Glapiński? Najlepszy kandydat z krótkiej ławki PiS.

Jest niemal pewne, że następcą Marka Belki będzie Adam Glapiński wskazany przez prezydenta. Środowisko rządzącej obecnie partii nie ma zbyt długiej ławki dobrych ekonomistów, co zresztą zawsze było problemem PiS. I trudno się dziwić, bo dość specyficzny – że tak powiem – program polityczny i gospodarczy tego środowiska powoduje, że niewielu jest ekonomistów, którzy gotowi są ryzykować swoją reputację i po prostu nie utożsamiają się z pomysłami gospodarczymi PiS. Przypomnę, że nie wytrzymał nawet Ryszard Bugaj (opuścił środowisko doradców ekonomicznych prezydenta), który lokuje się wśród ekonomistów o bardziej społecznym podejściu do gospodarki rynkowej.

A.Glapiński to człowiek ze znacznym doświadczeniem i wiedzą ekonomiczną. Do tego spora część tego doświadczenia przypada na RPP i NBP. Wyrażane przez niego poglądy na rolę NBP wskazują , że ma zdrowe konserwatywne podejście do roli banku centralnego w kontekście roli w sektorze bankowym oraz w gospodarce. Jego wypowiedzi nie wskazują by miał ochotę coś radykalnie zmienić w dotychczasowej polityce pieniężnej lub poddać się naciskom polityków. Podkreśla, że jest zwolennikiem obecnej klasycznej polityki pieniężnej. Stąd zmiana na stanowisku prezesa NBP nie przyciąga zbytniej uwagi mediów, a rynek nie widzi w A.Glapińskim powodu do poważniejszych obaw.

Jest jednak pewne „ale”. A.Glapiński w czasach gdy uprawiał politykę był jedną z czołowych postaci obecnego PiS i nigdy się od tego środowiska nie odżegnywał. Pytanie jest takie: czy będzie silną i niezależną osobowością gotową w obronie ‘klasycznej polityki pieniężnej’, stawić opór politykom PiS, czy też będzie się zachowywał jak dwie inne czołowe ekonomiczne postacie obecnego rządu. Mam na myśli P.Szałamachę i M.Morawieckiego

Problem A.Glapińskiego polega na tym, że PiS w kampanii wyborczej i obecnie, prezentuje pomysły na aktywną – w rozumieniu PiS  – politykę makroekonomiczną oraz wsparcie pomysłów gospodarczych PiS i prezydenta.

A.Glapiński formalnie nie był zwolennikiem tak radykalnego wprowadzenia podatku bankowego. Zwracał uwagę na inne obecne i przyszłe obciążenia finansowe sektora bankowego. Formalna akceptacja podatku bankowego formalnie nie jest czymś grzesznym. Część środowiska bankowego już od dawna akceptowała taką ideę. Różnice dotyczyły tego: ile, na co i w jakim tempie. A.Glapiński  w przeciwieństwie do pomysłów niektórych polityków PiS, nie widzie jakiejkolwiek potrzeby  prowadzenia obecnie polityki tzw. luzowania ilościowego. Potencjalny przyszły szef NBP formalnie twierdzi, że NBP nie uczestniczy w dyskusji o prezydenckiej ustawie frankowej, czy też jak to ujmuje: nie ma w NBP takiego tematu. Jak rozumiem, A.Glapiński nie popiera pomysłu by angażować NBP w ratowanie stabilności finansowej sektora bankowe na ewentualność realizacji pomysłów prezydenta na pomoc frankowiczom. Jednoznacznie jednak nie chce tego powiedzieć.

Pytanie tylko, czy A.Glapiński będzie gotów na ostry konflikt z dawnymi przyjaciółmi kiedy politycy PiS będą napierać na realizację obietnic złożonych frankowiczom i udział w tym NBP. Pytanie też, czy ulegnie naciskom by utrzymywać stopy procentowe na niskim poziomie po to tylko by ‘podkręcić’ PKB dla poprawienia wyników sondażowych PiS.

Nie jestem do końca pewny czy  A.Glapiński będzie odporny na naciski PiS. Jego ostrożność w wypowiadaniu niektórych sądów i unikanie ocen skutków niektórych ekonomicznych pomysłów PiS i prezydenta, trochę jednak rozczarowuje oraz rodzi obawy. Pozostaje mieć nadzieję, że to tylko powściągliwość w słowach i ocenach, znamionująca najwyższych urzędników banków centralnych i że to przejaw rytuału jakiemu muszą się poddawać ekonomiści mianowani lub współpracujący z PiS. A.Glapiński zdaje się niestety działać podobnie jak A.Szałamacha i M.Morawiecki, tzn: warunkiem funkcjonowania jest unikanie publicznej krytyki populistycznych i niebezpiecznych dla gospodarki pomysłów PiS. Przewagą A.Glapińskiego nad dwoma wymienionymi jest uzyskanie niezależności z chwilą wyboru. Chyba że, … ktoś postanowi zmieniać przepisy dot. działania NBP lub politycy PiS uwarunkują wybór deklaracją A.Glapińskiego, działania w myśl oczekiwań PiS. Czas niedługo pokaże.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Nasza inflacja kochana. Mała i podejrzana.

W ostatnich dniach temat inflacji w Polsce omawiany jest w dwóch kontekstach:

  • Tradycyjnym: co dalej z inflacją i stopą referencyjną NBP
  • Quasi kryminalnym: Polska rzekomo zaniża wskaźnik inflacji (jak sugeruje jeden z zagranicznych analityków na łamach Financial Timesa

Przy okazji każdego kolejnego spotkania Rady Polityki Pieniężnej pada pytanie o to co dalej z inflacją i stopami procentowymi. W tym roku analitycy nieco częściej przyznają iż są w stanie sobie wyobrazić obniżenie stopy referencyjnej. Nie zmienia to faktu iż konsensus rynkowy to stabilizacja stopy referencyjnej i w dłuższym terminie prawdopodobne jej podniesienie.

Deflacje mamy już niemal dwa lata. Mało kto się spodziewał, że będzie to trwało tak długo. Pułapka deflacyjna na szczęście Polsce nie grozi. W 2014 inflację poniżej zera ściągnął znaczny spadek cen żywności. W 2015 nałożył się na to spadki cen surowców ze słynną ropą naftowa na czele. W roku poprzednim znaczenie żywności jako czynnika ciągnącego inflację w dół zaczęło słabnąć a rosła rola spadku cen surowców. Na globalne zmiany cen żywności i surowców przemysłowych i energetycznych Polska wpływu nie ma. W naszej najnowszej – wolnorynkowej – historii gospodarczej tak silny splot dwóch wymienionych czynników to ewenement. Do tego skala spadków, szczególnie w przypadków surowców energetycznych, była bezprecedensowa. W tym roku, żywność działa już antydeflacyjnie, a deflacyjna presja surowców w 2016 słabnie.

Prognozy inflacji na koniec 2016 r. zawierają się – z grubsza – w przedziale od minus 0,5 do 1,0%. Jeszcze na początku roku można się było spotkać z prognozami na poziomie 1,5% . Najnowsza prognoza NBP (cykliczna projekcja inflacji) podaje inflację średnia na 2016 na poziomie minus 0,4% i na koniec tego roku nieco powyżej 0% (ok. 0,5%). Na koniec 2017 inflacja wg NBP miałaby sięgnąć 1,5% i niemal 2% w 2018 r. Jak widać NBP nie widzi więc poważniejszych zagrożeń dla realizacji celu inflacyjnego w średnim terminie. Według mnie prognoza NBP ma odcień nieco optymistyczny. Moim zdaniem musimy się liczyć z silniejszym wzrostem cen żywności w 2017 lub 2018 r. projekcja cen surowców energetycznych jest dość łagodna, ale do zaakceptowania przy założeniu braku poważniejszego przyspieszenia gospodarczego na świecie. Oczywiście nie się co spierać o przyszłość. Projekcje NBP na ogół dość trafnie oddają stan umysłów i wiedzę na chwilę ich tworzenia. Ponadto w prognozach średnio i długoterminowych nie chodzi o to by się uporczywie ich trzymać, ale by je weryfikować wraz z napływem nowych informacji. Pozwolę już sobie pominąć rozważania o PKB, popycie i zatrudnieniu.

Dla RPP napływające informacje i projekcje oznaczają brak zmian stopy referencyjnej. Dyskusje o ewentualnym obniżeniu mają raczej walor akademickich rozważań. Jeżeli wykluczyć dalsze spadki cen żywności i surowców energetycznych, jedynie spadek koniunktury gospodarczej mógłby popchnąć RPP do obniżki stopy referencyjnej. Tu zresztą scenariusze zaczynają się komplikować. No bo co wtedy gdy dynamika PKB będzie słabnąć a działania obecnego rządu powodować wzrost stóp rynkowych i osłabienie złotego?

Podsumowując, poziom 1,5% dla stopy referencyjnej jest na tą chwilę optymalny. Nowością z jaką RPP ma do czynienia, to ryzyko w obszarze finansów publicznych jakie wytwarza obecny rząd. Ale to już jest ryzyko w perspektywie średnio i długoterminowej.

***

Niedawno jeden z zachodnich ekonomistów na łamach Financial Times podważył poprawność wyliczeń CPI w Polsce i generalnie wskaźników cenowych. W związku z tym – wg niego – PKB mogło być zawyżane o 0,2 pkt proc. w ciągu ostatnich kilku lat. Inaczej mówiąc: nasza Zielona Wyspa była nieco mniej zielona. Swoje wnioski analityk oparł na analizie innych parametrów makroekonomicznych dla Polski, rozbieżności pomiędzy CPI a HICP,  porównaniach wskaźników cenowych krajów sąsiednich oraz analizie niektórych składników polskiego koszyka inflacji. Wątpliwości analityka są poważne, ale na szczęście dość niewielkiego kalibru w rozumieniu analizy makroekonomicznej. Pomijam już to, że wyliczenia PKB (jak i sama metodologia) zawsze wzbudzają wątpliwości w każdej części świata.

Zróżnicowanie między CPI a HICP w przypadku Polski nie jest nowością. Tak jest od chwili wejścia do UE (raz na plus, raz na minus) i prezentacji polskich danych makroekonomicznych wg zasad sprawozdawczości Eurostatu. Średnie odchylenie jest bliskie zeru. Po drugie jak rozumiem, analityk Capital Economics nie zna dobrze realiów ekonomicznych Polski. Swój niepokój oparł na danych porównawczych, co do doboru których i wyciąganych z nich wniosków można mieć sporo wątpliwości. Jest jednak faktem, ze nasza deflacja okazuje się dość odporna na nazbyt osłabionego złotego od wielu miesięcy. Podobnie z brakiem reakcji na dość przyzwoity wzrost PKB oraz wzrost wynagrodzeń.

Nie zamierzam wątpliwości ekonomisty z Capital Economics deprecjonować. Myślałem jednak, że są poważniejszego kalibru. Ale skoro są wątpliwości, to nasz GUS powinien się do nich ustosunkować. Tym bardziej, że od kilku miesięcy zagraniczni analitycy z powodów politycznych i ekonomicznych, zaczynają się baczniej Polsce przyglądać.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Prezydent o finansowym wsparciu niepełnosprawnych i wieku emerytalnym pod Zamkiem Królewskim.

Nie sądziłem, że przy okazji rocznicy Konstytucji 3 Maja, ponad 20% tekstu przemówienia, prezydent poświęci kwestiom zabezpieczenia finansowego dwóch wybranych grup obywateli. Chodzi o niepełnosprawnych i emerytów. A dokładniej: zapewnienie niepełnosprawnym odpowiedniego poziomu życia, a emerytom powrótu do poprzedniego wieku przejścia na emeryturę (60/65 lat). Nie zamierzam co do zasady negować powagi dwóch wspomnianych tematów, ani ich społecznego znaczenia. Obawiam się jednak, że prezydent zachował się wielce nieroztropnie. Prezydent użył trudnych kwestii społecznych do politycznego sporu o Konstytucję i ponownie rozbudził  społeczne nadzieje. Nie bez znaczenia jest i to, że prezydent mimowolnie (lub nie) postawił pytanie o szczegółowość zapisów Konstytucji w zakresie deklaracji ekonomicznych wobec obywateli.

Mamy w Polsce dość poważny kryzys konstytucyjny. Ponadto partia rządząca od dawana sugerowała, że jest zainteresowana zmianą Konstytucji. Wparcie dla niepełnosprawnych oraz wiek emerytalny zostały wykorzystane w przemówieniu prezydenta jako jedne z wielu pretekstów wymuszających rzekomo modyfikację Konstytucji. Użycie tematów zabezpieczenia finansowego Polaków jako pretekst do zmiany Konstytucji jest moim zdaniem populizmem.

W gospodarce tak to już jest, że dzielić się możemy tym co wypracowujemy. Jeżeli jest za mało, to możemy: ograniczyć wydatki na inne cele i przeznaczyć na wskazane przez prezydenta, możemy szukać dodatkowych wpływów budżetowych, no i możemy ostatecznie się zadłużać na sfinansowanie zwiększającego się (z powodu realizacji obietnic) deficytu finansów publicznych. Pech pana prezydenta polega na tym, że zarówno jego wyborcze obietnice jak i PiS, przekraczają możliwości  finansów publicznych. Ciąć innych wydatków nikt oficjalnie nie chce, a poprawa ściągalności podatków nie pokryje skutków wyborczych obietnic PiS i prezydenta.

Wprowadzając do publicznej debaty temat poziomu życia niepełnosprawnych i ich rodzin, prezydent uruchomił nadzieje, którym absolutnie nie sprosta. W zależności od definicji, jako niepełnosprawna klasyfikowane jest  10% społeczeństwa, czyli ponad 3 mln osób. Większość z nich wymaga stałej opieki lub nie ma szans na godziwe wynagrodzenie. Przyjmijmy, że ta większość to ok. 2 mln osób. Gdyby im – lub ich rodzinom  i opiekunom – wypłacać  dodatkowo po 500 złotych miesięcznie, to rocznie mamy 12 mld zł. Kwota 500 zł nie jest bynajmniej jakimś przełomem w życiu niepełnosprawnego i jego rodziny (opiekunów). Chodzi mi tylko o podanie „rzędu wielkości” byśmy sobie uświadomili o czym mówimy. Skąd prezydent weźmie te miliardy złotych na poprawę bytu niepełnosprawnych, nie mam zielonego pojęcia. Prezydent nie jest zwykłym obywatelem. Temu ostatniemu może i wolno narzekać na rzeczywistość i jej nie akceptować, ale prezydent jest od rzetelnego informowania opinii publicznej na co nas stać, a na co nie.

Wiek emerytalny został użyty jako prztyczek pod adresem Trybunału Konstytucyjnego.  Z wypowiedzi prezydenta wynika, że cóż to za Konstytucja i Trybunał Stanu, które nie bronią obywateli przed podniesieniem wieku emerytalnego. TK nic do tego nie ma, bo co do zasady reaguje m.in. na skargi na łamanie prawa. Do tej pory prezydent nie wskazał na złamanie prawa w tym zakresie.  Wciąganie opinii publicznej do sporu politycznego z TK jest co najmniej nietaktem. Czy mam rozumieć, że korzystne sondaże dla PiS mają – oprócz przyszłych emerytów – poprawić niepełnosprawni i ich opiekunowie?

Słowa prezydenta wypowiedziane pod Zamkiem Królewskim sugerują opinii publicznej, że Konstytucja powinna określać poziom wsparcia dla niepełnosprawnych oraz wiek emerytalny. Co ciekawe sam prezydent nie sprecyzował o co dokładnie mu chodzi. W przypadku docelowego poziomu życia niepełnosprawnych, mówił o życiu godnym. Tylko co to znaczy: życie godne? Prezydent nie był łaskaw sprecyzować.

Obywatele mogą nie zdawać sobie sprawy, że wprowadzenie precyzyjnych zapisów w Konstytucji będzie rodziło sporo problemów, a po detale i tak będziemy odnoszeni do ustaw szczegółowych. Rządzący mogą modyfikować definicję niepełnosprawnego lub kryteria przyznawania pomocy. A w przypadku wieku emerytalnego, można dodać kilka warunków które skutecznie zniechęcą do przechodzenia na emeryturę w wieku 60/65 większość z nas.

Zresztą….po co te dywagacje? Co prezydentowi przeszkadzało skutecznie zająć się tymi problemami? Owszem,  w przypadku wieku emerytalnego, prezydent przedstawił projekt zmian. Jest on jednak na tyle ogólny i niedopracowany, że wymusił dodatkowe prace i konsultacje nad projektem. Jest to zresztą stała praktyka prezydenta w przypadku zmian ustawowych realizujących wyborcze obietnice. Poza głównym projektem 500 plus, reszta podstawowych obietnic finansowych dziwnie napotyka na problemy. Rząd PiS i większość parlamentarna tej partii potrafi nocami przegłosowywać różne inne pomysły polityków PiS. Tymczasem wobec obniżenia wieku emerytalnego, kwoty wolnej od podatku i ustawy frankowej, prezydentowi i politykom PiS przedłużające się konsultacje i zapowiadanie odsuwania w czasie realizacji wyborczych obietnic zupełnie nie przeszkadzają.

Tak naprawdę, wsparcie niepełnosprawnych czy wiek emerytalny nie jest kwestią zapisów konstytucyjnych, ale finansowych możliwości i woli rządzących. Od prezydenta oczekiwałbym raczej odpowiedzi na pytanie, co jego samego i rząd PiS powstrzymuje od udzielenia większego wsparcia niepełnosprawnym? Andrzej Duda jest prezydentem już trzy kwartały a nowy rząd mamy od dwóch kwartałów. Czy już nawet niepełnosprawnych musimy wciągać do politycznej rywalizacji?

Prezydent 3 maja świadomie wygłosił deklarację ekonomiczną wobec  kolejnej  grupy obywateli. Obawiam się, że rozbudził spore nadzieje. Czy prezydent przedstawi projekt ustawy w tym zakresie? Czy sprecyzuje o co dokładnie mu chodzi i skąd będą na to pieniądze? Czas pokaże. 

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Obawy o przyszłość OFE

2016_04_18__jednostka_OFE

Trochę głośno się zrobiło o OFE w ostatnich tygodniach. Dało się zauważyć większą niż zwykle liczbę komentarzy. Były to głównie głosy komentatorów ze świata ekonomicznego, wyrażających troskę o przyszłość OFE. Powodem komentarzy jest narastające ryzyko wzrostu zainteresowania rządu aktywami OFE. Politycy PiS nigdy nie byli zwolennikami OFE, a przede wszystkim przymusowego w nich oszczędzania. Jeszcze w czasie kampanii wyborczej w ubiegłym roku propagowana była idea dania Polakom wyboru co do przyszłości ich emerytalnych oszczędności w OFE. Pojawiało się słowo: referendum. Jesienią ubiegłego roku wśród polityków PiS lub osób blisko w PiS związanych, pojawił się pomysł utworzenia potężnego funduszu (np. podległego ZUS), który przejąłby zarządzanie aktywami OFE. Trzeba też przypomnieć, że PiS zapowiadał kompleksowego przejrzenie systemu emerytalnego i nie wykluczał poważnych zmian, w tym i odejścia od systemu kapitałowego w obecnej postaci.

Przegląd i rzetelna, merytoryczna dyskusja, nikomu jeszcze nie zaszkodziły. Obawy wynikają z tego, że rząd gorączkowo szuka środków na finansowanie wyborczych obietnic i zmiany w OFE mogą być temu podporządkowane. Obawy nie są bezzasadne, biorąc pod uwagę lekkość z jaką przedstawiciele rządu czy ministerialni urzędnicy (np. Bartosz Marczuk) otwarcie powątpiewają w sens istnienia Funduszu Rezerwy Demograficznej.

Przypomnijmy gdzie jesteśmy. Trudna sytuacja finansów publicznych zmusiła rząd PO-PSL do umorzenia papierów skarbowych znajdujących się w portfelach OFE. Biorąc pod uwagę okoliczności gospodarcze, tamta decyzja była moim zdaniem słuszna. Od lutego 2014 r. OFE stały się tak naprawdę agresywnymi funduszami akcyjnymi. W 2014, Polacy którzy chcieli nadal odprowadzać część swoich składek do OFE musieli to zadeklarować. Uczyniło tak niemal 2,6 mln osób (w tym i ja). Po tamtych zmianach, OFE dostają łącznie nieco ponad 3 mld zł ze składek rocznie. Tymczasem oddawane do ZUS przez OFE środki z tytułu tzw. suwaka to kwota rzędu 4 mld zł. Ale ujemny CF to bynajmniej nie największy problem OFE. W lutym 2014 r., po umorzeniu papierów skarbowych, niemal 88% aktywów OFE stanowiły akcje. Brak poważniejszej alternatywy w inwestowaniu, powodował szukanie ratunku w akcjach firm zagranicznych, co zresztą okazało się trafnym posunięciem. Tak czy inaczej, wyniki OFE od lutego 2014 r. są uzależnione od koniunktury giełdowej … oraz od polityków. Niestety kampania wyborcza oraz determinacja w realizacji obietnic wyborczych PiS, dodatkowo przyczyniły się do spadków na polskiej giełdzie. Sektory bankowy czy energetyczny, część swoich spadków zawdzięczają politykom. Wartość aktywów OFE spadła w ciągu roku (luty’16 do lutego‘15) o ponad 11%. Zaryzykuje teorie, że przynajmniej w ¼ to zasługa politycznego zamieszania z okresu wyborów i populistycznych pomysłów nowego rządu. Politycy maja prawo wprowadzać zmiany, ale nie kosztem oszczędności emerytów lub przynajmniej starając się je minimalizować.

Różnica między umorzeniem papierów skarbowych z portfeli OFE na początku 2014  a ewentualną akcją przejmowania obecnych aktywów OFE jest ogromna. Wtedy zmuszała nas sytuacja finansów publicznych i wątpliwości co do sensu dalszego utrzymywania błędnego koła w postaci finansowania przez OFE deficytu finansów publicznych wywołanego m.in. przelewami do OFE. Obecnie zaś, rząd szuka pieniędzy na finansowe spinanie hojnych wyborczych obietnic i prawdopodobnie jest gotów podporządkować temu przyszłość OFE.

Akcje to nie obligacje i nie można ich tak po prostu umorzyć. Pojawiają się dziesiątki pytań. Akcji nie da się tak po prostu od razu spieniężyć, bo byłoby to zabójcze dla giełdy. Przejęcie akcji przez jeden fundusz państwowy oznacza praktycznie nacjonalizację niektórych firm. Taki fundusz stanie przed koniecznością realizacji wymogów informacyjnych przy przekraczaniu kolejnych progów udziału w kapitale firm, czy otrzymywania stosownych zgód. Jak zostanie określona zależność między stanem konta w OFE i w ZUS. Będzie to akcja jednorazowa czy rozciągnięta w czasie? Przejście z OFE do ZUS będzie obligatoryjne czy dobrowolne? I pytanie najważniejsze: czy w tej (potencjalnej) operacji rząd będzie się kierował interesem przyszłego emeryta, zapewnieniem sobie finansowania realizacji programu wyborczego czy czysto księgowej poprawie stanu finansów publicznych?

A może to wszystko to tylko strachy na lachy wzniecane przez środowisko finansowe? Być może. Obawiam się jednak, że desperacja w poszukiwaniu środków finansowych skieruje wcześniej czy później uwagę rządu na OFE.

Moim zdaniem rząd nie ma potrzeby szukania środków w OFE na ratowanie finansów publicznych. Bo to nie brak środków, a próby realizacji populistycznego programu wyborczego są problemem.  

OFE proponowałbym zostawić. Wydaje się, że nadchodzi powoli czas by zwiększyć paletę inwestycji OFE (i generalnie rolę w gospodarce),  a nawet pozwolić na skromne zakupy rządowych obligacji. Ale to już temat na inną poważniejszą dyskusję.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Ustawa dla frankowiczów. Kto podejmie decyzje za PiS i prezydenta?

Nie ukrywam, że poruszyła mnie (negatywnie) wypowiedź Henryka Kowalczyka dla TVN24bis.pl. sprzed kilku dni, a  dotycząca oszacowania finansowych skutków prezydenckiej ustawy dla tzw. frankowiczów. H.Kowalczyk to poseł PiS oraz szef Komitetu Stałego Rady Ministrów. Jednocześnie jedna z czołowych „twarzy” rządu w kwestiach gospodarczych. H.Kowalczyk pozwolił sobie na ostrą krytykę szacunków dostarczonych przez KNF dotyczących prezydenckiej ustawy dla frankowiczów. Mowa o dokumencie: „INFORMACJA w zakresie skutków projektu ustawy o sposobach przywrócenia równości stron niektórych umów kredytu i umów pożyczki Wpływ na instytucje kredytowe” opublikowanym przez KNF 15 marca, czyli dwa miesiące po opublikowaniu prezydenckiej ustawy dot. pomocy dla frankowiczów. H.Kowalczyk dyskredytował dokładność wyliczeń, sugerował że zostały być może zawyżone i że – generalnie – KNF nie wykonał zadania tak jak oczekiwano. A czego wobec tego oczekiwał H.Kowalczyk? Moim zdaniem wypowiedź szefa Komitetu Stałego jest tylko potwierdzeniem, że prezydent i politycy PiS nie do końca wiedzą co zrobić z wyborczą obietnicą. Na tą chwilę stosowana jest zasada gry na czas. W przekazie medialnym zarówno prezydent jak i rząd unikają wzmianek o jednej z głównych obietnic wyborczych. W zasadzie, gdyby nie pytania dziennikarzy, o ustawie frankowej byśmy zapomnieli.

Przypomnę, że już ponad 12 m-cy temu (w kampanii wyborczej) A.Duda wspominał o hojnej pomocy dla frankowiczów. Dopiero po ponad 8 miesiącach od wyboru na prezydenta i 5-ciu od rozpoczęciu kadencji, podał do wiadomości publicznej swój pomysł na pomoc frankowiczom. Długo więc czekaliśmy na projekt. Kiedy się doczekaliśmy, to okazał się on dość ogólny i niebywale hojny dla frankowiczów. Generalnie można powiedzieć, że jest to niemal całkowite grzechów odpuszczenie. W takim ujęciu skutki dla sektora bankowego, i pośrednio dla gospodarki, są monstrualne. Moim zdaniem projekt w takim brzmieniu to nic innego jak gra na czas. Ale nie jest to gra nazbyt wyrafinowana. Żeby zyskać czas, prezydent przerzucił ciężar oszacowania skutków ustawy na KNF. Dla kogoś kto zna materię sprawy, dane KNF zaskoczeniem nie są. Zresztą już podobne dane podał w lutym NBP w Raporcie o stabilności systemu finansowego (od str. 120). Moim zdaniem, to prezydent powinien się wytłumaczyć dlaczego jego doradcy (lub zaprzyjaźnione z PiS tzw. think tanki) nie dokonali podstawowych szacunków, które są dość proste w przeprowadzeniu. Jestem przekonany, że było to celowe działanie. W te sposób prezydent zyskał kolejne miesiące.

Mamy kolejny akt sztuki. H.Kowalczyk wątpi w wyliczenia i udaje, że wierzy iż skutki prezydenckiej ustawy może są mniejsze. Do tego ośmiesza KNF. Kwestionowanie raportu KNF i deprecjonowanie tej instytucji, niczego nie da. Za kilka miesięcy będzie nowy szef KNF i wyliczenia będą takie same, bo inne być nie mogą. H.Kowalczyk jako kolejny etap dyskusji, rzekomo zbliżający nas do ostatecznego kształtu prezydenckiej ustawy, wskazuje na posiedzenie Komitetu Stabilności Finansowej. Posiedzenie ma się odbyć 18 kwietnia. Nie dziwi mnie, że nie potwierdził tego Marek Magierowski, szef biura prasowego Kancelarii Prezydenta. Inaczej oznaczałoby to nadanie pracom nad ustawą prezydenta większej dynamiki, a zapewne nie o to chodzi. Wg informacji M.Magierowskiego, ośrodek prezydencki nigdy nie twierdził, że ustawa nie może ulec modyfikacji. M.Magierowski podaje iż nowością będzie… propozycja rozłożenia bankom skutków ustawy w czasie (potwierdzał to m.in. H.Kowalczyk) wraz z zaangażowaniem w cały proces NBP oraz BFG. Niemniej, zdaniem Magierowskiego, zaprezentowane zasady ulżenia frankowiczom będą utrzymane.

Jak widać gra na czas i utrzymywanie frankowiczów przy nadziei, będą kontynuowane w najbliższym okresie. Przede wszystkim pomysł rozłożenia bankom w czasie skutków ustawy, biorąc pod uwagę ich skalę,  powinien był być ujęty w styczniowej wersji ustawy. Udział w całym projekcie NBP był również oczywisty. Zresztą NBP nie będzie jedyną instytucją zaangażowaną przy realizacji ustawy w obecnej wersji i jej skutków. Traktowanie udziału NBP jako nowości i przejaw szukania kompromisu jest po prostu śmieszne. Przy takiej skali kosztów dla banków, udział NBP (lub gotowość do operacji wspierających sektor bankowy i procesu kredytowego) był oczywisty od początku.

Prezydent i PiS stali się ofiarami własnej obietnicy i jej hojności i nie wiedzą co z tym począć. Teraz PiS ma pełnię władzy i tylko PiS jest odpowiedzialny z realizację obietnic dla frankowiczów. Formalnie ustawie patronuje prezydent, ale jej realizacja i łagodzenie skutków dla sektora bankowego i gospodarki spadnie na rząd i urzędników głównych instytucji finansowych, których pośrednio lub bezpośrednio wskażą politycy PiS (chodzi o szefów NBP i KNF). Gra na deprecjonowanie KNF niewiele da. Raczej jest przejawem braku jednoznacznego pomysłu co dalej robić z ustawą frankową w jej obecnej wersji.

Prezydent na razie nie chce ustąpić w kwestii skali pomocy dla frankowiczów. To potwierdza kontynuowanie procesu przeciągania konsultacji ws ustawy. W najbliższych miesiącach będziemy świadkami udawanego procesu konsultacji i wypracowywania jakiegoś kompromisu. W końcu jednak trzeba będzie podać opinii społecznej koszty operacji i jej skutki dla systemu bankowego.

Moim zdaniem ktoś w końcu powinien zmusić prezydenta do wyjaśnienia dlaczego jest tak hojny dla frankowiczów. Ustawa w obecnym brzmieniu jest po prostu niemoralna. Niemal całkowicie znosi skutki dawnej decyzji frankowiczów. Każdy ma prawo nie czytać podpisywanych umów i nie rozumieć ryzyka jakie podejmuje, ale ludzie powinni wtedy ponosić jakąś odpowiedzialność za negatywne skutki swoich poczynań ekonomicznych. Na razie prezydent unika szerszej dyskusji na ten temat.

Ustawa w obecnym kształcie będzie też budziła wcześniej czy później spory w rządzie, ponieważ jej skutki utrudniają realizacje tzw. planu rozwojowego Morawieckiego, który z olbrzymią pompą prezentował rząd.

Pod ogromnym znakiem zapytania stoi rola NBP w całym procesie. Pytań jest tak wiele, że nie wiadomo od którego zacząć.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

2015. Branże lepsze i gorsze oraz mały bohater.

Opublikowane niedawno dane GUS (Biuletyn Statystyczny)
pozwalają scharakteryzować, które z branż ciągnęły naszą gospodarkę w górę w
ubiegłym roku. Przypomnę, że w 2015 r. PKB wzrósł o 3,6%, czyli niemal o tyle
samo co w 2014 r. Wzrost na tym poziomie pozwala zapanować nad finansami
publicznymi, zmniejszać bezrobocie czy zachęcić przedsiębiorców do powolnego zwiększania
nakładów inwestycyjnych.  

Przychody przedsiębiorstw ogółem wzrosły skromnie, bo tylko
3,6%. Wynik pewnie byłby o 2 a może i 3 pkt. proc. lepszy gdyby nie górnictwo,
sektor produkcji koksu i przetwórstwa ropy naftowej. Do tego dochodzi dość
niska dynamika wzrostu produkcji budowlanej (ledwie 1,2% yoy) i niewielki
spadek w przetwórstwie żywności. Te dwa sektory to ok. 10% przychodów ze sprzedaży
przedsiębiorstw (z pominięciem rolnictwa i sektora finansowego). Obecna
sytuacja budownictwa może nie jest na miarę marzeń, ale i nie jest powodem do
zmartwień. W przypadku sektora spożywczego, głównym powodem braku wzrostu
przychodów w 2015 r. były: deflacja i naturalna – doskwierająca od lat –
bariera popytu. W tym ostatnim przypadku to w końcu naturalne zjawisko. Nie
jesteśmy w stanie jeść więcej, a popyt na produkty wysokomarżowe i wysoko
przetworzone rośnie dość powoli.

Liderami wzrostu przychodów, którzy przyczynili się do
wzrostu ogółem byli: producenci urządzeń elektrycznych, sektor motoryzacyjny,
handel detaliczny oraz sprzedaż pojazdów samochodowych i części, sektor
tekstylny, sektor gumowy i chemia. Na uwagę zasługuję też: transport i telekomunikacja.
Małym bohaterem naszej gospodarki jest
sektor wyrobów skórzanych.
Udział sektora w przychodach ogółem
przedsiębiorstw to ledwie 0,1%, ale to jedna z dynamiczniejszych branż. Średni
wzrost przychodów w minionych trzech latach, to niemal 10% rocznie. Niemal
identycznie rocznie jeden z naszych czołowych eksportowych sektorów, czyli
produkcja mebli.

Pod względem osiąganych wyników finansowych pojawia się
większość z wymienionych wyżej sektorów gospodarki, ale jest i kilka
ciekawostek. Z roku na roku poprawia się wynik sektora napojów i to mimo braku
specjalnych sukcesów w sprzedaży. Rent. przychodów netto to ponad 7% w 2015 r. Nieco
lepsze wyniki notowały: sektor skórzany, przetwórstwo drewna i produkcja
papieru oraz szeroko rozumiana chemia (oprócz koksu i produkcji paliw
płynnych). Wyniki z przedziału 3,8% do 7,2% odnotowały sektory maszynowe i
technologiczne (od produkcji metali po maszyny i samochody). Wynik tych
ostatnich szczególnie cieszy, ponieważ nie zawszy był skorelowany ze wzrostem
przychodów.

Analiza zmian przychodów i rentowności prowadzi do wniosku że
– mimo oczywistych powodów do zadowolenia – nie odnotowaliśmy swego rodzaju
eksplozji wyników jakie zdarzają się niektórym sektorom w okresach dynamicznego
wzrostu gospodarczego. To naturalne, bo mówimy o wzroście PKB na poziomie 3,5%,
spadku cen (ujemna dynamika PPI) i dość przeciętnych tempie wzrostu
gospodarczego w naszym otoczeniu gospodarczym. W takich okolicznościach
osiągnięte przez większość sektorów wyniki gospodarcze należy ocenić jako
naprawdę satysfakcjonujące.

Rok 2015 r. był drugim z rzędu rokiem wyraźnego wzrostu
nakładów inwestycyjnych. W 2014 nakłady wzrosły niemal o 20%, co częściowo było
tzw. efektem bazy. W 2015 roku to już tylko 13,4%. Oceniając ubiegłoroczny
rezultat na tle dziesięciu lat wcześniejszych, można powiedzieć, że 13,4% to
wynik umiarkowanie dobry. Liderami wzrostu inwestycji były sektory: przetwórstwa
tytoniu, przetwórstwa drewna, chemiczne (w tym farmaceutyka), środków
transportu (m.in. motoryzacja), energetyczny i transportu. Nasz malutki
bohater, sektor skórzany, ostro przystąpił do inwestowania już w 2014 r.

Skupiłem się powyżej na wskazaniu liderów w poszczególnych
dyscyplinach. Nie znaczy to, że pozostałe sektory były radykalnie gorsze. Na
ogół odnotowywały wyniki przyzwoite lub nie budzące poważniejszych obaw.
Praktycznie, co warto podkreślić, poza małymi wyjątkami nie ma w 2015 sektorów
które ciągnęły gospodarkę w dół. Te wyjątki to oczywiście górnictwo węgla
kamiennego i sektor paliwowy. Przy czym w tym drugim przypadku należy pamiętać
że sektor obejmuje koksownictwo i producentów paliw, czyli podsektory bardzo
się od siebie różniące przedmiotem działalności oraz skalą i czasem wystąpienia
problemów.

Do poprawy wyników przedsiębiorstw niefinansowych przyczynił
się również eksport. Od 4-5 lat polski eksport (w eur) rośnie rocznie  w przedziale od 5% do 10%. W 2015 r. po raz
pierwszy odnotowaliśmy nadwyżkę w wymianie handlowej co jest niemałym sukcesem.
Nadal rośnie dodatni bilans wymiany w produktach rolno-spożywczych. W ubiegłych
roku spadł import niektórych chemikaliów oraz utrzymał się dobry wynik (saldo)
pozostałych wyrobów przemysłowych w tym maszyn i urządzeń.  

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Dodaj komentarz

Program 500 plus, programem promocji oszczędzania?

 

W marcu w mediach zaczęła krążyć informacja o zaproponowaniu beneficjentom programu 500 plus dedykowanych dla nich obligacji. W minionym tygodniu przedstawiciele Ministerstwa Finansów potwierdzili tą informację. Na razie pomysł jest w fazie koncepcyjnej i niewiele o nim wiadomo. Można sobie co nieco wyobrazić w oparciu o to co wiemy o programie 500 plus, jego finansowaniu oraz rynku obligacji detalicznych.  Pomysł proponowania obligacji zamiast gotówki (lub przelewu) wzbudza sporo pytań i kontrowersji. Tym bardziej, że obawiam się iż idea obligacji 500 plus ma przykryć mankamenty tego programu i jego konsekwencji dla budżetu państwa. Krótko mówiąc, propozycja jest nieco dziwna. Jak rozumiem beneficjenci programu mają dostać alternatywę: kasa lub obligacje. Oczywiście będzie zapewne można wybrać proporcje w jakich beneficjenci będą chcieli otrzymać świadczenie.

Pierwotnie program 500 plus miał być przeznaczony na wsparcie rodzin, m.in. w kontekście demograficznym. Krytycy programu zwracali uwagę, że zasady przyznawania świadczeń spowodują iż pieniądze popłyną również do rodzin w dobrej i bardzo dobrej kondycji ekonomicznej. Biorąc pod uwagę ograniczenia programu (m.in. na drugie dziecko i do 18 roku życia), rozdawnictwo pieniędzy rodzinom w lepszej kondycji ekonomicznej wydawało się  nieracjonalne. Pomysł z obligacjami to ni mnie ni więcej jak przyznanie, że część rodzin dostała pieniądze niepotrzebnie. Obligacje nie są też odpowiedzią na zarzut o niskie kryterium wiekowe (18 lat), kiedy dziecko przestaje być „liczone” do programu. Może lepiej byłoby podnieść kryterium wiekowe zamiast dać możliwość przenoszenia wypłaty o kilka lat.

Nie ma co ukrywać, że za pomysłem z obligacjami kryje się polityka i sytuacja finansów publicznych. Dla budżetu emisja obligacji oznacza przesunięcie wypłaty świadczenia na kolejne lata. W tym roku program 500 plus pochłonie 17 mld i 22 mld w kolejnym. Program nie ma zapewnionego finansowania stąd w interesie rządu jest przesunięcie wypłat w jak największym stopniu na kolejne lata, bo to zmniejszy bieżące obciążenie budżetu. Tylko czy w kolejnych latach będzie lepiej? Wątpię, bo rząd zamierza funkcjonować w średnim terminie przy deficycie finansów publicznych 3% (do PKB).

W obronie pomysłu emisji obligacji 500 plus pada argument: wspieranie oszczędzania. Dla mnie to niezrozumiałe, bo wszelkie świadczenia państwowe powinny być obliczane na obsługę bieżących potrzeb dla jakich dedykowany jest dany program. Równie dobrze można podnieść 2-3 krotnie świadczenia z zakresu pomocy społecznej i od razu próbować ściągać je z rynku kusząc korzystnym oprocentowaniem. Nie sądzę, by celem państwa było wpieranie oszczędzania u osób zamożniejszych poprzez uprzednie rozdawnictwo pieniędzy i emisję obligacji na korzystnych warunkach. Byłoby to niebywałe kuriozum.

Pomysł na obligacje dla beneficjentów programu 500 plus przewiduje emisję specjalnych obligacji dla beneficjentów programu. Szczegóły na razie nie są znane. Jak rozumiem, musiałoby to być warunki lepsze od obecnie dostępnych dla przeciętnego obywatela (dane w tabeli). Obecnie dostępne obligacje detaliczne może nie porywają oprocentowaniem, ale oferta jest lepsza od większości lokat bankowych. Korzystniejsze oprocentowanie to nic innego jak podniesienie kosztów programu 500 plus, co stawia pytanie o sens takiej inicjatywy i rzeczywiste intencje pomysłodawców. Obligacje detaliczne, jak każde inne, będą musiały pozostać zbywalne na rynku wtórnym. Zbywanie obligacji 500 plus na rynku wtórnym, przy ich pierwotnie korzystnym oprocentowaniu, będzie pozwalało na uzyskiwanie wyjątkowo korzystnej stopy zwrotu.

Trudno powiedzieć jaka część świadczeń może być przyjęta w obligacjach. W ujęciu całorocznym, koszt programu może sięgnąć 22 mld zł. Może MF ściągnie z tego kilkaset mln zł w obligacjach, a może 1,5 mld. Trudno mi sobie wyobrazić większą kwotę. Wiele zależy od konstrukcji obligacji. Paradoks polega na tym, że im większa kwotę obligacji beneficjenci przyjmą, tym większą porażkę programu 500 plus będzie to oznaczało. Bo wtedy dowiemy się jaka część była rozdawana niepotrzebnie i/lub nietrafnie. Z całą pewnością program ma zbyt duży rozmach, ale nadwyżki Polacy w większości przetrzymają w lokatach bankowych. Jak na razie wciąż preferujemy krótkoterminowe formy oszczędzania.

Moim zdaniem idea z obligacjami, tylko potwierdza że rząd ma świadomość skutków programu 500 plus dla finansów publicznych i niemałe obawy z tym związane. Publicznie, ze względów wizerunkowych, nikt tego nie chce przyznać. Pomysł z obligacjami może dać krótkotrwałe  wytchnienie. Co do zasady obligacje powiększą koszt programu, a korzystniejsza ich konstrukcja (w tym oprocentowanie) tylko powiększy jego niesprawiedliwość.

Uderza desperacja z jaką rząd chciałby przesunąć w czasie wypłatę budżetowych pieniędzy. Formalnie przecież, Polacy mają szereg możliwości lokowanie nadwyżek finansowych. W tym obligacje. Zastanawia więc pomysł konstruowania dedykowanych obligacji, dla beneficjentów programu 500 plus. A łatwo nie będzie, bo już wiele instytucji finansowych poprawia, lub zapowiada że poprawi, ofertę pod falę pieniędzy jaka zacznie pojawiać się na rynku.

Zalet programu widzę niewiele. Gdyby przyjąć rządowy punkt widzenia, im więcej rodzin wybierze obligacje tym mniejszy będzie bieżący deficyt budżetowy. Dla obecnego rządu, każdy mld zł wydatków przeniesiony na koleje lata to sukces. Formalnie obligacje, w zależności od ich ostatecznej konstrukcji, mogą pozwolić rodzicom przesunąć wypłatę części świadczeń z okresu sprzed ukończenia 18 lat przez dziecko na lata kolejne gdy dziecko nadal będzie wymagało nakładów. Z tym że ten efekt można było rozwiązać poprzez modyfikację programu. Swego rodzaju „zaletą” jest też to, iż sama fakt powstania idei dedykowanych obligacji potwierdza że gdzieś tam ktoś jednak ma świadomość napięć jakie wywołują próby realizacji wyborczych obietnic.

Wątpię by dedykowane specjalne obligacje odniosły jakiś spektakularny sukces. Zdecydowanie lepszym rozwiązaniem byłaby modyfikacja programu 500 plus i jego ograniczenie.

 

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Stabilny i zrównoważony wzrost gospodarczy.

2016_03_02_dynamika_PKB

Wzrost PKB po IV kwartale można śmiało określić jako satysfakcjonujący. W IV kw gospodarka urosła yoy o 3,9%, a w całym ubiegłym roku o 3,6%.

Po rozbudzeniu ambicji gospodarczych przez ministra Morawieckiego w obszarze inwestycji, osiągnięty wynik w tym obszarze w IV kw i całym 2015 r. zdaje się być rozczarowujący. Pozornie. W IV kw nakłady brutto na środki trwałe wzrosły o niemal 5%, czyli w stopniu niewiele lepszym niż w III kw. Wskazanie dla całego roku to 6,8% wzrostu nakładów. Tak więc mimo dość dobrym warunków gospodarczych, przedsiębiorcy nie palą się do nadmiernego inwestowania. Są dość ostrożni. Być może nie są pewni sytuacji krajowej i w UE w dłuższej perspektywie. Nie uważam jednak by poziom nakładów był zły, czy też miał budzić zmartwienie. W relacji do PKB, poziom nakładów bardzo powoli rośnie. Z 19% na początku 2014 r. osiągnął 20,1% w 2015 r. To w zasadzie wartość średnia dla krajów UE. Parę innych krajów z naszej części Europy ma podobny wzrost PKB jak my, lub nieco niższy, przy większym o 1-2 pkt. proc. udziale inwestycji w PKB. Nie zamierzam oczywiście sugerować że poziom inwestycji jest ok. Większa dynamika inwestycji i udział w PKB byłyby jak najbardziej pożądane, ale najwyraźniej przedsiębiorcy nie ruszą szerszym frontem z inwestycjami dopóki nie upewnią się, że gospodarka przyśpieszy.

W strukturze przyrostu PKB w 2015 r. inwestycje odpowiadają za ponad 30% tegoż wzrostu. A to już jest wynik bardzo ładny.

Stale rośnie spożycie gospodarstw domowych. Dynamika 3,1% yoy za IV kw i 3,1% za cały 2015 r. to wartości na średnim poziomie dla ostatnich piętnastu lat. Tak więc to wynik dobry, ale i – co trzeba podkreślić – stabilny od kilku kwartałów, co jest niezwykle istotne dla wszystkich uczestników gospodarki wolnorynkowej.

W rachunku PKB udział spożycia gosp. dom. bardzo powoli spada ( 58% w 2015 r.). Przy czym nie ma powodów do zaniepokojenia. Należymy w UE do państw o relatywnie znacznym udziale spożycia w PKB. Spadek w rachunku struktury, to naturalna konsekwencja powolnej poprawy w inwestycjach i wymianie międzynarodowej.

No i na koniec wyniki wymiany handlowej. To od lat jeden w powodów do dumy. Jeszcze 20 lat temu udział eksportu w relacji do PKB to 23%. Wskaźnik powoli rósł, ale z chwilą wejścia do UE wzrost nabrał mocniejszego tempa. Teraz udział eksportu w PKB to już niemal 50%. I właśnie dobry wynik PKB w IV kw w znacznym stopniu zawdzięczamy korzystnej różnicy w wymianie handlowej  między IV kw 2015 w IV kw 2014 r. Poprawa salda obrotów zagranicznych przyczyniła się aż w 40% do przyrostu PKB w całym ubiegłym roku. Pomogły nam trzy czynniki: przyzwoity wzrost gospodarczy w UE, skuteczność polskich przedsiębiorców i słabnący złoty.

Ubiegły rok należy zaliczyć do udanych dla polskiej gospodarki. Gospodarka rozwijała się w sposób dość zrównoważony i stabilny. Pozostaje sobie tylko życzyć przynajmniej takiego wzrostu gospodarczego na kolejne lata.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Pułapka średniego wzrostu.

Nasza najnowsza historia gospodarcza, to temat na grubą książkę. Zapewne ciekawym rozdziałem byłyby również ekonomiczne terminy czy modne hasła używane do określania problemów, dumy z osiągnięć czy ambicji. Całkiem niedawnym przebojem była jeszcze  „zielona wyspa”. Teraz coraz częściej wymieniany termin to „pułapka średniego wzrostu”. Co oznacza ten termin? To przejaw obawy, ale i narodowej ambicji. „Pułapka średniego wzrostu” jest już terminem na tyle często powtarzanym w debacie ekonomistów i polityków, że i w planie ministra Mateusza Morawieckiego termin ten jest punktem odniesienia. „Pułapka średniego wzrostu” to coś od czego mamy uciekać.

Geneza „pułapki”. W zależności od tego jak daleko sięgniemy, wyliczenia średniej dynamiki PKB dają wskazania od 3,5% do 4,0%. Średnia z dziesięciu ostatnich lat, to ok. 3,8%. Ostatnio zaś zaczynamy się przyzwyczajać do „okrągłej” wartości 3,5% rocznego tempa wzrostu PKB w Polsce.  W latach 2014, 2015 takie właśnie mniej więcej mieliśmy tempo wzrostu. Wokół tego poziomu też oscylują prognozy średnioterminowe dla Polski. Żyjemy więc w świecie „trzy i pół”. To zaczęło rodzić obawy, ale i pytania, czy Polska zdana jest już tylko na średni wzrost i czy słusznym terminem jest słowo „pułapka”.  Jako jedną z głównych przyczyn utrzymywania się Polski na średnim poziomie wzrostu podaje się (rzekome) oparcie modelu gospodarczego na taniej sile roboczej, słabe tempo innowacyjności, uzależnienie od inwestycji zagranicznych itp. Diagnoza zawarta w ostatnim zdaniu nie jest moim zdaniem zgodna z prawdą, co nie zmienia faktu że jest niestety dość popularna. Przechodzimy powoli i naturalnie wszystkie etapy rozwoju, które pozwalają nam skracać dystans do krajów rozwiniętych. Długo to jeszcze potrwa. Ale też z niskiego pułapu zaczynaliśmy.

Ja terminu „pułapki” nie używam w odniesieniu do polskiej gospodarki, więc nie muszę się z niego tłumaczyć. Tłumaczyć się powinni ekonomiści i politycy którzy operują nim w kategorii zagrożenia i konieczności podjęcia działań na rzecz podniesienia tempa wzrostu gospodarczego. Skoro ten termin jest niemal poniżej naszej godności i ambicji, to co zrobić by było lepiej, tzn. szybciej. Jak na razie grono ekonomistów i polityków z nurtu ambitnych nie daje jednoznacznej odpowiedzi. Rozczarowanie średnim tempem wzrostu na przestrzeni minionych lat najczęściej wyrażali ekonomiści liberalni. Twierdzili, że warunkiem wejścia na większe obroty jest – w dużym uproszczeniu – liberalizacja gospodarki i zmniejszenie obciążeń podatkowych. Wśród ekonomistów lewicujących (przepraszam za kolejne uproszczenie), pojawiały się terminy: świadoma polityka gospodarza państwa, industrializacja itd.

A czy średni poziom wzrostu gospodarczego w okolicach 3,5% jest zły? To tylko, bynajmniej nie prowokacyjne, pytanie. Warto je sobie zadać, zanim się wszyscy nakręcimy i za kilka lat będziemy szukać winnych rozbudzeniu niespełnionych nadziei. Rozwój jak Irlandia też już kiedyś obiecywano.

Wbrew pozorom wzrost w przedziale 3%-4% PKB jest dość satysfakcjonujący dla Polski. W takim warunkach można odzyskać panowanie nad nadmiernym deficytem finansów publicznych i funkcjonować na bezpiecznym jego poziomie. Spada powoli bezrobocie oraz można prowadzić stabilną i w miarę aktywną politykę społeczno-gospodarczą.

Trudno mi tez odpowiedzieć na pytanie w oparciu o co część polityków i ekonomistów opiera rozbudzane nadzieje. Nasza gospodarka wchodziła na wyższe obroty w zasadzie tylko podczas dobrej koniunktury w otoczeniu gospodarczym. Tylko w dwóch okresach nasza gospodarka rozwijała się w tempie powyżej 5% PKB. To były lata 1994-1998 i 2004-2008. Sięgneliśmy poziomu 5% „na chwilę” w roku 2011. Trzeba dodać, że w pierwszym z wymienionych okresów (lata 90-te) pomógł nam start z niskiego poziomu, a w drugim – wejście do UE. Do tej pory dynamikę PKB 6%-7% osiągaliśmy na krótko i tylko w okresie koniunktury gospodarczej przynajmniej w Europie. Nasze tempo PKB jest średnio o 2,0-2,5 pkt procentowe wyższe niż krajów rozwiniętych. W okresach boomu gospodarczego ta różnica wyraźnie przekracza 3 pkt. proc. (na krótko sięga 4 pkt. proc.).

Powodów do rozbudzania nadmiernych ambicji nie daje też porównanie z innymi krajami. W tym z krajami byłego bloku wschodniego. Porównanie Polski z krajami tej grupy lokuje nas (średnie tempo PKB dla okresu 20 i 15 lat) w czołówce.  W latach 90-tych niezwykle dynamicznie rozwijały się np. Łotwa i Estonia. Niemniej to już melodia przeszłości. To dość małe kraje których gospodarki nie za bardzo nadają się do porównań z gospodarkami większych krajów. Zresztą, to inna cechą małych krajów, widać u nich łatwość odnotowywania skrajnych wskazań. Załamanie gospodarcze obydwu z wymienionych w 2008 i 2009 spowodowało spadek PKB o kilkanaście procent u każdego z nich (wynik łączny dla dwóch lat).

Nie mamy się czego wstydzić i przy porównaniu z Irlandią czy Koreą Płd. Były czasy gdy obydwa te kraje stawialiśmy sobie jako punkt odniesienia. Jednak czasy gdy te gospodarki pędziły w tempie 8%-10% PKB są już dość odległe i miały miejsce w warunkach nieprzystających do naszych.

Pozostaje oczywiście porównanie z Chinami czy Indiami, ale jak rozumiem, odwoływanie się do tych wzorców wzrostu gospodarczego w ogóle nie ma sensu oraz byłoby w Polsce trudne do zaakceptowania przez społeczeństwo.  Inna rzecz, że kraje te startowały z niebywale niskiego poziomu rozwoju gospodarczego.

Jakby to nie zabrzmiało dziwnie, przedłużony wzrost gospodarczy na bardzo wysokich obrotach (czytaj : wysokim tempie PKB) bywa też …szkodliwy, szczególnie gdyby miał być kreowany popytem przez cały okres lub jego końcowej fazie. Gospodarka potrafi w ciągu kilka lat funkcjonowania na wysokim biegu wejść w stan przegrzania. W takim sytuacjach zejście do poziomu wzrostu 2%-3% rodzi już napięcia społeczne.

Jak widać z tła na jakim osadziłem Polskę, obecne tempo PKB dla Polski na tle perspektyw światowych, nie jest takie złe jakby się pozornie wydawało. I z cała pewnością nie jest to pułapka lub nie musi być. Czy Polską gospodarkę stać na szybsze tempo? Owszem, a przynajmniej jestem w stanie sobie wyobrazić okoliczności w jakich może się to stać. Podniesie średniego tempa wzrostu z 3,5% do 4,5% (przy tempie PKB w UE jak obecne) jest teoretycznie do osiągnięcia. Nie ma co jednak ukrywać, że jeśli chodzi o receptę na sukces, to więcej racji jest po stronie ekonomistów liberalnych. Powiedziałbym tak: 60-65% racji dla liberałów, 40%-35% dla ekonomistów lewicowych. Racje pierwszych to: relatywnie niskie podatki i koszty pracy. Racje drugich: redystrybucja dochodu narodowego i udział sektora publicznego w procesie rozwoju gospodarczego. Obydwie grupy łączy wsparcie finansowe (np. bodźce podatkowe) dla podmiotów gospodarczych.

Nie odbieram szczerości i wiary ministrowi Morawieckiemu w dążeniu do wyrwaniu nas z tzw. „pułapki średniego wzrostu”. Obawiam się, że jego największym wyzwaniem będzie polityka rządu, którego jest ministrem. Realizacja obietnic wyborczych na pewno nie ułatwia w dłuższym terminie wejście gospodarki na wyższe obroty i ich utrzymanie. Rząd forsuje szeroki program społeczny finansowany głównie długiem publicznym, co tylko zmniejsza możliwości manewru ministra Morawieckiego. Podobnie z prezydencką ustawą dla frankowiczów. W obydwu przypadkach minister Morawiecki delikatnie wyraził już swoją dezaprobatę.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Ryszarda Bugaja spóźnione żale.

Ryszard Bugaj ogłosił, że odchodzi z Narodowej Rady Rozwoju (NRR) przy prezydencie. Zanim pozwolę sobie na ocenę uzasadnienia decyzji, zacznę od laurki pod adresem prof. Ryszarda Bugaja. R.Bugaj to jeden z niewielu ekonomistów wolnorynkowych o tzw. lewicowym odcieniu, którzy potrafią ciekawie uzasadnić swoje poglądy lub ich większość. Zwracam na to uwagę, ponieważ komentatorzy i ekonomiści o odcieniu lewicowym nazbyt często przybierają nie tyle postawę lewicową, co raczej jej karykaturalną postać.  Czasami poglądy i dokonywane wybory  R.Bugaja odbierałem jako formę przekory w sporze z ekonomistami wolnorynkowymi tzw. środka lub liberalnymi. Czasami profesor zdawał się nie akceptować tego że gospodarka – czy ekonomia w ogóle – narzuca nam pewne ograniczenia  w prowadzeniu polityki społecznej.  Być może źle się stało, że profesor kojarzony z tzw. łagodniejszą twarzą wolnego rynku, nie współpracuje szerzej z żadną  z lewicowych partii. Partie lewicowe powinny być żywo zainteresowane nawiązaniem z nim współpracy. Z całą pewnością byłoby to z korzyścią dla polskiej lewicy, która miewa skłonność do populizmu. Koniec laurki.

Doceniam fakt, że R.Bugaj upublicznił swoje odejście z NRR, być dać wyraz sprzeciwu wobec zmian jakie zachodzą w obszarach polityki, gospodarki i prawa i mają pełne przyzwolenie prezydenta. Nie zmienia to jednak faktu, że list do prezydenta jest również próbą neutralizacji ewentualnych pytań (i zarzutów) do prof. Bugaja  o jego poglądy  i o to czy odpowiada mu firmowanie swoim nazwiskiem obecnych zmian również w obszarze gospodarki. Moim zdaniem – przekora R.Bugaja – zawiodła go w miejsce, z którego musiał się w końcu wycofać nadając temu, przed opinię publiczną, formę protestu. Spore wątpliwości budzi też rozkład akcentów w uzasadnieniu rezygnacji.

NRR to 10 zespołów tematycznych przy prezydencie, z czego jeden obejmuje problematykę gospodarczą. Prezydent w kampanii deklarował, że będzie się opierał na głosie naukowców i autorytetów. Biorąc pod uwagę to co deklarował w obszarze  społeczno-gospodarczym w okresie kampanii , nie miałem najmniejszych wątpliwości że tak nie będzie lub że prezydent będzie udawał że korzysta z autorytetów. Niestety sprawdził się ten gorszy wariant. Już sam fakt podjęcia współpracy rodzi pytanie czy ekonomiści zasiadający w NRR (w tym i R.Bugaj) akceptowali przekaz społeczno-gospodarczy A.Dudy z okresu kampanii wyborczej. Pozostawię to na razie bez oceny.

Ryszard Bugaj jest ekonomistą, ale jako główną przyczynę odejścia podał działania prezydenta i PiS w obszarze mediów, prawa (m.ni. spór o TK), służby cywilnej itd. Ta grupa powodów nic nie tłumaczy, a wręcz rodzi pytanie: dlaczego R.Bugaj tak długo zwlekał z odejściem. Skandaliczny spór wokół TK, i fatalna w nim rola prezydenta,  zaczął się na przełomie listopada i grudnia ubiegłego roku. Tymczasem R.Bugaj potrzebował aż dwóch miesięcy, by dać wyraz swojej dezaprobacie. Wiele innych autorytetów zrobiło to niemal natychmiast. Jest mi niezręcznie komentować tego typu postawy, ale wejście w skład zespołu ekonomicznego NRR przy obecnym prezydencie było swego rodzaju deklaracją sporego zaufania wobec prezydenta oraz wyjątkową tolerancją na ekonomiczny populizm z którego obecny prezydent obficie korzystał w swojej kampanii wyborczej.

Ekonomiczna część uzasadnienia odejścia z NRR moim zdaniem nie do końca szczerze oddaje prawdziwe powody odejścia  A już na pewno jest próbą ukrycia naiwności i nietrafnie lokowanego zaufania i nadziei jakimi R.Bugaj się kierował.

R.Bugaj podaje, że podjął współpracę z prezydentem m.in. w nadziei na  prowadzenie innej polityki społeczno-gospodarczej przez rząd PiS. Innej (znaczy się lepszej) od tej z dwóch kadencji rządu PO-PSL. Moim zdaniem krytyczna ocena polityki gospodarczej poprzedniej koalicji jest nieuzasadniona w dużym stopniu i warto byłoby poznać dokładniej jej uzasadnienie, ale każdy ma oczywiście prawo do własnych poglądów.

Pretensje R.Bugaja jakoby nie doczekał się programu rządu są niezrozumiałe. PiS od pierwszych dni rządzenia nie ukrywał intencji i tego że będzie na siłę wcielał w życie swoje postulaty wyborcze i faktycznie zaczął to robić ku zdziwieniu ekonomistów. Ekonomiści nie mieli problemu z rozkładem ryzyk, celów i intencji obecnego rządu. Dlaczego miał je R.Bugaj… nie mam zielone pojęcia. Ponadto poznaliśmy cele rządu wyrażone przez premier Szydło w expose.

R.Bugaj wyraża rozczarowanie, że prezydent nie korzystał z rad ekonomistów NRR. Biorąc pod uwagę wyrażane poglądy prezydenta w kampanii prezydenckiej i później,  nie pozostawiały złudzeń, że NRR – przynajmniej w jej części ekonomicznej – będzie tylko i wyłącznie przysłowiowym kwiatkiem do kożucha. Prezydent chciał pokazać, że wielu ekonomistów spoza kręgu PiS chce z nim współpracować i mu się to udało. Przynajmniej na pewien czas. Ryszard Bugaj powinien był ostro protestować gdy krótko przed wyborami parlamentarnymi prezydent cynicznie zagrał ustawą o obniżeniu wieku emerytalnego. Potem było już tylko gorzej. Prezydent akceptował podpisami lub werbalnie wszelkie rządowe pomysły.  Demonstracyjne milczenie prezydenta w wielu przypadkach też jest wielce wymowne. Od siebie dorzucił obniżenie wieku emerytalnego, obniżenie kwoty wolnej od podatku (PIT) i niepoważną ustawę dla frankowiczów.  W przypadku wyliczeń skutków obniżenia wieku, pracownicy prezydenta popełnili dziecinny błąd rachunkowy, który tylko potwierdzał że poprawka była pisana na kolanie. Pomysł dot. kwoty wolnej jest również niedopracowany. Nie wspomnę już o ustawie dla frankowiczów. Prezydent oszacowanie skutków tej ustawy przerzucił na KNF i inne instytucje opiniujące, by na nie przerzucić moralną odpowiedzialność na korektę tej ustawy.  Pomijam już to że ta ustawa jest po prostu niemoralna. Ja ciekaw jestem opinii R.Bugaja do tej ustawi i szacunku konsekwencji jej wejścia w życie.

Prezydent mógł stworzyć wokół siebie centrum myśli społeczno-ekonomicznej, co zresztą deklarował w wyborach. Nie zrobił tego i w rzeczywistości nigdy nie był tym zainteresowany. Jak na razie wystarcza mu rola biernego wykonawcy polityki ‘gospodarczej’ PiS i nawet nie próbuje udawać że jest inaczej.

Ja oczekiwałbym od R.Bugaja nie tyle demonstracji, które mają go ratować w oczach opinii publicznej, co zaprezentowania opinii na temat rządowych pomysłów które mimowolnie firmował swoim nazwiskiem przez  kilka miesięcy. To co robi prezydent i rząd to banalna i rozdęta do niebezpiecznych rozmiarów lewicowość, która będzie wymagała korekty. Czy Ryszard Bugaj taką lewicowość wspiera??

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz