Od czasu kiedy rozpocząłem swoją działalność internetową (blog), miniony styczeń to absolutnie najbardziej porywający miesiąc na rynkach finansowym. Ale tak naprawdę kryterium czasu prowadzenia bloga nie jest tu najlepszym kryterium. Wystarczyło czytać komentarze giełdowe w których przyrównywano wydarzenia z ostatnich tygodni do co większych korekt by nie powiedzieć krachów giełdowych. Drastyczna przecena akcji to również konsekwencja ryzyka recesji w USA.
A swoją drogą kusi mnie taka refleksja. Obcując z literatura ekonomiczną, czytając spierających się o detale makroekonomistów, wydawałoby się że o makroekonomii i rządzących nią prawidłowościach wiadomo już wszystko. Że jedynym problemem jest tylko zmienność związków pomiędzy poszczególnymi kategoriami. A tu kolejna lekcja pokory. Jeszcze dwa kwartały temu prognozy tempa PKB na 2008 przekraczały 2,5%. Niedawno spojrzałem na prognozę OECD opublikowaną w grudniu, gdzie wzrost PKB dla USA na 2008 prognozowano na 2%, czyli wciąż dużo. Wg najnowszych prognoz nie ma jednoznaczności czy będzie recesja czy wzrost pomiędzy 0,5% a 1%. Ekonomiczne thing tanki wydają się przyjmować drugą wersję. Nie piszę tego by pokpiwać sobie z poważnych makroekonomistów z nie mniej poważnych instytucji międzynarodowych. Wręcz przeciwnie. Lubię po prostu roztaczać atmosferę zadumy nad ekonomią, co oczywiście powinno zachęcać do dalszego jej poznawania, ale i pewnej refleksji.
Styczeń na giełdach to jeden, niemal nie przerwany spadek. Kolejne korekty prognoz dla USA i publikowane wyniki makroekonomiczne, kolejne szacunki strat w instytucjach finansowych oraz czarnowidztwo niektórych przedstawicieli świata finansowego wprawiły rynki praktycznie w stan paniki. Szczerze mówiąc, spadek stopy referencyjnej w USA do 3,0% był zarówno informacją dobrą jak i złą dla rynku. Dobrą, bo radykalnie obniżono koszt pieniądza, a złą – bo skala spadku potwierdziła iż z gospodarką amerykańską faktycznie nie jest najlepiej. Inna rzecz, że po raz kolejny mam wrażenie jakby w USA stopą procentową ratowano nie tyle gospodarkę co rynek finansowy. W bieżącej dekadzie amplituda wahań stopy referencyjnej zawiera się przedziale od 1% do 6,5%. Obecnie po raz kolejny, jak w 2001 roku, radykalnie obniża się stopy w USA. Patrząc na to trudno nie zadać pytania czy ekonomiści mają problemy z określaniem stanu koniunktury czy – bez względu na odpowiedź na pierwsze pytanie – deprecjonuje się na naszych oczach znaczenie referencyjnej stopy procentowej dla gospodarki. W przypadku USA robi to wrażenie gonitwy za jakimś krótkoterminowym celem.
W styczniu indeksy spadały od kilku do prawie piętnastu procent. Wydawało się, że w połowie miesiąca inwestorzy próbują odzyskiwać panowanie nad własnymi poczynaniami, ale kolejne dni przeczyły temu, łamiąc przy okazji wyznaczane poziomy wsparcia. Może właśnie dlatego kolejne informacje skutkowały niemal paniką. 21 i 22 stycznia przez giełdy przelały się spadki po kilka procent. Na szczęście w kolejnych dniach doszło do uspokojenia, które było nie mniej zaskakujące biorąc pod uwagę poniedziałkowe (21 stycznia) nastroje. Nasz WIG spadł w styczniu o 14,2%, WIG20 podobnie. Na styczeń więc przypadała aż połowa spadku licząc od poziomu na koniec czerwca ubiegłego roku. W drugiej połowie stycznia na giełdach miała miejsce mała – jak dotychczas – korekta spadków która podniosła indeksy na giełdach od 2% (USA) do prawie 8% (np. w Polsce). Sądzę że to efekt zbieżności obniżenia stopy w USA i wskazań analizy technicznej, która sugerowała próbę odbicia. Wydarzenia styczniowe z biegiem kolejnych dni zniechęcały analityków do wskazywania poziomów oporu. W naszym przypadku w styczniu spadliśmy na poziom przy którym warto było rozpocząć proces wejścia na rynek. Można odnieść wrażenie, że krajowi gracze giełdowi od kilku miesięcy mają problemy z wyznaczeniem właściwego poziomu dla podstawowych indeksów. Łatwo nie jest, przyznaję. Tak jak w II kw ubiegłego roku lekceważono przewartościowanie rynku, tak obecnie sytuacja zaczyna się powtarzać, ale w drugą stronę. Nie wykluczam, że w wyniku paniki WIG może spaść o kilkanaście procent w odniesieniu do poziomu z 21 stycznia. Ale to jest skrajny scenariusz i taki poziom (poniżej 40 tys. pkt) byłby utrzymany od kilku dni do najdalej kilku tygodni. Moim zdaniem na przełomie drugiej i trzeciej dekady stycznia byliśmy w okolicy „twardego dna” jak to zaczęto określać w prasie. Margines na panikę daję dlatego, że nie jestem pewny czy swoje twarde dno osiągnęły indeksy amerykańskie, a nasza giełda przez pierwsze dwie dekady stycznia zachowywała się bardzo strachliwie. Można było odnieść wrażenie, że kopiowaliśmy te giełdy gdzie bardziej spadało. Raz były to Stany, a raz Europa. Obecnie WIG będzie próbował chociaż trochę przekroczyć 50 tys. pkt. Jednak w ostatnich dniach stycznia widać było, że liczba chętnych do podjęcia się tego zadania poważnie spadła. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można powiedzieć że na koniec lutego WIG będzie poniżej obecnego poziomu, stąd ja wstrzymałem się z powiększaniem swojej pozycji i przez kilka najbliższych dni ograniczę się do obserwacji giełdy. Jak na panikę w styczniu i ogromną ostrożność analityków do prognozowania, ostatnie wzrosty nastąpiły faktycznie zbyt łatwo.
Na rynku długu również ciekawie. W Polsce wyraźne uspokojenie. Skoki inflacji pod koniec ubiegłego roku, wywołane cenami żywności i medialne zamieszanie wokół tego tematu, spowodowały oczekiwanie wzrostu stopy NBP w ciągu kwartału o 50 pkt. a do końca roku o 100 pkt., czyli do 6%. Już grudniowe wyniki inflacji zadziałały uspokajająco na rynek, a szacunki Ministerstwa Finansów z końca stycznia (inflacja za styczeń 4%) to potwierdziły. Nie bez znaczenia musiały być również uspokajające wypowiedzi niektórych członków RPP, którzy nie ukrywali że nie mają ochoty ścigać się z inflacją i drastycznie podnosić stopę referencyjną. Podwyżka o 25 pkt. w styczniu nie była zaskoczeniem dla rynku. Rentowności obligacji rosły do połowy grudnia, a od końca wspomnianego miesiąca zaczęły spadać i to znacznie, osiągając wartości z przełomu października i listopada, czyli z okresu przed strachem inflacyjnym motywowanym koszykiem żywności. W styczniu rentowności obligacji spadły od 26 pkt (10-letnie) do 45 pkt. (2-letnie). Dobrym miernikiem nastrojów jest rentowność depozytu 12 miesięcznego. Termin ten rozgranicza świat depozytów od świata obligacji. W miarę precyzyjne prognozowanie stopy referencyjnej ma sens w terminie do kilkunastu miesięcy. Stąd wszelkie zmiany postrzegania najbliższej przyszłości (czytaj: terminy zmian stóp) natychmiast odbijają się – co jest oczywiste – na rentowności depozytów. Gwałtowna korekta rentowności depozytu 12 m miała miejsce na przełomie II i III dekady stycznia, czyli tuż po podstawowej porcji krajowych danych makroekonomicznych i cięciu stóp w USA. Wprawdzie spadek o 20 pkt. to dla laika żadne wydarzenie, ale dla obserwatora rynku, to już wyraźna zmiana nastroju na rynku, co widać poprzez stawki FRA. O ile rynek na I kw nadal przyjmuje że może nastąpić kolejny wzrost o 25 pkt. to na koniec roku oczekiwania spadły z 6% do 5,75%. Sądzę, że w lutym nie należy oczekiwać poważniejszej zmiany nastrojów na rynku krajowego długu.
Na rynku walutowym też spokojnie nie było, z tym że złoty w relacji do obydwu podstawowych walut niemal nie zmienił wartości. Mierząc zmianę wartością koszyka, to złoty osłabił się w ciągu miesiąca jedynie o kilka dziesiątych procenta. Niemniej w ciągu miesiąca było na rynko dość gorąco w wyniku zmian na giełdach i na rynku długu, co w ostateczności przenosiło się na wartość dolara. Od 16 stycznia do 22, złoty do dolara osłabił się o niemal 5% a do euro o 3,3%. Jak na standardy naszego rynku, to dużo. Do końca miesiąca jednak, złoty zdołał stratę w niemal 80%. W ujęciu makroekonomicznym złoty nadal się wzmacnia w ujęciu realnym. W ciągu roku złoty do euro wzmocnił się o 11%, a wobec dolara o 23%. Dla gospodarki może to być coraz większy problem, ponieważ złoty nieco zmniejszył swój wpływ na powstrzymywanie inflacji, a rosnąca wartość waluty nie sprzyja eksporterom. Na szczęście w ujęciu technicznym widać silne wsparcie na poziomie 3,55 dla euro i 2,45 dla dolara.