniu licencji maklera czy doradcy inwestycyjnego jest łatwo dostępna i dla kogoś kto chce być dobry w inwestowaniu, nie ma żadnych przeszkód by takim się stał z biegiem czasu. W ten sposób dochodzimy do pytania czy licencjonowanie daje pewność profesjonalnego inwestowania. Niekoniecznie.
Sposobem na zapewnienie jako takiego bezpieczeństwa dla klientów powinien być nadzór (zewnętrzny i wewnętrzny), jawność informacyjna (wyniki inwestycyjne i sytuacja prawno-finansowa podmiotu) czy wymogi stawiane przy rozpoczynaniu i rozwijaniu działalności inwestycyjnej. Trzeba niestety pamiętać, że inwestowanie pieniędzy samo w sobie wiąże się ze sporym ryzykiem i licencjonowanie, nadzory itd. służą nie tyle ograniczeniu ewentualnych strat, co przede wszystkim maksymalnemu zmniejszeniu ryzyka zachowań o charakterze kryminalnym. Osiąganie dobrych wyników inwestycyjnych jest już wynikiem rywalizacji rynkowej o klienta.