Płodność pisarska bankowców

Pogarszająca się sytuacja makroekonomiczna i problemy sektora bankowego wywołały znaczną aktywność medialną przedstawicieli banków. Piszą makroekonomiści bankowi, dyrektorzy departamentów na ogół związanych z kredytowaniem oraz przedstawiciele zarządów. Zmiana nastawienia banków do kredytowania oraz, zdaniem bankowców, brak funduszy na rozwój akcji kredytowej powodują kierowanie zarzutów pod adresem bankowców, w związku z czym wielu z nich czuje się w obowiązku przedstawić branżowy punkt widzenia. Efekt płodności pisarskiej bankowców można podzielić na dwa nurty. Pierwszy to przedstawienie argumentów na swoją obronę i wyrażenie oczekiwań na działania rządu i NBP w celu poprawy zaopatrzenia banków w pieniądz służący finansowaniu akcji kredytowej. Drugi nurt robi wrażenie bardziej osobistego.  Do tego nurtu kwalifikuję pisarstwo i udzielane wywiady prezesów, przedstawicieli zarządów, dyrektorów pionów  i departamentów. Wprawdzie postrzegają rzeczywistość podobnie jak ci reprezentujący nurt pierwszy, ale czytając ich argumentacje, trudno nie odnieść wrażenia jakby się przed kimś chcieli wytłumaczyć. Mam na myśli akcjonariuszy, ich zwierzchników czy chociażby współpracowników z którymi spierali się o strategie rozwoju.  Robienie tego publicznie, na łamach prasy, ma chyba tylko uwiarygodnić ich rację. Chwilami jednak myśli te są tak niepoważne, że chciałoby się zasugerować tym osobom, że lepiej pomilczeć niż eksponować wątpliwej jakości wiedzę makroekonomiczną. Całkiem niedawno prezes jednego z dużych banków przekonywał  w odstępie kilku dni w dwóch poważnych dziennikach ogólnopolskich, że RPP musi jak najszybciej podnieść stopy procentowe i dokładał do tego ideologię ze spadkiem oszczędzania oraz kilka innych.

Cechą wspólna obydwu przedstawionych dwóch nurtów bankowego pisarstwa jest brak rzetelnej samooceny sektora bankowego, brak poczucia jakichkolwiek błędów ze swojej strony, sporo oczekiwań od rządu, NBP i RPP, na ogół bardzo ogólnie zarysowane recepty na zasilenie pieniężne sektora bankowego w celu poprawy akcji kredytowej i brak jakichkolwiek deklaracji co banki dadzą w zamian.

Do bieżącego wpisu zachęcił mnie jednak artykuł z wczorajszej Gazety Wyborczej, „Nie ma kredytu bez kapitału” podpisany przez aż trzech autorów (Jakub Borowski, Invest Bank, Piotr Ciżkowicz, Ernst&Young, Andrzej Rzońca, Fundacja FOR), reprezentujących instytucje jak najbardziej poważne i jak najbardziej poważne doświadczenie zawodowe. Ich artykuł wpisuje się moim zdaniem w pierwszy nurt, ale od określonych wyżej cech wspólnych bankowego pisarstwa w zasadzie nie odbiega. Ale po kolei.

To prawda, że nadmiar aktywności państwa w tym obszarze nie jest wskazany. Nie powinno ono, a w praktyce nie jest również w stanie zmusić banków do udzielania kredytów…………….. Jednak naszym zdaniem bez szybkich i skoordynowanych działań rządu, banku centralnego i nadzoru finansowego może być krucho ze zdolnością banków do udzielania kredytów.

Zgadzam się, że państwo nie powinno ingerować w sektor bankowy, bo i tak nie zmusi banków do zwiększenia akcji kredytowej. Ponadto trzeba podkreślić że spadek tempa gospodarczego do przedziału 1-2% PKB planowanego na bieżący rok, nie jest spowodowany przez banki. Banki też nie są w stanie zwiększoną akcją kredytową wykreować wzrostu gospodarczego. Nie do końca jednak mogę się zgodzić z kolejną myślą. To standardowy element wyrażanych ostatnio opinii. Albo NBP i rząd coś zrobią, albo banki ograniczą kredytowanie. Brzmi to trochę jak szantaż i przerzucanie własnych problemów na barki rządu. Biorąc pod uwagę skalę ograniczenia działalności gospodarczej jaka nas czeka, problem powinien ustąpić sam z siebie. Mówiąc inaczej i prościej, spadek dajmy na to produkcji sprzedanej spowoduje osłabienie popytu na kredyt obrotowy itd.

Po pierwsze, banki mogą nie mieć wystarczających środków na sfinansowanie nowych kredytów. W 2008 r. były one finansowane przez szybki wzrost depozytów oraz środków pożyczanych przez banki za granicą. W br. wzrost depozytów zostanie zahamowany przez wolniej rosnące płace i spadające zatrudnienie, wygaśnięcie przepływu środków z funduszy inwestycyjnych do banków oraz pogarszającą się sytuację finansową przedsiębiorstw. Nie można wykluczyć, że w horyzoncie roku suma depozytów zacznie się kurczyć.

Te zdania są jednocześnie odpowiedzią, której autorzy unikają w tekście. Dotychczasowe tempo wynagrodzeń (rocznie rzędu 10% realnie) było nienaturalnie wysokie i dla makroekonomisty jego spadek nie może być zaskoczeniem. Przepływ środków z TFI do banków z powodu korekty na giełdach jest zjawiskiem rzadkim i krótkotrwałym (liczonym w miesiącach) i nie potrafię (albo nie chcę) uwierzyć, że ktoś w bankach wierzył że proces ten będzie trwał wiecznie i na tej podstawie opierał długoterminowe strategie rozwoju banku. Na to, że strumień pieniądza depozytowego otrzymywany od przedsiębiorstw będzie przysychał sam zwracałem uwagę wielokrotnie i nie jest to bynajmniej wielkie odkrycie dla osób obserwujących sytuację finansową przedsiębiorstw na bazie danych GUS. Radykalne pogorszenie sytuacji makroekonomicznej jest zaskoczeniem, ale symptomy problemów w finansowaniu kredytów pojawiły się wiele miesięcy wcześniej, ale chyba mało kto (wśród banków) miał ochotę korygować swoje prognozy rozwoju.

Skala osłabienia złotego jest tak duża, że jego wpływu na wzrost rat kredytowych nie skompensują już niskie stopy procentowe w Szwajcarii, strefie euro i USA. Jeśli nic się nie zmieni, słaby złoty wydrenuje z kieszenie samych gospodarstw domowych dodatkowe 4 mld zł.

Skalę osłabienia trudno było na pewno przewidzieć, ale to że złoty był nadmiernie mocny w II i III kw było ewidentne. Kilka miesięcy temu na danych historycznych wskazywałem jak zmiany kursów walut wpływały na zmianę kosztów kredytu. Problem leży jednak bardziej po stronie banków, bo radykalna zmiana oferty kredytowej  w walucie obcej miała miejsce dopiero z chwilą trudności w zapewnieniu finansowania. Banki trochę przecholowały próbując przejąć jak największą część rynku i próbując ubiec konkurencję, stąd dość otwarcie wyrażane pretensje wobec NBP w listopadzie i grudniu, że powinien zapewnić finansowanie w CHFie.

Większość kredytów ma bowiem oprocentowanie zmienne, ustalane według formuły „WIBOR plus marża”, zaś przyjęte depozyty – oprocentowanie stałe i wysokie – na skutek wciąż dużej konkurencji na rynku lokat związanej, z jednej strony, z pojawieniem się na nim nowych banków, którym istniejące banki nie chcą oddać części bazy depozytowej, a z drugiej strony, z dążeniem banków do zapewnienia sobie możliwie dużej płynności w niepewnych czasach

Próbując zatroskać rząd i NBP losem banków, autorzy całkiem niechcący chyba postawili pytanie o przestrzeganie jednego z kanonów bankowości czyli zarządzanie ryzykiem stopy procentowej. Nie wiem skąd autorzy czerpią wiedzę o wielkości depozytów o stałej stopie, ale wydaje się iż sztucznie pompują problem. Natomiast argument o skutkach rywalizacji nadaje się bardziej na artykuł krytyczny pod adresem banków niż argument o pomoc skierowany do rządu i NBP.

postulowanym rozwiązaniem jest obniżenie stopy rezerwy obowiązkowej z 3,5 do 2 proc., tj. do poziomu obowiązującego w strefie euro. Działanie to byłoby dopełnieniem decyzji podjętej przez bank centralny w styczniu br. o przedterminowym wykupie od banków obligacji NBP………….. Ale z obniżeniem rezerwy jest co najmniej jeden problem. Gros zastrzyku w płynność otrzymałoby kilka największych banków, które w sumie gromadzą większość depozytów, a więc nie mają większych problemów z finansowaniem kredytów.

Autorzy podali często ostatnio wspominany pomysł i odpowiedź. Problem właśnie w tym, że zwiększenie płynności banków wcale nie musi się przenieść na wielkość akcji kredytowej. Wspominałem wcześniej, że determinantą tempa zmiany kredytów jest przede wszystkim koniunktura a nie wciskanie każdemu kredytów. Autorzy słusznie natomiast zwrócili uwagę, że wśród krajowych banków jest zróżnicowanie pod względem „mocy kredytowych” i otrzymane w ten sposób (j.w.) pieniądze nie przyczynią się do wielkiej zmiany. Potwierdzają to wyniki pieniądza rezerwowego, w tym te których można już domniemywać (dane za luty) z przekazów medialnych (m.in. ograniczenie sprzedaży bonów NBP).

Z racji ograniczonego miejsca na wpis, rozważania autorów skupiające się na sytuacji kapitałowej banków pozostawię bez komentarza, ale są dla mnie tak samo mało przekonywujące ja argumenty wcześniejsze. Jak chociażby ten o PKO BP.

Rząd mógłby, po pierwsze, zadeklarować, że sam nie weźmie dywidendy z PKO BP (nie można wymagać od zagranicznych inwestorów czegoś, czego samemu się nie robi), oraz zgodzić się na nową emisję akcji tego banku.

Moim zdaniem poprzez politykę dywidendową, akcjonariusze prywatnych banków pokażą na ile poważnie traktują prowadzony w Polsce biznes i wprowadzanie przykładu PKO BP nie ma znaczenia.

Streszczając się, artykuł trzech autorów tak naprawdę powiela w większości przedstawiane już w mediach propozycje. Skoordynowane działania, jakich autorzy oczekują w pierwszych zdaniach są dość ogólnie zarysowane. Z jednej strony system rządowych poręczeń jest ganiony za niedostatecznie przyjazne rozwiązania (brak precyzji w zarzutach), a drugiej strony autorzy zdaja się rozumieć poważne ryzyko jakie rodzi dla finansów państwa ewentualnie poniesione straty. Nie sądzę by zagrożenie w finansowaniu akcji kredytowej było tak duże jak to sugeruję autorzy. Nie widze tez powodów by NBP miał zmieniać regulacje tylko po to by pomóc grupie banków, których plany rozwojowe na polskim rynku są zagrożone. Za błędy się płaci.

Opisywany artykuł powinien być napisany jeszcze raz, z tymi samymi argumentami, ale pytania powinny być skierowane do zarządów banków i akcjonariuszy.

O marekzelinski

Marek Żeliński. Ekonomista z wykształcenia. Zawodowo związany jestem z sektorem bankowym.
Ten wpis został opublikowany w kategorii Opinie. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.