Poziom dyskusji o OFE cz1

Fatalne wyniki OFE wystraszyły przyszłych emerytów i wywołały fale oburzenia skierowaną na jakość zarządzania, a nawet idee OFE. Oburzenie jest na tyle duże, że w kilku krajach pojawiły się sugestię o likwidacji  takiego rozwiązania i powrót do czegoś w rodzaju państwowego zakładu emerytalnego. Sam jestem świadkiem czy uczestnikiem dyskusji o OFE wśród zwykłych Polaków. Z całą pewnością podyskutować warto ale widać ze brakuje nam wiedzy nawet o podstawach systemu emerytalnego. W piątek tradycyjnie przeszukiwałem Rzeczpospolitą w poszukiwaniu ciekawych informacji ekonomicznych i prawnych i natknąłem się na tekst Przemysława Wiplera (Przemysław Wipler „Drugi filar nie dla emerytów”,  http://www.rp.pl/artykul/2,236522.). Skoro Rzeczpospolita publikuje już takie teksty, to znaczy że nie jest dobrze z poziomem dyskusji. Trudno mi było ten tekst zostawić bez komentarza, gdyż świetnie (co nie jest pochwałą dla autora) pokazuje lęki dotyczące OFE. Odsyłam do lektury całego artykułu. W swoim komentarzu odnoszę się do wybranych myśli (pochyłą czcionką), niemniej dobrze pokazujących jego wydźwięk.

Prezydent podpisał się pod rządowym projektem ustawy dotyczącej określenia świadczeń pieniężnych wypłacanych ze środków zgromadzonych w OFE zwanych emeryturami kapitałowymi, a także zasad nabywania prawa, trybu przyznawania i ustalania wysokości oraz wypłaty emerytur kapitałowych. Wejście w życie rozwiązań proponowanych przez rząd w dramatyczny sposób przebuduje nie tylko II filar systemu emerytalnego czy szerzej rynek kapitałowy, ale całą polską gospodarkę i życie publiczne.

Powiało strachem. Rozczarowanie zasadami wypłat emerytur to bardziej wyidealizowane nadzieje krążące wcześniej w mediach, niż możliwa do zrealizowania rzeczywistość. W bardzo (bardzo) dużym uproszczeniu, nowością II filaru ma być jego indywidualizacja i inwestowanie składki na rynku finansowym. Wielkość tej części emerytury ma być uniezależniona od politycznych decyzji i administracyjnego ustalania parametrów do wyliczania emerytury. Niemniej należy pamiętać, że OFE są częścią całego społecznego systemu zabezpieczenia emerytalnego i jego wady i zalety należy rozpatrywać na tle całości systemu emerytalnego.

Proponowane rozwiązania pogłębiają dyskryminację rodzin (a w szczególności kobiet) wychowujących dzieci, w których bardzo często z powodów ekonomicznych jedno z rodziców poświęca się pracy w domu kosztem pracy zawodowej.

Rodziny te ze względu na koszty związane z wychowaniem dzieci mają nieporównanie mniejsze możliwości gromadzenia oszczędności na starość niż osoby bezdzietne, a jednocześnie w tych rodzinach zazwyczaj tylko jedno z małżonków płaci składki na emeryturę kapitałową (II filar).

Problem moim zdaniem jest sztucznie uwypuklony. Musimy sobie jasno powiedzieć, że w obiektywnych realiach gospodarczych naszego kraju, decyzja o modelu rodziny z niepracującą żoną jest wciąż luksusem i długo jeszcze będzie. Decydują się wiec na to osoby które na to stać lub rodziny zmuszone przez życie. Wobec powyższego, ani w okresie aktywności zawodowej, ani w okresie emerytalnym państwo nie rekompensuje faktu „niepracującej żony”.

W ten sposób autor porusza problem od zawsze wzbudzający żal i polemiki w społeczeństwie. Chodzi o dziedziczenie świadczeń współmałżonka po jego śmierci. Poziom świadczeń i skala wejścia w uprawnienia po współmałżonku to głównie wypadkowa: relacji liczby pobierających świadczenia do pracujących, długości życia, liczby osób pobierających świadczenia na korzystniejszych prawach, które nie są związane z odprowadzonymi składkami. Kolejnym problemem są świadczenia rolnicze. Po drugie, świadczenia ze społecznego systemu emerytalnego są przede wszystkim przypisane do osoby a nie do gospodarstwa domowego. Oczekiwanie dziedziczenia pełni wpłat do OFE wynika chyba z niezrozumienia obowiązującego modelu ubezpieczeń. Mieszanie do tego dzieci zmarłego świadczeniobiorcy tylko to potwierdza.

Pod hasłem solidaryzmu społecznego instalowany jest mechanizm, w ramach którego nie mamy szansy być solidarni ze swoimi najbliższymi – współmałżonkami i dziećmi, a przede wszystkim mechanizm przymusowego drenowania Polaków z 7,3 proc. pensji brutto ku pożytkowi instytucji finansowych. Co istotne, fakt, że na OFE dotychczas zarabiają jedynie ich zarządzający, udowodniła w ostatnich dniach Komisja Nadzoru Finansowego, z której wyliczeń wynika, że od początku reformy emerytalnej OFE zarobiły dla swoich klientów 24,8 mld zł i niemal całą tę sumę – 24,2 mld zł – straciły od początku tego roku.

Z lektury artykułu widać, że autor nie orientuje się w meandrach rynku finansowego, myli rolę OFE i generalnie nie lubi tej idei. Największym problemem jest niechęć do prywatnych instytucji finansowych zarządzających częścią przekazywanych im w zarządzanie pieniędzy. Ciekawy jestem czy w połowie 2007 autor tez wypisywał teksty o niegodziwym zarządzaniu. Liczba krytyków gwałtownie wzrosła dopiero jesienią tego roku.

Problem twórców OFE to naiwna wiara w rynek finansowy i jakość zarządzania przez komercyjne i rywalizujące o klienta instytucje finansowe. Mogę mieć tylko nadzieję, że doświadczenia z minionych miesięcy zostaną wzięte pod uwagę. Szkoda, że nie narzucono konieczności wyboru portfeli, tak by przyszli emeryci mogli wybrać mniej agresywne portfele. Należy jednak pamiętać, że wydarzenia na rynku finansowym z jesieni tego roku były wyjątkowe i że rynek w najbliższych kwartałach porzuci bieżące poziomy wyjątkowo niskich indeksów giełdowych. Na pocieszenie potencjalnym czytelnikom mogę podać, że na blogu jednego z bardziej znanych polskich ekonomistów zabrałem głos w dyskusji o limitach inwestycyjny dla OFE. Bardzo trudno jednak mi było przekonać niektórych uczestników że likwidacja ograniczeń dla OFE może być zabójcza co potwierdziło życie. Zdawanie się na wyjątkowość wiedzy i doświadczenie zarządzających powinno mieć swoje ograniczenia.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Poziom dyskusji o OFE cz2

Problem kosztów zarządzania (prowizje) został już przez prasę na szczęście dostrzeżony. Nawet bez precyzyjnej analizy kosztów widać, że nie muszą być one aż tak duże. Dane z mijającego roku o zmianach OFE przez uczestników (często porzucano lepsze fundusze na rzecz gorszych), wskazują że wydatki na akwizytorów idą w rzeczywistości na bezpardonową i nic nie wnosząca walkę o klientów. Niestety i ja się zetknąłem z pośrednikiem, który chciał mnie namówić na zmianę OFE twierdząc że obecne bankrutuje, co było nieprawdą. Pomijam już to że upadek zarządzającego nie powoduje utraty środków a jedynie przeniesienie ich do innego OFE.  

Zmuszenie Polaków do zakładania lokat bankowych przyniosłoby im o wiele większe korzyści niż system emerytur kapitałowych w obecnym kształcie – alternatywnych rozwiązań systemowych są dziesiątki. W momencie gdy jak na dłoni widać dysfunkcjonalność obowiązujących rozwiązań, rząd zamiast rozważyć zmiany, postanawia nieodwracalnie zabetonować system w obecnej formie.

Nikt systemu nie „betonuje”, bo nie musi. Porównanie do lokat bankowych jest niepoważne, bo daje niską stopę zwrotu, choć chroni przed dramatami na rynkach akcji. Ponadto banki momentalnie obniżyłyby stopy depozytów, gdyby dostały w zarządzanie taką koszmarną ilość środków. Ciekawy jestem jak autor rozwiązałby problem bezpieczeństwa i nadzoru na środami emerytów czy problem prowizji i wyodrębnienia organizacyjnego tych pieniędzy. Bardzo szybko autor skopiowałby co najmniej 80% zapisów z obecnych regulacji. Długoterminowo rynek akcji i niektóre inne instrumenty dają wyższe stopy zwrotu przy nawet przeciętnym zarządzaniu, nie widzę więc powodu by pozbawiać ludzi większych korzyści niż z lokat. Proszę dokładnie przeanalizować dane NBP o oprocentowaniu lokat w minionych latach.

Pieniądze, które mają właścicieli, przestaną ich mieć, nie staną się jednocześnie własnością państwa, ale trafią w dobre ręce podmiotów finansowych zarządzających również OFE.

Ustawa, w wyniku której setki miliardów złotych utracą właściciela i trafią w ręce mających coraz gorszą renomę międzynarodowych instytucji finansowych, nie przewiduje mechanizmu odwrotnego, umożliwiającego przyszłym rządom niepodzielającym poglądów PO – PSL przyjęcie innych rozwiązań.

Kryzys na rynku finansowym ma tą zaletę, że ujawnia wiedze i podejście niektórych komentatorów do wolnego rynku oraz ich światopogląd ekonomiczny. Autor ma wyraźny problem z akceptacją wolnego rynku. Co do wyliczenia tych coraz gorszych instytucji finansowych, to proponuje zindywidualizować ocenę do instytucji zarządzających naszymi składkami. Wniosek może być inny od przedstawionego. Ponadto autor nie stroni od wskazywania antypatii politycznych. Proponuję przypomnieć sobie, które ugrupowania wprowadzały OFE w życie.

Strategicznym celem lobby instytucji zarządzających OFE jest zniesienie obowiązującego obecnie ograniczenia dla inwestycji poza granicami RP do 5 proc. środków i zniesienie regulacji ograniczających możliwość inwestowania pieniędzy polskich emerytów w bardziej zyskowne, a tym samym bardziej ryzykowne instrumenty finansowe. Podstawowym narzędziem nacisku na rząd Polski w tym zakresie są regulacje unijne dotyczące swobody przepływu kapitału.

Im dalej czyta się tekst, tym autor bardziej uwalnia swoje emocje, antypatie polityczne i brak wiedzy. Tendencyjność w operowaniu faktami grubo przerasta argumentacje przedstawicieli OFE określonych jako „lobby”. Tutaj to akurat finansowe „lobby” miałoby się od kogo uczyć „lobbowania”. Limit 5% nie jest zbyt duży i na dodatek OFE wykorzystały go w skromnym stopniu przez ostatnie lata. Szereg względów ekonomicznych (np. duża zbieżność cykli giełdowych i zmian stóp procentowych) wskazuje i potwierdza dotychczasowa praktykę, że dominująca część środków jest i będzie inwestowana w kraju. Potwierdzają to również doświadczenia innych krajów. Po drugie to właśnie uniezależnienie wartości emerytur od problemów ekonomicznych macierzystego kraju jest jedną z głównych idei funkcjonowania OFE. Ja na przykład nie mam ochoty inwestować w upadające stocznie czy podmioty które wskutek własnych błędnych decyzji ponoszą straty na opcjach walutowych. Mój patriotyzm w tym momencie słabnie.

Faktyczne uwłaszczenie kwotą ok. 600 miliardów złotych kilkunastu podmiotów działających już w chwili obecnej na rynku, z którego na poziomie ustawowym wyeliminowano konkurencję, i realizacja pozostałych założeń ustawy przyjętej przez Sejm oznaczać będzie pojawienie się w przestrzeni publicznej gracza wagi superciężkiej, mającego bardzo konkretne i szerokie interesy.

Notka pod nazwiskiem autora wskazuje iż jest prawnikiem. Uwłaszczenie oznacza właściwie prawo własności. OFE jedynie zarządzają środkami, ale nie są ich właścicielem.  To klienci OFE decydują kto zarządza ich pieniędzy i jak najbardziej z tego prawa korzystają. Niestety jak widać posiadania wiedzy prawniczej nie zabezpiecza przed emocjami. A szkoda.

W ustawie nie ma mowy o likwidacji konkurencji. Jej jakość może budzić wątpliwości, ale jeden z powodów to wybór Polaków którzy skupili się na trzech instytucjach z tego rynku. Polemika z argumentami typu: „..pojawienie się w przestrzeni publicznej gracza wagi superciężkiej, mającego bardzo konkretne i szerokie interes” przerastają moje możliwości.

A zakres interesu funduszy będzie bardzo szeroki i rosnący. Począwszy od regulacji dotyczących długości wieku emerytalnego. Przez opiekę zdrowotną dla emerytów (np. przy przyjętym przez Sejm rozwiązaniu dużym prezentem dla funduszy dziedziczących naszą składkę byłaby legalizacja eutanazji). Aż po zasady nadzoru nad rynkiem kapitałowym i stanowisko Polski ws. nowej dyrektywy ubezpieczeniowej (swobodne przesuwanie kapitałów pomiędzy podmiotami będącymi w grupie finansowej działającej na terenie UE z oddziałów do centrali, czyli w przypadku Polski – co do zasady za granicę…).

Autor rozpędzając się w krytycyźmie miesza kilka wątków. To nie OFE decydują o eutanazji i służbie zdrowia (to już zupełne kuriozum w argumentacji autora). Przykład z eutanazją to już czysta złośliwość i żerowanie na niewiedzy czytelników za aprobatą redakcji Reczpospolitej. Nie widzę też związku pomiędzy eutanazją a zwiększeniem dochodów firm zarządzających. Śmiertelność Polaków nie przenosi się na zyski. W zdaniu o przenoszeniu kapitałów autor kompletnie pomylił wątki i segmenty rynku finansowego. Przyznam że czytając pierwsze zdania komentowanego artykułu miałem nadzieję że spotkam się z ciekawą polemiką która mnie wzbogaci i poszerzy horyzonty. Tymczasem autor ma dość miałkie pojęcie o OFE i całokształtu problematyki z tym związanej. Przypomnę że wspomniana dyrektywa ubezpieczeniowa nie ma nic wspólnego z bezpieczeństwem składem polskich emerytów.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Grudniowe posiedzenie RPP

Od poprzedniego posiedzenia Rady Polityki Pieniężnej  upłynęły zaledwie ok. trzy tygodnie. Na tle obecnych oczekiwań cięcia stóp od 0,25% czy 0,5% do nawet 1,75% w grudniu, obniżka z listopada może się wydać śmiesznie mała, czy wręcz kosmetyczna. Podawanie oczekiwań Krzysztofa Rybińskiego (cięcie do 4%) jako max. oczekiwań jest być może pewnym nadużyciem z mojej strony, gdyż jest on jedyna osobą z grona znanych makroekonomistów, który podał tak skrajne oczekiwania. By być dokładnym dodam, że nie tyle jest to prognoza decyzji RPP, co zalecenie na tle stale aktualizowanych prognoz gospodarczych.

Wpierw jednak warto przypomnieć, cóż takiego wyjątkowego stało się w ciągu miesiąca że analitycy tak znacznie zaostrzyli swój oczekiwania. Przede wszystkim stale pogarszają się prognozy dla największych gospodarek na przyszły rok. Korzystne wyniki inflacji potwierdzają, że  przynajmniej w krótkim terminie można porzucić lęki o inflację. Tym łatwiej więc obniżać stopy procentowe by pobudzić gospodarki poszczególnych krajów. W USA stopy właśnie obniżono niemal do zera. Najważniejsze światowe indeksy giełdowe i nasz krajowy, zdają się osiągać tzw. twarde dno. O trwałym odbiciu nie ma na razie mowy.

Na tym tle Polska faktycznie wydaje się być wyspą. Jednak dane o PKB za III kw rozczarowały niskim wzrostem nakładów inwestycyjnych. Sporym zaskoczeniem okazały się wyniki importu i eksportu za październik opublikowane przez NBP. Dane o inflacji za listopad i prognoza zmian cen składników koszyka inflacji na 2009, wskazują że nie powinno być problemu z obniżeniem inflacji przynajmniej do górnej granicy celu inflacyjnego (3,5%). W efekcie pojawia się pytanie czy śmielej nie ciąć stóp w grudniu. Kolejne ciecie o 0,25% byłoby już chyba przez rynek przyjęte ze zdumieniem. Wypowiadane przez członków RPP opinie w ostatnich tygodniach wskazuję, że nie powinno być problemu z obniżeniem stóp. Spór może dotyczyć tylko kwestii o ile stopy obniżyć. Nie ma co ukrywać, że nadal poruszamy się po omacku w trudnej do uchwycenia rzeczywistości gospodarczej. Obecnie pytanie więc nie brzmi: o ile dokładnie ciąć, ale jak daleko można się posunąć w cięciu stóp by stanowiło to kompromis pomiędzy niezwlekaniem z pomocą gospodarce (obniżenie kosztu pieniądza) a niewprowadzaniem  kolejnego błędnego sygnału do gospodarki, który mógłby zakłócić procesy gospodarcze za kilka kwartałów. Inaczej mówiąc wolałbym by utrzymać rolę stopy procentowej jako bodźca makroekonomicznego, gdzie decydenci (RPP) patrzą dalej niż tylko na najbliższe 3-4 kwartały, a nie  sprowadzać stopy referencyjnej do roli  czynnika psychologicznego.

Przypominam, że ograniczenie limitów na udzielanie lokat międzybankowych na kilka miesięcy spowodowało, że WIBOR jest sztucznie zawyżony. Tak więc na przykład stawka WIBOR 3M jako najpopularniejszy indeks oprocentowania kredytów nie oddaje rzetelnie obrazu rynku. W przypadku rynku płynnego, można powiedzieć że WIBOR 3M w obecnych okolicznościach makroekonomicznych jest zawyżony o ok. 0,5%. Nie widzę powodu by RPP tak łatwo miała wyręczać rynek, który od przynajmniej kilku tygodni niezbyt rzetelnie pełni swoją rolę.

No więc o ile ciąć? Sądzę ze warto zaryzykować ciecie o 0,5%, czy max. o  0,75% w grudniu. Obstawiam raczej pierwszy wariant. Oczywiście pojawia się wątpliwość czy w ogóle powinno się oczekiwać jakiejkolwiek obniżki w grudniu. Przecież w jedenastoletniej historii działania RPP tylko raz podjęto decyzję o zmianie stóp w grudniu. Było to w 1998 r. I też była to sytuacja wyjątkowa, bo Rada cięła stopy aż o 2,5%. Później grudzień był omijany i konieczne decyzje o zmianie stóp podejmowano w listopadzie lub dopiero w styczniu kolejnego roku. W obecnych okolicznościach przesuniecie decyzji na styczeń nie byłoby chyba  zbyt rozsądne.

Propozycja K.Rybińskiego o sprowadzeniu stóp do 4% wydaje mi się na ta chwilę zbyt mocna. Pomijam już to że pojawiłaby się sugestia iż RPP kompletnie nie wie co się dzieje w gospodarce i wykonuje gwałtowne ruchy w oparciu o medialne lęki o tempo wzrostu PKB w przyszłym roku. Na taka decyzję jest jeszcze za wcześnie. I wcale nie mam na mysli tylko czekania na to kiedy dane makroekonomiczne potwierdzą realizowanie się najgorszych prognoz makroekonomicznych. W dużym skrócie chodzi mi m.in. o to że bardzo gwałtowne ruchy stopę referencyjną mogą przyczynić się do gwałtownych reakcji gospodarki, jak na przełomie dekad w naszym przypadku.

 

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Świeże dane z NBP

Już dawno nie czekałem z takim zainteresowaniem na dane NBP o rachunku obrotów bieżących (za październik) i o podaży pieniądza (za listopad). Pierwsze z nich to trochę kubeł zimnej wody, kiedy się spojrzy na dynamikę roczną importu i eksportu. Eksport skurczył się o 1,2% a import wzrósł tylko o 4,5%. Dla przypomnienia podam, że od 2004 roku odnotowywaliśmy dwucyfrowy wzrost obrotów handlowych. Średnia dynamika wzrostu eksportu i importu w euro wynosiła pomiędzy 15% a 20%. Oczywiście taka dynamika była nie do utrzymania w dłuższym czasie i bodaj wszystkie, a przynajmniej dominująca większość prognoz makroekonomicznych od blisko roku wskazywała na jednocyfrową dynamikę. Tak więc spadkiem tempa nie powinniśmy być zaskoczeni, ale skoro szło nam tak dobrze to cóż się nagle stało październiku. Czyżby spadek koniunktury w Europie Zachodniej miał aż tak nagłe konsekwencje? Trudno w to uwierzyć. Odpowiedź mogą być dane GUSu o strukturze krajowej importu i eksportu i dane szczegółowe wg działów gospodarki. Niestety te ostatnie to już rarytas dla każdego analityka. Sezonowość (dane za październik 2007) też nie daje odpowiedzi na pytanie o gwałtowny spadek dynamiki, chociaż miała ona pewien wpływ na dane za dwa wcześniejsze miesiące, czyli sierpień i wrzesień. Trzeba też przyznać, że analiza zmian dynamik w poprzednich latach też nie daje wielkiego pocieszenia. Mimo wszystko, nie widzę powodu do siania paniki i zalecam posługiwanie się trendem zmian. Krótko mówiąc, spadek obrotów handlowych, w tym szczególnie eksportu, nie może być zaskoczeniem i musimy przyjąć że przejściowo (kilka miesięcy?) dynamika eksportu w najlepszym wypadku będzie kilkuprocentowa. W najlepszym, bo w rzeczywistości w euro, dynamika może się wahać w okolicach zera. Deficyt handlowy wyniósł aż 1,66 mld euro, co było wartością gorszą od ubiegłorocznej o ok. 0,6 mld euro. I to głównie wymiana handlowa wpłynęła na pogorszenie się salda obrotów bieżących. Roczny deficyt w relacji do PKB wynosi już 5,4% wobec 5% w grudniu 2007. Deficyt obrotów bieżących dość mocno rośnie od początku 2006 r, kiedy odnotował wyjątkowo niską wartość (zaledwie 1,6%). W tym roku przyrost deficytu wyraźnie zwolnił.

Jak rzadko kiedy, dość dobrze naszą sytuację w handlu międzynarodowym pokazują dane wyrażone w złotych. Z blisko 20% w 2006 roku, dynamika eksportu i importu systematycznie spadała do przedziału 0%-5% dla trzymiesięcznego trendu. Gdyby nie osłabienie złotego do euro o kilkanaście procent w okresie lipiec-październik, to dynamiki byłyby już pewnie ujemne od 2-3 miesięcy.

Dane o elementach podaży pieniądza nie potwierdzają zatrzymania akcji kredytowej przez banki ani przedsiębiorstw ani gospodarstw domowych. I pewnie to jest powodem, że o ile dane o imporcie i eksporcie trafiły na pierwsze strony portali internetowych w częściach ekonomicznych i części gazet, to wyniki podaży zostały w zasadzie tylko „obowiązkowo” skomentowane. No cóż, taka natura miediów. Teraz w cenie są tylko wiadomości niekorzystne. Dla przypomnienia podam, że złoty wobec dolara osłabił się w listopadzie już tylko o 2,5% a wobec euro o 3,4%, czyli dość skromnie jak na to co przeżyliśmy w sierpniu czy październiku. Zwracam na to uwagę, ponieważ w wynikach akcji kredytowej w październiku, osłabienie złotego istotnie wpłynęło na wzrost zaangażowania w kredytach.

Kredyty dla przedsiębiorstw wzrosły w listopadzie o 1,4% w porównaniu z październikiem. Dokładnie o taki sam wzrost był rok temu. Ważne jest to iż wzrost miał miejsce po sporym wzrośnie w ubiegłym miesiącu (3,5%). Po odliczeniu osłabienia złotego w listopadzie  i wpływie tego na część walutową zaangażowania krajowych podmiotów, to wzrost zadłużenia w złotych wyniósł ok. 1%. Wynik słabszym, ale wciąż cieszy. Nie zamierzam w ten sposób udowadniać zjawiska odwrotnego do obaw o ograniczenie kredytowania, o czym niemal codziennie ktoś pisze w prasie ekonomicznej. Spadek tempa zadłużania podmiotów tez był wcześniej zapowiadany, chociaż być może nie  takiej skali w jakiej się spodziewano ( nie tak łagodnie). Moim zdaniem głównym problemem obecnie jest ewentualna zmiana struktury produktowej, terminowej i branżowej banków w bieżącej polityce kredytowej.

Zaangażowanie kredytowe gospodarstw domowych wzrosło w listopadzie jedynie o 0,7%, co po uwzględnieniu skali zadłużenia w walutach, wskazuje że po odjęciu wpływu osłabienia złotego przyrost był ujemny o być może -1%. Ciekawie wygląda porównanie stanu zadłużenia gospodarstw domowych z końca listopada do stanu z końca września. Przy przyjęciu kilku uproszczeń (w tym osłabienie złotego), to wzrost zaangażowania w wyniósł ok. 1%, wobec blisko 5% w 2007 i 2006. W części złotowej kredytów, w analizowanym okresie wzrosło o niemal 6%, czyli niewiele mniej niż w dwóch poprzednich latach. Krótko mówiąc mamy do czynienia prawdopodobnie ze zwiększeniem restrykcyjności kredytowanie, ale nie z ograniczaniem akcji kredytowej.

NBP podał też dane szczegółowe dotyczące zobowiązań i należności za październik. Przyrost zaangażowania w walutach dla gospodarstw domowych sięgnął niemal 20%. Wygląda więc na to iż restrykcyjność w dostępie do kredytów walutowych pojawiła się z opóźnieniem dopiero w listopadzie lub desperacką walkę o kredyt dokonały dobrze usytuowane gospodarstwa domowe, które pierwotnie planowały zaciągniecie kredytu walutowego w późniejszym okresie. Jest to jedno z tłumaczeń dlaczego na rynku pojawił się problem z finansowaniem kredytów walutowych.

Wspólnym wysiłkiem podmiotów gospodarczych i gospodarstw domowych, depozyty ogółem wzrosły o 2,3% w listopadzie w porównaniu do października. W zależności od okresu przyjętego do porównań, listopad dał bankom dodatkowo prawie 3 mld złotych dodatkowych pieniędzy, tak bardzo teraz potrzebnych.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

A pogrozić palcem tym spekulantom! Tylko którym?

Przyznam, że media wciąż potrafią mnie zadziwić i to pomimo iż jako szczęśliwy posiadacz telewizora z kablówką i codziennie mając styczność z prasą, mógłbym powiedzieć: o mediach wiem już wszystko. Dałem się jednak zaskoczyć po raz kolejny i to przez temat finansowy jak najbardziej. Kiedy w listopadzie w mediach pojawił się temat niecnych derywatów, które wpędzają nawet giełdowe firmy w finansowe tarapaty, byłem przekonany że kolejnym krokiem mediów będzie wyjaśnienie czytelnikom problemu i jednoznaczne wskazanie „winnego”. Bo moim zdaniem nie ma z tym problemu. Wątpliwości może budzić sposób w jaki można by pomóc poszkodowanym firmom, ale to już inna kwestia, którą muszą rozstrzygnąć banki i ich klienci.

Problemy kilku firm zostały publicznie omówione. Chyba tylko nadmierne poszukiwanie sensacji przez dziennikarzy, szukanie winnych przez poszkodowane firmy, poważne osłabienie złotego i zawirowania na rynku finansowym i sezon na generalne narzekanie na bankowców, spowodowały zabawne skierowanie wątku w stronę …(!?)…. poszukiwania rynkowych spekulantów i nierzetelnych bankowców. Ku mojemu zdumieniu, wicepremier Pawlak i kilku innych przedstawicieli PSLu, stwierdziło że trzeba coś zrobić, bo rynek opanowali spekulanci. Nerwy puściły również przedstawicielom kilku innych partii. Trudno się dziwić, że chętnych do przyznawania się do strat przybywało. W końcu nawet Kongres Przedsiębiorczości, widząc jak zabawny obrót przyjmuje cała sprawa, ogłosił iż nawet 30% może mieć poważny problem z powodu opcji. Zastanawiam się jak zbierano te dane. Ze znanych mi informacji publikowanych od czasu do czasu w mediach, które określały skalę stosowania zabezpieczeń przez niekorzystnymi zmianami kursów i typami wybieranych zabezpieczeń, wspomniane 30% jest jak sądzę grubo przesadzone. Jest to o tyle niesmaczne, że przedsiębiorcy błyskawicznie wyczuli szansę i przystąpili do frontu potępienia banków, szukając ratunku nawet u wicepremiera, a szantażując fatalnymi skutkami dla gospodarki. Krótko mówiąc – „spekulanci” bujają kursem, oszukują klientów na opcjach i generalnie na strategiach zabezpieczających przed niekorzystnymi zmiatany kursów walut czy cen surowców.

Do strat na instrumentach finansowych zaczęły się przyznawać największe polskie firmy. Straty firm oszacowano na kilkaset mln złotych z tytułu pozycji spekulacyjnych (wg szacunków Deloitte). Szersze szacunki strat łącznie zaczęto podawać w miliardach złotych. W opisach prasowych trudno było odnaleźć precyzyjny opis sytuacji w jakich podmioty gospodarcze decydowały się na zabezpieczanie przed zmiennością cen i równie trudno jest ocenić jaka skala zabezpieczenia i typ instrumentu byłaby najkorzystniejsze. Jednak już skala podawanych strat wskazywała, że w wielu z tych podmiotów poważnie przesadzono ze skalą zabezpieczenia i że faktycznie brak było dobrej symulacji zmian kursów. Mało tego, w wielu przypadkach można domniemywać iż próbowano zarabiać na zmianach cen walut, zapominając co jest podstawowym przedmiotem działalności. Oczywiście każdemu przedsiębiorcy wolno robić co zechce, nawet spekulowć. Tylko że wtedy pretensje powinno się mieć do siebie.

Warto więc przypomnieć, że zmiana cen walut i surowców jest immamentną cechą nieskrępowanego rynku. Ponadto, to przedsiębiorca decyduje co podpisuje i czy w ogóle ma ochotę zabezpieczać się przed czymkolwiek. Skutki stosowanych zabezpieczeń są łatwe do symulacji. To raczej po stronie przedsiębiorców wciąż brak wiedzy i wyobraźni. Dziwi mnie tłumaczenie, że zabezpieczano się przed wzmocnieniem waluty w tak dużej skali (można się domyśleć po ogłaszanych stratach na tle przychodów). Nadmierne wzmocnienie złotego w tym roku, które dla osób analizujących ten problem nie było wcale trudne do wskazania, jednoznacznie wskazywało że nie ma się co zabezpieczać w nieograniczonej skali przed dalszym wzmocnieniem. Ponadto, wbrew pozorom, zabezpieczanie przed ryzykiem kursowym wcale nie musi polegać na stosowaniu skomplikowanych strategii.

Umowa pomiędzy przedsiębiorcą a bankiem dotycząca instrumentów finansowych nie jest „czarną magią”. Jej skutki można łatwo zasymulować. Tak naprawdę, to tego typu umowy są może i prostsze z tego względu że mówimy o zmianie jednego parametru – kursu. Dowolnie manipulując jego wartością widać jakie przynosi konsekwencje w kontekście podpisywanych umów o zabezpieczenie. Ponadto historia naszego rynku walutowego wprawdzie jest dość krótka, to jednak bogata w wydarzenia bardzo pomocne przy wyznaczaniu rozkładu zmian na rynku walutowym. Samo osłabienie złotego nie może więc być zaskoczeniem. Pisząc, że umowy o zabezpieczenie kursowe są prostsze, miałem na myśli szereg innych jakie podpisują podmioty gospodarcze czy osoby fizyczne. W umowach o współpracy gospodarczej pomiędzy przedsiębiorcami, ryzyk o charakterze ekonomicznym i prawnym jest znacznie więcej. Na dodatek są często znacznie trudniejsze do określenia i skwantyfikowania.

Nie trafiają do mnie również tłumaczenie, że to wina bankowców którzy sprzedawali instrumenty finansowe. Przyznawanie się że firma nie wie co podpisuje, budzi rozczarowanie. Łapanie się argumentów o braku pełnej informacji o konsekwencjach, można odwrócić w formie pytania do poszkodowanych przedsiębiorstw. Ciekawy jestem czy sprzedając swoje usługi i towary, informują o zaletach i wadach swoich wyrobów potencjalnych klientów i wskazują czy akurat ich wyrób/usługa jest tą którą klient poszukuje i czy umowa z klientem jest nastawiona na obronę jego praw. Nie zamierzam również usprawiedliwiać sprzedawców usług finansowych. Mam nadzieję, że w środowisku bankowym (czy szerzej: usług finansowych) pojawi się temat o różnicy pomiędzy oferowaniem potrzebnego przedsiębiorstwu instrumentu a „sprzedażą” czy „wciskaniem”. Sprzedaż instrumentów zabezpieczających przez zmianą kursów, to nie oferowanie lokat terminowych. Warto też ponadto przypomnieć, że deklarowane problemy niektórych firm staną się problemem banków. Tak więc opowieści o tym jak to pewien bank świadomie akceptował umowy na derywaty podpisywane przez nieuprawnionego członka zarządu na ogromne kwoty czy innego nieuprawnionego pracownika, można sobie włożyć miedzy bajki. Jeżeli taka sytuacja miała miejsce, to jest to sprawa kryminalna i jeśli już, to fatalnie świadczy o zarządzaniu i kontroli w danej firmie. W takim przypadku bank jest na pozycji przegranej.

Problem rzekomego oszukiwania przedsiębiorców został nadęty do granic możliwości. I jeżeli ktoś chce z tego robić aferę, to proponowałbym zmianę tematu na jakość zarządzania ryzykiem w polskich przedsiębiorstwach.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Nasz Plan (Stabilności i Rozwoju) na kryzys

Wzorem innych państw, my również pokusiliśmy się o plan dla Polski w obliczu konsekwencji kryzysu finansowego i spadku tempa wzrostu PKB w porównaniu do pierwotnych założeń. Tytuł sugeruje, że treść Planu zawiera działania specjalnie przygotowane jesienią kiedy to stanęliśmy w obliczu kryzysu finansowego. W rzeczywistości dokument jest zbiorem szeregu inicjatyw, z których część to działania podjęte czasami nawet grubo przed kryzysem. Sporo jest pomysłów, które już dawno krążą po salach komisji sejmowych czy prasy ekonomicznej i ich wprowadzenie w życie bez względu na przedstawiony Plan jest na różnych etapie realizacji, czyli od dojrzewania pomysłów do zapisów w projektach ustaw czy aktach prawnych niższego rzędu. Niektóre pewnie w życie by nie weszły, ale Plan wbrew pozorom nie daje pewności że wszystkie wymienione inicjatywy zostaną zrealizowane.

Pojawia się wiec pytanie po co ten Plan. Mnie osobiście nie jest potrzebny, bo większość zapisanych w nim działań i tak się „dzieje”. Równie dobrze dziwi brak na liście szeregu innych inicjatyw prowadzonych przez rząd, jak emerytury pomostowe czy reforma służby zdrowia i prace oraz inwestycje skierowane na rzecz przyspieszenia inwestycji infrastrukturalnych czy uelastycznienia budownictwa. Po drugie lektura planu nie pozostawia złudzeń ( i nie jest to zarzut z mojej strony ), że w planie nie ma dotacji w jakiejkolwiek formie dla podmiotów o zagrożonym istnieniu wskutek spadku tempa PKB czy konsekwencji kryzysu finansowego w Polsce (tzw. bankowy kryzys zaufania). W planie nie ma też instrumentów dających za nic dopływ gotówki. Owszem, można mówić o pomocy w generowaniu pozytywnego casf flow’u (ulga na inwestycje), ale dla podmiotów które podejmą się inwestycji.

Osobiście, przy znajomości naszych problemów, wystarczą mi działania podjęte przez organy administracji, czyli rząd, NBP, KNF czy podjęcie prac przez Komitet Stabilności Finansowej. Formuła Planu to raczej wyjście naprzeciw oczekiwaniom mediów i być może opinii publicznej, która chcę mieć poczucie opieki i kontroli sytuacji. Nie ma jednak co ukrywać, że w Planie są interesujące akcenty i pomysły, które gdyby nie kryzys czy idea Planu, mogłyby nie ujrzeć światła dziennego.

Zaraz po spisie treści autorzy Planu chcą zrobić dobre wrażenie tabelą z łączna wartością pomocy. 91,3 mld zł robi wrażenie, ale trzeba pamiętać że w większości są to kwoty wynikająca z działań podjętych wcześniej lub o charakterze warunkowym. Mam przykładowo na myśli obniżki podatków, środki z programów unijnych. 60 mld to kwota poręczeń gwarancji, z których część (gwarancje na depozyty międzybankowe) są w fazie negocjacji ostatecznego kształtu i nie można wykluczyć że będą wykorzystane w niewielkim stopniu. Kwota więc robi wrażenie porażającej w relacji do PKB (8%) czy dochodów budżetu (32%), ale jak wskazywałem składają się na nią działania już podjęte wcześniej lub o charakterze gwarancji itp. Nasze wsparcie, czyli suma podana w Planie, w relacji do PKB jest stosunkowo małe do krajów obecnie lub we wcześniejszych latach przechodziły kryzys, ale i problemy z jakimi my się stykami są na nasze szczęście grubo mniejsze.

Pewne rozczarowanie może budzić sugestia iż PKB w projekcie budżetu zostało skorygowane do 3,7%, co w niewielkim stopniu ma naruszać przychody i wydatki. Sądzę, że jak na plan awaryjny, należałoby założyć głębszy spadek PKB, co wymusiłoby zapowiedź redukcji lub przeniesienia w czasie niektórych wydatków budżetowych. Ta kwestia została pominięta w planie i być może trudno się dziwić. Obecnie doprowadziłoby to do sporu z opozycją. Kiedy czytam wypowiedzi posłów opozycji (w tym głównie PiS) o pomysłach  budżetowych na kryzys to faktycznie widać, że nie ma chętnych do wzięcia na siebie odpowiedzialności za te decyzje przed wyborcami.

Kwestia gwarancji depozytów na rynków międzybankowym jest przedstawiona ogólnie, ale i tak widać że wsparcie będzie skierowane do banków o odpowiednio dobrej kondycji. Z zapisów można wnioskować, że nowością będzie tu jedynie gwarantowanie depozytów międzybankowych, ale jeżeli chodzi o zasady udzielania gwarancji (np. kondycja podmiotu który się będzie o nią ubiegał) i ich koszt, to nie należy się raczej spodziewać radykalnego osłabienia wymogów w porównaniu z dotychczasowymi praktykami.

Przypuszczam, że oczy czytelników Planu były skierowane na fragmenty o wsparciu popytu i inwestycji. W tym przypadku wymieniane są przede wszystkim obniżki stawek PITu i VATu, a więc działania podjęte wcześniej niezależnie od kryzysu. Być może oczekiwano kolejnych finansowych upustów, ale rząd ma w tym przypadku niewielkie pole manewru, wynikające z już wprowadzonych obniżek i ryzyka utraty dochodów do budżetu od kilku- do nawet (w skrajnym przypadku) kilkunastu miliardów zł.

Robi wrażenie podniesiony limit na gwarancje i poręczenia przez Skarb Państwa (40 mld), ale należy pamiętać, że kwota ta dotyczy gwarantowania depozytów międzybankowych i tak jak dotychczas projektów infrastrukturalnych i gwarantowania eksportu. Wprawdzie nie znam wielkości jaka miałaby przypaść na sektor bankowy z tytułu depozytów, ale w porównania z 2008 rokiem ( i „odkrojeniu” części dla banków), nie daje to zasadniczej różnicy. To również nie jest pretensja pod adresem rządu. Kwota 40 mld już jest ogromna, biorąc pod uwagę ewentualne ryzyko zrealizowania nawet części gwarancji. Rząd i tak robi duży ukłon w stronę sektora bankowego, wprowadzając gwarancje.

Chyba najciekawszym pomysłem, jest zwiększenie poręczeń kredytowych. Dotyczy on jednego z najczulszych punktów w rozpoczynaniu i rozwijaniu działalności gospodarczej przez podmioty z sektora MSP. Bank Gospodarstwa Krajowego ma mieć podniesiony kapitał „w wysokości” do 2 mld zł. Dzięki temu oraz zmianie zasad udzielania poręczeń (np. średnie poręczenie do 50% kredytu!) i zwiększenia zakresu objętych nimi operacji finansowych, akcja kredytowa ma się rozwinąć do poziomu 20 mld zł. Przymierzając tą wartość do rocznych przyrostów kredytów, to jest to prognoza dość odważna, no chyba że rozpisana na dłuższy okres.

Nie wiem po co w planie wprowadza się kwestię zniesienia barier dla inwestycji teleinformatycznych. Wydaje mi się, że w działaniach rządu są inne ciekawe inicjatywy warte przypomnienia. Bezpośrednie przełożenie inwestycji teleinformatycznych i poprawienie przez to przepustowości łączy ma raczej niewielki wpływ na walkę z kryzysem w średnim terminie. Może to przejaw swego rodzaju mody. Niemal każdy plan czy ogólnokrajowa strategia musi zawierać coś o internecie i teleinformatyce. Przejawem podobnej mody są nakłady ba badania i rozwój czy inwestycje w odnawialne źródła energii.

Ponad jedna strona (na piętnaście stron dokumentu) poświęcona jest elektroenergetyce. To ciągnięty od kilku kwartałów problem jakości usług, ceny energii, roli URE i obrony przed wzrostem cen itd. Nie wiem jaki miało sens wprowadzanie tego tematu do Planu. Jest szereg innych działań rządu, które oprócz tego że powiększałyby rozmiary tekstu, to o wiele bardziej nadawały się do umieszczenia ich w Planie.

 

„plan stabilności i rozwoju – wzmocnienie gospodarki polski wobec światowego kryzysu finansowego” dostępny jest na stronie www.premier.gov.pl

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Wciąż mocno rośniemy, ale wyniki nakładów za IV kw mogą sprawić przykrą niespodziankę.

PKB w IV kwartale w relacji do kwartału roku wcześniejszego wzrósł o 4,8%. Analitycy rynkowi wskazywali najczęściej 4,4%. Moja prognoza to 4,5%, czyli praktycznie na poziomie prognoz rynkowych. Niedoszacowanie analityków rynkowych to zaledwie 0,3%. Zwracam na to uwagę, gdyż w komentarzach prasowych nadano wynikom podanym przez GUS dość optymistyczny wydźwięk. Różnica pomiędzy wynikami a prognozami, z punktu widzenia możliwej do uzyskania precyzji prognozy, była minimalna. Moim zdaniem optymizm jest raczej reakcją na to, iż z powodu kryzysu bano się iż już w III kw będzie on widoczny w wynikach gospodarczych. W pierwszym odruchu więc dane – jak sądzę, słusznie  – przyjęto jako oznakę iż wcale nie musimy mieć do czynienia w Polsce z mocnym hamowaniem. Oczywiście mam świadomość, że szczegółowa analiza wyników może prowadzić do innych wniosków, czemu dał wyraz m.in. słynny ostatnio ekonomista BNP Paribas.

Dobry wynik z III kw, to zasługa spożycia indywidualnego. Patrząc na trend wyznaczony udziałem poszczególnych składników przyczyniających się do wzrostu PKB, a wyznaczonych na bazie danych rocznych kroczących, to w III kw udział spożycia indywidualnego we wzroście PKB sięgnął niemal 60%. Wzrost roczny w III kw wyniósł 5,1%. Dane te pozwalają żywić nadzieję, że prawdopodobieństwo drastycznego spadku konsumpcji jest raczej małe i w tym nasza nadzieja w 2009 r.

Spore rozczarowanie wzbudziły nakłady brutto na środki trwałe. Wzrost tylko o 3,5% to faktycznie niezbyt dużo. Mamy tu chyba do czynienia z tradycyjnym problemem związanym z trudnością w prognozowaniu nakładów inwestycyjnych. Co trzy-, cztery kwartały wyniki inwestycji są  zaskoczeniem na plus lub minus, co na dodatek niekoniecznie przekłada się na trwały trend. Wspomniany wyżej ekonomista BNP Paribas właśnie inwestycje (z wyników największych przedsiębiorstw) potraktował jako potwierdzenie swojej teorii o radykalnym spadku tempa PKB w przyszłym roku. Problem w tym, że inwestycje nie są najlepszym prognostykiem. Niemniej wcale moim celem nie jest zignorowanie tych wyników. Faktycznie wynik rozczarowuje, ale kiedy spojrzy się na przykład na udział kwartalnych nakładów na roczne PKB na przestrzeni minionych lat, to ocena nie jest już tak słaba. Proponuje inne spojrzenie. Jeszcze kilka kwartałów temu na wysokie tempo wzrostu nakładów patrzono jak na coś oczywistego. Coś co należy się rozwijające się gospodarce. Pojawiały się nawet skrajne sugestie, że udział nakładów w PKB powinien sięgnąć nawet i 30%, by Polska stała się przysłowiowym tygrysem Europy. Nie była i nie jest to wartość niemożliwa do osiągnięcia, ale wątpię by nam się udało rozwijać przy takim idealistycznym założeniu w okresie długoterminowym. To trochę przypomina założenie o możliwym tempie wzrostu PKB zbliżony, do 10% (tzw. tempo irlandzkie). Jest faktem jednak, iż wyniki z minionych trzech lat pozwoliły niektórym ekonomistom przyjąć takie założenie, gdyż inwestycje w niemal 40% przyczyniały się do przyrostu PKB. Pozwoliło to podnieść udział inwestycji w PKB z 19% wokół których inwestycje oscylowały w latach 2002-2005, do prawie 25% w tym roku. To duży skok. Gospodarka krajowa nie może być i nie jest jednak odporna na czynniki zewnętrzne i nie może również długoterminowo utrzymywać tempa PKB na poziomach 5% czy 6%.

Wobec powyższego proponuje potraktować wyniki inwestycji jako zapowiedź spadku tempa PKB, ale i zapowiedź, że z obecnej perspektywy niekoniecznie należy założyć iż spotka nas zahamowanie rozwoju w 2009 r. Może się to wydać dziwne, ale nie uważam by utrzymywanie irlandzkiego tempa rozwoju (zresztą z poprzedniej dekady) było dla nas takie zdrowe. Jak wspomniałem, teoretycznie Polska może się rozwijać w tempie 10% PKB, ale w dość wyidealizowanych warunkach zewnętrznych i wewnętrznych. Nie wierzę by słabe wyniki nakładów inwestycyjnych były konsekwencją tylko decyzji podjętych w III kw. W części to decyzje z miesięcy wcześniejszych i biorące pod uwagę planowane w niemal wszystkich prognozach spowolnienie gospodarcze. Pozwala to wierzyć, że obecna umiejętność elastycznego dopasowania się do zmian koniunktury gospodarczej jest znacznie większa niż przykładowo 9, czy 10 lat temu.

W IV kw można oczekiwać iż PKB wzrośnie o 3%-3,5%, co ostatecznie da wzrost PKB za cały 2008 r. ok. 5%. Przyznam, że mam pewne obawy iż tempo inwestycje w IV kw z racji fatalnych nastrojów i przejściowych trudności z finansowaniem inwestycji oraz ograniczeń nakładów z racji spowolnienia gospodarczego może być nawet minimalnie ujemne. Może to być też efekt przeniesienia części inwestycji na I czy nawet II kw przyszłego roku.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Moja opinia do prognozy BNP Paribas dla Polski

Duże poruszenie w mediach wywołała prognoza m.in. dla Polski przedstawiona przez ekonomistę BNP Paribas. Prognoza wzrostu PKB dla Polski na 2009 rok tylko na poziomie 0,4%, to spore zaskoczenie. W ostatnich miesiącach prognozy dla Polski były wprawdzie obniżane, ale ekonomista BNP Paribas przebił wszystkich. Moim zdaniem ekonomista BNP mocno przesadził. Czy 0,4% nie jest możliwe? Owszem, jest. Z obecnej perspektywy – teoretycznie.

Jeszcze w okresie letnim korekty prognoz dla świata i Polski, wskazujące spadek tempa wzrostu miały jakiś sens. Mnóstwo zamieszania wprowadziła atmosfera na rynkach finansowych gdzieś od września tego roku. Nastroje zrobiły się tak fatalne, że prognozy makroekonomiczne zaczęły odzwierciedlać z tygodnia na tydzień bardziej nastroje ekonomistów kosztem jakości prognoz. Od kilku tygodni prognozy mają charakter swego rodzaju typowania niż fachowej roboty. Warto też pamiętać, że warsztat pracy ekonomistów z oczywistych względów nie może dorównać skalą dokładności GUSowi  czy najwyżej, w przypadku Polski, kilku ośrodkom/zespołom badawczych, które pracują na modelach mocniej zasilanych danymi. Makroekonomiści niezbyt chętnie stawiają prognozy 3 letnie i dłuższe, gdyż ich trafność nie jest zbyt duża. I wcale nie jest to konsekwencja niskiego przygotowania makroekonomisty czy słabości planistycznego warsztatu, ale obiektywnych trudności w przewidzeniu zachowania wszystkich elementów gospodarki (gospodarstwa domowe, podmioty gospodarcze) składających się na to co określamy pojęciem gospodarka, makroekonomia. Bieżący kryzys finansowy i chwilami irracjonalne zachowania ludzi są tego świetnym przykładem. Mój zarzut o spadek jakości pracy części makroekonomistów zajmujących się prognozowaniem nie dotyczy ich umiejętności, ale prognozowania skali spadków i prognozowania scenariuszy których z makroekonomicznego punktu widzenia nie są w stanie poprzeć danymi.  W przypadku Polski, prognozowanie wzrostu PKB na 2009 i 2010, jest z obiektywnych powodów obarczone poważnym błędem. W przeciwieństwie do niektórych krajów UE czy USA, dane makroekonomiczne nie potwierdzają by miała nas czekać tak mocna zapaść jak sugeruje prognoza BNP. Obniżanie prognoz dla naszego kraju odbywa się na dwóch zasadniczych przesłankach: przejściowa recesja w UE i USA i ograniczenie kredytowania w wyniku kryzysu zaufania wśród instytucji finansowych. Problem polega na tym, że musiałbym mieć dane za IV kw 2008 by odpowiedzialnie prognozować 2009 r. Historyczne związki naszej koniunktury z otoczeniem makroekonomicznym wskazują że jest to wartość zmienna. Na dodatek z biegiem lat widać jak nasza gospodarka coraz lepiej reaguje na bodźce (dobre i złe) z otoczenia. Ewentualne drastyczne ograniczenie kredytowania przez krajowe banki, to na razie głównie hipoteza. Z całą pewnością banki staną się dla niektórych branż bardziej restrykcyjne, ale w jakim stopniu, można się jedynie domyślać. Dane o elementach podaży pieniądza za październik pokazały, że skok zadłużenia zarówno w przypadku kredytów dla gospodarstw domowych jak i dla przedsiębiorstw był na tyle duży że odpowiadał wartości przyrostu za dwa do trzech miesięcy. W takiej sytuacji, należy zachować dużą ostrożność w interpretacji danych za listopad.

Obiektywne trudności z precyzją prognozowania w obecnych warunkach powodują, że element subiektywny w pracy analityka wywiera wyjątkowo mocny wpływ na efekt ostateczny prognozy. Jest to szczególnie niebezpieczne, jeżeli taki analityk nie potrafi się przed tym obronić, czyli nie zauważa tego i na dodatek ulega atmosferze niepewności i pogarszających się nastrojów. Aktualizacja prognoz w obecnej sytuacji jest wyjątkowym wyzwaniem i od czasu do czasu ten czy inny analityk nie zadowala się podążaniem za trendem (czyli innymi prognozami) czy prognozą na bazie uśrednionego scenariusza zmian w gospodarce. Niedawno wskazywałem w jednym z tekstów, że przedłużanie się niepewności, stałe korekty w dół prognoz dla UE i USA, spowoduję że w końcu część analityków nie wytrzyma i będzie zaskakiwać rynek szokującymi prognozami. Uważam, że właśnie weszliśmy w ten okres. Mieliśmy już prognozy JP Morgan, wycenę Lotosu. Teraz niemałe poruszenie wywołała prognoza ekonomisty BNP Paribas.

Prognoza BNP dla Polski była na tyle intrygująca, że tabelę ze wskaźnikami można było znaleźć bodaj na wszystkich istotnych portalach obejmujących problematykę makroekonomiczną. Mnie to również na tyle wciągnęło, ze sam przesiedziałem dwa wieczory nad arkuszami z danymi i do przeprowadzania prognoz, próbując zrozumieć ekonomistę BNP Paribas, Michała Dybułę. Niektóre dane z poniższej prognozy BNP, mimo iż potwierdzone w kilku źródłach, budzą moje wątpliwość na tyle że wcale bym się nie zdziwił gdyby tabela zawierała błędy drukarskie, czyli niezawinione przez autora prognozy. Przyjmuje jednak, że to iż niektóre z prognoz nie bilansują mi się, może wynikać z braku znajomości szczegółów prognozy i danych przyjętych do wyliczeń, czy też zasad prezentacji.

Prognoza BNP Paribas dla Polski

Autor prognozy zbyt pochopnie założył spadek inwestycji i to dwa lata z rzędu. Generalnie prognoza PKB robi wrażenie jakby autor założył niemal zerowy wzrost PKB i dopiero potem dopasowywał do tego dane. Podwójny spadek inwestycji (nakłady brutto na śr. trwałe z rachunku PKB) o 8,5% to dość odważne założenie i ewenement nawet jak na doświadczenia krajowej gospodarki. Prognozowanie niemal zapaści w inwestycjach dziwi tym bardziej, że akurat ta wielkość makroekonomiczna jest wyjątkowo trudna w prognozowaniu i nie raz zaskakiwała makroekonomistów. W prognozie PKB może nawet bardziej dziwi mnie 1,4% na 2010. Wygląda na to, że o ile w 2009 fatalnie zniesiemy spadek PKB w UE, to w 2010 r. przełożenie poprawy gospodarczej na świecie nie niesie ze sobą takiego związku z naszą gospodarką jak w 2009. Dlaczego? Brak w tej tabeli danych o tempie importu i eksportu zmusza mnie do ostrożnej oceny deficytu C/A. Deficyt ten relatywnie szybko się zmniejsza, co pozwala przypuszczać, że to nie wymiana handlowa będzie wpływać niekorzystnie na wynik PKB w 2010 r. Teoretycznie można sobie wyobrazić 2% tempa konsumpcji prywatnej w 2009, ale przyjęcie 0,2% w 2010 i poparcie tego teorią o skutkach wzrostu bezrobocia, nie znajduje potwierdzenia nawet w latach gwałtownego przyrostu bezrobocia w Polsce.

Nie mam nic przeciwko prognozom o niemiłym wydźwięku dla Polski i nie krytykuje jakości tej prognozy z pobudek patriotycznych. Uważam tylko, że skoro prognozy czytają tysiące decydentów, to jeżeli chce się szokować, to trzeba mieć twarde podstawy. Obrona ekonomisty przez szefa BNP Paribas. „– Już wiosną czarno widzieliśmy to, co może się stać z gospodarką amerykańską. Dziś inni mówią to, co nasi ekonomiści kilka miesięcy temu – przekonywał Jean-Claude Chaval, dyrektor generalny banku w Polsce” wygląda trochę marketingowo. Ja proponowałbym spojrzeć na prognozę tega samego ekonomisty, prezentowaną w luty (dostępna w Internecie). I wcale nie idzie mi o inne wielkości w prognozie (Polska: 4,4% w 2008 i 4,8% w 2009 r.) i to że nie przewidziano drastycznego spadku, bo z tamtej perspektywy, nikt nie mógł przewidzeć kryzysu na rynku finansowym jaki zaliczyliśmy jesienią. Obydwie prognozy różni założenie odmiennej reakcji polskiej gospodarki na zmianę koniunktury na świecie.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Ciekawe co zrobi Rada

Spotkanie RPP w listopadzie pewnie będzie jednym z ciekawszych w tym z racji emocji jakie skupia i pytania czy RPP podąży śladem innych krajów, które obniżają stopy procentowe w obliczu oczekiwanego drastycznego spadku tempa wzrostu gospodarczego czy nawet recesji. Oczywiście pozostaje jeszcze grudzień na podjęcie takiej decyzji. Nie można wykluczyć tego, że w tym roku RPP złamie obyczaj, czy też pewną prawidłowość, że w grudniu rzadko kiedy podejmowano decyzje o zmianie stóp. Jest też możliwość, że decyzja Rady nie ograniczy się do prostej zmiany stóp. Nie mogę wykluczyć użycia innych instrumentów z arsenału RPP czy zasugerowanie NBP ich użycie, mających na celu obniżenie ceny pieniądza czy poprawiających płynność sektora bankowego. Skupię się jednak na stopie referencyjnej, gdyż oprócz największego wpływu na cenę pieniądza, ma ona i charakter demonstracji pewnej postawy. Ponadto zmiana stopy rezerw nie jest najwłaściwszym instrumentem na obecne problemy. Samą obniżką stopy lombardowej niewiele się zdziała i zakres zmiany przy obecnym poziomie stopy lombardowej oraz referencyjnej i tak nie byłby duży. Pisząc o demonstracji postawy mam na myśli sytuacje w krajach, gdzie stopę referencyjną obniżono (i /lub deklaruje się dalsze cięcia) na tyle silnie, by wręcz zademonstrować przed wszystkimi uczestnikami życia gospodarczego absolutne dążenie do przeciwdziałania recesji nawet za cenę innych makrowskaźników.

Nasza sytuacja jest nieco inna niż USA czy strefie euro. W Polsce zastanawiamy się nad skalą spadku PKB, a w USA i UE jest to realna perspektywa czy też stan bieżący jeżeli przyjąć jako metodę liczenia zmianę kwartał do kwartału. Wg moich szacunków, PKB za III kw powinien być z okolicach 4,5% w ujęciu rok do roku. Biorąc pod uwagę inflację powyżej 4% i zapominając o makrootoczeniu gospodarczym i kryzysie na rynku finansowym, można by powiedzieć że stóp nie należy  obecnie zmieniać, a poczekać z tym na początek przyszłego roku. Nasz problem polega na tym, że brak jest podstaw i materiału do dokonania w miarę wiarygodnych prognoz. W wyjątkowo silnym stopniu ocena sytuacji makroekonomicznej i jej najbliższych perspektyw polega na czysto indywidualnej czy też subiektywnej ocenie zmian gospodarczych w Polsce jakie nas czekają. Wśród czynników, które „są na pewno”, jest osłabienie złotego, rosnące zróżnicowanie krajowej stopy referencyjnej wobec stopy dolara, euro itd. Oczywiście jest jeszcze kwestia przyjęcia euro i wynikających z tego konsekwencji dla polityki gospodarczej i pieniężnej.

Jaki jest stan umysłów, pozwalają nam ocenić najnowsze wypowiedzi członków RPP oraz najnowsze minutki. Chyba najwięcej miejsca i troski poświęcono kwestii tempa wzrostu gospodarczego i inwestycjom. Z zapisu można się domyśleć, że tzw. gołębie były w swoim żywiole. Tradycyjnie większe wątpliwości dotyczyły oceny procesów inflacyjnych. Domniemywam, że to członkowie Rady o mniej restrykcyjnym nastawieniu wskazali, że rynkowi ekonomiści obniżyli prognozę CPI na koniec roku poniżej górnej granicy pasma wahań inflacji. Na podstawie treści minutek i wypowiedzi członków RPP można powiedzieć, że przewagę mogą uzyskać zwolennicy łagodzenia polityki pieniężnej. Sądzę że już na tym spotkaniu podjęta będzie próba obniżenia stóp do poziomu 5,75% lub 5,5%. Biorąc obecnie zawyżone stopy rynkowe i kurs złotego (bardziej mam na myśli scenariusze zmian na najbliższe miesiące) zaryzykowałbym na najbliższym spotkaniu cięcie 25 pkt. i odczekanie na obniżenie stóp rynkowych. Na silniejsze akcje wolałbym mieć poparcie w postaci danych za III kw i danych za listopad. Rada będzie miała większy komfort ode mnie, gdyż zna lub pozna wyniki za III kw, a ja niestety poznam je po publikacji tego tekstu.

Trzeba uczciwie przyznać, że decyzja i treść komunikatu nie będzie łatwa do wypracowania na najbliższym spotkaniu RPP. Niemniej nie widzę powodu by Rada musiała dokonywać gestów dla rynku i gospodarki w postaci ostrego ciecia stóp.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Związkowcom wyrasta rywal w walce o państwowe pieniądze. Spada wiara w wolny rynek.

Kryzys finansowy dotknął częściowo i Polskę. Najgorsze na krajowym rynku finansowym mamy już chyba za sobą. Na rynku międzybankowym rentowność obligacji spadła poniżej niedawnych maksimów. Spadki na giełdzie przestały już szokować. Rynek walutowy w cztery miesiące z przewartościowania złotego przeskoczył w niedowartościowanie o nieco większej skali. Głównymi problemami są: domniemywana jak na razie skala spadku tempa gospodarczego, brak zaufania na rynku międzybankowym i prawdopodobna redukcja kredytowania niektórych branż. Spadek tempa wzrostu gospodarczego był oczekiwany, ale jego skala i towarzyszące mu zjawiska będące konsekwencją kryzysu na rynku finansowym już niekoniecznie. Nie ma dla mnie wątpliwości, że rząd, NBP i inne instytucje odpowiadające za gospodarkę oraz bezpieczeństwo i stabilność systemu finansowego powinny podjąć działania zmierzające do zapewnienia zaufania do sektora finansowego i podjęcia kroków na rzecz złagodzenia skutków spadku tempa wzrostu gospodarczego. Pytaniem jest jaki powinien być zakres i skala faktycznego i warunkowego wsparcia finansowego przez sektor państwowy. Dotychczas podjęte działania (część w fazie przekuwania w akty prawne) na tle zagrożeń, określiłbym jako zadowalające. W arsenale działań wymienianych w pomysłach poszczególnych instytucji są i te konieczne i te mające znaczenia bardziej psychologiczne dla rynku.

Kiedy jednak widzę rosnące oczekiwania i pierwsze oceny działań bezpośrednich i pośrednich adresatów pomocy, to narasta moje rozczarowanie i potwierdza teza, że pieniądze podatników również trzeba trzymać z daleka przed zakusami sektora prywatnego. Do rozczarowania przyczyniła się również lektura apelu środowiska bankowców i przedsiębiorców firmowanym przez organizację przedsiębiorców Lewiatan. Trudno uciec przed refleksją, że i sektor prywatny ma problemy z akceptacją reguł gospodarki wolnorynkowej i ma nie mniejsze zakusy na finansową i administracyjną pomoc państwa niż przedstawiciele związków zawodowych. Różnica ogranicza się tylko do instrumentarium.

Rzeczywistym problem sektora bankowego jest brak zaufania na rynku i płynności na niektórych  instrumentach i walutach. W tym wypadku organy władzy państwowej i monetarnej nie mogły pozostać obojętne. Pytaniem pozostaje, na ile rynek z niektórymi problemami musi się uporać samodzielnie, a na ile musi w tym brać udział państwo. Tak jak przypuszczałem, pierwsze operacje ratujące płynność pokazały, że bankowcy mocno przerysowali problem. Niechęć do rozstrzygnięcia problemu ryzyka depozytów międzybankowych we własnym gronie lub ze spółkami matkami została częściowo przerzucona na podatnika (pomysł z gwarancjami) i na NBP. Nie widzę powodu by w takiej sytuacji moje pieniądze jako podatnika miały zasilać sektor bankowy w przypadku niepowodzenia operacji (brak zwrotu depozytu). Z drugiej strony mam świadomość słabości moich rozważań, wynikających z tego że nie jest to najlepszy moment na publiczne roztrząsanie tego typu wątpliwości moralno-ekonomicznych.

Czary goryczy przepełniły komentarze niektórych bankowców (w tym i członków zarządów) nisko oceniające akcje zasilania systemu bankowego CHFami przez NBP (zbyt krótki termin i za drogo). Powstaje więc pytanie, czy aby obecnie większym problemem niż brak zaufania na rynku i płynności nie jest aby to że część bankowców nie potrafi się pogodzić z faktem iż obecnie rynkowe zamieszanie spowoduje ograniczenie dochodowości na niektórych instrumentach (kredyty hipoteczne) i być może udziału w rynku. Nie jestem przekonany, czy obowiązkiem NBP jest zapewnienie pożądanej dochodowości na kredytach hipotecznych w CHFach. Zastanawiam się też, dlaczego przedstawiciele części banków (nazwy pominę) nie wyrażają pretensji pod adresem swoich spółek matek.

Apel firmowany przez Lewiatana „zasługuje” na odrębne potraktowanie przy innej okazji. Organizacja która do tej pory wspierała gospodarkę wolnorynkową i naciskała na wycofywanie się państwa z życia gospodarczego, wystosowała apel w którym aż roi się od ewidentnej ingerencji, nacisków na RPP (obniżenie stopy referencyjnej), domaganie się wybiórczych dotacji do wybranych branż (niższe stawki podatkowe). Najśmieszniejsze jest domaganie się niższych stawek rynkowych na CHFy i WIBOR 3 M. Adresatem niektórych oczekiwań, są raczej bankowcy a nie rząd czy NBP. Awersję banków do finansowania niektórych branż, czy – w mniemaniu Lewiatana – wysoki WIBOR 3M, powinni raczej wytłumaczyć przedsiębiorcom bankowcy a nie rząd. Sądzę też, że zamiast oczekiwać od państwa wymuszanie na bankach podtrzymania akcji kredytowej, przedsiębiorcy powinni chyba sobie kwestie wiarygodności finansowej poszczególnych sektorów gospodarki wytłumaczyć w cztery oczy z bankowcami. Dla obydwu stron byłaby kształcąca rozmowa.

PS. Polecam artykuł dwóch pracowników NBP, którzy w Rzeczpospolitej z 19 XI ("Podatnicy nie powinni ratować banków") na chłodno i racjonalnie ocenili bieżącą sytuację w sektorze bankowym i oczekiwania banków. Artykuł na pozór zwykły, zawierający refleksje zdawałoby się oczywiste, ale biorąc pod uwagę miejsce pracy autorów (chociaż zatrzegają, że w artykule wyrażają tylko własne poglądy) i symptomy źle rozumianej "poprawności" w bieżących komentarzach, czyta się wręcz z wypiekami na twarzy .

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz