Polityka demograficzna

Szokujący proponowaną skalę nakładów, program wspierania polityki demograficznej prof. Rybińskiego, z pewnością przejdzie do historii jako rekordowy. Co ciekawe, pomysłodawcą jest ekonomista, któremu na skali poglądów od liberalizmu do lewicowości, na pewno bliżej do tego pierwszego. Ale być może to jest dobry przykład na to, że podejście do polityki prorodzinnej nie jest jednoznacznie powiązane z ekonomicznym „światopoglądem” ekonomistów. Niestety pomysł K.Rybińskiego pokazał też, że mało kto chce realnie porozmawiać o polityce demograficznej, czy prorodzinnej. Sam K.Rybiński też nawet nie próbował wnikać w naturę problemu, tylko swoją troskę podkreślił skalą proponowanego finansowania.

Dyskusja o polityce prorodzinnej nie była może w Polsce naszą najmocniejszą stroną. M.in. dlatego, że zwolennicy wsparcia rodziny i zwiększenia dzietności, od razu żądali pieniędzy i uciekali od rozmowy o tym, komu wsparcie się należy, a komu nie. Na przeszkodzie dyskusji stały też brak ciekawych pomysłów ale przede wszystkim pieniędzy. Z powodu tych braku tych ostatnich, wielu polityków którzy może by i chcieli pomyśleć nad wsparciem rodziny, wolało tego tematu nie poruszać z powodu braku środków, które byłyby społecznie odczuwalne. Wbrew pozorom nie jest tak, że jak wszyscy politycy chcą tego samego to osiągają efekt. Wszyscy chcą dać, ale kiedy pada pytanie komu odebrać (by dać na coś innego), albo co lub kogo opodatkować, chętnych do rozmowy ubywa. To samo dotyczy społeczeństwa, które przez media i polityków jest utrzymywane (i chce być) w przekonaniu, że pieniądze leżą na stole. I trudno się dziwić, skoro nagle ludzie się dowiaduję, że ot tak po prostu można dać na każde dziecko 1 tys. zł miesięcznie. Jak tu nie wierzyć, skoro takie cuda obiecuje były wiceprezes NBP.

W naszej dyskusji o polityce prokreacyjnej brakuje mi rzetelnej oceny sytuacji i informacji, co jest przyczyną mniejszej dzietności i jak się one rozkładają w poszczególnych grupach społecznych itd. Sądzę, że musielibyśmy zacząć od badan sondażowych, by poznać przyczyny relatywnie słabej liczby urodzin, ale i potrzeby. Takie badania mogłyby dać też odpowiedź na pytanie jakie instrumenty byłyby najskuteczniejsze. Wprawdzie w mediach krąży wiele opracowań, ale zazwyczaj ograniczają się one do stwierdzenia stanu rzeczy, narzekania i apelu takiego czy innego autorytetu o zwiększenie nakładów finansowych przez państwo na rodzinę czy dzieci. Nic lub niewiele z tego wynika, kiedy trzeba precyzyjnie wskazać komu dać, biorąc pod uwagę szczupłość możliwych do zorganizowania środków. By pokazać, że warto dokładnie przemyśleć komu dać a komu nie, wystarczy przytoczyć przykład tzw. ulgi na dzieci z naszej ustawy o PIT. Do tej pory ulga przysługiwała każdemu (z uprawnionych wg ustawy o PIT) bez względu na osiągane dochody. Dotowaliśmy więc również rodziny, które wsparcia nie potrzebowały. W ich przypadku decyzja o ograniczonej liczbie dzieci wynika nie z braku środków, a przyjętego poziomu życia. Dopiero więc po kilku latach ograniczono liczbę uprawnionych do ulgi, a środki przeniesiono na dodatkowe odpisy na kolejne dzieci. To zresztą nie jedyny błąd (w tym wypadku częściowo naprawiony), spontanicznie ustalonej ulgi na dzieci sprzed kilku lat.

Analiza potrzeb i przyczyn decydowania się na ograniczoną liczbę potomstwa, jest również potrzebna do tego, by uniknąć redystrybucji środków w tym samym gronie podatników. Inaczej mówiąc, opodatkowanie podatników po to by zwrócić im te środki w postaci ulgi, nie ma sensu. Dlatego wsparcie warto dobrze ukierunkować.

Jednym z pierwszych pytań jakie powinniśmy sobie postawić, to pytanie o możliwe do zorganizowania środki. Obecna ulga na dzieci pochłania ok. 6 mld zł. i obejmuje ok. 6,3 mln dzieci. Wychodzi więc niecałe 1 tys. zł rocznie na dziecko. Zapewne nie jest to kwota szokująca, biorąc pod uwagę koszty utrzymania. Dyskusja by nakłady uzależnić od potrzeb nie ma sensu, bo nikt tak ogromnych pieniędzy nie znajdzie. Biorąc pod uwagę obecną sytuację finansów publicznych i inne, ważne społecznie potrzeby, to nie sądzę by dało się wykrzesać przez przesunięcia i oszczędności kwotę większą niż 5-10 mld zł. Pozostanę nawet przy tej drugiej kwocie, co jest przejawem sporego optymizmu. Dzieci będących na utrzymaniu rodziców/opiekunów (przyjąłem orientacyjnie kryterium wieku) jest prawie 10 mln. Biorąc pod uwagę rozkład wynagrodzeń w Polsce, stopę bezrobocia itd. wsparcia może wymagać 2/3 z nich, czyli 6,6 mln. To daje prawie 2,5 tys. zł rocznie na dziecko. Dużo? Na pewno więcej niż obecna ulga, ale to jeszcze nie rewolucja by zachęcić do powołania na świat kolejne dziecko.

Największym wyzwaniem po „zorganizowaniu” dodatkowych 10 mld zł, jest mądry ich podział. Powiązanie z podatkiem od wynagrodzenia nie jest rozwiązaniem idealnym, ponieważ nie wszyscy mamy pracę lub stale jesteśmy zagrożeni jej utratą. Moim zdaniem, przy szczupłości środków, powinny być one przeznaczone przede wszystkim na wsparcie rodziców (lub samotnej matki) w pierwszych latach posiadania potomstwa. To okres kiedy następuje radykalny wzrost kosztów utrzymania (przybywa członek rodziny) a rodzice nie mają jeszcze silnej pozycji na rynku pracy i nadal zdobywają doświadczenie. Dalej to oczywiście pokrycie kosztów żłobka, przedszkola i innej opieki, ale przy utrzymaniu zależności od sytuacji finansowej rodziców. Pomysł z ulgą podatkową jest słuszny, ale nie upierałbym się przy poważniejszym rozwijaniu tej formy wsparcia. Chyba że wzrośnie skala środków przeznaczanych na politykę demograficzną. Do rozważenia jest pomysł bezpośredniej dotacji na dziecko, niezależnej od posiadania pracy. Wadą jest brak pewności na co zostaną wydane przez rodziców. Zaletą – że rodzice maja stały dopływ pieniędzy niezależnie od sytuacji na rynku pracy. Spada więc obawa o popadnięcie w biedę w przypadku utraty pracy.

Moglibyśmy poeksperymentować z bezpośrednią dotacją na dziecko. Jednak w skali całości środków o których mówię (wartość obecnej ulgi w PIT na dzieci plus wyczarowane 10 mld zł), można poprzestać na przeznaczeniu na takie dotacje siódmej części środków. To dawałoby prawie 350 zł na dziecko. Takie wsparcie byłoby dawane poza systemem opieki społecznej. Można by też tą formę wsparcia zmodyfikować właśnie o przerzucenie dystrybucji tych środków (lub ich części) na organy pomocy społecznej. Wtedy nalezałoby radykalnie zwiększyć limity wsparcia z tytułu posiadania dzieci, a pomoc byłaby lepiej kierowana do rodzin o niskim dochodzie lub gdzie rodzic/rodzice są przejściowo bez pracy. Dzięki temu istotnie byłoby zredukowane ryzyko popadnięcia w biedę i braku środków do życia.

Powyższe dywagacje nie objęły wszystkich wątków finansowych związanych z finansowaniem rodziny. Dalej mamy na przykład opiekę medyczną (np. niemal w całości prywatne usługi dentystyczne) czy wsparcie kosztów związanych z mieszkaniem (wynajem lub zakup). Państwo taką politykę wspiera, ale z racji ograniczonych środków, pomoc ta nie może być duża. Stąd postrzegana jest jako marginalna lub żadna. Niemniej warto docenić ciekawe rozwiązanie w nowym programie wsparcia (tzw. MdM), gdzie jego mechanizm promuje powoływanie na świat kolejnych dzieci.

W dyskusji o polityce demograficznej nie uciekniemy od kwestii światopoglądowych. Coraz więcej dzieci rodzi się ze związków pozamałżeńskich lub pozostaje z jednym rodziców po rozwodzie. I tego typu sytuacje, polityka demograficzna powinna uwzględniać.

