Wybory prezydenckie oraz parlamentarne dość dobrze charakteryzują naszą dyskusję o euro. Zwolennicy starają się tematu nie poruszać, ponieważ jest niemodny i można na nim stracić. Przeciwnicy tymczasem, żerują na społecznej niewiedzy i sieją strach przed euro, który przekłada się na punkty politycznego poparcia. Głosy dezaprobaty wobec euro podnoszą się też powoli ze środowisk światłych poniekąd ekonomistów. Kilka dni temu w Gazecie Wyborczej Stefan Kawalec zasugerował, że euro (tzn. wspólna waluta) może rozsadzić Europę i że idea wspólnej waluty to błąd. Stefan Kawalec idzie dalej: ze wspólnej waluty należy się wycofać i pozostawić integrację na poziomie najwartościowszych osiągnieć UE (nie określił co to znaczy) i wspólnego rynku.
Moje poniższe rozważania świadomie pochodzą głównie ze świata polityki niż ekonomii, bo nawet na poziomie rozważań politycznych euro również można obronić. To świadomy eksperyment z mojej strony w polemice z przeciwnikami euro.
Opracowań dotyczących wpływu przyjęcia euro (czyli odejścia od własnej waluty) dostępnych jest mnóstwo. Dostęp jest niezwykle łatwy. Wystarczy wrzucić hasło w dowolną wyszukiwarkę. Uprzedzam, że nie jest to (opracowania o skutkach przyjęcia euro) lektura łatwa nawet dla ekonomistów. Dla nie-ekonomistów część tych opracowań jest mało zrozumiała. Od razu mówię, że z tych opracowań wyłania się jednak brutalna prawda: to czy przyjęcie euro okaże się pomyślne dla danego kraju, zależy głównie od politycznych i gospodarczych decydentów i elastyczności gospodarki. Przyjęcie wspólnej waluty wymaga zmiany zasad kontroli i reagowania na procesy dziejące się w gospodarce. Euro nie jest samo z sobie źródłem bogactwa narodów je przyjmujących. Jest tylko sposobem ułatwiania współpracy krajów, które euro przyjęły.
Przyjęcie euro to na pewno ekonomiczne wyzwanie. Warto jednak pokazać, że na tle innych makroekonomicznych wyzwań jakie podejmowaliśmy w ciągu ostatnich dwudziestu kilku lat, przyjęcie euro bynajmniej największym wyzwaniem nie jest. Przestawienie gospodarki z gospodarki socjalistycznej na wolnorynkową na początku lat 90-tych oraz wejście do UE kilkanaście lat później, skalą wyzwania i ryzyka społeczno-gospodarczego przerastały ryzyka wynikające z przyjęcia euro. Jak widać udało się. Mało kto sobie uświadamia jakich zmian w gospodarce wymagało również przejście na płynny kurs walutowy na początku ubiegłej dekady. A jednak też się udało.
Może warto dzisiaj przypomnieć, że nasze obawy często wynikają z niewiedzy wykorzystywanej przez media oraz polityków, którzy z tej niewiedzy żyją. Wstyd powiedzieć, ale przed referendum ws. wejścia do UE byli wśród nas sceptycy. Sam wynik referendum powodem do dumy bynajmniej nie jest. Przypomnę, że politycy w obawie o wynik wymyślili, że referendum ma trwać dwa dni. Na referendum pojawiło się aż lub tylko 59% uprawnionych. Z tego grona za wejściem było 77%. Inaczej mówiąc, 45% uprawnionych do głosowania było za wejściem do UE. Pozostała część była przeciw lub nie miała ochoty pojawić się na referendum. Dzisiaj nikt kto zna korzyści polityczne i gospodarcze z wejścia do UE nie ma najmniejszych wątpliwości, że wejście do UE było absolutnie słuszną decyzją.
Nieszczęście w dyskusji o euro polega na tym, że przyjęcie wspólnej waluty jest traktowane jak utrata narodowej niezależności. W pewnym stopniu jest to prawda. Jak sądzą, jest to taka cząstka niezależności, którą można utracić. Po prostu cały projekt jakim jest UE, polega na rezygnacji z części niezależności politycznej i gospodarczej na rzecz wspólnych korzyści. Tak naprawdę żaden kraj nie jest obecnie całkowicie niezależny w dosłownym tego słowa znaczeniu. Kraje wchodzą z wielu powodów w wojskowe, polityczne i gospodarcze koalicje oraz porozumienia czy umowy. Czasami zmusza je do tego niekorzystne położenie geopolityczne czy uzależnienie gospodarcze (np. surowcowe). Sztukę nie jest bycie całkowicie niezależnym, ale sztukę jest wejść w koalicje których bilans jest ewidentnie korzystny.
Samo euro jest tylko etapem w budowaniu jednolitego rynku i ułatwieniem w jego funkcjonowaniu. Skoro zdecydowaliśmy się w UE na przyjęcie wspólnej polityki rolnej oraz przepływ towarów i usług, to samo euro jest po prostu naturalną konsekwencją przyjętych zmian. By uniknąć makroekonomicznych rozważań, zaproponuje takie ćwiczenie: proszę sobie wyobrazić funkcjonowanie w Polsce gdyby każde województwo miało odrębną walutę. Nawet urlopowy wyjazd nad morze wiązałby się z ryzykiem walutowym. Kilka województw ewidentnie by a tym straciło.
Propozycja S.Kawalca by zatrzymać integrację UE na poziomie wspólnego rynku rodzi spore ryzyka. Już obecnie niemal każdy fragment polityki UE jest krytykowany przez jakiś kraj lub grupę krajów. S.Kawalec nie jest zwolennikiem wspólnej waluty. Inni zaś protestują z powodu przyjętej polityki rolnej lub międzynarodowej. Można nie akceptować wspólnej waluty, ale ktoś inny może nie akceptować rozwiązań przyjętych na przykład dla rynku mleka. Tak można kwestionować wszystko, tylko dlatego że jakaś grupa krajów jest przeciwna takiemu czy innemu rozwiązaniu. Na ogół kwestionowanie takiego czy innego fragmentu polityki gospodarczej UE wynika z uporu danego kraju, który w bardzo partykularny sposób podchodzi do swojego uczestnictwa w UE. Polska na to schorzenie też cierpi.
Traktowanie UE tylko przez pryzmat wspólnego rynku grozi jej rozpadem w dłuższym terminie lub poważnym ograniczeniem w rozumieniu liczby tworzących UE krajów. Wspólna waluta to sposób na ekonomiczną ale i polityczną integrację w globalizującym się świecie. Argument, że Polska nie miałaby wielkiego znaczenia w grupie krajów euro jest niepoważny, bo funkcjonując poza strefą euro będzie znaczyła jeszcze mniej. Warto moim zdaniem ten projekt współtworzyć niż czekać aż się rozpadnie. Warto więc przyjąć wspólną walutę nie tylko jako naturalną konsekwencję integracji ekonomicznej, ale wyzwanie polityczne, którego celem jest zabezpieczeniem przed rozpadem UE z byle powodu, na przykład w postaci działań dezintegracyjnych jakiejś grupy krajów.
Tak naprawdę z politycznego punktu widzenia dywagacje o przyjęciu euro mogą stać się wkrótce bezprzedmiotowe lub już się takimi stają. Już obecnie część krajów strefy euro proponuje dalszą integrację. Coś na kształt unii w unii. Nasze sprzeciwy na powstawanie takiej unii w unii będą raczej mało skuteczne. Inna rzecz, że z politycznego i gospodarczego punktu widzenia, punkt ciężkości UE już jest po stronie państw strefy euro.
Argument że wprowadzenie euro w UE i być może kiedyś w Polsce, to decyzja polityczna, trudno uznać za udany. Po prostu każda unia walutowa oraz przyjęcie innej waluty poprzedzone jest polityczną decyzją, bo inaczej po prostu się nie da. Oczekiwanie aż stanie się to wskutek obiektywnych procesów rynkowych jest – jak sądzę – dość naiwne. No bo i jakich?
Często wspomina się, że już wiele wcześniejszych unii gospodarczych czy walutowych (w tym w Europie) nie przetrwało próby czasu lub nie doczekały się realizacji. To żaden argument. Biorąc pod uwagę czego doświadczyła Europa w ciągu ostatnich stu lat, można raczej dojść do wniosku iż szkoda że politykom zabrakło determinacji w realizacji projektów. Wiem, że jestem w tym momencie dość patetyczny, ale moje zainteresowania historią mimowolnie prowadzą do refleksji, że na budowanie wspólnych obszarów polityczno-ekonomicznych patrzę inaczej. Kiedy się już tak czyta o kolejnej bezsensownej wojnie czy politycznym lub gospodarczym konflikcie, refleksja iż współpraca i integracja polityczno-gospodarcza jest po prostu rozsądniejsza wydaje się oczywista.
Nie wiem jak potoczą się losy UE i strefy euro. Można czekać, aż się rozpadnie pod ciężarem wewnętrznych sporów lub funkcjonować na jej obrzeżach. Można też próbować ten epokowy projekt współtworzyć. Ta ostatnia propozycja wydaje mi się najrozsądniejsza.
Nie jestem zwolennikiem wejścia do strefy euro za wszelką cenę i jak najszybciej. Czułbym się bardziej komfortowo, gdyby decyzja o przyjęciu euro miała wsparcie społeczne i polityczne i przy akceptowanym politycznie i społecznie bilansie korzyści i ryzyk. Warto ludziom tłumaczyć czym jest i ma być UE i strefa euro.