Zimowa olimpiada w Zakopanem?

Realizacja każdej szczytnej idei staje w konfrontacji z ekonomią, rachunkiem zysków i strat. Od tego uciec się nie da. Nawet gdybyśmy uciekali, to i tak pojawiają się koszty. A im większe są koszty tym bardziej staje przed nami pytanie: co z tego będziemy mieli? Jakie korzyści ? Już tylko na poziomie dyskusji o kosztach, pojawia się pytanie  czy lepszych efektów nie osiągniemy lokując pieniądze w co innego lub chociażby w to w co lokowane są już obecnie. By uciec przed rachunkiem ekonomicznym i zawstydzić oponentów, twórcy idei nadużywają słów: wyzwanie, wizja, rozwój, projekt, promocja kraju i regionu czy  turystyki. To tak naprawdę tylko różnego typu zaklęcia, które mają zniechęcić do rzetelnej dyskusji i rachunku ekonomicznego. Dwa ostatnie zdania sprowadzają moje rozważania powoli do tematu bieżącego wpisu, czyli idei organizowania zimowej olimpiady w Zakopanem i kilku innych miastach, w tym na Słowacji. Nie zalecam uleganiu wskazanym wyżej słowom jak. .. wizja, wyzwanie…., bo pomiędzy wizją a zwykłym lobbingiem, granica jest bardzo cienka.

Co mnie tknęło? Natknąłem się w Gazecie Wyborczej z 21 grudnia na artykuł „Kraków 2022, czyli sen Jagny Marczułajtis” (str. 24-25). Nazwisko w tytule znanej polskiej snowboardzistki nie oznacza iż to tylko jej wizja. J.Marczułajtis jest tylko jedną z wielu twarzy tego projektu. W artykule została przedstawiona piękna wizja olimpiady zimowej w Polsce (od Katowic, przez Kraków i Zakopane, po słowacki Chopok). Tuż obok dobry komentarz Klausa Bachmanna, którzy sprowadza to wszystko na ziemię. Sam artykuł prezentujący wielką wizję, ma tą zaletę, że niechcący wskazuje słabe strony idei. Trzeba przyznać, że pomysłodawcy są wizjonerami szerokiego formatu. Ich wizja kosztowałaby, bagatela, ok. 5 mld zł.  Tyle mniej więcej wg pomysłodawców kosztowała organizacja poprzednich zimowych olimpiad.

Co nas pcha do tego typu pomysłów? Promocja kraju, regionu? Mam sporo wątpliwości czy organizacja międzynarodowych imprez sportowych przekłada się na poprawę postrzegania kraju i regionu, gdzie impreza się rozgrywała, za granicą. Polska położona jest w Europie i należy do UE. O naszym wizerunku decydują wyniki gospodarcze, politycy, artyści, naukowcy, sportowcy, oferta turystyczna czy promocja za granicą. Ponadto na wizerunek pracuje się latami, a nie jednorazową imprezą przez 3 czy 4 tygodnie. Nie twierdzę, że zimowa olimpiada w Zakopanem nie miałaby żadnego wpływu na wizerunek kraju. Chodzi o koszty takiej promocji. 5 mld zł to wysoce nieefektywna promocja, a nawet po prostu marnowanie pieniędzy. Promotorzy projektu nie muszą się kosztami przejmować. W końcu nie oni płacą a głównie pastwo i MKOl. Państwo wg pomysłodawców miałoby dać 3 mld zł, MKOl 1 mld zł, a zainteresowane jednostki samorządowe … resztę pieniędzy. Reszta to 1 mld zł, rozłożony w czasie i jedynie w przypadku gdyby zapadała decyzja o organizacji.

Na chwilę obecną z punktu widzenia infrastruktury, nie jesteśmy w stanie zawodów rangi olimpiady zorganizować. Część olimpijskich (zimowych) dyscyplin sportowych nie jest w Polsce uprawiana, albo cieszy się niewielką popularnością. Przez dziesięć lat to się radyklanie nie zmieni. Do rozwoju tych dyscyplin i zwiększenia liczby obywateli je uprawiających potrzeba nakładów na infrastrukturę sportową. Obecne polskie zimowe kurorty albo wystarczających pieniędzy nie mają, albo po prostu nie chcą ryzykować. Wiele do życzenia pozostawia infrastruktura transportowa. Co na to pomysłodawcy? Odwracają kolejność i twierdzą, że wpierw infrastruktura i popularyzacja zimowych sportów, a potem sukcesy. Otóż niekoniecznie. Sukcesy polskich skoczków czy Justyny Kowalczyk warunkowane były i są głównie ambicją sportowców i ciężką pracą. Inna rzecz, że sportowcy „zimowi” muszą trenować często poza Polską nie tylko z powodu braku w Polsce odpowiedniej infrastruktury dla olimpijczyków, ale i warunków pogodowych. Zimy w Polsce bywają krótkie i nieprzewidywalne. Zresztą jak wskazuje przykład piłkarzy, nawet kilka dobrych obiektów i ogromna popularność danej dyscypliny sportowej, nie gwarantują sukcesów.

A jaka byłaby przyszłość części obiektów sportowych i powiązanych z nimi (np. zakwaterowanie dla olimpijczyków)? W artykule jest włoski przykład lodowiska, które się stało piłkarskim stadionem, hali sportów zimowych która stała się halą targową czy marketem, no i obiekty zakwaterowania sportowców, przekształcone później w akademiki. Rzeczywiście pomysłowe rozwiązanie …. ale dla gmin w których te obiekty by powstały. A kto utrzyma pozostałe obiekty? Mało to kogo chyba teraz interesuje. Wizjonerzy mają to do siebie, że takimi „przyziemnymi” kwestiami się nie zajmują.

Rozbawił mnie pomysł na słynną zakopiankę. Skoro będzie olimpiada, to budowa infrastruktury (w tym drogowej) stanie się problemem państwa. Wg pomysłodawców, państwo zastosuje specustawę i problem zniknie. Inaczej mówiąc, państwo ma się załatwić problem kilku gmin czy gospodarzy, którzy utrudniają rozbudowę drogowej i innej infrastruktury. Przyznaję, inteligentne (tzw. cwane) rozwiązanie.

Pozostaje jeszcze odpowiedź na pytanie czy organizacja olimpiady przyczynia się do rozwoju turystycznego regionu i popularyzacji sportów zimowych. Jak sądzę, Zakopane i miejscowości  sąsiadujące chyba nie mogą narzekać na turystyczne zainteresowanie. Uważam wręcz, że organizowanie olimpiady to raczej efekt źle zdefiniowanego tzw. targetu. Fakt, że to nie troska pomysłodawców, ale państwa które do tej promocji dołożyłoby najwięcej. Nic lub niewiele za to uzyskując. Zakopane długo włoskich czy austriackich kurortów nie przebije. Na pewno nie warunkami zimowymi, które jak wspomniałem, są bardzo niepewne. Byłem w okresie letnim kilka lat temu w okolicach Zakopanego i jedno z pierwszych wrażeń, to tłok w centrum miasta i okolicznych atrakcjach turystycznych. Kłopoty ze znalezieniem miejsca do parkowania. Zakopane i okolice są skazane na turystyczny sukces. Proponowałbym się skupić na tym co można zaoferować krajowemu turyście. Setki tysięcy zadowolonych turystów, to najlepsza reklama. Ponadto nikt nie broni zakopiańczykom reklamować się za granicą w konkurencyjnych kurortach. Z punktu widzenia rozwoju ekonomicznego i turystycznego regionów, państwo nie ma interesu dokładać do promocji Zakopanego i okolic. Jest wiele innych regionów które potrzebują turystycznej promocji i wsparcia w inwestycjach infrastrukturalnych. Nie chodzi tu już tylko o tereny górskie czy nadmorskie, ale i kawał Polski pomiędzy nimi. No i na zakończenie wspomniana wyżej kwestia popularyzacji sportów zimowych, czy uprawiania sportu generalnie. Dla przyszłości polskiego sportu, lepiej byłoby za te 3 mld zł wybudować setki sportowych obiektów czy szkolnych sal gimnastycznych itd.

Powyższe wynurzenia nie oznaczają, że organizacja wielkich międzynarodowych sportowych zawodów nie ma sensu. Skoro ludzie to lubią i traktują w kategoriach budowania dumy z osiągnięć własnego kraju i ewentualnej promocji, to nie ma co z tym walczyć. Warto jednak spojrzeć na koszty i odpowiedzieć na pytanie co z tego będziemy mieli. A akcja zwolenników zimowej olimpiady w Zakopanem to zwykły regionalny lobbing ubrany w wizjonerski projekt i zaspokojenie narodowej dumy.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Otagowano | Dodaj komentarz

EUROdylemat

W ostatnich dniach powróciliśmy w Polsce do pytania: przyjąć czy nie, euro? Powróciły natychmiast stare podziały i stare argumenty. W dyskusji o euro chyba nie posunęliśmy się dalej niż byliśmy. Polityczne spory, targi i dyskusje w grupie krajów UE, przyczyniły się do pogorszenia wizerunku UE w oczach części społeczeństwa, a szczególnie eurosceptyków.

Sam jestem ….. no właśnie, jako to nazwać? Nie ukrywam, że jestem zwolennikiem idei wspólnej Europy i wspólnej waluty. Euroentuzjasta to może słowo już trochę niemodne, któremu eurosceptycy przylepili negatywny wydźwięk. To ktoś – wg eurosceptyków – kto ślepo i bezkrytycznie wierzy w ideę wspólnej Europy. W takim razie, nazwę się euro realistą i zwolennikiem idei UE. To samo dotyczy przyjęcia wspólnej waluty. Wolałbym jednak by przyjęcie euro nie było wynikiem politycznych tricków, ale wynikało z poparcia większości obywateli. Niestety jak na razie wg sondaży i politycznych sympatii, widać że pomimo iż taka większość istnieje, to nie jest ani silna ani trwała.

O przyjęciu wspólnej waluty rozmawiać trudno. Euro to nie tylko bilans wad i korzyści makroekonomicznych, ale to również kwestia społeczna i polityczna. Dyskusja jest tym trudniejsza, że większość przeciwników przyjęcia euro i generalnie eurosceptyków, stara się raczej straszyć Unią Europejską i wspólną walutą oraz bardzo często kreuje lęki oparte na niewiedzy. Problem z przedstawicielami środowisk eurosceptycznych jest taki, że na ogół unikają oni uczciwej merytorycznej dyskusji o euro oraz świadomie manipulują faktami. Oczywiście można być przeciwko przyjęciu euro. Mamy demokrację i każdy ma prawo do własnego zdania. Od siebie dodam, że Polska może być w UE i nie przyjmować euro (pomijam tutaj nasze zobowiązanie przyjęcia wspólnej waluty, bez podania terminu). Z makroekonomicznego punktu widzenia nie sposób udowodnić, że kraj z UE który nie przyjmie wspólnej waluty skazany jest na porażkę ekonomiczną. Euro jako projekt ekonomiczny oraz polityczny, ma moim zdaniem dodatni bilans ryzyk i korzyści.

Można teoretycznie przyjąć, że społeczeństwo powinno samo powinno dojrzeć do powiedzenia „tak” wspólnej walucie. Można sobie również teoretycznie wyobrazić sytuację, kiedy poziom integracji będzie już tak silny, a wzniecane lęki okażą się nieprawdziwe, że społeczeństwo będzie postrzegało odrębną krajową walutę jako utrudnianie życia. Część przedsiębiorców już doszła do tego etapu. Jednak ryzykiem takiego podejścia jest zorientowanie się już grubo po fakcie, kiedy grupa innych państw będzie w innym miejscu.

Gdy my dyskutujemy kiedy przyjąć euro, Europa doszła do momentu, kiedy zaczęto sobie zadawać pytanie co dalej ze strefą euro? Co dalej z integracją ekonomiczną? Kryzys ekonomiczny i problemy z wypracowaniem kompromisu w sprawie składek na wspólnej kasy i ich dystrybucji pokazują, że ustalanie kompromisu w gronie dwudziestu  kilku państw jest coraz trudniejsze. Tym trudniejsze, że nadal większość z państw członkowskich należących do UE, ma dość – rzekłbym – cwaniackie podejście do idei UE. Liczy się to ile można z UE wyrwać dla siebie w jak najkrótszym terminie. Co ma do tego strefa euro? Przyjęcie wspólnej waluty to kolejny etap ekonomicznej integracji i kraje z tego grona sygnalizują kontynuowanie idei integracji w krajach strefy euro, skoro w szerszym gronie coraz trudniej się podejmuje decyzje. Byłaby to taka unia w unii, która z biegiem czasu mogłaby przejąć ideę integracji i wtedy nasi politycy staną przed poważnym wyborem co dalej?

 

Z makroekonomicznego punktu widzenia można dyskusję o euro sprowadzić do szermierki na makroekonomiczne teorie o zbieżności cykli koniunkturalnych, stopach procentowych, zmianach cen (inflacja), kosztach długu publicznego, inwestycjach zagranicznych czy poziomie przy jakim powinniśmy wymienić złotego na euro. Taka dyskusja o ile jest potrzebna, to mało strawna dla przeciętnego Polaka. Proponuję spojrzeć na przyjęcie euro z innej strony. Nasz lęk przed kolejnym krokiem w integracji wynika po części z tego, iż nie uświadamiamy sobie tego co wokół nas zaszło od 1989 r. a szczególnie od 2004 r. (wejście do UE). Nasza gospodarka pokazała wysoką zdolność adaptacyjną do zmieniających się warunków. Integracja polskiej gospodarki po 1989 i 2004 również był obarczona ryzykiem. I to ryzykiem znacznie większym, niż ewentualne krótkoterminowe ryzyko wynikające z dopasowania się gospodarki do konsekwencji wynikających z przyjęcia nowej waluty.

W niektórych opracowaniach dotyczących konsekwencji integracji podaje się przykład Portugalii, jako przeczący korzyściom z wejścia do UE i przyjęcia euro. To bardzo nieuczciwy wniosek. Wejście do strefy euro to danie komuś szansy. Czy ją wykorzysta czy nie, to już sprawa obywateli i władz danego kraju. Warto przy tej okazji podkreślić, że wejście do UE czy strefy euro nie zdejmuje odpowiedzialności za stan gospodarki z danego kraju i jego władz. Nadal niemal całość decyzji gospodarczych (poza polityką pieniężną) pozostaje w rękach każdego kraju i wybranych demokratycznie władz.

Często wyrażanymi obawami są na przykład: wzrost cen, przeniesienie konsekwencji kryzysów gospodarczych, kontrola wskaźników makroekonomicznych czy budżetu przez jakiegoś super nadzorcę reprezentującego strefę euro czy UE (np. niedawny protest w czasie obrad jednej z komisji sejmowych). Polska już od dawna ponosi konsekwencje zmian cen na rynkach europejskich i światowych. Posiadanie własnej waluty czasami częściowo i krótkoterminowo nas przed tym chroni, a czasami stanowi dopalacz cenowy (o czym się często zapomina). Konsekwencje kryzysów gospodarczych przenoszą się i będą przenosić bez względu na to czy przyjmiemy euro czy nie. W tych przypadkach posiadanie własnej waluty ma tyle samo zalet co i wad. Głównym czynnikiem neutralizującym podatność na kryzysy jest silna i sprawna wolnorynkowa gospodarka z racjonalnym udziałem czynnika państwowego. A odpowiedzialności za naszą gospodarkę nikt z nas nigdy nie zdejmie. Politycy z UE niestety też nie.  Pozostają jeszcze wskaźniki makroekonomiczne wymagane przez UE i w przyszłości jeszcze silniejsza kontrola państw strefy euro (a raczej konsekwencja, której do tej pory brakowało).   Większość z tych wskaźników to wskaźniki o charakterze granicznym (np. maks. deficyt finansów publicznych czy zadłużenie), po  których możemy już mówić o gospodarce w kryzysie albo o wysokiej podatności na kryzys. I  w naszym interesie jest nieprzekraczanie tych granic. Część z nich zresztą jest zapisana w naszych aktach prawnych. Pewną nowością jest pomysł państw strefy euro by uchwalany budżet państwa członkowskiego podlegał akceptacji pozostałych państw członkowskich. To m.in. przeciwko temu protestowali młodzi ludzie z jednej z organizacji tzw. narodowców, którym udało się dostać na posiedzenie komisji sejmowej w ubiegłym tygodniu. Przed kamerą dziarsko protestowali przeciwko kontroli polskiego budżetu przez UE czy węższe grono. Dość często podobnie wypowiadają się politycy nieukrywający swojej podejrzliwości pod adresem UE. To spora manipulacja, bo o ile pomysły takie na forum UE faktycznie się pojawiły, to nie dotyczyły wpływu na strukturę dochodów i wydatków państw członkowskich, a chodziło o zapobieganie postępujących po sobie potężnych deficytów budżetowych państw członkowskich. Celem było (jest) wypracowanie formy kontroli i wymuszenia poprawy stanu finansów publicznych w przypadku gdy dany kraj członkowski sam je lekceważy i zaczyna zagrażać pozostałym członkom UE czy strefy euro. Celem jest odrobienie lekcji jaką dała Grecja i kryzys gospodarczy.

Nie wiem czy nie większym problemem niż efekty ekonomiczne zmiany waluty na euro jest opór natury emocjonalnej. Własna waluta traktowana jest jako jeden z filarów niepodległości państwa i pewna granica po przekroczeniu której nie ma już powrotu. Co do zasady dokumenty UE nie zabraniają wyjścia z UE czy powrotu do narodowej waluty. Nie jest to jednak łatwa i prosta ścieżka, a przede wszystkim nikt do tej pory jej nie praktykował.

O ile więc jestem zwolennikiem wejścia do strefy euro, to nie narzucałbym obecnie terminu i nie stawiałbym sprawy na zasadzie: im szybciej tym lepiej i za wszelką cenę. Stan gospodarki i tak musimy poprawić. Bez względu na to czy przyjmiemy euro czy nie. Wolałbym, żeby euro było przyjmowane przy wsparciu większości sił politycznych i akceptacji silnej większości społeczeństwa.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Deregulacja zawodów. Tym razem makler.

Generalnie każdy jest za deregulacją zawodów.  Kiedy minister Gowin wskazuje konkretną profesję, jej przedstawiciele natychmiast wyrażają sprzeciw. W kolejnej edycji deregulacyjnej jest m.in. zawód maklera papierów wartościowych. Oczywiście środowisko finansowe jest przeciw. Ja pójdę dalej i dodałbym na przykład, że deregulacją można by też objąć doradcę inwestycyjnego. Czy świat naprawdę się przez to zawali? Wątpię.

Zakres tematów do opanowania dla doradcy i maklera (dostępny na stronach KNF) w celu zdania egzaminu jest faktycznie ogromny. W przypadku ubiegania się o tytuł doradcy inwestycyjnego, ogromny to mało powiedziane. Nie ma wątpliwości że w chwili zdania egzaminu, doradca czy makler dysponują formalnie potężną wiedzą. Nie ma też wątpliwości, że opanowanie materiału świadczy o ogromnej determinacji. Z drugiej strony wiedza ta jest tak ogromna, że wątpię by kilka miesięcy później certyfikowany makler czy doradca wszystko to pamiętał. Jestem przekonany , że nie. Zastanawiało mnie zawsze czy tego typu egzaminy są formą selekcji najlepszych finansistów czy świadectwem umiejętności ogromnej mobilizacji dla osiągnięcia założonego celu. Wbrew pozorom, to nie to samo. Po drugie, zapewniam że obowiązki zawodowe późniejszych maklerów czy doradców inwestycyjnych, w zależności od tego co dokładnie robią, obejmują skromną część wiedzy wymaganej na egzaminie. Podam taki przykład: wycena przedsiębiorstw. Na egzaminie wymaga się znajomości szeregu metod i wygląda to tak jakby ktoś spisał spis treści z przyzwoitej książki prezentującej metody wyceny. Jestem przekonany, że kilka miesięcy po egzaminie, jeżeli ktoś dostanie zadanie wyceny na wszelkie sposoby, to i tak musi sięgnąć do książki.  Problem więc nie w tym czy ktoś opanował materiał na dzień egzaminu, ale czy ma ochotę być profesjonalistą i sięgnie do książek. Z drugiej strony, publicznie publikowane wyceny dla firm giełdowych bazują na podstawowych metodach.

Nie twierdzę, ze nie warto się uczyć. Po prostu zastanawiam się czy metoda wymuszania opanowania potężnej partii materiału jest gwarantem jakości w dalszej pracy maklera czy doradcy inwestycyjnego. Przypomina mi to sprawę sprzed kilku lat, kiedy to urzędnicy z ministerstwa transportu (jakkolwiek się ono wtedy nazywało) wymyślili, że szef firmy transportowej ma m.in. opanować co najmniej podstawy rachunkowości. Formalnie po to by był profesjonalistą. Środowisko firm transportowych i logistycznych było oburzone. Niby ma to sens, ale jak ktoś chce być dobry i wygrywać w rynkowej rywalizacji, to zleci zaopatrzenia się w tą wiedzę podwładnemu, zatrudni taką osobę lub we właściwej chwili sam tą wiedzę posiądzie. Na tej zasadzie od szefa firmy transportowej można by wymagać by miał pełną wiedzą techniczną o pojazdach samochodowych itd.

Wiedza wymagana przy uzyskaniu licencji maklera czy doradcy inwestycyjnego jest łatwo dostępna i dla kogoś kto chce być dobry w inwestowaniu, nie ma żadnych przeszkód by takim się stał z biegiem czasu. W ten sposób dochodzimy do pytania czy licencjonowanie daje pewność profesjonalnego inwestowania. Niekoniecznie.

Sposobem na zapewnienie jako takiego bezpieczeństwa dla klientów powinien być nadzór (zewnętrzny i wewnętrzny), jawność informacyjna (wyniki inwestycyjne i sytuacja prawno-finansowa podmiotu) czy wymogi stawiane przy rozpoczynaniu i rozwijaniu działalności inwestycyjnej. Trzeba niestety pamiętać, że inwestowanie pieniędzy samo w sobie wiąże się ze sporym ryzykiem i licencjonowanie, nadzory itd. służą nie tyle ograniczeniu ewentualnych strat, co przede wszystkim maksymalnemu zmniejszeniu ryzyka zachowań o charakterze kryminalnym. Osiąganie dobrych wyników inwestycyjnych jest już wynikiem rywalizacji rynkowej o klienta.

Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Dodaj komentarz

PKB w III kw. Gospodarstwa domowe stają się ostrożne.

Najnowsze wyniki PKB nie zachwycają, ale sadzę że byliśmy na nie przygotowani. Mam na myśli słabsze wyniki sprzedaży detalicznej i hurtowej, wyniki produkcji przemysłowej i budowlanej. Nie wiem wiec po co w dniu publikacji wyników PKB, przez media przelała się fala strachu, utyskiwań i czarnowidztwa. W pierwszej chwili kiedy portale internetowe informowały o wynikach PKB jakie dopiero co opublikował GUS, zrobiono to w takim tonie iż myślałem że wyniki dynamika PKB w III kw  spadła poniżej 1% w ujęciu III kw 2012 do III kw 2011 (dalej yoy). Zwracam na to uwagę, bo nie po raz pierwszy mamy do czynienia ze zjawiskiem podwójnego przeżywania słabszych wyników gospodarczych. Niestety ekonomia również ulega tabloidyzacji i jeżeli na czymś można wykreować strach i sensację w mediach, to media takiej okazji nie odpuszczają. Dane jakie są każdy widzi i wyniki PKB dla kogoś kto makroekonomią się interesuje, zaskoczeniem nie były. Po prostu jest jak jest i musimy to przeżyć i przetrwać. Na problem straszenia zwracał uwagę, bodaj dzień po publikacji wyników PKB, Bohdan Wyżnikiewicz (IBnGR). Zwracał uwagę, że w okresach słabszej koniunktury media zaczynają gospodarstwa domowe i przedsiębiorców straszyć stanem gospodarki. Zapomina się o tym, że dominująca większość Polaków i przedsiębiorców nie śledzi danych gospodarczych i nie potrafi ocenić medialnych przekazów. Ich świadomość makroekonomiczna jest na ogół wypadkową bieżącej sytuacji i trendów oraz wizji kreowanych w mediach. Efekt może być taki, że ostrożność w podejmowaniu działań gospodarczych może być przesadna co dodatkowo utrudni gospodarce ożywienie, albo wpędzi gospodarkę w większy dołek. To tez nie jest dobre, ponieważ w chwili kiedy w końcu wszyscy się zorientują że spowolnienie gospodarcze jest za nami, zaczynają gwałtownie inwestować i zwiększać produkcję. Wbrew pozorom, takie zachowanie gospodarce nie pomaga, bo po prostu gwałtowne zmiany trendów utrudniają prognozowanie i ocenę faktycznego stanu gospodarki.

PKB w III kw tego roku wzrósł już tylko o 1,4% yoy. Jednym z głównych czynników spowolnienia jest mniejsza skłonność gospodarstw domowych do zakupów. Przykładowo, w sektorze przedsiębiorstw średnie wynagrodzenie w ujęciu rocznej dynamiki jest ujemne praktycznie od I kw tego roku. Początkowo był to niewiele poniżej zera, ale ostatnio już ponad 3%. To dość znaczny spadek jak na obecne trendy w zatrudnieniu i perspektywy. Mamy więc raczej do czynienia nie z gwałtownym zubożeniem społeczeństwa, a z reakcją ostrożnościową gospodarstw domowych. Nie jest to złe, pod warunkiem że nie przybierze poważniejszych rozmiarów. W efekcie spożycie indywidualne, które stanowi w Polsce w ostatnich latach nieco ponad 60%, odpowiada za przyrost PKB już tylko w 53%. W latach 2000-2012 wzrost yoy spożycia indywidualnego wynosił średnio 3,4% (wzrost realny). Tymczasem w III kw spożycie wzrosło zaledwie o 0,1% czyli praktycznie wcale. Nie imponują pozostałe składniki PKB. Nakłady brutto na środki trwałe (inwestycje) w ujęciu rocznym spadły o 1,5%. Nominalnie w ostatnich kwartałach inwestycje utrzymują się na poziomie 20% PKB. Nie jest źle, ale na pewno nie można mówić o ekspansji. Wzrost nakładów w 2011 pozwala wierzyć, że przedsiębiorstwa zwiększą nakłady inwestycyjne jak tylko przestaną się obawiać dalszego spowolnienia gospodarczego. W związku z tym, zaczynam się obawiać że na śmielszy wzrost nakładów inwestycyjnych przyjdzie nam poczekać do połowy przyszłego roku.

Kolejnym czynnikiem, który chroni PKB przed dalszym spadkiem jest stabilizacja spożycia zbiorowego.  Wzrost roczny jest skromny (0,2%), ale ważny z punktu widzenia stabilizacji gospodarki i ochrony przed dalszym spadkiem. Przypomnę już tylko, że spożycie zbiorowe w naszej gospodarce stanowi mniej więcej  18% PKB. Na chwilę obecną udział w przyroście PKB spożycia zbiorowego jest wciąż poniżej jego udziału w PKB (udział w przyroście PKB 12%), ale w tym roku systematycznie wzrastał. Wygląda więc na to, że spożycie zbiorowe poprawia się powoli we właściwym momencie dla gospodarki.

Na zakończenie pozostał mi do wymienienia wkład wymiany zagranicznej do PKB. Tutaj, podobnie jak w przypadku spożycia zbiorowego, wsparcie dla PKB przyszło w samą porę. W II i przede wszystkim w III kw saldo obrotów zagranicznych osiągnęło saldo dodatnie, w przeciwieństwie do analogicznych okresów w roku 2011. To efekt kilku czynników. Polska gospodarka nadal utrzymuje przyrost eksportu, chociaż już bardzo skromny. W tym samym czasie, z powodu słabnącego popytu krajowego na dobra importowane, dynamika wzrostu importu była słabsza od dynamiki eksportu. Przy względnie stabilnym złotym, który krótkoterminowo jest poprawnie wyceniany przez rynek, ostateczny efekt dla rachunku PKB wyszedł bardzo przyzwoity.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Produkcja przemysłowa i ceny

Opublikowane wczoraj przez GUS wyniki produkcji sprzedanej przemysłu i produkcji budowlano-montażowej, przynajmniej na chwilę poprawiły nastroje w kraju. Przypomnę, że produkcja przemysłowa w ujęciu rok do roku we wrześniu spadła o 5,8%, a właśnie opublikowana za październik wzrosła o 4,6%. W budownictwie było podobnie, z tym że bardziej dramatycznie. We wrześniu produkcja budowlano-montażowa spadła o prawie 18% w porównaniu z wrześniem 2011, a w październiku spadła już jedynie o 3,6%. Co do zasady dane te nie wpłyną na modyfikację prognoz, ale poprawiły minorowe nastroje jakie pojawiły się po publikacji wyników w ubiegłym miesiącu. Dla osób badających trendy zmian produkcji przemysłowej i budowlanej, wyniki wrześniowe (głównie budownictwa) wniosły nieco zamieszania. Zmienność produkcji (dynamiki rok do roku) można prostymi metodami statystycznymi nieco „wygładzać”, ale w przypadku budownictwa niewiele to pomaga. W tym przypadku trzeba dokonać podziału przynajmniej na budownictwo infrastrukturalne i pozostałe.

Przyzwoite (jak na obecne okoliczności) wyniki przemysłu i budownictwa, wynikały z częściowego przesunięcia produkcji z września na październik. Potwierdza to analiza miesięcznych wartości nominalnych produkcji (szacunek) dla przemysłu i budownictwa. Na chwile obecną nie potrafię podać dokładniejszych danych, by chociaż ogólnie wskazać które z działów gospodarki  przyczyniły się do nienajgorszych wyników października. Nie będę więc improwizował i poczekam na opublikowanie Biuletynu Statystycznego GUS. Z tego też powodu wstrzymam się chwilowo z prognozą kierunku zmian produkcji przemysłowej i budownictwa. Postaram się wrócić do tego tematu po publikacji biuletynu lub najdalej po publikacji wyników produkcji przemysłu i budownictwa w przyszłym miesiącu.

Pewną ciekawostką najnowszych wyników związanych w produkcją przemysłową jest wskaźnik cenowy PPI. Nie będzie przesadnym nadużyciem określenie tego wskaźnika jako inflacji w przemyśle. Ceny przemysłowe w październiku w porównaniu z wrześniem spadły aż o 0,7%. To rzadkość o tej porze roku. Spadek ten to fragment szerszego zjawiska. Spadek cen w październiku to być może na wet w połowie reakcja na stosunkowo duży skok cen we wrześniu (0,5%). Ponadto od dłuższego czasu na wygaszanie wzrostu cen wpływ ma słabnąca koniunktura, stabilizujący się złoty (w pewnym oczywiście paśmie) i powolne spadki na rynkach surowców. Do wpisu dołączam wykres indeksu cen przemysłowych, odniesionego do grudnia 2002 r. (grudzień 2002 = 100).  Zarówno polska gospodarka jak i zagraniczne, nie są wstanie akceptować dalszych wzrostów cen. W 2011 ceny produkcji przemysłowej osiągnęły tempo niemal rekordowe i rynek po prostu powiedział dość. Z tego tez powodu, rok obecny można nazwać rokiem stabilizacji. By wskazać skalę wzrostu cen w 2011 r., na linie indeksu nałożyłem linię trendu. Przy czym trend objął rok 2012 co częściowo niweluje wyjątkowość 2011 roku. Bez 2012 r. linia trendu na koniec tego roku dotyka wartości 135. Po odjęciu dodatkowo  IV kw 2010 r. linia trendu schodzi jeszcze niżej. Można więc w sumie powiedzieć, że w skali całego przemysłu ceny są zawyżone o kilka procent. To na pewno nie pomaga przedsiębiorstwom w lokowaniu produkcji na rynku.

 

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Co zrobi RPP w grudniu. Troche statystyki za lata wcześniejsze.

Najświeższe wskazania inflacji  zdają się przesądzać, że Rada Polityki Pieniężnej obniży stopy. Inflacja liczona jako zmiana cen w układzie rok do roku, wyniosła 3,4%. Po raz pierwszy od 22 miesięcy inflacja spadła poniżej górnej granicy celu inflacyjnego. To oczywiście tylko symbol, czy ciekawostka. Na zejście inflacji poniżej górnej granicy celu, złożyła się zarówno wcześniejsza skuteczna polityka RPP, ale i zwalniające nie tylko u nas tempo PKB. Najnowsze wyniki CPI nie przesądzają oczywiście, że zaczyna się śmiały trend wygaszania presji inflacyjnej. Po części mamy do czynienia z efektem bazy. Niemniej warto zwrócić uwagę, że na przejściowe opanowanie zjawisk inflacyjnych wskazywały wskaźniki inflacji bazowej. W zasadzie pod koniec II kwartału można było być już niemal pewnym, że odzyskujemy panowanie nad inflacją.

Decyzja RPP z początku tego miesiąca o obniżeniu stopy referencyjnej z 4,75% na 4,5% to nie był jakiś przełomowy ruch. Pytanie jest takie czy RPP zdecyduje się na kolejną obniżkę w tym roku. Na miejscu RPP zdecydowałbym się na cięcie w grudniu o kolejne 25 pkt. baz. i wstrzymał do lutego. Chyba że dane o kondycji gospodarki dalej by się mocno pogarszały, a z naszego kontynentu również napływały niekorzystne informacje. Ciekawostką jest jednak to, że w – jeśli nie zawodzą mnie moje archiwa – od początku działania RPP (1998 r.) decyzje o zmianie stopy w grudniu podejmowano zalewie dwa razy. Podobnie „ubogim” w aktywność RPP jest wrzesień. Członkowie RPP bardziej aktywni bywali w pierwszym miesiącu roku. W latach 1998-2012 8 z 62 decyzji  o zmianie stóp podjęto właśnie w styczniu. Być może jako wytłumaczenie słabszej aktywności w latach poprzednich w ostatnim miesiącu był termin posiedzeń, który przypadał na II połowę miesiąca. Teraz RPP spotyka się na początku miesiąca. Już na zakończenie tych statystycznych ciekawostek dodam, że dwie grudniowe decyzje w ubiegłych latach, dotyczyły cięcia stóp. Za każdym też razem, decyzje grudniowe były jednymi z serii kilku następujących po sobie decyzji w odstępach miesięcznych. Sytuacje te mały miejsce w trudnych dla polskiej gospodarki chwilach. To był grudzień 1998  i 2008. Obecnie na szczęście nie jest aż tak tragicznie, niemniej z całą pewnością warto pomóc gospodarce polskiej w utrzymaniu jak najwyższego (jak na obecne okoliczności i prognozy) tempa PKB.

Sądzę że warto w grudniu zaserwować polskiej gospodarce kolejną obniżkę stopy referencyjnej o 25 pkt. proc. Jeżeli RPP nie podejmie decyzji o cięciu stóp  w grudniu w proponowanej przeze mnie skali, to styczeń jest już ostatnim momentem.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Krótko o sytuacji na rynku finansowym w październiku.

Październik nie wniósł niczego szczególnego do naszej wiedzy o rynku finansowym. Złoty, pomijając maj, oscyluje w przedziale jaki został wyznaczony w tym roku. Dla euro to od 4,05 do 4,20, a dla dolara od 3,10 do 3,30. W przypadku dolara można mieć nieco wątpliwości co do górnej granicy, ze względu na jego osłabienie przeciągające się do czerwca. Pomijając majowe osłabienie, widać że rynek chce poprawnie wyceniać złotego. Polska zyskała spore zaufanie w ostatnich miesiącach i dlatego właśnie rynek ostatnio oscyluje na poziomie równowagi dla złotego. Przy czym trzeba zaznaczyć, że taka wycena jest oparta na bieżącej sytuacji makroekonomicznej. Przy wycenie długoterminowej dla polskiej gospodarki, złoty jest niedoszacowany śmiało o kilka procent (min. 5%). By jednak rynek zaczął bardziej doceniać złotego, perspektywa poprawy naszej gospodarki w dłuższym terminie nie może budzić większych wątpliwości. To co mamy obecnie, to taki mniej lub bardziej kruchy kompromis rynkowy dla złotego. Warto zaznaczyć, że obecny poziom złotego jest korzystny dla gospodarki. Uważam, że na chwilę obecną stabilizacja naszej waluty na obecnym poziomie jest korzystna dla naszej gospodarki. Mam na myśli z jednej strony handel zagraniczny,  a z drugiej wskaźniki cenowe dla naszej gospodarki. Oczywiście na rynku walutowym stabilizacja nie jest stanem trwałym. Nie wykluczam, że w przypadku wątpliwości co do nienajgorszego stanu naszej gospodarki (jak na to co się wokół nas dzieje) lub zawirowań na europejskim runku finansowym, złoty częściej niż wzmocnienia będzie doświadczał krótkookresowych osłabień. A czy jest możliwość kontynuowania procesu wzmocnienia złotego? Jeśli, to będzie to proces powolny i warunkiem musiałyby być dobre dane makroekonomiczne.

Podniecenie jakie wywołał miesiąc temu brak decyzji RPP o obniżeniu stóp procentowych, przestało się już udzielać krajowemu rynkowi depozytowemu. Obserwując zmiany stóp i stawki stóp oczekiwanych w oparciu o krzywą rentowności, można odnieść wrażenie że rynek jest przekonany o cięciu o 0,25%. Ewentualne cięcie o 0,5% jest oceniane chyba jako mało prawdopodobne. Oczywiście już od czasu kryzysu finansowego, wyceny stawek na rynku międzybankowym sporo straciły na wiarygodności . Nie jest oczywiście tak źle jak w 2009, ale i nie tak dobrze (jeśli chodzi o jakość wyceny) jak przed kryzysem. Zwracam na to uwagę, ponieważ przed laty opinie makroekonomistów bankowych miały na ogół przełożenie na kwotowania stawek na potrzeby obliczenia WIBOR i WIBID przez ich koleżanki i kolegów z dealingroomów. Obecnie to przełożenie jest znacznie mniejsze. Opierając się więc na wyliczeniach stawek prognozowanych w oparciu o krzywą, można powiedzieć że w okresie rocznym rynek (rozumiany jako WIBID i WIBOR) nie oczekuje obniżek większych niż o 0,25%. Swoją opinię odnośnie działań RPP załączyłem na blogu 16.10.2012 r.

Odrębnym tematem jest rynek obligacji. Śmiało można powiedzieć, ze to zupełnie inna historia. Od wakacji, spore zainteresowanie obligacjami spowodowało ich niesamowity spadek. Obecnie termin 2, 5 i 10 lat są wyceniane na rynku odpowiednio na: 3,85%, 4,0% i 4,4%. O ile poziom obligacji 10-letnich jest do zaakceptowania (w rozumieniu prognoz makroekonomicznych), to 2-latki są wycenianie niezwykle nisko. Jeżeli się to zestawi z kwotowaniem rocznego WIBIDu, to można zapytać gdzie tu sens. Sens w pewnym sensie jest J lub przynajmniej można się go na siłę doszukać. Przede wszystkim rynek depozytów międzybankowych i obligacji to nie te same światy, m.in. ze względu na inwestora, jego perspektywę i całą transakcje, której depozyt czy obligacja są (tzn. mogą być)  tylko składnikiem. Po drugie, teoretycznie można sobie wyobrazić sytuację kiedy korzyści z obligacji 2-letnich na tle reinwestowania inwestowanych pieniędzy krótszymi terminami może być porównywalne. W takim przypadku musielibyśmy uwierzyć w wyjątkową zdolność rynku do przewidywania przyszłości. Wydaje mi się, że inwestujący w obligacje krótko i średnioterminowe w ostatnim czasie nie tyle patrzyli ile zyskają, co – czy nie stracą, lokując w polskie aktywa. To by tłumaczyło zainteresowanie inwestorów zagranicznych polskimi papierami rządowymi, które w obecnych realiach można uznać za bezpieczne z punktu widzenia kraju emitenta i względnie opłacalne z punktu widzenia oprocentowania.

Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Dodaj komentarz

Waloryzacja kwotowa rent i emerytur.

Jedna z gazet przypomniała temat rządowego pomysłu na podwyżkę emerytur, który wzbudził wątpliwości  natury prawnej i moralnej. Chciałbym chwilę temu poświęcić, ponieważ ten temat media i komentatorzy w zasadzie zignorowali. Tymczasem pomysł był, że tak powiem, niebanalny. Abstrahuję tu od oceny prawnej, z którą zmierzyć się musi Trybunał Konstytucyjny.

Pomysł rządu polegał na tym, że pula środków wyliczona na podwyżki (zgodnie  zasadami obliczania stopy wzrostu), będzie równo podzielona na wszystkich emerytów i rencistów. Inaczej mówiąc, zamiast podwyżki o ten sam procent, wszyscy dostali podwyżkę o 71 zł brutto. Pomysł ten wywołał kontrowersje prawne, więc m.in. prezydent zwrócił się o ocenę do Trybunału Konstytucyjnego. Chodzi głównie o to, że zasada waloryzacji emerytów o tą samą kwotę jest niekorzystna dla tych którzy pobierają świadczenia w kwocie powyżej 1480 zł. Mówimy tu o grupie ponad 4 mln osób. Jeżeli Trybunał Konstytucyjny zakwestionuje jednolitą, kwotową waloryzację, to wg wyliczeń rządowych, trzeba będzie zwrócić 1,5 do 1,8 mld zł tym którzy na waloryzacji kwotowej stracili. Wg moich wyliczeń kwota ta powinna być mniejsza i nie przekroczy 1,5 mld zł, pod warunkiem że mówimy tylko o świadczeniach emerytalno-rentowych. Dla porównania podam, że waloryzacja rent i emerytur to rocznie wydatek rzędu 7 mld zł.

Zanim przejdę do dalszych rozważań i prezentacji wybranych liczb, krótko o danych do moich wyliczeń. Opierałem się na danych z opracowań dostępnych na stronie internetowej ZUS i danych w przedmiotowym zakresie z Biuletynu Statystycznego GUS. Dane dotyczą 9,1 mln emerytów i rencistów. Łączną kwotę wypłat, przedziałowy rozkład świadczeń i przypadający na poszczególne przedziały odsetek emerytów i rencistów, oparłem na danych dostępnych za rok ubiegły. Jako globalny wskaźnik waloryzacji przyjąłem dla okresu wyliczeń, 4,2%. To planowana wartość waloryzacji na rok przyszły. Podobnie waloryzowałem wartość średniego wynagrodzenia w gospodarce. Zaznaczam, że chodziło o przedstawienie idei a nie osiągniecie tzw. aptekarskiej dokładności. Miedzy innymi dlatego, że niektóre dane (rozkład świadczeń) podane są przedziałowo, a inne publikowane ze sporym opóźnieniem, więc skorzystałem z danych za rok 2011 r. Niemniej jednak, jak na statystyczną zabawę, wynik był niezwykle zbliżony do rządowego i poprawnie oddaje ideę waloryzacji kwotowej.

Formalnie zamierzano kwotowo waloryzować renty i emerytury nawet w okresie 4 lat z rzędu. Dla porównania opierać się będę na dość skrajnych wartościach świadczeń, czyli 600 zł i 3500 zł. Metoda nominalna w porównaniu do procentowej byłaby neutralna na poziomie bliskim kwocie 1500 zł (oczywiście brutto). Świadczenia równie lub niższe od 1,5 tys zł, pobiera 51% emerytów i rencistów. Niemniej te 51% pobiera tylko ok. 33% globalnej kwoty przeznaczanej na świadczenia. Waloryzacja procentowa (przy przedstawionych wyżej paramentach) daje 25 zł m-cznie i 302 zł rocznie dla osoby ze świadczeniem 600 m-cznie. Dla kogoś ze świadczeniem 3,5 tys zł, odpowiednio m-cznie 147 i rocznie 1764 zl rocznie. Pozornie uczciwa zasada wzrostu o ten sam „procent” daje mało, małemu i dużo, dużemu. Tymczasem jak miał powiedzieć jeden z emerytów: pęczek rzodkiewki dla każdego kosztuje tyle samo. Przejście na zasadę waloryzacji nominalnej o taką samą kwotę, miało poprawić powoli sytuację finansową osób o najniższych świadczeniach kosztem tych o świadczeniach. To taka forma społecznej solidarności, ograniczona (do wcale niemałej) grupy emerytów i rencistów. Stoi za tym wiele argumentów. Świadczenia nie wyższe niż 1,2 tys. zł pobiera aż 33% emerytów i rencistów. Wątpię by jakaś istotna część z tych 2,8 mln ludzi dodatkowo pracowała. Część z nich natomiast korzysta w różnych form pomocy społecznej.

Ta solidarność społeczna realizowana w grupie emerytów i rencistów zrekompensowałaby częściowo nierówność naszego systemu emerytalnego i nierówności społeczne w ogóle. W grupie świadczeniobiorców z zakresu 1,5 tys zł do 3,5 tys. zł (i wyżej), znaczną część stanowią osoby z uprzywilejowanych emerytalnie grup zawodowych. Tak więc wewnątrzgrupowa solidarność była formą nadrobienia historycznych i bieżących nierówności przepisów (przywilejów) emerytalnych. Wlałbym oczywiście by takie korekty systemu emerytalno-rentowego miały szeroką akceptację społeczną i polityczną, ponieważ naruszają wiarę w stabilność zasad oraz byłyby bolesne dla osób które na wysokie świadczenia emerytalne zarabiały ciężką wieloletnią pracą  a nie przywilejami branżowymi.

Pomysł rządu dobrze się w wpisywał z potrzeby obecnych czasów. Mam na myśli poprawianie sytuacji najbiedniejszych kiedy nie ma możliwości wygenerowania dodatkowych przychodów budżetowych na potrzeby transferów. Sądzę, że było to też spore wyzwanie intelektualne i moralne dla decydentów. Jeżeli chcemy być krajem ograniczającym biedę, a jednocześnie nie zwiększać podatków, to jedynym (tzn. głównym) wyjściem jest modyfikacja transferów finansowych w społeczeństwie i gospodarce.

Przyjęcie na cztery lata rządowego rozwiązania, dałoby średni roczny wzrost najniższych świadczeń o 10%. Czyli realnie kilka procent rocznie. Niestety nasz drugi emeryt ze świadczeniem 3,5 tys. musiałby się zadowolić średnim 2% rocznym wzrostem. W naszych warunkach oznaczałoby to niewielką stratę realną wartości świadczenia.

Taka czteroletnia operacja nie byłaby może rewolucją społeczną, ale na pewno poprawiłaby dostrzegalnie życie 1-2 mln ludzi. Nasz biedniejszy świadczeniobiorca z 600 zł miesięcznie, po czterech latach waloryzacji procentowej miałby ok. 710 zł. Zaś po waloryzacji kwotowej, 894 zł. To ponad 2 tys. zł rocznie więcej w czwartym roku waloryzacji kwotowej. W relacji do średniego wynagrodzenia w gospodarce, waloryzacja procentowa w dłuższym terminie praktycznie nie zmienia istotnie pozycji emeryta czy rencisty. W moim wyliczeniu to 17% średniego wynagrodzenia. Natomiast przy wariancie z waloryzacja kwotową, po czterech latach nasz skromniejszy świadczeniobiorca miałby z ZUSu wynagrodzenia stanowiące nawet do 22% średniego wynagrodzenia w gospodarce. Efekt i tak jest nieco zawyżony, m.in. przez założony wskaźnik waloryzacji procentowej (w zależności od scenariusza makroekonomicznego) i czas trwania operacji. Sądzę, że rząd musiałby ze względu na protesty lepiej zarabiających emerytów i rencistów zmniejszyć skalę redystrybucji lub czas jej trwania.

Tabela: opracowanie ZUS „Ważniejsze informacje z zakresu ubezpieczeń społecznych 2011 r.”

 

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Otagowano | Dodaj komentarz

Inflacja i co zrobi RPP

Wyniki inflacji za wrzesień (3,8% yoy), automatycznie wyzwalają pytania o to kiedy RPP obniży stopy procentowe. Faktycznie RPP zbyt pochopnie podniosła stopy procentowe na majowym posiedzeniu. W swoim komentarzu wtedy wspomniałem, że na miejscu Rady wstrzymałbym się jeszcze z podniesieniem stóp, ale też starałem się zrozumieć podłoże tej decyzji. Warto pamiętać, że od ponad półtorej roku inflacja wykracza poza górną granicę celu inflacyjnego. Część członków Rady czuła się w obowiązku coś w końcu z tym zrobić. Z jednej strony inflacja była napędzana przez czynniki poza popytowe, czyli ceny surowców, żywności czy kurs walutowy, a z drugiej nie można na dłuższą metę tolerować sytuacji kiedy inflacja wymyka się spod kontroli i jest poza pasmem celu inflacyjnego. Warto przy tej okazji przypomnieć, że RPP zdecydowała się na podniesienie stóp, ponieważ polska gospodarka nie poddawała się tak łatwo spowolnieniu. Obecnie spora część ekonomistów krytykuje tamtą decyzję RPP, ale warto pamiętać że to samo grono w istotnej części oczekiwało spowolnienia grubo wcześniej niż ono nastąpiło. Strony po prostu wyciągnęły odmienne wnioski. Członkowie Rady widząc, że gospodarka daje sobie nieźle (jak na osiągi innych krajów kontynentu) radę, chcieli odzyskać panowanie nad inflacją w średnim terminie. Kolejne wyniki gospodarcze zmieniły nieco rozkład akcentów i potwierdziły że to utrzymanie koniunktury gospodarczej może być większym problemem niż inflacja.

Zmiany (tzn. obniżki) stóp oczekiwano już na posiedzeniu Rady w pierwszych dniach października. Stawiała na to przeważająca część ankietowanych ekonomistów. Rada zrobiła psikusa i decyzję przeniosła na posiedzenie listopadowe. Sądząc z treści komunikatu po posiedzeniu Rady, listopad wydaje się bardzo prawdopodobny. Tym bardziej, że Rada powinna wtedy już dysponować cykliczną projekcją inflacji i wzrostu gospodarczego. Wydaje mi się, że to niepotrzebne zwlekanie. Już na październikowym spotkaniu Rady można było wycofać się z ostatniej podwyżki.

Kolejne pytanie, to o ile w najbliższych miesiącach RPP obniży stopy i w jakim tempieSsą teoretyczne podstawy by przyjąć, że inflacja w ciągu będzie powoli dążyć do zejścia pod górną granicę celu inflacyjnego. Jeżeli byłoby to połączone ze spowolnieniem koniunktury do dwóch procent PKB lub niżej i trwaniem takiego stanu, to nie wykluczałbym że za rok stopy będą na poziomie 3,75%. Staram się nie być jednak pesymistą i wierzę, że w przyszłym roku są widoki na poprawę koniunktury na naszym kontynencie. Stąd Rada będzie się starała unikać gwałtownych ruchów i raczej tempo spadku będzie dostosowane do napływających informacji i aktualizowanych prognoz. W tym roku powinniśmy zobaczyć cięcie o 25 – 50 pkt bazowych i 25 – 50 pkt bazowych (50 pkt, przy skromniejszym wariancie cięć w 2012) w roku przyszłym. Tempo obniżki da nam odpowiedź na pytanie jak Rada postrzega rolę złotego w obecnych okolicznościach gospodarczych. Poziom złotego z ostatnich miesięcy jest dość udanym kompromisem pomiędzy potrzebami gospodarki a inflacją. Z tego punktu widzenia, pożądane byłyby obniżki stopniowe i względnie równo rozciągnięte w czasie.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Otagowano | Dodaj komentarz

„Drugie expose”

Termin expose jest praktycznie zarezerwowany dla wystąpienia premiera po wyborach i wyłonieniu koalicji rządzącej. Niemniej ze względu na ekonomiczne i polityczne okoliczności, wczorajsze wystąpienie premiera można również śmiało opatrzeć tym samym terminem. A i sam premier nie ma chyba nic przeciwko, skoro na stronie premiera, jego przemówienie jest dostępne pod tytułem „Drugie Expose”. Expose to forma przekazu informacji i komunikacji raczej ze świata politycznego, stąd ekonomista musi do zawartych w przemówieniu treści, podchodzić z pewnym dystansem. Piątkowe expose jak najbardziej takie też wczoraj było. Niemniej expose zawierało kilka smaczków, które postaram się wskazać.

W odróżnieniu od expose z ubiegłego roku, obecne miało bardziej charakter polityczny. Z rozkładu akcentów widać, że premier swoim „drugim expose” wpisuje się w obecną debatę polityczną. I to obecna debata polityczna (propozycje technicznego premiera, ekonomiczne i społeczne debaty, zarzuty o brak inicjatywy w obliczu kryzysu itd.) przyczyniła się do rozkładu akcentów w expose. Do tego co w expose jest i czego w nim nie ma.

Na 19 stron tekstu wystąpienia, niemal połowa poświęcona jest inwestycjom. To z jednej strony sposób na pokazanie, że pomimo spowolnienia gospodarczego, w Polsce są i będą przeprowadzane ogromne inwestycje. To ma oznaczać, że rząd nie śpi oraz że gospodarka żyje i ma się dobrze. Słowo „inwestycje” niesie ze sobą myśl o przyszłości i teraźniejszości. Inwestujemy, bo mamy na to środki. Inwestujemy, bo chcemy i będziemy się rozwijać. Taki komunikat sam w sobie nie jest zły, bo po spadku nakładów na drogi i upadkom firm budowlanych, może powstać wrażenie że teraz to czeka nas już tylko stagnacja i inwestycyjny zastój.

Premier doliczył się łącznie 700-800 mld inwestycji, do roku …. . Tu mam problem, bo premier nie podał terminu. Jeden z wymienianych programów inwestycyjnych ma trwać do 2022 i być może ten termin można podać jako graniczny. Nie przepadam za podawaniem wielkości ekonomicznych jako suma z wielu lat, bo na ogół jest to zabieg z gatunku socjotechnicznych. Suma ma powalać na kolana (i powala). Nie będę się rozwodził nad podawanymi wartościami i programami, bo są to wartości znane od pewnego czasu lub stanowiące naturalną pozycję w planach budżetowych lub planach firm państwowych. Tak jest na przykład z inwestycjami w elektroenergetyce. Te inwestycje to nie dar niebios, ale konieczność z racji starzenia się bloków energetycznych. Kolejne kilka lat wstrzymywania się z szerszymi inwestycjami mógłby skutkować przymusowym ograniczeniem dostaw prądu. Inwestycje te finansowane będą zarówno ze środków firm państwowych jak i źródeł zewnętrznych (giełda, obligacje, kredyty itd.).

Ciekawostką jest powołanie funduszu/programu  Inwestycje Polskie i utworzenie na jego potrzeby specjalnego podmiotu. Operatorem ma być BGK. Podmiot w oparciu o 40 mld zł udziałów w spółkach Skarbu Państwa ma do 2015 r. wykreować analogiczną kwotę inwestycji. Zaletą idei, obok faktu finansowania inwestycji, ma być finansowanie bez wzrostu zadłużania. Na chwilę obecną nie znam szczegółów idei, ale rozwiązania ze świata prawno-ekonomicznego wyznaczają tu pewne ograniczenia, jak i podpowiadają jakie to może być rozwiązanie. Będzie to więc najprawdopodobniej jakaś forma finansowania opartego pewnie głównie na akcjach i udziałach, które pełnić będą rolę zabezpieczenia dla kredytów lub coś zbliżonego. Faktycznie pozwala to uniknąć zadłużenia, pod warunkiem że źródło spłaty nie nawali. Inicjatywę o tyle warto też pochwalić, że jest to sygnał jaką rolę państwo przeznacza aktualnie dla tych aktywów. W Polsce przedstawiano różne pomysły na to do czego wykorzystać udziały w spółkach Skarbu Państwa. Idea wsparcia finansowania inwestycji, wydaje się słuszna na obecne czasy.

Poza inwestycjami, premier deklarował m.in.  poprawę działania sądów, nowy kodeks budowlany, czy możliwość szerszego stosowania metody kasowej w podatku VAT. Są to pozycje będące odpowiedzią na bieżące tematy w świecie politycznym. Zwróciłbym uwagę na działanie sądów, abstrahując tu od deklaracji premiera. Rzadko się w Polsce o tym mówi, ale jednym z istotniejszych powodów zatorów płatniczych jest postawa części przedsiębiorców. Zwracał na to uwagę tym razem Jeremi Mordasewicz, związany z PKPP Lewiatan przy okazji roli kasowego rozliczenia podatku VAT wg tzw. formuły kasowej jako środka poprawiającego płynność małych podmiotów gospodarczych. Otóż przypomniał on, że wśród przedsiębiorców nadal często spotykana jest praktyka niepłacenia kontrahentowi w umówionych terminach i to pomimo posiadania środków finansowych. Jednym z podstawowych narzędzi walki z tą patologią jest właśnie sądownictwo.

Premier w expose koniecznie chciał pokazać że jego rząd chce zachęcić Polaków i Polki do prokreacji i zaoferować lepsze warunki do wychowywania dzieci. To najprawdopodobniej reakcja na presję medialną opozycji w tym temacie. Nie sądzę by premier był przeciwny tworzeniu instrumentów wsparcia rodziny, ale w przeciwieństwie do polityków opozycyjnych, musi brać pod uwagę możliwości finansowe państwa. Premier skupił się na dwóch pomysłach. Jeden to znana od niedawna decyzja o wzroście nakładów na opiekę dzieci najmniejszych, czyli żłobki i przedszkola. Druga …. wydłużenie urlopu macierzyńskiego do jednego roku. Inicjatywa tyle śmiała, co i budząca wątpliwości. Premier powołał się przy tym na rozwiązanie szwedzkie, co – obawiam się – ma oznaczać wsparcie finansowe z budżetu lub rekompensatę dla przedsiębiorców. No, ale zobaczymy. Nie przeczę, że dla małego dziecka dłuższy kontakt z matką to rzecz jak najbardziej pożądana. Pytanie tylko, jak zareagują małe przedsiębiorstwa, w obawie przed przyjęciem do pracy młodej kobiety. Moim zdaniem, jeżeli obecny rząd ma faktycznie ambicje wsparcia młodych rodzin, to warto by przemyśleć kwestie finansowego wsparcia i bezpieczeństwa rodziny. Większe wsparcie w przypadku w przypadku utraty (lub braku) pracy jednego czy obydwojga rodziców oraz wsparcie finansowe na zaspokojenie potrzeb mieszkaniowych (np. wynajmu). Obecne zasady wsparcia są daleko niewystarczające. To jednak wymagałoby wskazania źródeł finansowania. W takim wypadku rząd mógłby wskazać z finansowania czego rezygnujemy (lub ograniczamy) i politycznie zaszantażować opozycję, że wbrew deklaracjom nie chce wpierać polityki prorodzinnej.

Bodaj jedną z ciekawszych deklaracji expose była zapowiedź pozostawienia bez zmian całokształtu zagadnień związanych z tzw. umowami śmieciowymi. W perspektywie krótkoterminowej deklarację taką należy ocenić pozytywnie. W obecnej sytuacji gospodarczej  nie powinniśmy eksperymentować ze zmianą zasad zatrudniania i jego kosztów. Niemniej nadal mam nadzieję, że premier odważniej podejmie dyskusję nad zasadami zatrudniania i „ozusowania” umów. Mam co najmniej wątpliwości czy szerokie, jak na warunki europejskie, zastosowanie zasad zatrudnienia innych niż na tzw. etat, przyczyniło się do poprawy zatrudnienia w Polsce. To nie jedyna wątpliwość. Pytań jest więcej. Jeżeli przyjmujemy (a jeszcze przyjmujemy?), że mamy system przymusowego oszczędzania na emeryturą, to dlaczego pozwalamy na szerokie omijanie tego obowiązku lub pozwalamy na płacenie minimalnych składek. Efekt jest taki, że część osób aktywnych zawodowo, wcale lub w ograniczonym stopniu zasila ZUS. Dotujemy bieżące wypłaty świadczeń już na niemal 40 mld zł. W pewnym sensie pozostali pracujący dotują wypłaty ZUS. Skoro państwo dotuje, to nie z czego innego jak z naszych podatków. Ponadto tak szerokie stosowanie nie-etatowych (przepraszam za to określenie) form zatrudnienia, nie ułatwia życia zarówno ludzi młodych (o których troskę premier wyraził w innym miejscu) i osób z niskimi wynagrodzeniami. Uważam też, że powinniśmy na podstawie obecnie pozyskiwanych od przedsiębiorców danych finansowych, starać się oszacować jak przedsiębiorcy wykorzystują korzyści z niższych kosztów pracy. Widać, że obecna koalicja nie jest jeszcze gotowa merytorycznie i ideologicznie na podjęcie tego tematu.

Premier w expose zawarł też nutkę populizmu. Oberwało się bogatym (a dokładniej: „wpływowej grupie ludzi najzamożniejszych”), którzy dużo zarabiają a płacą niskie podatki i inne daniny. Niestety premier nie podał definicji wpływowej grupy, ani żadnych szczegółów na czym polegają korzyści. Nie lekceważę tematu rozwarstwienia czy zróżnicowania opodatkowania w zależności od poziomu wynagrodzenia. To temat na inną dyskusję. Warto jednak rozwiać mit że jak się jest bogatym, to od razu płaci się niskie podatki i oszukuje. Tak naprawdę, zdecydowana większość instrumentów podatkowych itd. z jakich korzystają „bogaci” dostępna jest nam wszystkim. Każdy też może się zgłosić do doradcy podatkowego z prośbą o optymalizację płaconych danin. Tylko, by mieć co optymalizować, to wpierw trzeba mieć wysokie wynagrodzenia, dochody z kilku różnych źródeł, jakieś aktywa (tzw. majątek) lub spółkę, czy też piastować specyficzną funkcję (np. manager na kontrakcie). Wtedy można pomyśleć jaka forma pracy (etat, kontrakt managerski) jest najlepsza, czy warto założyć spółkę komandytową, czy rozliczać się na Cyprze, a może skorzystać z formuły Funduszy Inwestycyjnych Zamkniętych. Wiele z tych i innych instrumentów jest opłacalne, ale dopiero po przekroczeniu pewnego progu finansowego.

O expose wiele też mówi to czego w nim nie było. Oczywiście pamiętam, ze expose to wydarzenia ze świata politycznego. W przeciwieństwie do „makroekonomicznego” expose z roku ubiegłego, teraz premier nie wspominał o budżecie, deficycie finansów publicznych, zadłużeniu, reformie instytucjonalnej UE czy niedokończonej reformie emerytur.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz