Stoimy w blokach startowych z portfelami pełnymi gotówki

Za nami publikacje wyników podaży pieniądza, pieniądza rezerwowego za marzec i sytuacji finansowej przedsiębiorstw. W przedsiębiorstwach sytuację finansową należy określić generalnie jako dobrą. Wskaźniki rentowności sprzedaży są lepsze od ubiegłorocznych i niewiele ustępują tym z lat najlepszej koniunktury. Wskaźniki płynności są lepsze nawet od tych z okresu koniunktury. Tzw. inwestycje krótkoterminowe w aktywach obrotowych stanowiły na koniec 2010 r. 27%, czyli wartość nienotowaną wcześniej. Zasobność w gotówkę jest m.in. rezultatem wstrzymywania się z inwestycjami. Całoroczne nakłady inwestycyjne były niższe od wyniku z 2009 r. o 5%. Nadzieję na poprawę dają rezultaty z III i IV kw. nakłady inwestycyjne kilkunastu tysięcy największych dużych i średnich przedsiębiorstw w ujęciu rok do roku wzrosły w III kw o 3% i 12% w IV. O ile 3% w przypadku sporej zmienności inwestycji można by potraktować jeszcze jako przypadek, to 12% chyba już nim nie jest. A przynajmniej taką mam nadzieję. W relacji do PKB ubiegłoroczne nakłady inwestycyjne przedsiębiorstw stanowią nieco ponad 6% PKB. Zmiana trendu zmian cieszy, ale daleko nam do 9% do PKB, bo prawie taką wartość osiągały nakłady inwestycyjne w 2007 r.

Z drugiej strony mamy sektor bankowy. Wg danych prezentujących składowe pieniądza rezerwowego, widać że rośnie pula pieniędzy trudnych do zagospodarowania. Już jesienią ubiegłego roku banki przestały korzystać z operacji repo. Nadal rośnie pula pieniędzy lokowanych w siedmiodniowych bonach NBP. Na koniec marca banki ulokowały w bonach 97 mld zł. Dla przykładu podam, że w latach 2005-2008 średnie zaangażowanie w bonach wynosiło 16,3 mld zł. Zaangażowanie kredytowe w przedsiębiorstwach jest na poziomie roku ubiegłego. W żadnym z głównych kategorii kredytów, nie widać by coś miało się diametralnie zmienić w najbliższym czasie. Kredyty o charakterze bieżącym pozostają bez zmian. O 4% w ciągu roku wzrosła wartość kredytów inwestycyjnych, co oznacza wzrost jedynie o wartość inflacji. O taką samą wartość spadły kredyty na nieruchomości. Jedyną pocieszającą informacją jest to, że wartość zaangażowania kredytowego banków przestała spadać, z czym mieliśmy do czynienia od ponad roku.  

Mamy więc stan taki. Obydwie strony mają pieniądze. Przedsiębiorstwa na wkład własny, a banki na wsparcie. Czego więc brakuje? Z okresu poprzedniego wzrostu gospodarczego wiemy, że przedsiębiorstwa potrafią wstrzymywać się z większą ekspansją inwestycyjną do czasu upewnienia się, że stoimy przed kilkuletnim okresem dynamicznego wzrostu. Większość prognoz makroekonomicznych wskazuje na wzrost PKB w granicach 3,5% – 4,0% w średnim terminie. Daje się jednak zauważyć w prognozach tendencje do powolnego zmniejszania tempa wzrostu wraz z upływem czasu. Strona rządowa i RPP niewiele mogą zrobić by wpłynąć na zmianę postrzegania najbliższej przyszłości przez przedsiębiorstwa. Rząd redukując deficyt budżetowy musi starać się by w miarę możliwości ciąć wydatki w tym sferach, które nie mają bezpośredniego przełożenia na aktywność gospodarczą. RPP natomiast stoi przed trudnym wyzwaniem, by ścieżka wzrostu stóp była kompromisem pomiędzy już ujawnionym zagrożeniem inflacją, a brakiem pewności co do utrzymania przyzwoitego tempa wzrostu PKB.

Na bieżąco publikowane wyniki gospodarcze (produkcja przemysłowa, sprzedaż hurtowa i detaliczna itd.) są dobre. Mam nadzieję że to przeważy w decyzjach przedsiębiorstw o zwiększeniu skali nakładów inwestycyjnych i że wyraźny wzrost nakładów inwestycyjnych w IV 2010 r. jest tego potwierdzeniem.

 

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Nie panikujmy. Nie z takim wzrostami cen już sobie radziliśmy.

Wyjaśniania czym jest gospodarka wolnorynkowa nigdy dosyć. Kilka dni temu oglądałem program publicystyczny „Mam inne zdanie” (w poniedziałek po 22-giej). Tematem była drożejąca żywność, wyjaśnienie procesu i dyskusja jak można (i czy powinno się) temu zaradzić. Na sali, oprócz widowni i dwójki prowadzących byli politycy i inni zaproszeniu goście oraz ekonomiści. Opinią tych ostatnich chyba nikt nie był zainteresowany. A szkoda, bo podejmowali próby opisania widzom i uczestnikom z czym mamy do czynienia. Niestety prym w audycji wiedli politycy i zwykli/niezwykli ludzie (m.in. jedna z aktorek).
Na początku audycji zadano w ramach sądy sms-owej pytanie dla widzów: czy państwo powinno coś zrobić/interweniować w związku z rosnącymi cenami. O rezultacie badania wspomnę na końcu. Politycy opozycyjni nie mieli problemu z odpowiedzią – należy natychmiast zneutralizować skok cen żywności wsparciem finansowym lub ulżeniem w innym segmencie wydatków gospodarstw domowych.

Powołuje się akurat na ten program publicystyczny, ale jeżeli ktoś go nie oglądał, to nic nie tracił. Dyskusje z udziałem polityków w większości programów poświęconych wzrostowi cen żywności wyglądały podobnie. Generalnie można powiedzieć, że politycy i komentatorzy medialny boją się przypomnieć ludziom, że mamy gospodarkę wolnorynkową. Tak jakby chcieli tą prawdę ukryć przed obywatelami. I to pomimo, iż obywatele czerpię z gospodarki wolnorynkowej pełnymi rękami.

Przypomnę więc, że gospodarka wolnorynkowa polega na uwolnieniu podaży i popytu, w jak największym stopniu, od ograniczeń. Efektem są fluktuacje cen. Raz idą w górę, a raz w dół. Skupie się w dalszej części na cenach żywności, gdyż to one poprzez nieszczęsny cukier, stały się tematem publicznej dyskusji.

Zacznijmy od tego, że udział żywności w naszym koszyku zakupów to 24,1% wydatków. W ciągu ostatnich kilkunastu lat jej udział w wydatkach spadł o 6 pkt. procentowych. To rezultat realnego wzrostu naszych wynagrodzeń, ale i utrzymania cen żywności w ryzach. Zadziałała gospodarka wolnorynkowa, która nie powala na długoterminowe duże wzrosty cen na rynku żywnościowym. Nie ma co ukrywać, że ceny żywności podlegają relatywnie znacznej fluktuacji. Wszystko zależy od zbiorów u nas  i w innych krajach. Na to nakładają się zmiany innych składników kosztów produkcji. Przykładem mogą być ceny paliw, energii elektrycznej itd. W ciągu ostatnich dziesięciu lat ceny żywności rosły średnio w ciągu roku o ponad 3%. Jak wspomniałem wyżej, cechą rynku żywnościowego jest stosunkowo duża zmienność cen. W analizowanym okresie bywało że ceny żywności rosły  rocznie nawet i o 10%, ale bywały i takie że spadły o 4%. Kolejną istotną cechą  rynku żywnościowego jest to ze zazwyczaj skoki cenowe dotyczą pojedynczych lat, a raz na kilka lat mamy do czynienia z trendami kiedy – unikając sztywnego języka ekonomicznego – ceny żywności  w średnim terminie są w trendzie wzrostowym  lub nie mają ochoty rosnąć (tzn. my i rynek nie akceptuje wzrostów). Mało kto już pamięta, że w latach 2004-2006 ceny koszyka żywności były dość stabilne po silnym wzroście na początku 2004 r.

W ten sposób dochodzę do jednej z istotniejszych informacji. Otóż po wspomnianych silnych wzrostach, rynek (czyli my) koryguje część wzrostu i sprzedawcy żywności muszą czekać, nieraz i kilkanaście miesięcy, by powrócić do cen jaki osiągali w szczycie niedopasowania podaży z popytem. Nie inaczej będzie teraz. Nawet jeśli sprzedawcom cukru teoretycznie uda się utrzymać ceny np. powyżej 4 złotych za kg to długo będą się musieli zadowolić taka ceną, a być może liczyć ze spadkiem.

Wg najnowszych danych na koniec lutego, wartość koszyka żywności (tzn. cena) wzrosła i 5,3%. Na tle dyskusji o niebotycznie drogim cukrze aż kusi by powiedzieć, GUS oszukuje!. Otóż nie. Powyższe wyliczenia prowadzę w ujęciu całego koszyka żywnościowego i nie bez powodu. We wspomnianej wyżej audycji, politycy i prowadzący audycję bardzo się starali nie mówić, że dyskusja powinna się toczyć w kategorii całego koszyka żywnościowego a nie wybranych i wygodnych dla polityków produktów. Zresztą GUS podaje zmiany również cen cukru. Proponuje pobawić się danymi, bo wtedy obecne ceny (ale nie te wskazywane przez lidera PiS) wcale tak nie szokują.

Jeżeli jeden lub grupa produktów ogromnie drożeje, to szukamy tańszej oferty, a jak to nie pomaga to ograniczamy jego spożycie. Możemy szukać zamiennika produktu lub szukać go w innym miejscu z nadzieją że będzie tańszy. Niedawno pisałem o Jarosławie Kaczyńskim, który uparł się że znajdzie najdroższy cukier. I znalazł, po 6,5 zł za 1 kg. W moim mieście w tym samym czasie cukier był tańszy o ponad 2 złote. To wiele mówi o „statystyce” zmian cen uprawianej przez polityków.

Zanim politycy zaczną pomagać finansowo polskim rodzinom, muszą dokonać oceny z jakim wzrostem mamy do czynienia i pozwolić zadziałać wolnemu rynkowi. A jak działa rynek? Jak wspomniałem szukamy tańszej oferty, ograniczamy spożycie danego produktu na rzecz innych lub ograniczamy wydatki na inne grupy (nieżywnościowe) dóbr i usług. Biorąc pod uwagę rozkład wydatków i udział wydatków na żywność, dla dominującej części rodzin nie powinno być z tym problemów. To obojętne czy ograniczymy spożycie alkoholu, cukierków, benzyny czy zmniejszymy liczbę wyjść do kina.

Nie wiem dlaczego jeden z polityków w opisywanej audycji był oburzony, że Polacy ściągają cukier z Niemiec. Ale przecież o to chodzi. To jeden z przejawów działania rynku. W reakcji na wzrost u nas, ściągamy tańszy cukier z zagranicy i ożywiają się pośrednicy. Nie ma się co oburzać, tylko dać swobodnie działać rynkowi.

Zupełnie niepotrzebnie w omawianym programie, politycy obwiniali się o błędne decyzje w sprawie limitu produkcyjnego cukru dla Polski. Tak jakby niezależność w produkcji cukru miałaby być jakiś ideałem. Kwestia limitów jest tematem co najwyżej drugorzędnym. Ponadto w takim wypadku wypadałoby podać jaka jest cena niezależności ekonomicznej w produkcji żywnościowej w rozumieniu pojedynczego kraju jak i całej UE. Czy Polacy zapłacą za niezależność? Wątpię. Wybiorą tańszy towar importowany.

Niepoważne były stawiane propozycje jak: obniżka obciążeń podatkowych paliw by zmniejszyć ich cenę (polityk SLD) lub stworzyć nową formę pomocy finansowej, czyli dodatek drożyźniany (polityk PiS). W obecnych okolicznościach to nic innego jak pomoc w akceptowaniu wysokich cen, czyli napędzanie inflacji. Efektem takiej „pomocy” byłby przy okazji wzrost deficytu budżetowego. Poseł SLD żywił wielką wiarę, że jak się obniży obciążenia podatkowe paliw, to przełoży się to na spadek cen żywności albo pozwoli wygospodarować wolne środki na droższą żywność. To nowość. Jeżeli ktoś obniży ceny paliw, to wątpliwe by przełożyło się to na spadek cen cukru, bo niby dlaczego. W efekcie w budżecie będzie mniej pieniędzy a ceny pozostaną bez zmian.

W gospodarce należy dążyć do zmniejszenia kosztów działalności gospodarczej, ale nie należy tego robić pod konkretne wydarzenie rynkowe, bo efekt będzie co najwyżej mizerny.

Zupełnym szaleństwem, była propozycja polityków PiS po nieszczęsnych zakupach jej lidera, by Polakom żyło się lepiej i żeby właśnie mogli kupować drogi cukier. Bo to niby przejaw poprawy sytuacji ekonomicznej gospodarstwa domowego, ale tak naprawdę ekonomiczny nonsens. Niestety gospodarka wolnorynkowa polega na tym, by codziennie szukać tańszej oferty. Każdy wedle swoich potrzeb. Jeden szuka taniego cukru inny jachtu albo samochodu. I nie ma potrzeby zakłócać działania tego mechanizmu dolewaniem pieniędzy. Właśnie dzięki temu mechanizmowy udaje nam się od wielu lat trzymać inflację  na stosunkowo niskim poziomie.

Zadaniem polityków i mediów jest tłumaczenie czym jest mechanizm wolnorynkowy i bronić go przed psuciem. Niestety nadmierna opiekuńczość i/lub rywalizacja o elektorat powoduje, że w programie „Mam inne zdanie” Polacy usłyszeli, że państwo musi coś zrobić. We wspomnianej wyżej sondzie sms-owej, aż 80% biorących w niej udział oczekiwało działań państwa. Kiepsko to świadczy o świadomości wolnorynkowej Polaków i potwierdza dość jednostronne pojmowaniu rynku. Czyli że rynek jest fajny tylko kiedy ceny spadają lub stoją w miejscu.

Oczywiście wiem, że nie wszystkie gospodarstwa domowe są zbliżone do średniej krajowej. Dla niektórych obecne wzrosty cen żywności mogą być dotkliwe. Tylko, że jak wyżej wskazywałem, obecne wzrosty cen nie są jakimś ewenementem w naszej najnowszej historii gospodarczej. W związku z tym nie widzę powodów, by państwo uruchamiało kolejny program pomocowy ponad obecną formę wsparcia finansowego oferowaną prze państwo. Możemy dyskutować o niewielkim wzroście progów pomocy społecznej, ale każdy z   polityków opozycyjnych biorących udział w audycji, oczekiwał szeroko zakrojonej akcji wsparcia finansowego. Tylko że propozycja SLD by obniżyć obciążenia podatkowe paliw czy PiS dotyczące podatku drożyźnianego i tak nie przełożyłyby się na spadek cen.

Ze wzrostami z ostatnich kilku miesięcy rynek musi sobie w większości poradzić sam. Dajmy mu więc zadziałać.

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Dodaj komentarz

Lepiej nie zabierać J.Kaczyńskiego na zakupy

Nie żebym miał coś do Jarosława Kaczyńskiego, ale wczorajsze widowisko z zakupami w sklepie spożywczym w towarzystwie kamer to ponury żart z Polaków. Skuteczność widowiska, które miało pokazać troskę o obywateli, oparte było na okrutnym wykorzystaniu ich niewiedzy. Celem widowiska było pokazanie tragicznych realiów polskiego życia i brak troski rządu PO i PSL o polskie rodziny i wskazanie, że rząd nic nie robi by pomóc finansowo skromnie uposażonym Polakom w obliczu wzrostu cen żywności.

Przypomnę tylko, że prezes PiS zaszedł wczoraj do sklepu spożywczego i dokonał zakupów. Jarosław Kaczyński dokonał zakupów za 55 zł i stwierdził że za czasów jego rządów zapłaciłby za całość tylko 24 zł. Wzrost niemal dwukrotny w ciągu ponad trzech lat rządzenia obecnej ekipy. J.Kaczyński kupił mąkę, trochę warzyw i owoców, chleb i zupełnie przypadkowo oraz  „spontanicznie” ulokował w koszyku aż dwa kg cukru. Sam cukier stanowił ¼ wartości zakupów.

Jeżeli prezes PiS chce pokazać Polakom jak wzrosły ceny żywności to mógł się posłużyć koszykiem GUS, który oparty jest na strukturze naszego spożycia. Zawartość czerwonego plastikowego koszyka jaki widzieliśmy w przekazie filmowym nie miała wiele wspólnego ze strukturą spożycia żywności Polaków. Jak rozumiem, cukier wzięto do koszyka dla uzyskania efektu. Dlaczego prezes PiS kupił go tak drogo? Nie wiem. W moim mieście, w średniej wielkości markecie, cukier jest po ok. 4,5 zł za 1 kg.

Szybko i sprawnie zweryfikowali ceny w innych sklepach dziennikarze. W zależności od „półki” cenowej z jakiej brali, rachunek wyniósł od 37,7 zł do 46,4 zł.

Ja z ciekawości spojrzałem jak kształtowały się ceny (w oparciu o dane GUS na potrzeby koszyka inflacyjnego) za czasów rządów Jarosława Kaczyńskiego i Donalda Tuska. Czyli jak wyglądały „realia życia” o które tak bardzo zatroszczył się lider PiS wraz z panią, która reprezentuje PiS w sprawach ekonomicznych.

I tu dopiero kryje się niespodzianka. Zachęcam do zapoznania się z danymi osobiście. Ja na potrzeby bieżącego wpisu, ograniczę się do skrótu. Jarosław Kaczyński wykorzystał ostatnie faktycznie znaczne wzrosty cen żywności i dokonał negatywnej oceny rządu. Żeby było śmiesznie, za czasów premierowania J.Kaczyńskiego mieliśmy do czynienia z wyjątkowo wysokim wzrostem cen żywności. Jeżeli mamy wiec dokonać oceny rządu w oparciu o ceny żywności, to musimy sprowadzić zmiany do wspólnego mianownika. Np. jednego roku. Koszyk cen żywności za czasów J.Kaczyńskiego średnio rocznie wzrósł o 7,1%, a za czasów D.Tuska o … 4,3%. W konkurencji „pieczywo i produkty zbożowe”: D.Tusk wzrost o 6,3%. J.Kaczyński wzrost o 11,4%!. W konkurencji „cukier” D.Tusk przegrywa. W konkurencji „nabiał” to J.Kaczyński przegrywa i to mocno: J.Kaczyński wzrost o 9,9%, D.Tusk o 1,2%.

Dla tych co lubią wskaźniki w układzie miesiąc do miesiąca roku wcześniejszego, podam zmiany cen koszyka żywności w grudniu. W 2007 r. (J.Kaczyński premierował do połowy listopada), ceny żywności wzrosły o 8,2%. W trzech latach następnych odpowiednio: 3,2%, 3,3%, 4,3%. W lutym tego roku (ostatnie dostępne dane) wskaźnik roczny podskoczył do 5,5%.

To jest coś, na co powinna być odpowiedź” miał powiedzieć J.Kaczyński, sugerując że państwo powinno wesprzeć finansowo polskie rodziny i przedstawił odpowiedź PiS: „Jeżeli ktoś ma na głowę w rodzinie mniej niż 1008 zł, należałaby się mu "pewnego rodzaju rekompensata". (za portalem www.gazeta.pl)

Jednym z celów widowiska w sklepie spożywczym było zarysowanie tragicznego losu polskich rodzin i uzasadnienie dla projektu tzw. „dodatku drożyźnianego”. Wg algorytmu podawanego w mediach przez polityków PiS, łącznie byłoby tego „duże” kilka mld złotych (nawet pod 10 mld zł).

A teraz już poważnie.

Ceny żywności są wypadkową szeregu czynników i nie zależą od polityków. No, co najwyżej w marginalnym stopniu. Jak widać Jarosław Kaczyński zapomniał poinformować, że największy skok cen żywności był ostatnio za jego czasów. Co – jak uczciwie zaznaczam – nie było jego winą. Po prostu miał pecha trafiając w okres wzrostu cen żywności m.in. na rynkach światowych. Gdyby opierać się na jego obecnym zatroskaniu o obywateli, to biorąc pod uwagę skok cen za jego czasów, musiałby wtedy ogłosić wsparcie na łączną kwotę zbliżoną nawet do 20 mld zł. I to poza funkcjonującym ustawowo wsparciem z tytułu pomocy społecznej i podwyżkami dla emerytów. Nie przypominam sobie był wtedy równie zatroskany i hojny.

Wczorajsza zabawa z cenami żywności to jedna wielka manipulacja i niepoważna zabawa ekonomią. Niestety nie pierwsza w wykonaniu polityków (media przytoczyły wypowiedzi D.Tuska sprzed kilku lat) i nie ostatnia. Kwoty wsparcia proponowanie przez PiS (dodatek drożyźniany), grubo przerastają konsekwencje wzrostu cen dla gospodarstw domowych. Widać przy okazji jak opozycja wielce się troszczy o zmniejszenie deficytu finansów publicznych.

A swoją drogą w oparciu o pokazówkę w sklepie można wysnuć inne wnioski. Wystarczy robić zakupy w tańszych sklepach niż prezes Kaczyński i dzięki temu zaoszczędzimy średnio  25%, biorąc pod uwagę spostrzeżenia cenowe dziennikarzy. A zamiast 2 kg cukru polecam kupić 1 kg,  a za resztę mięso lub warzywa i owoce bez oglądania się na ceny J.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Nie rozumiem tego uporu w sporze o OFE

Wysłuchałem wczorajszych wypowiedzi Leszka Balcerowicza dla mediów i jestem coraz bardziej zaniepokojony poziomem debaty. Z przykrością musze powiedzieć, że im więcej Leszek Balcerowicz i inni przedstawiciele Forum Obywatelskiego Rozwoju stawiają zarzutów pod adresem rządu w sprawie zmian w OFE, tym więcej wymagają one komentarza i sprostowań. Leszek Balcerowicza nie ukrywa rozczarowania poziomem debaty, ale sam nie mniej subiektywnie broni własnej teorii, używając do tego czysto akademickich i z natury trudnych do udowodnienia, a jednocześnie obalenia, teorii. Pomimo zarzutów wobec obrońców rządu o demagogię, sam nie mniej chętnie ją wykorzystuje, udając przy tym że nie wie o co jest spór. Próbuje stawiać się w roli obrońcy nieświadomych zagrożeń obywateli i racjonalności w działaniu państwa, ale unika podania całego tła makroekonomicznego decyzji rządowej (zmiany w OFE). Unika również podania rzetelnie słuchaczom i czytelnikom, że OFE to tylko fragment całości finansów gdzie obywatele są dawcami i biorcami przepływów pieniężnych. Chwilami jego wypowiedzi w sprawie OFE zaczynają przypominać upór jako sztukę dla sztuki. W zasadzie to w polemice Leszka Balcerowicza bardziej już chyba chodzi o publiczne droczenie się z rządem niż o wybranie najlepszego w obecnej sytuacji wariantu. Jeżeli tak ma wyglądać ekonomia liberalna, to FOR i jego czołowy przedstawiciel wyrządzają jej sporą krzywdę w sporze o OFE.

FOR na swojej stronie załączył wczoraj materiał, który ma być formą podsumowania tego co Leszek Balcerowicz chce nam przekazać.

Z niewieloma zdaniami tego opracowania można się zgodzić. Przykładowo, ja również nie upierałbym się na miejscu rządu, że wskutek zmian w II filarze, nasze emerytury wzrosną w porównaniu z OFE. Jest to teoretycznie możliwe, ale mocno dyskusyjne. Rząd nie powinien skupiać się na wydajności inwestycji w tym sporze a na skutkach ekonomicznych i społecznych przelewów na OFE wg dotychczasowych regulacji. Bo to jest podstawowym powodem proponowanych zmian. Drugim powodem jest przełamanie pewnego tabu i postawienie pytania (moim zdaniem słusznie), czy aby dotychczasowe zasady funkcjonowania OFE (głównie chodzi o przelewy), nie są aby nazbyt ekstrawagancją ekonomiczną. Szczególnie w obecnych okolicznościach makroekonomicznych.

Jednak mimo powyższego, Leszek Balcerowicz nie powinien straszyć obywateli, że zmiany proponowane przez rząd przyniosą straty dla gospodarki i obywateli. Dla udowodnienia tego Leszek Balcerowicz odwołuje się do dorobku ekonomii. Według Leszka Balcerowicza, redukcja składki do II filara, spowolni wzrost gospodarki. Ja nie miałbym odwagi podpisać się pod takim twierdzeniem. Tak naprawdę są to tylko dywagacje czysto akademickie. Biorąc pod uwagę ogrom zależności w gospodarce, podane twierdzenie to połączenie teorii z wiarą. Równie dobrze, można udowodnić że kwota zaoszczędzona na przelewach do OFE, będzie przeznaczona na infrastrukturę transportową, przyspieszy rozwój kraju. Wg L.Balcerowicza i większości obrońców OFE, składka powinna wymusić analogiczne oszczędności w wydatkach budżetowych, co przekłada się na wzrost efektywności gospodarki (teoria ujawnionego długu). Musze przyznać, że to dość specyficzny i kosztowny dla gospodarki sposób walki o efektywność. Zdaje się to zresztą potwierdzać sam L.Balcerowicz. Propozycje FOR wskazujące skąd wziąć pieniądze i jak ograniczyć wydatki, potwierdzają że i FOR jest dość bezradny. Moim zdaniem to tylko potwierdza, że FOR i Leszek Balcerowicz mają problemy na wskazanie tych rzekomo ogromnych oszczędności w wydatkach. Proponowane przez FOR wpływy z prywatyzacji w najbliższych kilku latach są wątpliwe do zrealizowania i to wcale nie tylko z powodów politycznych. Potwierdzają to nasze dotychczasowe dokonania w tej kwestii. Ponadto FOR proponuje m.in. obniżenie zasiłków chorobowych  i opiekuńczych z 80% do 60%. To gruba przesada, ale i świetny przykład przed jakim problemem stoimy: ekstrawagancja z tak dużymi jak dotychczas przelewami do OFE czy – przykładowo – obniżenie zasiłków chorobowych. Przed tym dylematem stanął rząd, a Leszek Balcerowicz usilnie stara się odwrócić uwagę opinii publicznej i twierdzi że problemy są gdzie indziej.

Leszek Balcerowicz i FOR bardzo starają się zwróć uwagę na fakt naszej rzekomej negatywnie rozumianej wyjątkowości, jaka powstanie po prowadzeniu zmian w OFE. Chodzi o porównanie nas z innymi krajami, które wprowadziły podobne reformy i tzw. II filar. Porównania są jednak tak przedstawione, że ukrywają inną wyjątkowość. Otóż na tle tych krajów Polska charakteryzuje się stosunkowo dużym udziałem składki przelewanej na II filar i spory problem z zapewnieniem środków na przelewy. Ponadto nawet kraje bogatsze od naszego, w przeważającej części nie zdecydowały się jak na razie na takie rozwiązanie w reformie emerytalnej.

Postawa Leszka Balcerowicza bierze się chyba stąd, że nie zauważył że zwolennicy zmian (tzw. ich większość) nie wykpiwali OFE, ale motywowali zmiany zbyt dużym kosztem dla gospodarki. Tymczasem Leszek Balcerowicz podszedł do sporu chyba nazbyt ambicjonalnie, utrudniając obserwatorom jego zrozumienie. I sam w końcu wpadł w sidła demagogii (podobnie jak Krzysztof Rybiński), którą tak chętnie zarzuca innym, by na siłą bronić obecnego rozwiązania. Posuwa się w tym nawet do straszenia przyszłych emerytów niską składką czy szukania winnych w rosnącej biurokracji. Leszek Balcerowicz udaje, że nie wie o co chodzi i toczy spór z rządem na innej płaszczyźnie. Reprezentanci rządu (np. M.Boni, J.K..Bielecki) chcieli szukać kompromisu i wskazać z czym się borykamy. Starano się unikać oceny dawnej decyzji o przyjętym w Polsce rozwiązaniu II filaru. Tymczasem L.Balcerowicz polemizuje z kilkoma argumentami i niefortunnymi wypowiedziamy reprezentantów rządu, które mają tu drugorzędne znaczenie. Jako broni używa teorii, które wbrew pozorom są trudne do udowodnienia.  

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Znowu można w CHFie?

Rok ubiegły w dziedzinie kredytów mieszkaniowych banki mogą uznać generalnie za udany. Na koniec ubiegłego roku liczba czynnych umów sięgnęła 1,45 mln. Oznacza to wzrost o 5,4% w porównaniu z 2009 r. Niemal identyczna dynamika była zresztą i w 2009 r. Skoro więc w lepszym gospodarczo roku dynamika wzrostu liczby klientów była taka jak w pierwszym „kryzysowym”, to powstaje pytanie czy można mówić o sukcesie. To oczywiście pytanie jak mierzyć sukces. Świadomie nie będę porównywał roku ubiegłego z latami 2003-2008, kiedy to liczba czynnych umów rosła w średnim tempie niemal 30% rocznie. Do słabszego tempa przyczyniło się kilka czynników. Zalecenia KNF, ostrożniejsza polityka banków, ostrożniej postrzegane perspektywy ekonomiczne przez gospodarstwa domowe. Nie bez znaczenia jest i polityka cenowa banków. Spread walutowy jest o 30% większy niż w połowie 2008 r. Marża kredytowa po 2-3 krotnym wzroście (odpowiednio kredyt: złotowy, walutowy) w okresie połowa 2008 – 2009, dopiero w 2010 r. zaczęła spadać.

Łączne zadłużenie w kredytach hipotecznych wzrosło z 215 mld zł, do 263,6 mld zł. Oznacza to wzrost aż o 23%. Mogło by to wskazywać na bardzo mądrą politykę banków, czyli pójście nie w masowość a w poprawę jakości i umiejętność docierania do dobrych klientów o sporych możliwościach finansowych w obsłudze kredytu. Ale to tylko przypuszczenie. By to potwierdzić musiałbym wiedzieć ilu dobrych klientów po spłaceniu starych kredytów, zaciągnęło kolejne i ilu klientów dokonało jedynie zmiany kredytu. Niemniej jednak, jeżeli przyjąć że sukces mierzymy wzrostem wartości portfela, to miniony rok był na pewno udany. W 2009 wartość portfela wrosła o 12% w porównaniu z 2008 r. Czasy (2005-2008) kiedy wartość portfela rosła średnio rocznie o 50% już nie wrócą.

W ubiegłym roku rosła wartość średnia kredytu z 205 tys. zł. w IV kw 2009, do 215 tys. zł. w IV kw 2010 r. To efekt m.in. zmiany polityki banków w stosunku do ryzyka. Jeszcze w I kw ubiegłego roku udzielono 9,7 tys. kredytów na okres do 15 lat. W ostatnim kwartale, było to już tylko 6,6 tys. kredytów. Ich udział w kredytach udzielanych spadł z 20% w I kw do 12% w IV kw. Udział kredytów nowoudzielanych w grupie o terminie spłaty powyżej 25 lat, wzrósł z 56% do 66%.

W II poł. ubiegłego roku byliśmy świadkami zatrzymaniu trendu w strukturze walutowej nowoudzielanych kredytów. Od kryzysu na rynkach finansowych, udział kredytów w złotych wzrósł z 20% w III kw 2008 do 77% w I kw 2010 r. Potem, po przejściowej popularności euro w II i III kw ubiegłego roku, rynek powrócił do tej wartości w IV kw ubiegłego roku. Do II kw rósł udział kredytów w euro. Wtedy to w strukturze nowoudzielonych kredytów hipotecznych, euro stanowiło niemal 24%. W IV kw udział euro spadł do 17,3%. Kto zyskał? Zyskał wielki przegrany kryzysu, czyli chf.  Do I kw 2010 r. udział chf w kredytach nowoudzielanych spadł do 4,3%. I pomyśleć, że w 2008 roku, 69% kredytów udzielono w chf. Od I kw udzielano powoli coraz więcej kredytów w chf. W IV kw stanowiły już 6,1% kredytów hipotecznych. To efekt poprawy dostępu do chf na rynku i zmniejszenia restrykcyjności banków. Może to być również wynikiem zabiegów klientów, którzy mogą uważać wysoki kurs chf za atrakcyjny i być może mają rację.

 Nową jakość widać w strukturze wartości nowoudzielanych kredytów wg miast. Wciąż liderem jest wprawdzie Warszawa, ale jej oddziaływanie nieco osłabło. Udział Warszawy spadł z 32,2% w 2008 do 28,5% w 2010 r. Za przyrost wartości nowoudzielanych kredytów w 2010 w porównaniu z 2009 r. Warszawa odpowiada w 23%. W ponad połowie jednak do przyrosty przyczyniły się: Aglomeracja Śląska i łącznie mniejsze miasta, które nie były do tej pory liderami statystyk budowy mieszkań i rekordów cenowych na metr kwadratowy.

.. o kredytach mieszkaniowych również:

http://opinieekonomiczne.blox.pl/2011/01/Kredyt-mieszkaniowe-w-walutach-Oplacalnosc.html

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

O przemyśle, krótko.

Udział przemysłu w PKB to 21,5% w ubiegłym roku. Natomiast udział w przyroście PKB sięgnął prawie 24%. Dość przyzwoity wynik, chociaż daleko mu do rezultatów z lat 2003 czy 2004 r. (48% i 37%). Oczywiście, biorąc pod uwagę realia wzrostu gospodarczego sprzed kilku lat, trzeba pamiętać że są to okresy mało porównywalne.

Produkcja przemysłowa wzrosła w 2010 realnie o około 11%. Roczna dynamika w poszczególnych miesiącach zawierała się w granicach od 7% do 14%. Świadczy to o dość równomiernym wzroście, a co za tym idzie, dobrze rokującym na najbliższe miesiące. Nie powinno więc być problemów w osiągnięciem przez gospodarkę tempa PKB w granicach 3,5% a 4,5%.

Wzrost produkcji sprzedanej był udziałem niemal wszystkich działów przemysłu. Jeszcze w pierwszej połowie ubiegłego roku, spośród działów przedstawianych w Biuletynie GUS, 6 z nich odnotowywało spadek przychodów. W II połowie roku, były to już tylko 3 do 4 działów. Większość działów przemysłu odnotowała wzrostu w przedziale 10% – 20% yoy. Wyższą dynamikę odnotowali producenci chemikaliów i sprzętu elektronicznego. Tym ostatnim produkcja sprzedana wzrosła o ponad 45% yoy. Cieszy poprawa sytuacji w hutnictwie. Ubiegłoroczna produkcja wzrosła o 17% w porównaniu z 2009 r. Niestety hutnictwo jeszcze nie powróciło do wartości produkcji z 2008 r. Nominalnie produkcja z 2010 była o 15% niższa od wyniku z 2008 r. Wygląda jednak na to, że być może już w bieżącym roku, hutnictwo powróci do poziomu produkcji sprzed kryzysu. Rośnie sprzedaż sektora motoryzacyjnego, które kryzys nie dotknął tak mocno jak się obawiano. Sprzedaż sektora wzrosła o 15% w ubiegłym roku. Nowością jest zatrzymanie spadku sektora produkcji odzieży, który odnotował minimalny wzrost, 1,7%. Praktycznie przestała spadać produkcja w sektorze produkującym pozostałego sprzętu transportowego (np. statki, pojazdy szynowe itd.). To głównie zasługa przychodów osiągniętych w II pół. 2010 r. Producenci mebli odnotowali spadek produkcji sprzedanej tylko o 3,2%.

Generalnie do wzrostu produkcji sprzedanej w ubiegłym roku przyczyniły się: sektor paliwowy, elektroniczny, chemiczny, hutniczy, motoryzacyjny i spożywczy.

Specyfiką ubiegłego roku jest stosunkowo wysoki wzrost cen produkcji sprzedanej. W grudniu PPI yoy wyniósł 6,2%. W poprzedniej dekadzie takie i większe wzrosty odnotowano m.in. w 2004 i w 2009 r. W pierwszym przypadku był to efekt wejścia do UE i częściowo osłabienia złotego, a w drugim – osłabienie złotego jakie miało miejsce w wyniku kryzysu finansowego na świecie. W ubiegłym roku wpływ zmian kursów walut (głównie euro) był praktycznie neutralny dla zmian cen PPI. Zmiany ubiegłoroczne to wynik głównie wzrostu cen surowców, spowodowany zarówno naturalnym popytem jak i strachem w obliczu kryzysu w kilku państwach Afryki Płn. oraz wzrostem cen płodów rolnych. Wzrosły wiec ceny paliw, chemikaliów, produkcji motoryzacyjnej, wyrobów gumowych i z tworzyw sztucznych oraz żywności.

W roku bieżącym nie powinno być problemu z utrzymaniem tempa wzrostu produkcji sprzedanej w przedziale od 5% do 10%.

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Dodaj komentarz

Sektor prywatny powoli przystępuje do inwestycji.

Wynik produkcji budowlano-montażowej w styczniu (11,2% yoy) potwierdza, że budownictwo jest w niezłej kondycji.  Oczywiście trzeba pamiętać, że najnowszy wynik odnosi się do słabego okresu dla budownictwa. W odniesieniu do rezultatów sprzed dwóch i trzech lat, oraz po ujęciu zmian cen, można  powiedzieć, że wyniki zimowe są niemal identyczne jak we wziętych do porównań okresach.

Warto przyjrzeć się jak zmieniała się sytuacja w poszczególnych segmentach budownictwa. Wyniki za IV kw 2010 r. potwierdzają, że budownictwo mieszkaniowe przerywa złą passę. Nie jest to zaskoczenie, ponieważ już wyniki mieszkań na budowę których otrzymano pozwolenia na budowę i budów rozpoczętych zapowiadały poprawę w statystyce wartości prac. W IV kw 2010 r. wartość prac w segmencie budynków mieszkalnych wzrosła o 2%. Niby mało, ale porównanie z wartością prac w okresach wcześniejszych wskazuje, że z całą pewnością możemy mówić o przełamanie złej koniunktury w budownictwie mieszkaniowym. To przede wszystkim zasługa budownictwa wielorodzinnego, którego wartość wzrosła w IV kw 2010 o 6% w porównaniu z IV kw 2009 r. jako zapowiedź przyzwoitego wyniku w tym roku, można podać że w IV kw 2010 aż o 39% wzrosła liczba mieszkań, na budowę których uzyskano zezwolenie (mieszkania wielorodzinne przeznaczone na sprzedaż, tzw. deweloperskie).

Wartość prac budowlano-montażowych w grupie „budynki niemieszkalne” w IV kw wzrosła o 10% yoy. W połowie na wynik zapracował sektor rządowy i samorządowy. Ktoś złośliwy mógłby powiedzieć, że to efekt inwestycji przeprowadzonych dla zyskania popularności w okresie wyborów samorządowych. Częściowo może to być prawdą. Jednak w tej grupie mamy do czynienia z dużą dynamiką wzrostu prac od wielu kwartałów. Tłumaczenie wyborami samorządowymi może więc być tylko częściowym wytłumaczeniem prac budowlano-montażowych. Ponad 60% prac w budynkach niemieszkalnych przypada na obiekty wznoszone przez sektor prywatny. Mowa o obiektach biurowych, handlowo-usługowych, przemysłowych i magazynowych. Wyniki IV kw 2010 wskazują jedynie wzrost o przeciętnie kilka procent yoy w poszczególnych grupach. Najważniejsze że wzrost jest, bo i tak nikt nie oczekiwał wielkiego skoku dynamiki. Moim zdaniem to jednak z najważniejszych wiadomości – obok budownictwa mieszkaniowego – jaka wynika z analizy wyników budownictwa za ostatni kwartał minionego roku. Mamy potwierdzenie, że sektor prywatny powoli przystępuje do inwestycji. To dobry prognostyk dla całej gospodarki na ten rok.

Nadal niezastąpiona okazała się grupa „inżynieria lądowa i wodna”. I to nie tylko ze względu na udział w budownictwie – 59%. Ta grupa budownictwa odpowiada aż w 85% za wzrost w ubiegłym roku. Liderem jest tu budownictwo drogowe.

W sumie jest nieźle. Wartość prac budowlano-montażowych w ubiegłym roku wzrosła o 4% w porównaniu z 2009 r. W roku bieżącym nie powinno być większych problemów z osiągnięciem wzrostu dwa razy szybszego i przy większym udziale sektora prywatnego.

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Dodaj komentarz

Być może powiedziano już wszystko

Być może powiedziano już wszystko

Czy dyskusja o zmniejszeniu składek do OFE dobiega już końca? Być może. Z każdym kolejnym tekstem, widać że wyczerpują się argumenty, racje i zarzuty, w tym i te na tle emocjonalnym. A czy wiemy już wszystko, co powinniśmy wiedzieć? Niekoniecznie.  I mimo iż wyda się to kontrowersyjne, to muszę powiedzieć że to raczej krytycy propozycji rządowych wykazali się małą elastycznością i zrozumieniem problemu przed jakim stanęliśmy. Bo wbrew pozorom, problem nie ogranicza się do popularności PO i PSL w sondażach.

To co mnie najbardziej dziwi w tej dyskusji, to fakt iż chyba nie udało się przekazać czytelnikom, że dyskusja o wielkości składki na OFE jest jakby drugorzędnym tematem w kontekście szukania sposobów walki z deficytem finansów publicznych i jego konsekwencją w postaci rosnącego długu. Stąd nie rozumiem, po co przeciwnicy zmian protestują w tak wysokiej tonacji, która ma niewiele wspólnego w meritum sporu. Wydawałoby się wręcz, że w obecnych okolicznościach makroekonomicznych, wskazanie wariantu kompromisowego nie powinno być problemem. A jednak.. Górę wzięły emocje i chęć prowadzenie sporu jako sztuki dla sztuki.

 

Rządowi można być może wiele zarzucić, ale nie to że ostatecznie postawił problem pod osąd opinii publicznej. Czy to tylko prosta kalkulacja polityczna zasugerowała, że łatwiej ograniczyć przepływy do OFE niż redukować wydatki? Może tak może nie. Nawet jeżeli, to kalkulacja zawiodła, bo reforma OFE musiała wywołać spory zgiełk medialny. Reakcje części środowisk ekonomistów i mediów była być może do przewidzenia. Ostatecznie PO straciła kilka pkt. procentowych w sondażach, ponieważ w mediach rozpętało się piekło pod tytułem „PO reformuje kosztem emerytów”, czytaj: „Tusk zabrał ludziom pieniądze”.

W całym sporze, to bardziej przeciwnicy pomysłów rządu mieli problem w prowadzeniem sporu na poziomie merytorycznym w rozumieniu zbilansowania wad i zalet rządowego pomysłu. Uważam, że warto pochylić głowę przed duża dozą kultury z jaką przedstawili swoje racje Michał Boni, Jan Krzysztof Bielecki czy Bogusław Grabowski. W ich wypowiedziach dominowało szukanie rozwiązania i przekonywanie do niego. Starali się unikać szukania winnych i oskarżeń pod adresem ekonomistów o innych poglądach. Nieco gorzej wypada minister finansów. To zależy jednak od tego kto czego szuka w cudzej wypowiedzi. Ja szukałem istoty problemu, a inni „smaczków” w cudzej wypowiedzi. Przyznaje, że minister miał nieco niefortunnych wypowiedzi, a jego sposób formułowania myśli (np. ostatni artykuł w Gazecie Wyborczej) czy przekonywania do własnych racji, może być faktycznie trudny w odbiorze.

W moim przekonaniu gorzej jednak zaprezentowała się strona ekonomistów broniących obecnych rozwiązań. O ile sporo miejsca ekonomiści poświęcali argumentacji ekonomicznej, to na ogół świadomie okrawano ją z całokształtu kontekstu makroekonomicznego, obecnej sytuacji a nawet w indywidualnym wydaniu podatnika, który przysłuchiwał się dyskusji. Oponenci mogli stworzyć wrażenie lepiej przygotowanych merytorycznie do dyskusji. Opinii społecznej umykało jednak, że dominująca część prezentowanych argumentów by zwykłą akademicką dyskusją. Przykładem jest chociażby L.Balcerowicz twierdzący że II filar w obecnej postaci, a więc w postaci długu (ograniczę się tu do części lokowanej w obligacje), jest lepszy bo ujawnia dług wobec emerytów i działa proefektywnościowo na finanse publiczne. Janusz Jankowiak dodał, że lepszy jest dług, bo to jest mierzalny i wycenialny, niż przepływ w ZUSie. Szkoda tylko, że obydwaj panowie starali się nie zwracać czytelnikom uwagi na to, że tylko po to by II filar (w części obligacyjnej) spełniał te teoretyczne wizje, podatnik jest dodatkowo obciążany. O czym zresztą większość Polaków nie wie. Przed manipulacją nie uchronił się (a może i nie chciał) prof. Gomułka (Gazeta Wyborcza  9 lutego 2011). W celu obalenia rządowej wersji wyliczania stopy zwrotu z ZUSowskiego II filara, założył inflację na poziomie 4% przez 20-30 lat od wejścia do strefy euro. Teoretycznie jest to możliwe, ale co najwyżej w bardzo pesymistycznym wariancie.

Ostatnim zdaniem poruszyłem kolejny problem: ściganie się, które rozwiązanie da wyższą stopę zwrotu – obligacje w II filarze czy II filar waloryzowany w ZUS wg ustalonego algorytmu. Na miejscu rządu nie usiłowałbym wmawiać że jego rozwiązanie jest lepsze, bo to dyskusyjna teza. Ale na miejscu przeciwników zmian przypomniałbym Polakom, że odsetki od obligacji w II filarze wypłacają sobie sami, bo budżet i zobowiązania Skarbu Państwa to nasze pieniądze.

W dyskusji pojawiał się zarzut pod adresem ekonomistów broniących pomysłów rządu, skąd tak nagle to zwątpienie w przyjęte przed laty rozwiązanie budowy II filaru. Nie ma co ukrywać, że analiza wydatków publicznych sprowadziła uwagę na przelewy do OFE dopiero niedawno. To nic odkrywczego. Długie lata to była jedna z ekonomicznych świętości, której nie wypadało poruszać. Przyjęte w Polsce rozwiązanie budowy II filaru jest dość kosztowne (roczne przelewy), bo oznacza finansowanie dwóch systemów: starego i budowanie odseparowanego od ZUS nowego systemu. Póki przelewy były małe, a potem była dobra koniunktura gospodarcza, to problemu nie było. Obecnie problem jest i zamiast podjąć go z otwartą przyłbicą, oponenci chowają się wchodząc w akademickie i spory udając że nie ma problemu redukcji wydatków, tylko jest problem polityków obecnego rządu.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Wpływ tempa PKB na stopę bezrobocia. Prognoza stopy bezrobocia na koniec 2011 r.

Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej podało, że wg wstępnych szacunków stopa bezrobocia w styczniu sięgnęła 13,1%. Oznacza to niemal 2,1 mln bezrobotnych. Dane styczniowo nie mogą być oczywiście zaskoczeniem, ponieważ już wynik z grudnia 2010 był pierwszym sygnałem, że obniżanie stopy bezrobocia pójdzie nam opornie w najbliższych kwartałach. Generalnie nadal mamy trend wzrostu stopy bezrobocia, ale uległ już w zimie niemal zatrzymaniu. Liczba bezrobotnych w grudniu i styczniu jest większa o ponad 2% w porównaniu z analogicznym okresem sprzed roku.

Jest to dobry moment by przypomnieć jedną cech naszej gospodarki, która – jak się wydaje – nie uległa istotnego zmniejszeniu w porównaniu z latami wcześniejszymi. Otóż dopiero przy tempie wzrostu powyżej 4% PKB i dobrych perspektywach, bezrobocie zaczyna spadać. To stawia pytanie o perspektywy liczby bezrobotnych w najbliższych kwartałach w kontekście prognoz gospodarczych dla Polski, z których średnia daje niemal 4% wzrostu PKB na 2011 r. Dla krajów rozwiniętych to wartość godna pozazdroszczenia, ale dla nas – w kontekście bezrobocia (i nie tylko!) – nie jest to wartość zachwycająca.

Analiza zależności stopy bezrobocia od tempa wzrostu gospodarczego w polskich warunkach nie jest zajęciem łatwym. Pierwszym problemem jest już czas jaki należy (można) brać pod uwagę. W realiach kraju rozwijającego się i przechodzącego z gospodarki niemal socjalistycznej na wolnorynkową, każde kolejne kilka lat to nowe realia gospodarcze, które powodują że porównywanie – przykładowo – II poł. lat 90 tych z obecnym okresem – zawiera w sobie ryzyko znacznego błędu. Potem było wejście do UE, co dało pozytywne skutki w postaci wzrostu eksportu i otwierania rynków pracy dla Polaków. Kolejnym problemem jest w ogóle sposób liczenia stopy bezrobocia.

Korzystna koniunktura w połowie lat 90-tych spowodowała spadek stopy bezrobocia z 17% do 10,6% w ciągu niecałych 4 lat. Kolejny okres to koniec lat 90-tych do I połowy 2004 r. Aż do 2002 to czas stałego pogarszania się koniunktury, na krótko przerwany gospodarczym ożywienie w 2000 r. W zasadzie był to na tyle krótkotrwały impuls gospodarczy, że pozostał niemal bez wpływu na stopę bezrobocia. Stopa bezrobocia sięgnęła na przełomie 2003 i 2004 r. poziomu 20%. Poprawę koniunktury jaką była już ewidentnie widać w 2003 r. z pewnym opóźnieniem przyczyniła się do zmiany trendu. Dopiero w II poł. 2004 r. bezrobocie zaczęło spadać. Były dwa główne powody: wzrost zatrudnienia i szukanie pracy przez Polaków w krajach UE. W ciągu kolejnych czterech lat, stopa bezrobocia spadła ze wspomnianego poziomu 20%, do niemal 9%. O ponad połowę! Uwagę zwracają dwa czynniki gospodarcze, ważne w prognozowaniu bezrobocia. Wzrost gospodarczy powyżej 4% i czas trwania okresu dynamicznego wzrostu. W latach 2006-2008, tempo PKB utrzymywało się na poziomie ok. 6%, co korzystnie wpłynęło na postrzeganie przyszłości przez przedsiębiorstwa. I to właśnie na ten okres przypada 60% spadku bezrobotnych. Światowy kryzys gospodarczy przyszedł w chwili kiedy stopa bezrobocia była na rekordowo niskim poziomie, czyli 9%.

W ciągu pierwszych dwunastu miesięcy od jesieni 2008 r., liczba bezrobotnych wzrosła aż o 28%, co jest wynikiem niemal identycznym jak na koniec XX wieku. Tak wiec mimo dość różnych uwarunkowań makroekonomicznych, gospodarka w pierwszym odruchu dostosowawczym do nowych (gorszych) warunków reaguje wzrostem liczby bezrobotnych o ¼. Nową jakością jest odmienna reakcja w ciągu kolejnych dwunastu miesięcy. Ponad dziesięć lat temu w drugim roku liczba bezrobotnych wzrosła o 16%, a obecnie już tylko o 5%. Pomogło to, że sam kryzys światowy nie okazał się tak dotkliwy jak przypuszczano, a Polsce udało się przejść suchą nogą (nie licząc skutków w postaci deficytu finansów publicznych). Czynników dzięki którym udało się nam zatrzymać wzrost bezrobocia jest pewnie kilka. Ja chciałbym zwrócić uwagę, że nastąpiła zmiana w podejściu samych podmiotów gospodarczych do zatrudnionych. Z jednej strony przerosty zatrudnienia nie były tak duże jak ponad dziesięć lat temu, a z drugiej doświadczenia z I poł. ubiegłej dekady, każą pamiętać że nawet jeśli łatwo jest zwolnić pracowników, to nie tak łatwo jest szybko pozyskać doświadczoną kadrę.

Szybki powrót na ścieżkę wzrostu w Polsce zapobiegł pogorszeniu się nastrojów wśród przedsiębiorców. Podtrzymują go prognozy, które wskazują że w średnim terminie Polska nie powinna mieć problemu z utrzymaniem tempa PKB 3,5%-4% rocznie. Jak wyżej wskazałem, nie jest to tempo szokujące jak na kraj rozwijający się i z ambicjami, ale na tyle duże by względnie bezpiecznie postrzegać przyszłość. Analiza reakcji bezrobocia na zmiany i tempo PKB w Polsce wskazuje, że graniczne tempo PKB kiedy stopa bezrobocia spada, a dokładnie: bardzo powoli się obniża. Wierzę, że obecny rok pozwoli potwierdzić że graniczny poziom PKB to 3,5%, a w średniej perspektywie będziemy mogli mówić o 3%. W duża dozą prawdopodobieństwa można powiedzieć, że w roku bieżącym stopa bezrobocia spadnie z 12,1% w XII 2010 r. do przedziału 10%-11% w XII 2011 r.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Ocena dyskusji o OFE i finansach publicznych

Dołączam do grupy zadowolonych z tego, że w Polsce można dyskutować o faktycznych problemach. Mowa o dyskusji o OFE jaka rozgorzała pomiędzy przedstawicielami rządu a środowiskiem ekonomistów. Zgadzam się również z tym, że  klasa polityczna (głównie chodzi o ugrupowania opozycyjne) nie potrafi i nie ma ochoty podjąć tematu: reforma systemu emerytalnego w kontekście finansów publicznych. Jest to tym ciekawsze, że dyskusja nad OFE wcale nie musiała być polem do demonstrowania odmienność i opozycyjności wobec rządu. No ale takie to już są realia polityki. Mówi się trudno.

Wyrażając zadowolenie nad sporem rząd – ekonomiści, nie zamierzam jednak popadać w zachwyt. Powodem jest podział wśród dyskutantów, tonacja i poziom merytoryczny. Mogło być lepiej. Miałem nadzieję, że nieco inaczej będzie wyglądał podział wśród ekonomistów. Dyskusja odbywa się pomiędzy grupą ekonomistów reprezentujących rząd, czyli minister finansów i doradcy ekonomiczni a ekonomistami reprezentujących inne instytucje. W tej drugiej grupie najbardziej znaną postacią jest Leszek Balcerowicz, który – w przenośni – rzucił wręcz wyzwanie rządowi.

Taki podział wśród polemistów jest bardzo mylący dla obserwatorów (tzw. szarych obywateli), którzy mają niewielką (lub żadną) wiedzę o systemie emerytalnym i prawdopodobnie zupełnie nie rozumieją o co toczony jest spór. Wpływ przelewów na OFE na deficyt finansów publicznych i zadłużenie Polski, nie da się tylko sprowadzić do zarzutu że rząd, zamiast obniżać wydatki itd., chwyta się pieniędzy emerytów. To poważne uproszczenie w obecnych realiach makroekonomicznych. Zrozumienia nie ułatwiają media, które na siłę prezentują spór jako polemikę z niedobrym rządem, używając do tego wytartych schematów, jak: zły ZUS, rząd sięgający po pieniądze emerytów, brak reform, niezależni ekonomiści kontra rząd, itd.

O działaniach rządu w kontekście deficytu finansów publicznych już pisałem, więc tym razem skupię uwagę na adwersarzach. W postawie ekonomistów opozycyjnych, uderza bardzo silna niechęć do rzetelnego przedstawienia wpływu reformy emerytalnej na sytuację finansów publicznych. Przyjęty w Polsce wariant budowy II filaru jest niezwykle ambitny, o czym często się zapomina. Z perspektywy czasu widać, że nie radzimy sobie z finansowaniem wyrwy w finansach jaką powodują rosnące na przestrzeni lat coroczne przelewy do OFE. Obrona II filaru w polskiej wydaniu jak niepodległości nie ma sensu i tylko utrudnia dyskusję. Przyjęte w Polsce rozwiązanie nie jest jedynym z możliwych, o czym należy poinformować Polaków. Ponadto ekonomiści uparli się, że uniemożliwiając dyskusję o zmianach II filaru, narzucą opinii publicznej poczucie że problemem jest rząd i jego decyzyjna niemoc. To poważne uproszczenie i manipulacja, na którą znaczna część mediów daje się nabrać. Kolejnym zarzutem jaki stawiam jest sugerowanie przez ekonomistów, że finansowanie II filaru a bieżąca sytuacja budżetowa, to dwa odrębne dla obywatela problemy. Otóż nie. Wyobraźmy sobie rodziną 2+2 (rodzice i dwoje dzieci). Wyzwaniem stojącym przed nami jest obniżenie deficytu finansów publicznych. Z punktu widzenia tejże rodziny mamy do wyboru rezygnację z części ulg podatkowych i ograniczenie zasiłku chorobowego do 60% (to z gamy pomysłów niektórych ekonomistów) lub przeniesienie części II filaru do ZUS. Nie zamierzam bronić rządu, bo nie popieram części jego działań, ale unikanie tego typu zestawień przez adwersarzy, oceniam jako nieeleganckie zachowanie wobec opinii publicznej. Warto pamiętać, że OFE część rodków inwestują w obligacje polskiego rządu, co poza wyodrębnieniem środków poza ZUS, nie daje specjalnie nowej jakości. Zupełnie niepotrzebnie ukrywa się przed opinią publiczną że budowa II filaru też kosztuje. Tak naprawdę zmiana w II filarze, zaproponowana przez rząd, w przeważającej części dotyczy tego by część środków i tak lokowana przez OFE w obligacjach, znalazła się na wyodrębnionym koncie w ZUS. Ryzyko tego, że państwo nie wypłaci mi emerytury z tej części jest praktycznie takie samo jak to, że państwo nie wykupi obligacji w których OFE lokuje otrzymywaną moją część składki.

Niepokoi mnie to, że niektórzy z adwersarzy w polemice z rządem sięgają po takie chwyty jak straszenie Polaków ZUSem. To wytarty i nieelegancki argument. Swego rodzaju niskiej jakości PR. Tym bardziej przykre, że część z polemistów piastowała poważne funkcje w administracji państwowej lub banku centralnym. Tej manierze sugerowania, że ZUS i administrowane przez tą instytucję pieniądze są jakimś dziwnym bytem oddaje się nawet Leszek Balcerowicz. W jego ostatniej publikacji w Gazecie Wyborczej, obecna składka nazywana jest przymusową płatnością, podatkiem (w materiałach FOR, „pseudoskładką”) bez związku z wysokością emerytury.

Jak wcześniej zaznaczyłem, jakość dyskusji jest niebotycznie wyższa od dyskusji w gronie polityków. Ideał to to jednak nie jest (adwersarze często nie przebierają w słowach i dość śmiało korzystają wykorzystują społeczne lęki i negatywną opinie o ZUS). Odczuli to zarówno członkowie rządu, jak i jego doradcy: Jan Bielecki czy Bogusław Grabowski. Ostatnio na celowniku jest ten ostatni. Czytałem niedawno tekst Janusza Jankowiaka będący polemiką z tekstem B.Grabowskiego. Więcej tam było żalów i uszczypliwości pod dresem B.Grabowskiego niż polemiki na argumenty. Taka to jest dyskusja.

Swoją drogą pozwolę sobie na mały prztyczek pod adresem obecnych adwersarzy rządu. Odwagę jaką teraz demonstrują, trudno było dostrzec w dyskusjach o działaniach OFE. W dyskusji o prowizjach, konkurencji między OFE, czy tolerowaniu przez władze OFE nieuczciwych akwizytorów (masowe przechodzenia klientów z lepszych OFE do gorszych), reklamach obiecujących dostatnie życie na emeryturze, itd. Te problemy podjęły dopiero media i niektórzy politycy.

W całym tym zgiełku najbardziej żal mi obserwatorów sporu, którzy próbują coś zrozumieć i zająć stanowisko. Szkoda, bo budowa II filaru i szukanie sposobów na obniżenie deficytu finansów publicznych i zadłużenia, to temat na debatę o znacznych walorach edukacyjnych dla ekonomistów i obserwatorów dyskusji. Niestety wsłuchiwanie się w słowa adwersarzy rządu ma w sobie tyle wartości edukacyjnej co i dezinformacji. Zdaje sobie sprawę, że propozycje rządu i okoliczności w jakich zaproponowano zmiany budzą nieufność, ale nie zwalnia to pozostałych ekonomistów z rzetelnej oceny przyjętych w Polsce rozwiązań emerytalnych.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz