Być może jest to mało eleganckie, ale analizując problem kredytów „frankowych” nie sposób uciec od sytuacji finansowej „frankowiczów”. Zmierzam do tego, że to zasadnicza różnica czy mamy ewentualnie wesprzeć ludzi (rodziny) o niskim poziomie wykształcenia, niskiej świadomości ryzyka i żyjących na progu ubóstwa w pokoju z kuchnią, czy też dokładanie odwrotnie. Ponadto kredyty „frankowe” w niemałej części były przeznaczone na zaspokojenie potrzeb mieszkaniowym bynajmniej niekoniecznie przeciętnych. Udostępnione mediom analizy wskazują (co nie jest zaskoczeniem), że kredyty „frankowe” koncentrują się w większych ośrodkach miejskich i były zaciągane głównie przez osoby młode i w wieku średnim. Wbrew rozpowszechnianym legendom, kredytów udzielano gosp. domowym w dobrej kondycji, co potwierdza odsetek kredytów ze stwierdzoną utratą wartości w grupie kredytów mieszkaniowych. Na koniec sierpnia udział zagrożonych stanowił 3,4%. Skok obciążeń z powodu wzrostu kursu chf w styczniu 2015 nie spowodował pogorszenia jakości portfela. Jakość portfela się pogarsza, ale jest to trend kilkuletni zapoczątkowany na bardzo niskim pułapie kilka lat temu. Dla porównania podam, że ten sam wskaźnik dla kredytów konsumpcyjnych wynosił aż 12,1% na koniec sierpnia.
Kolejnym mitem jest twierdzenie, że klienci musieli brać kredyt w chf gdyż był to warunek otrzymania kredytu w ogóle i zakupu wymarzonego dachu nad głową. Jak wyżej wspomniałem, niski koszt kredytu „frankowego” dawał szansę na większy kredyt. Inaczej mówiąc, kredyt złotowy był dostępny, tylko że na niższą ( o ok. 30% – wartość uśredniona orientacyjna) kwotę. Idąc dalej, wielu z „frankowiczów” zapewne mogło wziąć kredyt w pln, ale na lokum oddalone nieco bardziej od wymarzonej dzielnicy lub mniejsze. W wydaniu górnośląskim (tu mieszkam), to trochę jak decyzja: nowe deweloperskie mieszkanie w Katowicach (na kredyt „frankowy”), czy z rynku wtórnego np. w Bytomiu (na kredyt złotowy).
Z całą pewnością z biegiem czasu „frankowicze” zdali sobie sprawę, że kredyt „frankowy” oznacza wystawienie się na poważne ryzyko kursowe. W 2015 już się zbuntowali. Warto jednak pamiętać, że w czasach kiedy wielu z nich korzystało z niskiego kursu i/lub niewielkiej jego zmienności, nie mieli do nikogo o nic pretensji i nie szukali pomocy u prawników by stwierdzić, że kredyt „frankowy” to nie kredyt, albo że banki zarabiają na spekulacji walutowej używając do tego kredytów „frankowych” (to jeden a bardziej niepoważnych zarzutów).
To nie jest tak, że w latach największej popularności kredytów „frankowych”, nie było wątpliwości czy je udzielać. Miała je część środowiska bankowego (część banków świadomie praktycznie nie skorzystała na „frankowym” boomie lub w małym stopniu) i makroekonomistów. Toczyły się dyskusje o wolność wyboru i narażania się na ryzyko na własną odpowiedzialność. Polska nie była zresztą wyjątkiem w tej części Europy jeśli chodzi o udzielanie kredytów opartych walucie innej niż krajowa. Warto dodać, że i KNF zwracał uwagę na ryzyko kredytów walutowych. Czy „frankowicze” byli świadomi tych dyskusji? Nie wiem. Zapewne większość nie.
W przeciwieństwie do banków, które niwelowały ryzyko kursowe, równoważną pozycją po stronie pasywnej bilansu lub instrumentami zabezpieczającymi, „frankowicze” w zasadzie nie mieli i nie mają takiej możliwości. „Frankowicze” nie wspominają jednak, że mogli skorzystać z przewalutowania (opcja w każdej umowie). Zapewne część z nich powstrzymywała nadzieja na spadek kursu by dokonać przewalutowania przy niższym kapitale.
Jesteśmy niestety gdzie jesteśmy i pada pytanie czy mamy do czynienia z problemem społecznym. Moim zdaniem na chwilę obecną nie. O ile wzrost rat ograniczył konsumpcję części „frankowiczów” to jest to poziom daleki od zatrzymania popytu generowanego przez nich i popadnięcia w tarapaty finansowe przez – w uproszczeniu – klasę średnią lub aspirujących do takowej. Wg KNF nawet niewielkie przekroczenie kursu 5 pln za chf nie spowoduje istotnego załamania obsługi kredytów „frankoych”. Nie ma co jednak ukrywać, że dalszy wzrost kursu do poziomu 6 czy 7 pln za chf (na chwilę obecną są to wartości mało realne) to problem dla „małych” kilkuset tysięcy gospodarstw domowych i – z całą pewnością – sektora bankowego, a w konsekwencji również i gospodarki.
Przypadek „frankowiczów” pokazał nam, że nie dysponujemy odpowiednim instrumentarium na rzecz kanalizowania napięć i rozdysponowania kosztów finansowych oddłużenia (dla dużej liczby gosp. domowych i o znacznym jednostkowym zadłużeniu) w trójkącie: „frankowicze” – sektor bankowy – państwo. Rozwiązania typu ustawa o upadłości konsumenckiej czy tzw. ustawa kryzysowa z 2009 r. kompletnie się do tego nie nadają. Brak odpowiedniego ustawodawstwa i skala rozczarowania wywołały zainteresowanie polityków, którzy postanowili problem rozwiązać.
Ze względu na brak miejsca nie będę się rozpisywał o propozycjach wsparcia dla „frankowiczów”. Moim zdaniem propozycja PO (przedwyborcza) może być uważana jako maks. możliwy kompromis między „frankowiczami” a bankami (słynne 50/50). Popracowałbym nad dokładniejszą selekcją uprawnionych do pomocy „frankowiczów”. Propozycja Związku Banków Polskich wydaje się nieco zachowawcza (wygodna dla sektora). Już zupełnie nie do przyjęcia jest propozycja prezydenta w okresu wyborów, który czasami wspominał o przeliczeniu „frankowiczów” wg kursu zaciągnięcia kredytu. Generalnie wadą większości proponowanych rozwiązań jest ich doraźność i koncentrowanie się na „frankowiczach”. Jedynie propozycja ZBP była dość kompleksowa. Nim jednak ponownie zabierzemy się do „karania” banków, proponuje wziąć pod uwagę, że obok „frankowiczów”, banki mają ratować SKOKi i być opodatkowane podatkiem bankowym. Wszystkiego obsłużyć się po prostu nie da. Nowy rząd będzie musiał wskazać swoje priorytety w tym zakresie.
A banki? O ile faktycznie nikt do brania kredytów „frankowych” nie zmuszał, to na pewno można z perspektywy czasu powiedzieć, że „chyba nie o to chodziło”. Ryzyko kursowe, przy ewentualnym dalszym wzroście kursu CHF, obróci się przeciwko bankom. Wnioski wyciągnięto i od kilku lat kredyty walutowe stanowią skromną część nowych kredytów mieszkaniowych, a obecnie już margines. Można jeszcze bankom kilka grzeszków dorzucić, ale proszę pamiętać, że „frankowicze” dobrowolnie zaciągali kredyty. Obok niskiej świadomości ryzyka walutowego, popularność kredytów „frankowych” brała się z ich niskiego kosztu. We wcale nie lepszej sytuacji są przedsiębiorcy, którym się nie powiodło i muszą spłacać zaciągnięte kredyty. Wartość kredytów dla przedsiębiorstw jest niemal dwa razy większa niż kredytów „frankowych”, a jakość ponad trzy razy gorsza. Upadek przedsiębiorstw czy ograniczenie produkcji to m.in. zwolnienia pracowników. Gdyby kierować się skalą problemu czy współczuciem, to w pierwszej kolejności powinniśmy pomagać przedsiębiorcom, a nie „frankowiczom”. Jak widać, nie jest to wszystko takie proste, co oczywiście nie oznacza że nie da się znaleźć rozwiązania (kompromisu).