Jak widać w polityce prorodzinnej czy demograficznej (mniejsza o nazwę), wiele nowego wymyśleć się już nie da. Co najmniej większość jej instrumentów już w Polce stosujemy. Do dyskusji pozostaje wielkość środków przeznaczonych na wsparcie, dystrybucja i ich efektywność. Nie ma sensu budowanie monstrualnych programów idących w dziesiątki mld zł, bo większość tych pieniędzy i tak będzie krążyła w tych samych grupach rodzin. Rozwijanie wsparcia (w rozumieniu nakładów) rozciągnąłbym na 3-5 lat i dał drugie tyle na ocenę skuteczności form wsparcia.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Otagowano , | Dodaj komentarz

Stypendium demograficzne wg pomysłu byłego wiceprezesa NBP

Program stypendium demograficznego autorstwa Krzysztofa Rybińskiego wprawia w osłupienie rozmachem i pomysłami na finansowanie. Tym razem znany (… z czarnowidztwa) ekonomista Krzysztof Rybiński przebił rozmiarem i „śmiałością” pomysłu nawet najbardziej znanych populistycznych polityków z naszej najnowszej historii. Żeby nie być posądzonym o złośliwość i tendencyjność oprę się na informacjach o programie, przedstawionych na blogu autora (wpis z  14 lutego).

Idea, jak to u wizjonerów, jest prosta jak drut: każde nowonarodzone dziecko dostanie  1 tys. zł co miesiąc. W I pierwszym roku działania programu koszt sięgnie (wg autora) 6 mld zł. Tu się zgadzamy. W roku 2012 urodziło się dzieci niewiele mniej niż w 2011, czyli jakieś (to szacunek, bo brak ostatecznych danych za rok ubiegły) jakieś 380 tys. K.Rybiński od razu zakłada liczbę urodzeń na 500 tys. Na tym etapie jeszcze wszystko jest ok. koszt programu jest zbliżony do kosztu obecnej ulgi na dzieci. Z tą różnicą, że 1-tys. na dziecko dotyczyłby dzieci które mają się dopiero narodzić, do osiągniecia przez nie 18-go roku życia. Nie wiem jaki poziom urodzin pomysłodawca ma na myśli, ale w tekście posługuje się przedziałem 400-500 tys. na początku programu. Przy założeniu poziomu 450 tys. urodzin rocznie po 18 latach, co oczywiste, program sięga szczytu swojego kosztu. Jeżeli zaczniemy w 2014 to w 2031 (po 18 latach) program będzie kosztował ponad 97 mld zł! I to przy założeniu braku waloryzacji. Ta kwota to prawie 30% obecnych wydatków budżetowych lub 25%  przy założeniu wzrostu wydatków budżetowych o 7% ( i braku waloryzacji stypendium) rocznie do 2031 r. Po środkach FUS i NFZ, byłby to trzeci wielki ściśle dedykowany społeczny transfer.

Takie postawienie sprawy rodzi szereg pytań. Na czym oparto wyliczenia? Dlaczego akurat 1 tys. zł. ? Dlaczego stypendium ma dostać każda rodzina? To dziwne, ponieważ K.Rybiński obecny system pomocy społecznej ocenia jako nieefektywny (pomoc trafia podobno wcale nie do potrzebujących), a tymczasem proponuje kolejny, bardziej nieefektywny. Czy stypendium będzie wliczane do dochodu na potrzeby pomocy społecznej? Jeśli tak, to dzięki takiej mega dotacji (mega transfer społeczny) zniknie nam bieda w Polsce. Że też nikt na to wcześniej nie wpadł J. Jak zapobiec marnowaniu pieniędzy przez rodziców? Pytań jest znacznie więcej.

Najważniejsze z nich, to skąd pieniądze na ten mega pro-reprodykcyjny program? Tutaj już autor mocno zaczął improwizować i udawać, że ma pomysł. W końcu skoro chce się wydawać dziesiątki miliardów rocznie, to trzeba te pieniądze gdzieś znaleźć. Obecne wydatki w rozumieniu finansów publicznych, czeka więc  rewolucja. Pamiętajmy, że zabranie komuś nawet 1 mld zł, wywołuje niemal polityczny kryzys i natychmiastowy opór opozycji w naszych warunkach.

K.Rybiński podał na blogu trzy główne źródła finansowania swojego programu stypendiów.

Pierwsze to (cytat z autora): Przesuniecie wydatków budżetowych (SFP), oceniam możliwą skalę takiego przesunięcia na około 30 mld złotych rocznie. W tym ograniczenie tych wydatków o charakterze socjalnym które trafiają do osób które nie są ubogie. Możliwe ograniczenie bardzo wysokich emerytur (konieczne szacunki ZUS, ryzyko że TK uzna propozycję za sprzeczną z konstytucją).

W skali wydatków budżetowych, to niemal 9%. To porównanie może nie mieć sensu, ponieważ K.Rybiński, pod koniec tej propozycji wspomina o systemie emerytalnym który składnikiem budżetu nie jest. Generalnie w tym punkcie K.Rybiński jest niezwykle ogólny. Pomysł z cięciem wydatków socjalnych, wymagałby doprecyzowania o co dokładnie chodzi. Same wydatki o charakterze stricte socjalnym nawet nie stanowią 30 mld zł. W tej grupie wydatków możemy mówić co najwyżej o racjonalizacji i dorzuceniu środków niż zabieraniu. W redukcje emerytur K.Rybiński zdaje się sam nie wierzyć. I słusznie, bo to sprzeczne z prawem. Żadne szacunki ZUS nie są tu potrzebne, bo grupy zawodowe o zbyt dużych emeryturach (w porównaniu z płaconymi składkami) są znane. Po drugie nie ma sensu o tym dyskutować, skoro K.Rybiński pokazał się u boku prof. Glińskiego, którego kandydatura na premiera jest wystawiana przez PiS. PiS zaś w temacie systemu emerytur znany jest z przeszkadzania a nie reform. Nawet gdyby ktoś wyczarował z systemy emerytalnego 30 mld zł, to w pierwszej kolejności powinny być przeznaczone na zmniejszenie dotacji do systemu emerytalnego, i co za tym idzie, na zmniejszenia deficytu finansów publicznych. K.Rybiński ma tu jednak inne pomysły.

2. Likwidacja części ulg podatkowych z listy opracowanej przez MF, tych które zostały ocenione jako nie realizujące żadnych celów gospodarczych i społecznych, a które wynikają z dużej siły przetargowej grup nacisku w przeszłości. (też z K.Rybińskiego).

K.Rybiński wspomina prawdopodobnie o liście ulg przygotowywanej co roku przez MF. Formalnie koszt tych ulg szacowany jest na duże kilkadziesiąt mld zł. oczywiście, wiara że gdyby tych ulg nie było, to budżet miałby te pieniądze jest nonsensem. Część z nich, z czołówki listy, już stała się przedmiotem zainteresowania rządu zmuszonego do szukania sposobów na redukcję def. finansów publicznych lub przewidywana jest do utrzymania. A pozostałe. To czasami ulgi pozwalające prowadzić politykę gminom, w marginalnym zresztą zakresie. Są tez ulgi o charakterze społecznym. Czołówkę listy tworzą ulgi z podatku PIT i VAT. W tym ostatnim jest na przykład sfera służby zdrowia, żywność, kultura i sztuka itd. Nie twierdzę, że nie ma tu (lista MF) możliwości pozyskania dochodów, ale raptem kilka mld zł i zresztą już będących w znacznym  stopniu przedmiotem zainteresowania obecnego rządu. Argument z listą MF traktowałbym raczej jako populistyczny.

I na koniec trzecie źródło kasy: Jeżeli w ramach budżetu przesunięcia na konieczną skalę nie będą możliwe, to wtedy sfinansowanie brakującej części z drugiego filara, czyli …..  OFE. Wtedy emerytury obecnego pokolenia pracujących będą niższe (mniejszy drugi filar), ale jednocześnie zmaleje ryzyko bankructwa pierwszego filara, bo będzie więcej dzieci i potem więcej płatników składek ZUS.

Ciekawe co na to emeryci? I pomyśleć, że jeszcze w 2010 r. przy okazji ograniczenia przepływów do OFE przez rząd D.Tuska, K.Rybiński miał zgoła inne poglądy. Trudno ten pomysł traktować inaczej niż przejaw desperacji i bezsilności w szukaniu środków na finansowanie wymyślonego przez siebie monstrualnego programu społecznego. Pomysł K.Rybińskiego to już nic innego jak okradanie przyszłych emerytów. Jak przejęcie środków z OFE miałoby wyglądać? Wstrzymamy przelewy na OFE, a środki będziemy przerzucać na stypendia? A może K.Rybiński zażąda od OFE spieniężenia obligacji i akcji, w tempie kilku mld zł rocznie?

Nie ma się co specjalnie nad programem stypendiów K.Rybińskiego rozwodzić, bo to niepoważny pomysł. I można by przejść nad nim do porządku dziennego, gdyby nie to że taki absurd wyszedł spod pióra byłego wiceprezesa NBP.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Ceny mieszkań.

Analiza zmian cen mieszkań na krajowym rynku w 2012 r. i prognoza na ro bieżący nie jest chyba trudnym zadaniem. Nie byłoby wielkim błędem, gdybym przekopiował moje wcześniejsze wpisy  z ostatnich dwóch czy trzech lat i pozmieniał tylko daty. Mimo wszystko, poniżej przedstawię krótkie podsumowanie i skromną prognozę.

Z makroekonomicznego punktu widzenia, ubiegły rok do łatwych nie należał. 2% wzrostu PKB w 2012 r. po 4,3% w 2011 r. mówi samo za siebie. Prognozy na rok bieżący są poniżej wyniku uzyskanego w 2012 r. Odwrócenie niekorzystnego trendu oczekiwane jest dopiero w 2014 r., przy czym symptomy poprawy powinny być widoczne w II poł. 2013 r.  Jednak czynniki makroekonomiczne (szereg innych obok kondycji gospodarki mierzonej tempem PKB)  to nie jedyny powód tego, że w roku ubiegłym ceny mieszkań spadały. Zarówno mieszkań na rynku pierwotnym jakim wtórnym. Moim zdaniem rynek mieszkaniowy nadal przechodzi uzasadnioną ekonomicznie korektę cen i kosztów budowy mieszkań, po szaleńczym wzroście do połowy 2008 r. „Szaleńczy” dotyczy przede wszystkim cen mieszkań. Sam proces korekty odbywa się zresztą niezależnie od wahań koniunktury z jakimi mieliśmy w Polsce do czynienia od 2008 r. Firmy deweloperskie powinny być zadowolone, że proces ten przebiega tak powoli i przewidywalnie, dzięki  czemu mogły się dostosować do zmian. To jeden z głównych powodów tego, że nie mamy do czynienia z lawiną upadków firm deweloperskich.

Ceny mieszkań na rynku pierwotnym spadły o ok. 6% (średnia dla dużych miast). To trzeci rok z rzędu, kiedy mamy do czynienia z kilkuprocentowym spadkiem  cen. To spadek nominalny, czyli należałoby go urealnić jeszcze o – na przykład – inflację. Ceny na rynku pierwotnym z IV kw 2012 r. były o 20% niższe od średniej ceny za 2008 r. Po uwzględnieniu inflacji za ten okres, możemy mówić o spadku cen mieszkań na rynku pierwotnym o ponad 30%! W tym samym czasie koszty budowy w kilku największych miastach wzrosły średnio o … 30% (wg danych o kosztach budowy publikowanych przez BGK na potrzeby programu Rodzina na Swoim). Wzrost ten miał miejsce głównie w latach 2008-2010. Średnia dla całej Polski wykazuje wzrost kosztów budowy 1 metra o w latach 2008-2012 o ok. 20%. W wyniku  tego procesu marża, rozumiana jako relacja kosztu do rynkowej ceny 1 metra spadła z 50% (przypominam – dla kilku największych miast), do prawie 20%. Wydaje się więc że powoli dochodzimy do granicy, poniżej której z cenami 1 metra w nowym budownictwie, zejść już się nie będzie dało. Na pewno większość spadków (w rozumieniu skali spadku) mamy już za sobą. A o ile mogą spaść ceny? Zacznę od kosztów. Z danych publikowanych przez BGK wynika, że w ostatnich dwóch latach udało się radyklanie ograniczyć tempo wzrostu kosztów. Proces ten dotyczył zarówno miast jaki i projektów budowlanych poza głównymi ośrodkami miejskimi. Poza ośrodkami miejskimi, koszty budowy 1 metra są o kilkanaście procent niższe od kosztów w stolicy regionu. Oczywiście zdaje sobie sprawę, że koszt przykładowo ziemi, koszty logistyczne i standard budynków w największych miastach są wyższe od tych na rynku lokalnym. To jednak wskazuje, że koszty metra w miastach mogą być niższe o kilka procent. Jednak scenariusz z ewentualnym spadkiem kosztów budowy 1 metra w 2013 ma szansę się zrealizować głównie w przypadku pogarszania się koniunktury z ryzykiem trwania tego procesu lub stabilizacji tempa wzrostu gospodarczego w 2014 r.

Sytuacji deweloperom nie ułatwia zakończenie działania programu Rodzina na Swoim i brak nowego. Co ciekawe pod koniec ubiegłego roku mino ożywienia w wykorzystaniu programu, niemal nie było tego widać po cenach mieszkań nowych ani mieszkań na rynku wtórnym. Pewnym wytłumaczeniem może być fakt realizacji części umów na początku 2013 r. Mimo zapowiedzi rządowych, że nowy program (tzw. MdM) ruszy w połowie tego roku, już praktycznie wiadomo, iż termin przesunie się o 6 m-cy. Nowy program wydaje się dość atrakcyjny (dla tych którzy się do skorzystania kwalifikują J) i nie można wykluczyć że część osób będzie zwlekać z decyzją o zakupie mieszkania do początku 2014 r. właśnie z tego powodu. Nie przeceniałbym jednak nadmiernie wpływu programów na rynek nowych mieszkań i ich ceny. Tak naprawdę większość tych, którzy korzystali z wsparcia państwa, i tak decydowałaby się na zakup z wykorzystaniem standardowej oferty kredytowej. W roku ubiegłym z wsparcia (program RnS)  zakupu mieszkania na rynku pierwotnym skorzystało 15 tys. osób/rodzin. To stanoiw, dla porównania,  około 25% mieszkań oddanych przez deweloperów do użytkowania w ubiegłym roku.

Roczna luka czasowa pomiędzy likwidacją jednego programu (RnS) a uruchomieniem kolejnego (MdM) to bynajmniej nie jedyny problem natury ekonomicznej deweloperów. Po trzech kwartałach 2012 r. (brak raportu AMRON za IV kw) liczba udzielonych kredytów hipotecznych wyniosła 149 tys. i była o 17% mniejsza od liczby udzielonych kredytów za okres pierwszych trzech kwartałów 2011 r. ponadto w ostatnich latach rośnie z roku na rok liczba mieszkań gotowych do sprzedaży. Dla sześciu miast-rynków o największym obrocie, łączna liczba mieszkań oferowanych do sprzedaży wyniosła 54 tys. Wielkość ta rosła w tempie ponad 30% rocznie w ciągu ostatnich dwóch lat. Ten podażowy nawis z całą pewnością życia deweloperom nie ułatwia.

Porównanie rocznych rezultatów działań deweloperów nie daje bynajmniej obrazu sektora przerażonego zapaścią. Deweloperzy oddali do użytku 59 tys. mieszkań, czyli o 21% więcej niż w roku 2011 r. Rozpoczęto budowę ponad 64 tys. mieszkań, czyli tyle samo co rok wcześniej. Wydano pozwolenia na budowę 76 tys. mieszkań (tylko o 7% mniej od wielkości z 2011 r.). Bliższa analiza danych wskazuje, że nastroje uległy pogorszeniu w II poł. roku. Przyzwoite roczne wyniki są rezultatem wiary w I poł. 2012 r. w zatrzymanie tendencji spadkowych na rynku i radykalnej zmiany polityki w II poł. roku. Znaczne wyhamowanie w budowach rozpoczętych i uzyskanych zezwoleniach to jedne z naturalnych reakcji deweloperów na niekorzystne trendy rynkowe.

Co wobec powyższego nas czeka w 2013 r.? Jest 50% prawdopodobieństwo, że uda się tym roku zmniejszyć koszty budowy mieszkań o kilka procent. Mieliśmy z takim zjawiskiem do czynienia w 2002 i 2003 r. W roku bieżącym nadal powinniśmy być świadkami redukcji cen mieszkań (zarówno na rynku pierwotnym jak i wtórnym) o ok. 5% nominalnie (średnia dla Polski). Będzie to oznaczało prawie ponad 35% realną korektę cen mieszkań nowych w porównaniu ze średnią ceną w 2008 r. i  25% dla cen mieszkań na rynku wtórnym. Warto jednak pamiętać, ze okres korekty cen mieszkań powoli zbliża się do końca. W okresie II poł. 2013 – I poł. 2014 najprawdopodobniej będziemy świadkami wyhamowywania spadku cen mieszkań. Potem możemy mieć do czynienia z krótkoterminową stagnacją lub pojawieniem się niewielkich wzrostów. Wszystko to przy założeniu, że w II połowie tego roku zobaczymy symptomy poprawy naszej sytuacji gospodarczej. W dalszej perspektywie (2014 r. i dalej) przy założeniu wyraźnej poprawy sytuacji makroekonomicznej nie obawiałbym się szaleństwa cenowego jakiego byliśmy świadkami w latach 2004-2008. Mam nadzieję, że obydwie strony, czyli kupujący i sprzedający (deweloperzy), poprawnie przerobili lekcję jaką dało nam minione kilka lat na rynku mieszkaniowym.

W opracowaniu korzystałem z danych publikowanych przez: GUS, AMRON, BGK, REAS i wspólne raporty firm Szybko.pl, Metrohouse i Expander.

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Otagowano | Dodaj komentarz

Wyniki PKB za 2012 r. i szacunki dla IV kw.

Wstępne wyniki PKB za cały ubiegły rok, podane przez GUS, pozwalają na przybliżenie wartości dla IV kwartału. Niestety to tylko szacunek, ponieważ GUS nie podał odrębnych wyników dla IV kw. Ostateczne wyniki mogą się nieco różnić, ale nie na tyle by zmieniało to istotnie wnioski jakie przedstawię poniżej.

PKB w IV kw wzrósł o 0,7% w porównaniu z IV kw 2011 r.. Dane raczej specjalnie nie zaskakują, ponieważ oswajaliśmy się z takim wynikiem po danych o produkcji przemysłowej, budownictwie handlu czy wynagrodzeniach i zatrudnieniu w poszczególnych miesiącach IV kwartału. Gospodarka zwalnia i widać to po niemal wszystkich podstawowych elementach popytu. Spożycie indywidulane spadło o 1% realnie w porównaniu z IV kw 2011 r. Ze statystycznego punktu widzenia to nowość. Wg danych kwartalnych jakimi dysponuję za okres od 1995 r. spadek kwartalny (yoy), to pierwszy taki przypadek. Niestety w roku ubiegłym popyt indywidualny przyczynił się do wzrostu PKB tylko w 51% (przy udziale w PKB –  ok. 60%). Trochę niepokoi trend słabnięcia popytu. IV kw nie pokazał byśmy w najbliższej przyszłości (I pół. 2013 r.) chcieli szturmować sklepy. Spożycie zbiorowe najprawdopodobniej odnotowało minimalny wzrost w IV kw. Mowa o kilku dziesiątych %, czyli w tempie zbliżonym do obserwowanego w II i III kw.

Słabo jest też w inwestycjach. Albo mówiąc inaczej – brak poprawy. Drugi kwartał z rzędu, roczna dynamika nakładów brutto na środki trwałe, jest ujemna. W III kw było to -1,5%, a w IV kw -3,4%. Biorąc pod uwagę zmienność nakładów, na pewno nie mamy – na szczęście – do czynienia z załamaniem inwestycji, albo jakimś istotnym słabnięciem. Skromnym pocieszeniem jest tu efekt bazy. Kwartał III i IV 2012 r., porównujemy z nienajgorszymi pod tym względem kwartałami III i IV 2011 r. Przyrost rzeczowych środków obrotowych w IV kw był ujemny. Trochę szkoda, bo każde wsparcie dla PKB jest teraz na wagę złota. Ale nie ma tego złego, …. . Bardzo możliwe, że w II poł. roku lub na początku 2014 r. ten element wesprze przyrost PKB w kilku-, a może i kilkunastu procentach.

No i  pozostało saldo obrotów zagranicznych. Tak naprawdę to chyba główny element, który przyczynił się do dodatniej dynamiki PKB w IV kw. Niewykluczone że za cały ubiegły rok, dodatnie saldo wymiany przyczyniło się do wzrostu PKB aż w ponad 35%, do czego w istotnym stopniu przyczynił się rezultat z IV kw. Taki wynik to zasługa przedsiębiorców, którzy naprawdę dobrze radzą sobie na rynkach zagranicznych pomimo niełatwych czasów.

W sumie dane, jak wyżej wspomniałem, nie są jakimś specjalnym zaskoczeniem. Niestety zabrakło miłego akcentu na poprawę humorów. Ewentualnym pocieszeniem może być to, że dane nie są gorsze, a rysujące się trendy nie muszą być korygowane na bardziej pesymistyczne scenariusze. Pozostaje nam zacisnąć pięści i z pokorą przetrwać ten rok. A czy będzie recesja w tej najprostszej definicyjnej postaci? Jest to możliwe w II kw, a w rozumieniu całego roku (ujemna dynamika PKB w 2013 r.) wierzę, że nie.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Produkcja przemysłowa i budowlana.

Po opublikowaniu danych  o produkcji przemysłowej, przez media przeszło wielkie jęknięcie z bólu. Minus 10%, że już o budownictwie nie wspomnę, w grudniu 2012 w porównaniu z grudniem 2011, wywołuje pytanie co dalej. Czy minus 10% oznacza, że będzie z gospodarką jeszcze gorzej niż mówią? Przede wszystkim musimy pamiętać, że przystępując do analizy produkcji przemysłowej należy zwrócić uwagę na liczbę dni roboczych. W przypadku grudnia ma to wyjątkowe znaczenie bo grudzień’12 był formalnie o dwa dni robocze krótszy od grudnia’11. W 2011 w grudniu było dwadzieścia jeden dni roboczych, ponieważ Święta Bożego Narodzenia i Sylwester przypadły głównie na weekendy. Dokładnie odwrotnie było w poprzednim miesiącu. Dni roboczych było dziewiętnaście, z tego kilka raczej nie w pełni przepracowane w niektórych branżach. Mam na myśli 24, 27, 28 i 31 grudnia. Końcówka ubiegłego miesiąca była idealna do wybierania urlopów i z wielu względów w niektórych firmach ograniczono się do niezbędnej działalności. Formalnie więc różnica w dniach roboczych wyniosła dwa dni, ale można powątpiewać czy wskazane powyżej cztery dodatkowe dni były w pełni w gospodarce przepracowane. Po szacunkach widać, że w rzeczywistości produkcja sprzedana była porównywalna z grudniem 2011. W przypadku budownictwa zaś, skalę odnotowanego spadku (-25%) można śmiało zredukować o połowę.

Niestety oceniając wyniki produkcji przemysłowej i budowlanej za grudzień, można poruszać się w polu szacunków. Wskazane powyżej przeliczanie produkcji na dni robocze porównywanych miesięcy jest jedynie formą zbliżenia do faktycznej zmiany produkcji (w rozumieniu okresów porównywalnych). Produkcja sprzedana przemysłu spowalnia swój tempo wzrostu od wielu miesięcy. Analiza tempa zmian produkcji obecnie i w poprzednich okresach spowolnienia gospodarczego pozwala przypuszczać, że nie będziemy świadkami gwałtownego załamania produkcji przemysłowej. Poważniejsze zmiany w rozumieniu minus kilka procent, możemy widzieć jeszcze w styczniu i lutym. Dalej będzie działał już efekt bazy i najprawdopodobniej krótkoterminowa stabilizacja produkcji sprzedanej przemysłowej w rozumieniu dynamiki.

Producentom życia nie ułatwia rynek, który wywiera silną presję na obniżenie cen. Jak już jednak pisałem jakiś czas temu, to reakcja na zbyt wysokie ceny sprzed ponad roku. Na naszym rynku walutowym oraz na światowym rynku surowców nie zaszły zmiany które by uzasadniały taki spadek cen. To swoją drogą jest ciekawostką, że rynki metali kolorowych i na przykład ropy, robią wrażenie jakby nie miało być żadnej korekty tempa wzrostu gospodarczego. Oczywiście te rynki nie muszą się oglądać na Europę, a poza tym trudno polemizować z prawami popytu i podaży, które rynkami surowców sterują. Dynamika roczna cen jeszcze na początku ubiegłego roku sięgała 8%! To jeden z wielu czynników który przekładał się na dobre wyniki przedsiębiorstw jeszcze kilka kwartałów temu. Teraz na krótko będziemy mieli do czynienie z rynkiem odbiorcy i producentom przez najbliższe 2-3 kwartały będzie trudno podnieść ceny i poprawić w ten sposób przychody kosztem odbiorców.  

O ile, jak wspomniałem, spadek produkcji w budownictwie należałoby skorygować o porównanie faktycznie przepracowanych dni, to bynajmniej nie zamierzam przekonywać, że w budownictwie nie ma problemów. Dane sprzed grudnia (grupowanie wg PKD i klasyfikacji obiektów budowlanych) potwierdzają, ze w roku bieżącym musimy się liczyć z tym, ze produkcja budowlana może być o kilka procent mniejsza od ubiegłorocznej. To głównie „zasługa” mniejszej aktywności w projektach infrastrukturalnych, ale i niestety częściowo w szeroko rozumianych budynkach. Moim zdaniem ten ostatni segment budownictwa jest dość reprezentatywny dla odzwierciedlenia popytu podmiotów gospodarczych, gospodarstw domowych i sektora państwowego. Jedną z zalet jest to , że w niewielkim stopniu uległ wpływom fali inwestycji z unijnych funduszy. Niestety nie da się na chwilę obecną z tych danych wykrzesać nadmiernego optymizmu. Jesienią w tym segmencie produkcja zaczęła wykazywać spadek, średnio o około 10% (roczna dynamika). Za cały ubiegły rok (brak danych szczegółowych za grudzień) produkcja w tym segmencie wg grupowania PKD, będzie o ok. 4% mniejsza od wyniku za 2011.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Banki i para-banki. Luka w kredytowaniu bieżących potrzeb gospodarstw domowych.

Tzw.  afera Amber Gold, spowodowała powrót tematu para-banków i przy okazji finansowania gospodarstw domowych. Upadłość wspomnianej firmy, ożywiła dyskusję również w zakresie kredytowania. Były to raczej dość luźne i niespójnie rzucane oceny i  zarzuty, skierowane pod adresem państwa jako regulatora i strażnika klientów przed oszustwami instytucji finansowych i para-bankowych. Media posuwały się dość daleko, sugerując że ludzie biorą kredyty gdziekolwiek bo muszą lub po prostu, bo potrzebują. Wydźwięk tych głosów ocierał się już o wniosek, że państwo powinno tak zorganizować usługi finansowe, by obywatel czy gospodarstwo domowe zawsze gdzieś mogło zdobyć finansowanie swoich potrzeb.

Obecnie głównym dostarczycielem zasilania finansowego poza dochodem z pracy jest sektor bankowy. Niestety tutaj progiem uzyskania kredytu jest zdolność do spłaty. Żale pod adresem banków i KNF, o ograniczanie finansowania gospodarstw domowych i wpychanie przez to Polaków w objęcia para-banków są bezzasadne. Banki są instytucjami komercyjnymi, które nie mogą sobie pozwolić na budowę ryzykownego portfela pożyczek dla gospodarstw domowych. Ryzyko nie dotyczy samych bankowców, a przede wszystkim klientów banków, którzy w dużym stopniu ostatecznie poczują konsekwencje złego portfela kredytowego. Warto też podkreślić, że już obecnie portfel kredytów konsumpcyjnych daleki jest od ideału. Wg danych dot. sektora bankowego na stronach KNF, niemal 18% portfela kredytów konsumpcyjnych jest klasyfikowana jako „ze stwierdzoną utratą wartości”. Mówiąc prościej: jest problem z ich odzyskaniem (w pierwotnym terminie lub w ogóle). Propozycje „rozmiękczania” niektórych rekomendacji KNF mających wpływ na liczbę udzielanych kredytów konsumpcyjnych, będą miały w najlepszym wypadku marginalne znaczenie. Inaczej mówiąc, banki nie mają obowiązku dostarczania kredytu każdemu kto się po to zgłosi. Bez względu na to czy kredyt jest potrzebny na niezbędne wyposażenie gospodarstwa domowego (np. lodówka), uzupełnienie środków finansowych z powodu zbyt niskich dochodów w gospodarstwie domowym, czy choroby członka rodziny, jedynym kryterium jest zdolność kredytowa. Co ma począć obywatel w potrzebie? Nie ma czegoś takiego jak pożyczka na trudne i wyjątkowe problemy gospodarstw domowych. Państwo bynajmniej od problemu nie ucieka. Na wypadek problemów zdrowotnych ma tylko finansowanie z NFZ,  a receptą na brak odpowiednich środków finansowych w rodzinie (w tym m.in. na leki) jest wsparcie z ramach tzw. pomocy społecznej.

W tym mechanizmie jest potężna luka. W przypadkach chorób (rehabilitacji) na leczenia których oferta NFZ to za mało (w tym finansowanie leków) czy sytuacji kiedy rodzina żyje bardzo skromnie, ale jeszcze nie kwalifikuje się do wsparcia w ramach pomocy społecznej (mowa m.in. o poziomie tzw. wykluczenia społecznego). Do tego dochodzą osoby zatrudnione w formach innych niż stałe zatrudnienie i niskim wynagrodzeniu. Nie jest prawdą, że te osoby nie mają dostępu do kredytu, ale faktycznie bywa że w scoringach wypadają gorzej od pełnoetatowców. Jednak to „gorzej” dotyczy głównie kredytów na duże kwoty i długie terminy. To istotna informacja, ponieważ wg  dostępnych informacji przeciętny kredyt w para-bankach od lat oscyluje na poziomie 1,5 tys. zł. Pozostają jeszcze przypadki, kiedy gospodarstwa domowe zaciągają kredyty jedynie w celach zaspokojenia swoich konsumpcyjnych ambicji. Może to być przykładowo sfinansowanie urlopu czy zakup auta. Te ostatnie to już problem gospodarstw domowych i ich umiejętności odmówienia sobie niektórych wydatków, do czasu poprawy sytuacji finansowej. Niestety nie znam danych, które by pozwoliły określić, jakie potrzeby są finansowane za pośrednictwem para-banków. Proponowałbym jednak nie ulegać panice i twierdzić, że społeczeństwo popada w tarapaty finansowe wskutek nieprawidłowej organizacji rynku finansowego, źle dystrybuowanego wsparcia państwa, czy generalnie ustroju gospodarczego.

Wspomnianą lukę w zaspokajaniu doraźnych potrzeb finansowych wypełnia sektor popularnie zwanych para-bankowym. Pojęcie para-bank jest dość szerokie i zyskało pejoratywne znaczenie. Warto więc zwrócić uwagę, że pomimo iż część tych instytucji działa poza systemem bankowym i zasięgiem KNF, wcale nie musi oznaczać iż to finansowa łobuzerka. Na tym rynku  w ostatnich latach zaczęły stawiać pierwsze kroki znane firmy windykacyjne. Ich atutem jest wypracowanie w oparciu o własne doświadczenie modeli skoringowych, które pozwalają na szacowanie ryzyka przy udzielaniu kredytów osobom, które mogą mieć problemy z zaciągnięciem kredytów w banku. Trudno podać dokładne rozmiary działalności kredytowej sektora para-bankowego. Wg Konfederacji Przedsiębiorstw Finansowych (dane oparte na danych z kilku czołowych firm pożyczkowych), wartość ich portfela na koniec 2012 r. prognozowano na 2,2-2,3 mld zł. Liczba klientów na koniec 2011 miała wynieść 1 mln (informacje za dziennikiem „Rzeczpospolita”). Biorąc pod uwagę trendy, liczba klientów być może minimalnie wzrosła w ubiegłym roku. Od 2007 r. Wartość portfela pożyczek rosła średnio w tempie 12% rocznie. W relacji do bankowych kredytów konsumpcyjnych, udział kredytów para-bankowych powoli rośnie od 2009 z 1,15% do ok. 1,7% w 2012 r. Jeżeli przyjąć, że dane KPF nie obejmują całego rynku, to trzeba przyznać że wyrasta nam nowy quasi bankowy segment rynku, który wypełnia opisywaną wyżej lukę kredytową.

To co charakteryzuje ten sektor to duży udział kredytów zagrożonych (ok.  dwa razy większy niż z bankach) i konieczność rekompensowania tego niezwykle wysoką stopą procentową. Wydaje się na chwilę obecną, że sektor ten w znacznym stopniu działa nieco na dziko, bo poza zasięgiem prawa bankowego i nadzoru KNF. Jego rozwój odbywa się na żywym organizmie, a pojawiające się patologie z lepszym lub gorszym skutkiem są łatane zmianami w prawie lub interwencjami organów nadzorczych i/lub powołanych do obrony praw konsumentów (w tym również usług finansowych).

Nie sądzę by było konieczne i możliwie zawrócenie klientów para-banków do banków. Warto jednak objąć kredytowe instytucje para-bankowe w szerszym stopniu prawem dedykowanym, wymusić jawność działania i koniecznie poddać je nadzorowi i ewidencji. To powinno pozwolić na przynajmniej częściowo ograniczenie patologii i zmniejszenie rozmiaru szarej strefy w tym sektorze. Równocześnie należałoby podjąć działania zmierzające do ochrony klientów para-banków przed tzw. lichwą i oszustwami dot. wyłudzania przedmiotów zabezpieczeń. Podtrzymuje również postulat, by złagodzić restrykcyjne prawo określające upadłość konsumencką. No i na zakończenie BIK. Ideałem byłoby  zachęcenie para-banków do wymiany informacji z BIKiem. Na razie nie będę rozwijał co miałoby oznaczać słowo „zachęcenie”.

Te działania powinny się przyczynić do częściowego ucywilizowania rynku kredytowego para-banków oraz zapobieżeniu ewentualnemu popadnięciu dużej liczby gospodarstw domowych w finansowe kłopoty. Całkowite zinstytucjonalizowanie tego rynku nie jest jednak możliwe ani konieczne. Specyfika rynku i tak będzie powodowała działanie pozabankowego rynku kredytowego na granicy prawa i w szarej strefie. Będzie to rezultatem działania zarówno osób/instytucji chcących udzielać kredytów poza ścisła kontrolą państwa ( w tym aparatu skarbowego), ale i klientów którzy zawsze będą szukać możliwości kredytowania, jeżeli drzwi banków i para-banków będą już dla nich zamknięte. Poza tym mamy gospodarkę wolnorynkową. Pozostawmy więc otwarta furtkę na innowacyjną działalność finansową i możliwość podejmowania dużego ryzyka, jeśli obywatele mają na to ochotę.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Zimowa olimpiada w Zakopanem?

Realizacja każdej szczytnej idei staje w konfrontacji z ekonomią, rachunkiem zysków i strat. Od tego uciec się nie da. Nawet gdybyśmy uciekali, to i tak pojawiają się koszty. A im większe są koszty tym bardziej staje przed nami pytanie: co z tego będziemy mieli? Jakie korzyści ? Już tylko na poziomie dyskusji o kosztach, pojawia się pytanie  czy lepszych efektów nie osiągniemy lokując pieniądze w co innego lub chociażby w to w co lokowane są już obecnie. By uciec przed rachunkiem ekonomicznym i zawstydzić oponentów, twórcy idei nadużywają słów: wyzwanie, wizja, rozwój, projekt, promocja kraju i regionu czy  turystyki. To tak naprawdę tylko różnego typu zaklęcia, które mają zniechęcić do rzetelnej dyskusji i rachunku ekonomicznego. Dwa ostatnie zdania sprowadzają moje rozważania powoli do tematu bieżącego wpisu, czyli idei organizowania zimowej olimpiady w Zakopanem i kilku innych miastach, w tym na Słowacji. Nie zalecam uleganiu wskazanym wyżej słowom jak. .. wizja, wyzwanie…., bo pomiędzy wizją a zwykłym lobbingiem, granica jest bardzo cienka.

Co mnie tknęło? Natknąłem się w Gazecie Wyborczej z 21 grudnia na artykuł „Kraków 2022, czyli sen Jagny Marczułajtis” (str. 24-25). Nazwisko w tytule znanej polskiej snowboardzistki nie oznacza iż to tylko jej wizja. J.Marczułajtis jest tylko jedną z wielu twarzy tego projektu. W artykule została przedstawiona piękna wizja olimpiady zimowej w Polsce (od Katowic, przez Kraków i Zakopane, po słowacki Chopok). Tuż obok dobry komentarz Klausa Bachmanna, którzy sprowadza to wszystko na ziemię. Sam artykuł prezentujący wielką wizję, ma tą zaletę, że niechcący wskazuje słabe strony idei. Trzeba przyznać, że pomysłodawcy są wizjonerami szerokiego formatu. Ich wizja kosztowałaby, bagatela, ok. 5 mld zł.  Tyle mniej więcej wg pomysłodawców kosztowała organizacja poprzednich zimowych olimpiad.

Co nas pcha do tego typu pomysłów? Promocja kraju, regionu? Mam sporo wątpliwości czy organizacja międzynarodowych imprez sportowych przekłada się na poprawę postrzegania kraju i regionu, gdzie impreza się rozgrywała, za granicą. Polska położona jest w Europie i należy do UE. O naszym wizerunku decydują wyniki gospodarcze, politycy, artyści, naukowcy, sportowcy, oferta turystyczna czy promocja za granicą. Ponadto na wizerunek pracuje się latami, a nie jednorazową imprezą przez 3 czy 4 tygodnie. Nie twierdzę, że zimowa olimpiada w Zakopanem nie miałaby żadnego wpływu na wizerunek kraju. Chodzi o koszty takiej promocji. 5 mld zł to wysoce nieefektywna promocja, a nawet po prostu marnowanie pieniędzy. Promotorzy projektu nie muszą się kosztami przejmować. W końcu nie oni płacą a głównie pastwo i MKOl. Państwo wg pomysłodawców miałoby dać 3 mld zł, MKOl 1 mld zł, a zainteresowane jednostki samorządowe … resztę pieniędzy. Reszta to 1 mld zł, rozłożony w czasie i jedynie w przypadku gdyby zapadała decyzja o organizacji.

Na chwilę obecną z punktu widzenia infrastruktury, nie jesteśmy w stanie zawodów rangi olimpiady zorganizować. Część olimpijskich (zimowych) dyscyplin sportowych nie jest w Polsce uprawiana, albo cieszy się niewielką popularnością. Przez dziesięć lat to się radyklanie nie zmieni. Do rozwoju tych dyscyplin i zwiększenia liczby obywateli je uprawiających potrzeba nakładów na infrastrukturę sportową. Obecne polskie zimowe kurorty albo wystarczających pieniędzy nie mają, albo po prostu nie chcą ryzykować. Wiele do życzenia pozostawia infrastruktura transportowa. Co na to pomysłodawcy? Odwracają kolejność i twierdzą, że wpierw infrastruktura i popularyzacja zimowych sportów, a potem sukcesy. Otóż niekoniecznie. Sukcesy polskich skoczków czy Justyny Kowalczyk warunkowane były i są głównie ambicją sportowców i ciężką pracą. Inna rzecz, że sportowcy „zimowi” muszą trenować często poza Polską nie tylko z powodu braku w Polsce odpowiedniej infrastruktury dla olimpijczyków, ale i warunków pogodowych. Zimy w Polsce bywają krótkie i nieprzewidywalne. Zresztą jak wskazuje przykład piłkarzy, nawet kilka dobrych obiektów i ogromna popularność danej dyscypliny sportowej, nie gwarantują sukcesów.

A jaka byłaby przyszłość części obiektów sportowych i powiązanych z nimi (np. zakwaterowanie dla olimpijczyków)? W artykule jest włoski przykład lodowiska, które się stało piłkarskim stadionem, hali sportów zimowych która stała się halą targową czy marketem, no i obiekty zakwaterowania sportowców, przekształcone później w akademiki. Rzeczywiście pomysłowe rozwiązanie …. ale dla gmin w których te obiekty by powstały. A kto utrzyma pozostałe obiekty? Mało to kogo chyba teraz interesuje. Wizjonerzy mają to do siebie, że takimi „przyziemnymi” kwestiami się nie zajmują.

Rozbawił mnie pomysł na słynną zakopiankę. Skoro będzie olimpiada, to budowa infrastruktury (w tym drogowej) stanie się problemem państwa. Wg pomysłodawców, państwo zastosuje specustawę i problem zniknie. Inaczej mówiąc, państwo ma się załatwić problem kilku gmin czy gospodarzy, którzy utrudniają rozbudowę drogowej i innej infrastruktury. Przyznaję, inteligentne (tzw. cwane) rozwiązanie.

Pozostaje jeszcze odpowiedź na pytanie czy organizacja olimpiady przyczynia się do rozwoju turystycznego regionu i popularyzacji sportów zimowych. Jak sądzę, Zakopane i miejscowości  sąsiadujące chyba nie mogą narzekać na turystyczne zainteresowanie. Uważam wręcz, że organizowanie olimpiady to raczej efekt źle zdefiniowanego tzw. targetu. Fakt, że to nie troska pomysłodawców, ale państwa które do tej promocji dołożyłoby najwięcej. Nic lub niewiele za to uzyskując. Zakopane długo włoskich czy austriackich kurortów nie przebije. Na pewno nie warunkami zimowymi, które jak wspomniałem, są bardzo niepewne. Byłem w okresie letnim kilka lat temu w okolicach Zakopanego i jedno z pierwszych wrażeń, to tłok w centrum miasta i okolicznych atrakcjach turystycznych. Kłopoty ze znalezieniem miejsca do parkowania. Zakopane i okolice są skazane na turystyczny sukces. Proponowałbym się skupić na tym co można zaoferować krajowemu turyście. Setki tysięcy zadowolonych turystów, to najlepsza reklama. Ponadto nikt nie broni zakopiańczykom reklamować się za granicą w konkurencyjnych kurortach. Z punktu widzenia rozwoju ekonomicznego i turystycznego regionów, państwo nie ma interesu dokładać do promocji Zakopanego i okolic. Jest wiele innych regionów które potrzebują turystycznej promocji i wsparcia w inwestycjach infrastrukturalnych. Nie chodzi tu już tylko o tereny górskie czy nadmorskie, ale i kawał Polski pomiędzy nimi. No i na zakończenie wspomniana wyżej kwestia popularyzacji sportów zimowych, czy uprawiania sportu generalnie. Dla przyszłości polskiego sportu, lepiej byłoby za te 3 mld zł wybudować setki sportowych obiektów czy szkolnych sal gimnastycznych itd.

Powyższe wynurzenia nie oznaczają, że organizacja wielkich międzynarodowych sportowych zawodów nie ma sensu. Skoro ludzie to lubią i traktują w kategoriach budowania dumy z osiągnięć własnego kraju i ewentualnej promocji, to nie ma co z tym walczyć. Warto jednak spojrzeć na koszty i odpowiedzieć na pytanie co z tego będziemy mieli. A akcja zwolenników zimowej olimpiady w Zakopanem to zwykły regionalny lobbing ubrany w wizjonerski projekt i zaspokojenie narodowej dumy.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Otagowano | Dodaj komentarz

EUROdylemat

W ostatnich dniach powróciliśmy w Polsce do pytania: przyjąć czy nie, euro? Powróciły natychmiast stare podziały i stare argumenty. W dyskusji o euro chyba nie posunęliśmy się dalej niż byliśmy. Polityczne spory, targi i dyskusje w grupie krajów UE, przyczyniły się do pogorszenia wizerunku UE w oczach części społeczeństwa, a szczególnie eurosceptyków.

Sam jestem ….. no właśnie, jako to nazwać? Nie ukrywam, że jestem zwolennikiem idei wspólnej Europy i wspólnej waluty. Euroentuzjasta to może słowo już trochę niemodne, któremu eurosceptycy przylepili negatywny wydźwięk. To ktoś – wg eurosceptyków – kto ślepo i bezkrytycznie wierzy w ideę wspólnej Europy. W takim razie, nazwę się euro realistą i zwolennikiem idei UE. To samo dotyczy przyjęcia wspólnej waluty. Wolałbym jednak by przyjęcie euro nie było wynikiem politycznych tricków, ale wynikało z poparcia większości obywateli. Niestety jak na razie wg sondaży i politycznych sympatii, widać że pomimo iż taka większość istnieje, to nie jest ani silna ani trwała.

O przyjęciu wspólnej waluty rozmawiać trudno. Euro to nie tylko bilans wad i korzyści makroekonomicznych, ale to również kwestia społeczna i polityczna. Dyskusja jest tym trudniejsza, że większość przeciwników przyjęcia euro i generalnie eurosceptyków, stara się raczej straszyć Unią Europejską i wspólną walutą oraz bardzo często kreuje lęki oparte na niewiedzy. Problem z przedstawicielami środowisk eurosceptycznych jest taki, że na ogół unikają oni uczciwej merytorycznej dyskusji o euro oraz świadomie manipulują faktami. Oczywiście można być przeciwko przyjęciu euro. Mamy demokrację i każdy ma prawo do własnego zdania. Od siebie dodam, że Polska może być w UE i nie przyjmować euro (pomijam tutaj nasze zobowiązanie przyjęcia wspólnej waluty, bez podania terminu). Z makroekonomicznego punktu widzenia nie sposób udowodnić, że kraj z UE który nie przyjmie wspólnej waluty skazany jest na porażkę ekonomiczną. Euro jako projekt ekonomiczny oraz polityczny, ma moim zdaniem dodatni bilans ryzyk i korzyści.

Można teoretycznie przyjąć, że społeczeństwo powinno samo powinno dojrzeć do powiedzenia „tak” wspólnej walucie. Można sobie również teoretycznie wyobrazić sytuację, kiedy poziom integracji będzie już tak silny, a wzniecane lęki okażą się nieprawdziwe, że społeczeństwo będzie postrzegało odrębną krajową walutę jako utrudnianie życia. Część przedsiębiorców już doszła do tego etapu. Jednak ryzykiem takiego podejścia jest zorientowanie się już grubo po fakcie, kiedy grupa innych państw będzie w innym miejscu.

Gdy my dyskutujemy kiedy przyjąć euro, Europa doszła do momentu, kiedy zaczęto sobie zadawać pytanie co dalej ze strefą euro? Co dalej z integracją ekonomiczną? Kryzys ekonomiczny i problemy z wypracowaniem kompromisu w sprawie składek na wspólnej kasy i ich dystrybucji pokazują, że ustalanie kompromisu w gronie dwudziestu  kilku państw jest coraz trudniejsze. Tym trudniejsze, że nadal większość z państw członkowskich należących do UE, ma dość – rzekłbym – cwaniackie podejście do idei UE. Liczy się to ile można z UE wyrwać dla siebie w jak najkrótszym terminie. Co ma do tego strefa euro? Przyjęcie wspólnej waluty to kolejny etap ekonomicznej integracji i kraje z tego grona sygnalizują kontynuowanie idei integracji w krajach strefy euro, skoro w szerszym gronie coraz trudniej się podejmuje decyzje. Byłaby to taka unia w unii, która z biegiem czasu mogłaby przejąć ideę integracji i wtedy nasi politycy staną przed poważnym wyborem co dalej?

 

Z makroekonomicznego punktu widzenia można dyskusję o euro sprowadzić do szermierki na makroekonomiczne teorie o zbieżności cykli koniunkturalnych, stopach procentowych, zmianach cen (inflacja), kosztach długu publicznego, inwestycjach zagranicznych czy poziomie przy jakim powinniśmy wymienić złotego na euro. Taka dyskusja o ile jest potrzebna, to mało strawna dla przeciętnego Polaka. Proponuję spojrzeć na przyjęcie euro z innej strony. Nasz lęk przed kolejnym krokiem w integracji wynika po części z tego, iż nie uświadamiamy sobie tego co wokół nas zaszło od 1989 r. a szczególnie od 2004 r. (wejście do UE). Nasza gospodarka pokazała wysoką zdolność adaptacyjną do zmieniających się warunków. Integracja polskiej gospodarki po 1989 i 2004 również był obarczona ryzykiem. I to ryzykiem znacznie większym, niż ewentualne krótkoterminowe ryzyko wynikające z dopasowania się gospodarki do konsekwencji wynikających z przyjęcia nowej waluty.

W niektórych opracowaniach dotyczących konsekwencji integracji podaje się przykład Portugalii, jako przeczący korzyściom z wejścia do UE i przyjęcia euro. To bardzo nieuczciwy wniosek. Wejście do strefy euro to danie komuś szansy. Czy ją wykorzysta czy nie, to już sprawa obywateli i władz danego kraju. Warto przy tej okazji podkreślić, że wejście do UE czy strefy euro nie zdejmuje odpowiedzialności za stan gospodarki z danego kraju i jego władz. Nadal niemal całość decyzji gospodarczych (poza polityką pieniężną) pozostaje w rękach każdego kraju i wybranych demokratycznie władz.

Często wyrażanymi obawami są na przykład: wzrost cen, przeniesienie konsekwencji kryzysów gospodarczych, kontrola wskaźników makroekonomicznych czy budżetu przez jakiegoś super nadzorcę reprezentującego strefę euro czy UE (np. niedawny protest w czasie obrad jednej z komisji sejmowych). Polska już od dawna ponosi konsekwencje zmian cen na rynkach europejskich i światowych. Posiadanie własnej waluty czasami częściowo i krótkoterminowo nas przed tym chroni, a czasami stanowi dopalacz cenowy (o czym się często zapomina). Konsekwencje kryzysów gospodarczych przenoszą się i będą przenosić bez względu na to czy przyjmiemy euro czy nie. W tych przypadkach posiadanie własnej waluty ma tyle samo zalet co i wad. Głównym czynnikiem neutralizującym podatność na kryzysy jest silna i sprawna wolnorynkowa gospodarka z racjonalnym udziałem czynnika państwowego. A odpowiedzialności za naszą gospodarkę nikt z nas nigdy nie zdejmie. Politycy z UE niestety też nie.  Pozostają jeszcze wskaźniki makroekonomiczne wymagane przez UE i w przyszłości jeszcze silniejsza kontrola państw strefy euro (a raczej konsekwencja, której do tej pory brakowało).   Większość z tych wskaźników to wskaźniki o charakterze granicznym (np. maks. deficyt finansów publicznych czy zadłużenie), po  których możemy już mówić o gospodarce w kryzysie albo o wysokiej podatności na kryzys. I  w naszym interesie jest nieprzekraczanie tych granic. Część z nich zresztą jest zapisana w naszych aktach prawnych. Pewną nowością jest pomysł państw strefy euro by uchwalany budżet państwa członkowskiego podlegał akceptacji pozostałych państw członkowskich. To m.in. przeciwko temu protestowali młodzi ludzie z jednej z organizacji tzw. narodowców, którym udało się dostać na posiedzenie komisji sejmowej w ubiegłym tygodniu. Przed kamerą dziarsko protestowali przeciwko kontroli polskiego budżetu przez UE czy węższe grono. Dość często podobnie wypowiadają się politycy nieukrywający swojej podejrzliwości pod adresem UE. To spora manipulacja, bo o ile pomysły takie na forum UE faktycznie się pojawiły, to nie dotyczyły wpływu na strukturę dochodów i wydatków państw członkowskich, a chodziło o zapobieganie postępujących po sobie potężnych deficytów budżetowych państw członkowskich. Celem było (jest) wypracowanie formy kontroli i wymuszenia poprawy stanu finansów publicznych w przypadku gdy dany kraj członkowski sam je lekceważy i zaczyna zagrażać pozostałym członkom UE czy strefy euro. Celem jest odrobienie lekcji jaką dała Grecja i kryzys gospodarczy.

Nie wiem czy nie większym problemem niż efekty ekonomiczne zmiany waluty na euro jest opór natury emocjonalnej. Własna waluta traktowana jest jako jeden z filarów niepodległości państwa i pewna granica po przekroczeniu której nie ma już powrotu. Co do zasady dokumenty UE nie zabraniają wyjścia z UE czy powrotu do narodowej waluty. Nie jest to jednak łatwa i prosta ścieżka, a przede wszystkim nikt do tej pory jej nie praktykował.

O ile więc jestem zwolennikiem wejścia do strefy euro, to nie narzucałbym obecnie terminu i nie stawiałbym sprawy na zasadzie: im szybciej tym lepiej i za wszelką cenę. Stan gospodarki i tak musimy poprawić. Bez względu na to czy przyjmiemy euro czy nie. Wolałbym, żeby euro było przyjmowane przy wsparciu większości sił politycznych i akceptacji silnej większości społeczeństwa.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Deregulacja zawodów. Tym razem makler.

Generalnie każdy jest za deregulacją zawodów.  Kiedy minister Gowin wskazuje konkretną profesję, jej przedstawiciele natychmiast wyrażają sprzeciw. W kolejnej edycji deregulacyjnej jest m.in. zawód maklera papierów wartościowych. Oczywiście środowisko finansowe jest przeciw. Ja pójdę dalej i dodałbym na przykład, że deregulacją można by też objąć doradcę inwestycyjnego. Czy świat naprawdę się przez to zawali? Wątpię.

Zakres tematów do opanowania dla doradcy i maklera (dostępny na stronach KNF) w celu zdania egzaminu jest faktycznie ogromny. W przypadku ubiegania się o tytuł doradcy inwestycyjnego, ogromny to mało powiedziane. Nie ma wątpliwości że w chwili zdania egzaminu, doradca czy makler dysponują formalnie potężną wiedzą. Nie ma też wątpliwości, że opanowanie materiału świadczy o ogromnej determinacji. Z drugiej strony wiedza ta jest tak ogromna, że wątpię by kilka miesięcy później certyfikowany makler czy doradca wszystko to pamiętał. Jestem przekonany , że nie. Zastanawiało mnie zawsze czy tego typu egzaminy są formą selekcji najlepszych finansistów czy świadectwem umiejętności ogromnej mobilizacji dla osiągnięcia założonego celu. Wbrew pozorom, to nie to samo. Po drugie, zapewniam że obowiązki zawodowe późniejszych maklerów czy doradców inwestycyjnych, w zależności od tego co dokładnie robią, obejmują skromną część wiedzy wymaganej na egzaminie. Podam taki przykład: wycena przedsiębiorstw. Na egzaminie wymaga się znajomości szeregu metod i wygląda to tak jakby ktoś spisał spis treści z przyzwoitej książki prezentującej metody wyceny. Jestem przekonany, że kilka miesięcy po egzaminie, jeżeli ktoś dostanie zadanie wyceny na wszelkie sposoby, to i tak musi sięgnąć do książki.  Problem więc nie w tym czy ktoś opanował materiał na dzień egzaminu, ale czy ma ochotę być profesjonalistą i sięgnie do książek. Z drugiej strony, publicznie publikowane wyceny dla firm giełdowych bazują na podstawowych metodach.

Nie twierdzę, ze nie warto się uczyć. Po prostu zastanawiam się czy metoda wymuszania opanowania potężnej partii materiału jest gwarantem jakości w dalszej pracy maklera czy doradcy inwestycyjnego. Przypomina mi to sprawę sprzed kilku lat, kiedy to urzędnicy z ministerstwa transportu (jakkolwiek się ono wtedy nazywało) wymyślili, że szef firmy transportowej ma m.in. opanować co najmniej podstawy rachunkowości. Formalnie po to by był profesjonalistą. Środowisko firm transportowych i logistycznych było oburzone. Niby ma to sens, ale jak ktoś chce być dobry i wygrywać w rynkowej rywalizacji, to zleci zaopatrzenia się w tą wiedzę podwładnemu, zatrudni taką osobę lub we właściwej chwili sam tą wiedzę posiądzie. Na tej zasadzie od szefa firmy transportowej można by wymagać by miał pełną wiedzą techniczną o pojazdach samochodowych itd.

Wiedza wymagana przy uzyskaniu licencji maklera czy doradcy inwestycyjnego jest łatwo dostępna i dla kogoś kto chce być dobry w inwestowaniu, nie ma żadnych przeszkód by takim się stał z biegiem czasu. W ten sposób dochodzimy do pytania czy licencjonowanie daje pewność profesjonalnego inwestowania. Niekoniecznie.

Sposobem na zapewnienie jako takiego bezpieczeństwa dla klientów powinien być nadzór (zewnętrzny i wewnętrzny), jawność informacyjna (wyniki inwestycyjne i sytuacja prawno-finansowa podmiotu) czy wymogi stawiane przy rozpoczynaniu i rozwijaniu działalności inwestycyjnej. Trzeba niestety pamiętać, że inwestowanie pieniędzy samo w sobie wiąże się ze sporym ryzykiem i licencjonowanie, nadzory itd. służą nie tyle ograniczeniu ewentualnych strat, co przede wszystkim maksymalnemu zmniejszeniu ryzyka zachowań o charakterze kryminalnym. Osiąganie dobrych wyników inwestycyjnych jest już wynikiem rywalizacji rynkowej o klienta.

Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Dodaj komentarz

PKB w III kw. Gospodarstwa domowe stają się ostrożne.

Najnowsze wyniki PKB nie zachwycają, ale sadzę że byliśmy na nie przygotowani. Mam na myśli słabsze wyniki sprzedaży detalicznej i hurtowej, wyniki produkcji przemysłowej i budowlanej. Nie wiem wiec po co w dniu publikacji wyników PKB, przez media przelała się fala strachu, utyskiwań i czarnowidztwa. W pierwszej chwili kiedy portale internetowe informowały o wynikach PKB jakie dopiero co opublikował GUS, zrobiono to w takim tonie iż myślałem że wyniki dynamika PKB w III kw  spadła poniżej 1% w ujęciu III kw 2012 do III kw 2011 (dalej yoy). Zwracam na to uwagę, bo nie po raz pierwszy mamy do czynienia ze zjawiskiem podwójnego przeżywania słabszych wyników gospodarczych. Niestety ekonomia również ulega tabloidyzacji i jeżeli na czymś można wykreować strach i sensację w mediach, to media takiej okazji nie odpuszczają. Dane jakie są każdy widzi i wyniki PKB dla kogoś kto makroekonomią się interesuje, zaskoczeniem nie były. Po prostu jest jak jest i musimy to przeżyć i przetrwać. Na problem straszenia zwracał uwagę, bodaj dzień po publikacji wyników PKB, Bohdan Wyżnikiewicz (IBnGR). Zwracał uwagę, że w okresach słabszej koniunktury media zaczynają gospodarstwa domowe i przedsiębiorców straszyć stanem gospodarki. Zapomina się o tym, że dominująca większość Polaków i przedsiębiorców nie śledzi danych gospodarczych i nie potrafi ocenić medialnych przekazów. Ich świadomość makroekonomiczna jest na ogół wypadkową bieżącej sytuacji i trendów oraz wizji kreowanych w mediach. Efekt może być taki, że ostrożność w podejmowaniu działań gospodarczych może być przesadna co dodatkowo utrudni gospodarce ożywienie, albo wpędzi gospodarkę w większy dołek. To tez nie jest dobre, ponieważ w chwili kiedy w końcu wszyscy się zorientują że spowolnienie gospodarcze jest za nami, zaczynają gwałtownie inwestować i zwiększać produkcję. Wbrew pozorom, takie zachowanie gospodarce nie pomaga, bo po prostu gwałtowne zmiany trendów utrudniają prognozowanie i ocenę faktycznego stanu gospodarki.

PKB w III kw tego roku wzrósł już tylko o 1,4% yoy. Jednym z głównych czynników spowolnienia jest mniejsza skłonność gospodarstw domowych do zakupów. Przykładowo, w sektorze przedsiębiorstw średnie wynagrodzenie w ujęciu rocznej dynamiki jest ujemne praktycznie od I kw tego roku. Początkowo był to niewiele poniżej zera, ale ostatnio już ponad 3%. To dość znaczny spadek jak na obecne trendy w zatrudnieniu i perspektywy. Mamy więc raczej do czynienia nie z gwałtownym zubożeniem społeczeństwa, a z reakcją ostrożnościową gospodarstw domowych. Nie jest to złe, pod warunkiem że nie przybierze poważniejszych rozmiarów. W efekcie spożycie indywidualne, które stanowi w Polsce w ostatnich latach nieco ponad 60%, odpowiada za przyrost PKB już tylko w 53%. W latach 2000-2012 wzrost yoy spożycia indywidualnego wynosił średnio 3,4% (wzrost realny). Tymczasem w III kw spożycie wzrosło zaledwie o 0,1% czyli praktycznie wcale. Nie imponują pozostałe składniki PKB. Nakłady brutto na środki trwałe (inwestycje) w ujęciu rocznym spadły o 1,5%. Nominalnie w ostatnich kwartałach inwestycje utrzymują się na poziomie 20% PKB. Nie jest źle, ale na pewno nie można mówić o ekspansji. Wzrost nakładów w 2011 pozwala wierzyć, że przedsiębiorstwa zwiększą nakłady inwestycyjne jak tylko przestaną się obawiać dalszego spowolnienia gospodarczego. W związku z tym, zaczynam się obawiać że na śmielszy wzrost nakładów inwestycyjnych przyjdzie nam poczekać do połowy przyszłego roku.

Kolejnym czynnikiem, który chroni PKB przed dalszym spadkiem jest stabilizacja spożycia zbiorowego.  Wzrost roczny jest skromny (0,2%), ale ważny z punktu widzenia stabilizacji gospodarki i ochrony przed dalszym spadkiem. Przypomnę już tylko, że spożycie zbiorowe w naszej gospodarce stanowi mniej więcej  18% PKB. Na chwilę obecną udział w przyroście PKB spożycia zbiorowego jest wciąż poniżej jego udziału w PKB (udział w przyroście PKB 12%), ale w tym roku systematycznie wzrastał. Wygląda więc na to, że spożycie zbiorowe poprawia się powoli we właściwym momencie dla gospodarki.

Na zakończenie pozostał mi do wymienienia wkład wymiany zagranicznej do PKB. Tutaj, podobnie jak w przypadku spożycia zbiorowego, wsparcie dla PKB przyszło w samą porę. W II i przede wszystkim w III kw saldo obrotów zagranicznych osiągnęło saldo dodatnie, w przeciwieństwie do analogicznych okresów w roku 2011. To efekt kilku czynników. Polska gospodarka nadal utrzymuje przyrost eksportu, chociaż już bardzo skromny. W tym samym czasie, z powodu słabnącego popytu krajowego na dobra importowane, dynamika wzrostu importu była słabsza od dynamiki eksportu. Przy względnie stabilnym złotym, który krótkoterminowo jest poprawnie wyceniany przez rynek, ostateczny efekt dla rachunku PKB wyszedł bardzo przyzwoity.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz