Ustawa dla frankowiczów. Kto podejmie decyzje za PiS i prezydenta?

Nie ukrywam, że poruszyła mnie (negatywnie) wypowiedź Henryka Kowalczyka dla TVN24bis.pl. sprzed kilku dni, a  dotycząca oszacowania finansowych skutków prezydenckiej ustawy dla tzw. frankowiczów. H.Kowalczyk to poseł PiS oraz szef Komitetu Stałego Rady Ministrów. Jednocześnie jedna z czołowych „twarzy” rządu w kwestiach gospodarczych. H.Kowalczyk pozwolił sobie na ostrą krytykę szacunków dostarczonych przez KNF dotyczących prezydenckiej ustawy dla frankowiczów. Mowa o dokumencie: „INFORMACJA w zakresie skutków projektu ustawy o sposobach przywrócenia równości stron niektórych umów kredytu i umów pożyczki Wpływ na instytucje kredytowe” opublikowanym przez KNF 15 marca, czyli dwa miesiące po opublikowaniu prezydenckiej ustawy dot. pomocy dla frankowiczów. H.Kowalczyk dyskredytował dokładność wyliczeń, sugerował że zostały być może zawyżone i że – generalnie – KNF nie wykonał zadania tak jak oczekiwano. A czego wobec tego oczekiwał H.Kowalczyk? Moim zdaniem wypowiedź szefa Komitetu Stałego jest tylko potwierdzeniem, że prezydent i politycy PiS nie do końca wiedzą co zrobić z wyborczą obietnicą. Na tą chwilę stosowana jest zasada gry na czas. W przekazie medialnym zarówno prezydent jak i rząd unikają wzmianek o jednej z głównych obietnic wyborczych. W zasadzie, gdyby nie pytania dziennikarzy, o ustawie frankowej byśmy zapomnieli.

Przypomnę, że już ponad 12 m-cy temu (w kampanii wyborczej) A.Duda wspominał o hojnej pomocy dla frankowiczów. Dopiero po ponad 8 miesiącach od wyboru na prezydenta i 5-ciu od rozpoczęciu kadencji, podał do wiadomości publicznej swój pomysł na pomoc frankowiczom. Długo więc czekaliśmy na projekt. Kiedy się doczekaliśmy, to okazał się on dość ogólny i niebywale hojny dla frankowiczów. Generalnie można powiedzieć, że jest to niemal całkowite grzechów odpuszczenie. W takim ujęciu skutki dla sektora bankowego, i pośrednio dla gospodarki, są monstrualne. Moim zdaniem projekt w takim brzmieniu to nic innego jak gra na czas. Ale nie jest to gra nazbyt wyrafinowana. Żeby zyskać czas, prezydent przerzucił ciężar oszacowania skutków ustawy na KNF. Dla kogoś kto zna materię sprawy, dane KNF zaskoczeniem nie są. Zresztą już podobne dane podał w lutym NBP w Raporcie o stabilności systemu finansowego (od str. 120). Moim zdaniem, to prezydent powinien się wytłumaczyć dlaczego jego doradcy (lub zaprzyjaźnione z PiS tzw. think tanki) nie dokonali podstawowych szacunków, które są dość proste w przeprowadzeniu. Jestem przekonany, że było to celowe działanie. W te sposób prezydent zyskał kolejne miesiące.

Mamy kolejny akt sztuki. H.Kowalczyk wątpi w wyliczenia i udaje, że wierzy iż skutki prezydenckiej ustawy może są mniejsze. Do tego ośmiesza KNF. Kwestionowanie raportu KNF i deprecjonowanie tej instytucji, niczego nie da. Za kilka miesięcy będzie nowy szef KNF i wyliczenia będą takie same, bo inne być nie mogą. H.Kowalczyk jako kolejny etap dyskusji, rzekomo zbliżający nas do ostatecznego kształtu prezydenckiej ustawy, wskazuje na posiedzenie Komitetu Stabilności Finansowej. Posiedzenie ma się odbyć 18 kwietnia. Nie dziwi mnie, że nie potwierdził tego Marek Magierowski, szef biura prasowego Kancelarii Prezydenta. Inaczej oznaczałoby to nadanie pracom nad ustawą prezydenta większej dynamiki, a zapewne nie o to chodzi. Wg informacji M.Magierowskiego, ośrodek prezydencki nigdy nie twierdził, że ustawa nie może ulec modyfikacji. M.Magierowski podaje iż nowością będzie… propozycja rozłożenia bankom skutków ustawy w czasie (potwierdzał to m.in. H.Kowalczyk) wraz z zaangażowaniem w cały proces NBP oraz BFG. Niemniej, zdaniem Magierowskiego, zaprezentowane zasady ulżenia frankowiczom będą utrzymane.

Jak widać gra na czas i utrzymywanie frankowiczów przy nadziei, będą kontynuowane w najbliższym okresie. Przede wszystkim pomysł rozłożenia bankom w czasie skutków ustawy, biorąc pod uwagę ich skalę,  powinien był być ujęty w styczniowej wersji ustawy. Udział w całym projekcie NBP był również oczywisty. Zresztą NBP nie będzie jedyną instytucją zaangażowaną przy realizacji ustawy w obecnej wersji i jej skutków. Traktowanie udziału NBP jako nowości i przejaw szukania kompromisu jest po prostu śmieszne. Przy takiej skali kosztów dla banków, udział NBP (lub gotowość do operacji wspierających sektor bankowy i procesu kredytowego) był oczywisty od początku.

Prezydent i PiS stali się ofiarami własnej obietnicy i jej hojności i nie wiedzą co z tym począć. Teraz PiS ma pełnię władzy i tylko PiS jest odpowiedzialny z realizację obietnic dla frankowiczów. Formalnie ustawie patronuje prezydent, ale jej realizacja i łagodzenie skutków dla sektora bankowego i gospodarki spadnie na rząd i urzędników głównych instytucji finansowych, których pośrednio lub bezpośrednio wskażą politycy PiS (chodzi o szefów NBP i KNF). Gra na deprecjonowanie KNF niewiele da. Raczej jest przejawem braku jednoznacznego pomysłu co dalej robić z ustawą frankową w jej obecnej wersji.

Prezydent na razie nie chce ustąpić w kwestii skali pomocy dla frankowiczów. To potwierdza kontynuowanie procesu przeciągania konsultacji ws ustawy. W najbliższych miesiącach będziemy świadkami udawanego procesu konsultacji i wypracowywania jakiegoś kompromisu. W końcu jednak trzeba będzie podać opinii społecznej koszty operacji i jej skutki dla systemu bankowego.

Moim zdaniem ktoś w końcu powinien zmusić prezydenta do wyjaśnienia dlaczego jest tak hojny dla frankowiczów. Ustawa w obecnym brzmieniu jest po prostu niemoralna. Niemal całkowicie znosi skutki dawnej decyzji frankowiczów. Każdy ma prawo nie czytać podpisywanych umów i nie rozumieć ryzyka jakie podejmuje, ale ludzie powinni wtedy ponosić jakąś odpowiedzialność za negatywne skutki swoich poczynań ekonomicznych. Na razie prezydent unika szerszej dyskusji na ten temat.

Ustawa w obecnym kształcie będzie też budziła wcześniej czy później spory w rządzie, ponieważ jej skutki utrudniają realizacje tzw. planu rozwojowego Morawieckiego, który z olbrzymią pompą prezentował rząd.

Pod ogromnym znakiem zapytania stoi rola NBP w całym procesie. Pytań jest tak wiele, że nie wiadomo od którego zacząć.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

2015. Branże lepsze i gorsze oraz mały bohater.

Opublikowane niedawno dane GUS (Biuletyn Statystyczny)
pozwalają scharakteryzować, które z branż ciągnęły naszą gospodarkę w górę w
ubiegłym roku. Przypomnę, że w 2015 r. PKB wzrósł o 3,6%, czyli niemal o tyle
samo co w 2014 r. Wzrost na tym poziomie pozwala zapanować nad finansami
publicznymi, zmniejszać bezrobocie czy zachęcić przedsiębiorców do powolnego zwiększania
nakładów inwestycyjnych.  

Przychody przedsiębiorstw ogółem wzrosły skromnie, bo tylko
3,6%. Wynik pewnie byłby o 2 a może i 3 pkt. proc. lepszy gdyby nie górnictwo,
sektor produkcji koksu i przetwórstwa ropy naftowej. Do tego dochodzi dość
niska dynamika wzrostu produkcji budowlanej (ledwie 1,2% yoy) i niewielki
spadek w przetwórstwie żywności. Te dwa sektory to ok. 10% przychodów ze sprzedaży
przedsiębiorstw (z pominięciem rolnictwa i sektora finansowego). Obecna
sytuacja budownictwa może nie jest na miarę marzeń, ale i nie jest powodem do
zmartwień. W przypadku sektora spożywczego, głównym powodem braku wzrostu
przychodów w 2015 r. były: deflacja i naturalna – doskwierająca od lat –
bariera popytu. W tym ostatnim przypadku to w końcu naturalne zjawisko. Nie
jesteśmy w stanie jeść więcej, a popyt na produkty wysokomarżowe i wysoko
przetworzone rośnie dość powoli.

Liderami wzrostu przychodów, którzy przyczynili się do
wzrostu ogółem byli: producenci urządzeń elektrycznych, sektor motoryzacyjny,
handel detaliczny oraz sprzedaż pojazdów samochodowych i części, sektor
tekstylny, sektor gumowy i chemia. Na uwagę zasługuję też: transport i telekomunikacja.
Małym bohaterem naszej gospodarki jest
sektor wyrobów skórzanych.
Udział sektora w przychodach ogółem
przedsiębiorstw to ledwie 0,1%, ale to jedna z dynamiczniejszych branż. Średni
wzrost przychodów w minionych trzech latach, to niemal 10% rocznie. Niemal
identycznie rocznie jeden z naszych czołowych eksportowych sektorów, czyli
produkcja mebli.

Pod względem osiąganych wyników finansowych pojawia się
większość z wymienionych wyżej sektorów gospodarki, ale jest i kilka
ciekawostek. Z roku na roku poprawia się wynik sektora napojów i to mimo braku
specjalnych sukcesów w sprzedaży. Rent. przychodów netto to ponad 7% w 2015 r. Nieco
lepsze wyniki notowały: sektor skórzany, przetwórstwo drewna i produkcja
papieru oraz szeroko rozumiana chemia (oprócz koksu i produkcji paliw
płynnych). Wyniki z przedziału 3,8% do 7,2% odnotowały sektory maszynowe i
technologiczne (od produkcji metali po maszyny i samochody). Wynik tych
ostatnich szczególnie cieszy, ponieważ nie zawszy był skorelowany ze wzrostem
przychodów.

Analiza zmian przychodów i rentowności prowadzi do wniosku że
– mimo oczywistych powodów do zadowolenia – nie odnotowaliśmy swego rodzaju
eksplozji wyników jakie zdarzają się niektórym sektorom w okresach dynamicznego
wzrostu gospodarczego. To naturalne, bo mówimy o wzroście PKB na poziomie 3,5%,
spadku cen (ujemna dynamika PPI) i dość przeciętnych tempie wzrostu
gospodarczego w naszym otoczeniu gospodarczym. W takich okolicznościach
osiągnięte przez większość sektorów wyniki gospodarcze należy ocenić jako
naprawdę satysfakcjonujące.

Rok 2015 r. był drugim z rzędu rokiem wyraźnego wzrostu
nakładów inwestycyjnych. W 2014 nakłady wzrosły niemal o 20%, co częściowo było
tzw. efektem bazy. W 2015 roku to już tylko 13,4%. Oceniając ubiegłoroczny
rezultat na tle dziesięciu lat wcześniejszych, można powiedzieć, że 13,4% to
wynik umiarkowanie dobry. Liderami wzrostu inwestycji były sektory: przetwórstwa
tytoniu, przetwórstwa drewna, chemiczne (w tym farmaceutyka), środków
transportu (m.in. motoryzacja), energetyczny i transportu. Nasz malutki
bohater, sektor skórzany, ostro przystąpił do inwestowania już w 2014 r.

Skupiłem się powyżej na wskazaniu liderów w poszczególnych
dyscyplinach. Nie znaczy to, że pozostałe sektory były radykalnie gorsze. Na
ogół odnotowywały wyniki przyzwoite lub nie budzące poważniejszych obaw.
Praktycznie, co warto podkreślić, poza małymi wyjątkami nie ma w 2015 sektorów
które ciągnęły gospodarkę w dół. Te wyjątki to oczywiście górnictwo węgla
kamiennego i sektor paliwowy. Przy czym w tym drugim przypadku należy pamiętać
że sektor obejmuje koksownictwo i producentów paliw, czyli podsektory bardzo
się od siebie różniące przedmiotem działalności oraz skalą i czasem wystąpienia
problemów.

Do poprawy wyników przedsiębiorstw niefinansowych przyczynił
się również eksport. Od 4-5 lat polski eksport (w eur) rośnie rocznie  w przedziale od 5% do 10%. W 2015 r. po raz
pierwszy odnotowaliśmy nadwyżkę w wymianie handlowej co jest niemałym sukcesem.
Nadal rośnie dodatni bilans wymiany w produktach rolno-spożywczych. W ubiegłych
roku spadł import niektórych chemikaliów oraz utrzymał się dobry wynik (saldo)
pozostałych wyrobów przemysłowych w tym maszyn i urządzeń.  

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Dodaj komentarz

Program 500 plus, programem promocji oszczędzania?

 

W marcu w mediach zaczęła krążyć informacja o zaproponowaniu beneficjentom programu 500 plus dedykowanych dla nich obligacji. W minionym tygodniu przedstawiciele Ministerstwa Finansów potwierdzili tą informację. Na razie pomysł jest w fazie koncepcyjnej i niewiele o nim wiadomo. Można sobie co nieco wyobrazić w oparciu o to co wiemy o programie 500 plus, jego finansowaniu oraz rynku obligacji detalicznych.  Pomysł proponowania obligacji zamiast gotówki (lub przelewu) wzbudza sporo pytań i kontrowersji. Tym bardziej, że obawiam się iż idea obligacji 500 plus ma przykryć mankamenty tego programu i jego konsekwencji dla budżetu państwa. Krótko mówiąc, propozycja jest nieco dziwna. Jak rozumiem beneficjenci programu mają dostać alternatywę: kasa lub obligacje. Oczywiście będzie zapewne można wybrać proporcje w jakich beneficjenci będą chcieli otrzymać świadczenie.

Pierwotnie program 500 plus miał być przeznaczony na wsparcie rodzin, m.in. w kontekście demograficznym. Krytycy programu zwracali uwagę, że zasady przyznawania świadczeń spowodują iż pieniądze popłyną również do rodzin w dobrej i bardzo dobrej kondycji ekonomicznej. Biorąc pod uwagę ograniczenia programu (m.in. na drugie dziecko i do 18 roku życia), rozdawnictwo pieniędzy rodzinom w lepszej kondycji ekonomicznej wydawało się  nieracjonalne. Pomysł z obligacjami to ni mnie ni więcej jak przyznanie, że część rodzin dostała pieniądze niepotrzebnie. Obligacje nie są też odpowiedzią na zarzut o niskie kryterium wiekowe (18 lat), kiedy dziecko przestaje być „liczone” do programu. Może lepiej byłoby podnieść kryterium wiekowe zamiast dać możliwość przenoszenia wypłaty o kilka lat.

Nie ma co ukrywać, że za pomysłem z obligacjami kryje się polityka i sytuacja finansów publicznych. Dla budżetu emisja obligacji oznacza przesunięcie wypłaty świadczenia na kolejne lata. W tym roku program 500 plus pochłonie 17 mld i 22 mld w kolejnym. Program nie ma zapewnionego finansowania stąd w interesie rządu jest przesunięcie wypłat w jak największym stopniu na kolejne lata, bo to zmniejszy bieżące obciążenie budżetu. Tylko czy w kolejnych latach będzie lepiej? Wątpię, bo rząd zamierza funkcjonować w średnim terminie przy deficycie finansów publicznych 3% (do PKB).

W obronie pomysłu emisji obligacji 500 plus pada argument: wspieranie oszczędzania. Dla mnie to niezrozumiałe, bo wszelkie świadczenia państwowe powinny być obliczane na obsługę bieżących potrzeb dla jakich dedykowany jest dany program. Równie dobrze można podnieść 2-3 krotnie świadczenia z zakresu pomocy społecznej i od razu próbować ściągać je z rynku kusząc korzystnym oprocentowaniem. Nie sądzę, by celem państwa było wpieranie oszczędzania u osób zamożniejszych poprzez uprzednie rozdawnictwo pieniędzy i emisję obligacji na korzystnych warunkach. Byłoby to niebywałe kuriozum.

Pomysł na obligacje dla beneficjentów programu 500 plus przewiduje emisję specjalnych obligacji dla beneficjentów programu. Szczegóły na razie nie są znane. Jak rozumiem, musiałoby to być warunki lepsze od obecnie dostępnych dla przeciętnego obywatela (dane w tabeli). Obecnie dostępne obligacje detaliczne może nie porywają oprocentowaniem, ale oferta jest lepsza od większości lokat bankowych. Korzystniejsze oprocentowanie to nic innego jak podniesienie kosztów programu 500 plus, co stawia pytanie o sens takiej inicjatywy i rzeczywiste intencje pomysłodawców. Obligacje detaliczne, jak każde inne, będą musiały pozostać zbywalne na rynku wtórnym. Zbywanie obligacji 500 plus na rynku wtórnym, przy ich pierwotnie korzystnym oprocentowaniu, będzie pozwalało na uzyskiwanie wyjątkowo korzystnej stopy zwrotu.

Trudno powiedzieć jaka część świadczeń może być przyjęta w obligacjach. W ujęciu całorocznym, koszt programu może sięgnąć 22 mld zł. Może MF ściągnie z tego kilkaset mln zł w obligacjach, a może 1,5 mld. Trudno mi sobie wyobrazić większą kwotę. Wiele zależy od konstrukcji obligacji. Paradoks polega na tym, że im większa kwotę obligacji beneficjenci przyjmą, tym większą porażkę programu 500 plus będzie to oznaczało. Bo wtedy dowiemy się jaka część była rozdawana niepotrzebnie i/lub nietrafnie. Z całą pewnością program ma zbyt duży rozmach, ale nadwyżki Polacy w większości przetrzymają w lokatach bankowych. Jak na razie wciąż preferujemy krótkoterminowe formy oszczędzania.

Moim zdaniem idea z obligacjami, tylko potwierdza że rząd ma świadomość skutków programu 500 plus dla finansów publicznych i niemałe obawy z tym związane. Publicznie, ze względów wizerunkowych, nikt tego nie chce przyznać. Pomysł z obligacjami może dać krótkotrwałe  wytchnienie. Co do zasady obligacje powiększą koszt programu, a korzystniejsza ich konstrukcja (w tym oprocentowanie) tylko powiększy jego niesprawiedliwość.

Uderza desperacja z jaką rząd chciałby przesunąć w czasie wypłatę budżetowych pieniędzy. Formalnie przecież, Polacy mają szereg możliwości lokowanie nadwyżek finansowych. W tym obligacje. Zastanawia więc pomysł konstruowania dedykowanych obligacji, dla beneficjentów programu 500 plus. A łatwo nie będzie, bo już wiele instytucji finansowych poprawia, lub zapowiada że poprawi, ofertę pod falę pieniędzy jaka zacznie pojawiać się na rynku.

Zalet programu widzę niewiele. Gdyby przyjąć rządowy punkt widzenia, im więcej rodzin wybierze obligacje tym mniejszy będzie bieżący deficyt budżetowy. Dla obecnego rządu, każdy mld zł wydatków przeniesiony na koleje lata to sukces. Formalnie obligacje, w zależności od ich ostatecznej konstrukcji, mogą pozwolić rodzicom przesunąć wypłatę części świadczeń z okresu sprzed ukończenia 18 lat przez dziecko na lata kolejne gdy dziecko nadal będzie wymagało nakładów. Z tym że ten efekt można było rozwiązać poprzez modyfikację programu. Swego rodzaju „zaletą” jest też to, iż sama fakt powstania idei dedykowanych obligacji potwierdza że gdzieś tam ktoś jednak ma świadomość napięć jakie wywołują próby realizacji wyborczych obietnic.

Wątpię by dedykowane specjalne obligacje odniosły jakiś spektakularny sukces. Zdecydowanie lepszym rozwiązaniem byłaby modyfikacja programu 500 plus i jego ograniczenie.

 

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Stabilny i zrównoważony wzrost gospodarczy.

2016_03_02_dynamika_PKB

Wzrost PKB po IV kwartale można śmiało określić jako satysfakcjonujący. W IV kw gospodarka urosła yoy o 3,9%, a w całym ubiegłym roku o 3,6%.

Po rozbudzeniu ambicji gospodarczych przez ministra Morawieckiego w obszarze inwestycji, osiągnięty wynik w tym obszarze w IV kw i całym 2015 r. zdaje się być rozczarowujący. Pozornie. W IV kw nakłady brutto na środki trwałe wzrosły o niemal 5%, czyli w stopniu niewiele lepszym niż w III kw. Wskazanie dla całego roku to 6,8% wzrostu nakładów. Tak więc mimo dość dobrym warunków gospodarczych, przedsiębiorcy nie palą się do nadmiernego inwestowania. Są dość ostrożni. Być może nie są pewni sytuacji krajowej i w UE w dłuższej perspektywie. Nie uważam jednak by poziom nakładów był zły, czy też miał budzić zmartwienie. W relacji do PKB, poziom nakładów bardzo powoli rośnie. Z 19% na początku 2014 r. osiągnął 20,1% w 2015 r. To w zasadzie wartość średnia dla krajów UE. Parę innych krajów z naszej części Europy ma podobny wzrost PKB jak my, lub nieco niższy, przy większym o 1-2 pkt. proc. udziale inwestycji w PKB. Nie zamierzam oczywiście sugerować że poziom inwestycji jest ok. Większa dynamika inwestycji i udział w PKB byłyby jak najbardziej pożądane, ale najwyraźniej przedsiębiorcy nie ruszą szerszym frontem z inwestycjami dopóki nie upewnią się, że gospodarka przyśpieszy.

W strukturze przyrostu PKB w 2015 r. inwestycje odpowiadają za ponad 30% tegoż wzrostu. A to już jest wynik bardzo ładny.

Stale rośnie spożycie gospodarstw domowych. Dynamika 3,1% yoy za IV kw i 3,1% za cały 2015 r. to wartości na średnim poziomie dla ostatnich piętnastu lat. Tak więc to wynik dobry, ale i – co trzeba podkreślić – stabilny od kilku kwartałów, co jest niezwykle istotne dla wszystkich uczestników gospodarki wolnorynkowej.

W rachunku PKB udział spożycia gosp. dom. bardzo powoli spada ( 58% w 2015 r.). Przy czym nie ma powodów do zaniepokojenia. Należymy w UE do państw o relatywnie znacznym udziale spożycia w PKB. Spadek w rachunku struktury, to naturalna konsekwencja powolnej poprawy w inwestycjach i wymianie międzynarodowej.

No i na koniec wyniki wymiany handlowej. To od lat jeden w powodów do dumy. Jeszcze 20 lat temu udział eksportu w relacji do PKB to 23%. Wskaźnik powoli rósł, ale z chwilą wejścia do UE wzrost nabrał mocniejszego tempa. Teraz udział eksportu w PKB to już niemal 50%. I właśnie dobry wynik PKB w IV kw w znacznym stopniu zawdzięczamy korzystnej różnicy w wymianie handlowej  między IV kw 2015 w IV kw 2014 r. Poprawa salda obrotów zagranicznych przyczyniła się aż w 40% do przyrostu PKB w całym ubiegłym roku. Pomogły nam trzy czynniki: przyzwoity wzrost gospodarczy w UE, skuteczność polskich przedsiębiorców i słabnący złoty.

Ubiegły rok należy zaliczyć do udanych dla polskiej gospodarki. Gospodarka rozwijała się w sposób dość zrównoważony i stabilny. Pozostaje sobie tylko życzyć przynajmniej takiego wzrostu gospodarczego na kolejne lata.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Pułapka średniego wzrostu.

Nasza najnowsza historia gospodarcza, to temat na grubą książkę. Zapewne ciekawym rozdziałem byłyby również ekonomiczne terminy czy modne hasła używane do określania problemów, dumy z osiągnięć czy ambicji. Całkiem niedawnym przebojem była jeszcze  „zielona wyspa”. Teraz coraz częściej wymieniany termin to „pułapka średniego wzrostu”. Co oznacza ten termin? To przejaw obawy, ale i narodowej ambicji. „Pułapka średniego wzrostu” jest już terminem na tyle często powtarzanym w debacie ekonomistów i polityków, że i w planie ministra Mateusza Morawieckiego termin ten jest punktem odniesienia. „Pułapka średniego wzrostu” to coś od czego mamy uciekać.

Geneza „pułapki”. W zależności od tego jak daleko sięgniemy, wyliczenia średniej dynamiki PKB dają wskazania od 3,5% do 4,0%. Średnia z dziesięciu ostatnich lat, to ok. 3,8%. Ostatnio zaś zaczynamy się przyzwyczajać do „okrągłej” wartości 3,5% rocznego tempa wzrostu PKB w Polsce.  W latach 2014, 2015 takie właśnie mniej więcej mieliśmy tempo wzrostu. Wokół tego poziomu też oscylują prognozy średnioterminowe dla Polski. Żyjemy więc w świecie „trzy i pół”. To zaczęło rodzić obawy, ale i pytania, czy Polska zdana jest już tylko na średni wzrost i czy słusznym terminem jest słowo „pułapka”.  Jako jedną z głównych przyczyn utrzymywania się Polski na średnim poziomie wzrostu podaje się (rzekome) oparcie modelu gospodarczego na taniej sile roboczej, słabe tempo innowacyjności, uzależnienie od inwestycji zagranicznych itp. Diagnoza zawarta w ostatnim zdaniu nie jest moim zdaniem zgodna z prawdą, co nie zmienia faktu że jest niestety dość popularna. Przechodzimy powoli i naturalnie wszystkie etapy rozwoju, które pozwalają nam skracać dystans do krajów rozwiniętych. Długo to jeszcze potrwa. Ale też z niskiego pułapu zaczynaliśmy.

Ja terminu „pułapki” nie używam w odniesieniu do polskiej gospodarki, więc nie muszę się z niego tłumaczyć. Tłumaczyć się powinni ekonomiści i politycy którzy operują nim w kategorii zagrożenia i konieczności podjęcia działań na rzecz podniesienia tempa wzrostu gospodarczego. Skoro ten termin jest niemal poniżej naszej godności i ambicji, to co zrobić by było lepiej, tzn. szybciej. Jak na razie grono ekonomistów i polityków z nurtu ambitnych nie daje jednoznacznej odpowiedzi. Rozczarowanie średnim tempem wzrostu na przestrzeni minionych lat najczęściej wyrażali ekonomiści liberalni. Twierdzili, że warunkiem wejścia na większe obroty jest – w dużym uproszczeniu – liberalizacja gospodarki i zmniejszenie obciążeń podatkowych. Wśród ekonomistów lewicujących (przepraszam za kolejne uproszczenie), pojawiały się terminy: świadoma polityka gospodarza państwa, industrializacja itd.

A czy średni poziom wzrostu gospodarczego w okolicach 3,5% jest zły? To tylko, bynajmniej nie prowokacyjne, pytanie. Warto je sobie zadać, zanim się wszyscy nakręcimy i za kilka lat będziemy szukać winnych rozbudzeniu niespełnionych nadziei. Rozwój jak Irlandia też już kiedyś obiecywano.

Wbrew pozorom wzrost w przedziale 3%-4% PKB jest dość satysfakcjonujący dla Polski. W takim warunkach można odzyskać panowanie nad nadmiernym deficytem finansów publicznych i funkcjonować na bezpiecznym jego poziomie. Spada powoli bezrobocie oraz można prowadzić stabilną i w miarę aktywną politykę społeczno-gospodarczą.

Trudno mi tez odpowiedzieć na pytanie w oparciu o co część polityków i ekonomistów opiera rozbudzane nadzieje. Nasza gospodarka wchodziła na wyższe obroty w zasadzie tylko podczas dobrej koniunktury w otoczeniu gospodarczym. Tylko w dwóch okresach nasza gospodarka rozwijała się w tempie powyżej 5% PKB. To były lata 1994-1998 i 2004-2008. Sięgneliśmy poziomu 5% „na chwilę” w roku 2011. Trzeba dodać, że w pierwszym z wymienionych okresów (lata 90-te) pomógł nam start z niskiego poziomu, a w drugim – wejście do UE. Do tej pory dynamikę PKB 6%-7% osiągaliśmy na krótko i tylko w okresie koniunktury gospodarczej przynajmniej w Europie. Nasze tempo PKB jest średnio o 2,0-2,5 pkt procentowe wyższe niż krajów rozwiniętych. W okresach boomu gospodarczego ta różnica wyraźnie przekracza 3 pkt. proc. (na krótko sięga 4 pkt. proc.).

Powodów do rozbudzania nadmiernych ambicji nie daje też porównanie z innymi krajami. W tym z krajami byłego bloku wschodniego. Porównanie Polski z krajami tej grupy lokuje nas (średnie tempo PKB dla okresu 20 i 15 lat) w czołówce.  W latach 90-tych niezwykle dynamicznie rozwijały się np. Łotwa i Estonia. Niemniej to już melodia przeszłości. To dość małe kraje których gospodarki nie za bardzo nadają się do porównań z gospodarkami większych krajów. Zresztą, to inna cechą małych krajów, widać u nich łatwość odnotowywania skrajnych wskazań. Załamanie gospodarcze obydwu z wymienionych w 2008 i 2009 spowodowało spadek PKB o kilkanaście procent u każdego z nich (wynik łączny dla dwóch lat).

Nie mamy się czego wstydzić i przy porównaniu z Irlandią czy Koreą Płd. Były czasy gdy obydwa te kraje stawialiśmy sobie jako punkt odniesienia. Jednak czasy gdy te gospodarki pędziły w tempie 8%-10% PKB są już dość odległe i miały miejsce w warunkach nieprzystających do naszych.

Pozostaje oczywiście porównanie z Chinami czy Indiami, ale jak rozumiem, odwoływanie się do tych wzorców wzrostu gospodarczego w ogóle nie ma sensu oraz byłoby w Polsce trudne do zaakceptowania przez społeczeństwo.  Inna rzecz, że kraje te startowały z niebywale niskiego poziomu rozwoju gospodarczego.

Jakby to nie zabrzmiało dziwnie, przedłużony wzrost gospodarczy na bardzo wysokich obrotach (czytaj : wysokim tempie PKB) bywa też …szkodliwy, szczególnie gdyby miał być kreowany popytem przez cały okres lub jego końcowej fazie. Gospodarka potrafi w ciągu kilka lat funkcjonowania na wysokim biegu wejść w stan przegrzania. W takim sytuacjach zejście do poziomu wzrostu 2%-3% rodzi już napięcia społeczne.

Jak widać z tła na jakim osadziłem Polskę, obecne tempo PKB dla Polski na tle perspektyw światowych, nie jest takie złe jakby się pozornie wydawało. I z cała pewnością nie jest to pułapka lub nie musi być. Czy Polską gospodarkę stać na szybsze tempo? Owszem, a przynajmniej jestem w stanie sobie wyobrazić okoliczności w jakich może się to stać. Podniesie średniego tempa wzrostu z 3,5% do 4,5% (przy tempie PKB w UE jak obecne) jest teoretycznie do osiągnięcia. Nie ma co jednak ukrywać, że jeśli chodzi o receptę na sukces, to więcej racji jest po stronie ekonomistów liberalnych. Powiedziałbym tak: 60-65% racji dla liberałów, 40%-35% dla ekonomistów lewicowych. Racje pierwszych to: relatywnie niskie podatki i koszty pracy. Racje drugich: redystrybucja dochodu narodowego i udział sektora publicznego w procesie rozwoju gospodarczego. Obydwie grupy łączy wsparcie finansowe (np. bodźce podatkowe) dla podmiotów gospodarczych.

Nie odbieram szczerości i wiary ministrowi Morawieckiemu w dążeniu do wyrwaniu nas z tzw. „pułapki średniego wzrostu”. Obawiam się, że jego największym wyzwaniem będzie polityka rządu, którego jest ministrem. Realizacja obietnic wyborczych na pewno nie ułatwia w dłuższym terminie wejście gospodarki na wyższe obroty i ich utrzymanie. Rząd forsuje szeroki program społeczny finansowany głównie długiem publicznym, co tylko zmniejsza możliwości manewru ministra Morawieckiego. Podobnie z prezydencką ustawą dla frankowiczów. W obydwu przypadkach minister Morawiecki delikatnie wyraził już swoją dezaprobatę.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Ryszarda Bugaja spóźnione żale.

Ryszard Bugaj ogłosił, że odchodzi z Narodowej Rady Rozwoju (NRR) przy prezydencie. Zanim pozwolę sobie na ocenę uzasadnienia decyzji, zacznę od laurki pod adresem prof. Ryszarda Bugaja. R.Bugaj to jeden z niewielu ekonomistów wolnorynkowych o tzw. lewicowym odcieniu, którzy potrafią ciekawie uzasadnić swoje poglądy lub ich większość. Zwracam na to uwagę, ponieważ komentatorzy i ekonomiści o odcieniu lewicowym nazbyt często przybierają nie tyle postawę lewicową, co raczej jej karykaturalną postać.  Czasami poglądy i dokonywane wybory  R.Bugaja odbierałem jako formę przekory w sporze z ekonomistami wolnorynkowymi tzw. środka lub liberalnymi. Czasami profesor zdawał się nie akceptować tego że gospodarka – czy ekonomia w ogóle – narzuca nam pewne ograniczenia  w prowadzeniu polityki społecznej.  Być może źle się stało, że profesor kojarzony z tzw. łagodniejszą twarzą wolnego rynku, nie współpracuje szerzej z żadną  z lewicowych partii. Partie lewicowe powinny być żywo zainteresowane nawiązaniem z nim współpracy. Z całą pewnością byłoby to z korzyścią dla polskiej lewicy, która miewa skłonność do populizmu. Koniec laurki.

Doceniam fakt, że R.Bugaj upublicznił swoje odejście z NRR, być dać wyraz sprzeciwu wobec zmian jakie zachodzą w obszarach polityki, gospodarki i prawa i mają pełne przyzwolenie prezydenta. Nie zmienia to jednak faktu, że list do prezydenta jest również próbą neutralizacji ewentualnych pytań (i zarzutów) do prof. Bugaja  o jego poglądy  i o to czy odpowiada mu firmowanie swoim nazwiskiem obecnych zmian również w obszarze gospodarki. Moim zdaniem – przekora R.Bugaja – zawiodła go w miejsce, z którego musiał się w końcu wycofać nadając temu, przed opinię publiczną, formę protestu. Spore wątpliwości budzi też rozkład akcentów w uzasadnieniu rezygnacji.

NRR to 10 zespołów tematycznych przy prezydencie, z czego jeden obejmuje problematykę gospodarczą. Prezydent w kampanii deklarował, że będzie się opierał na głosie naukowców i autorytetów. Biorąc pod uwagę to co deklarował w obszarze  społeczno-gospodarczym w okresie kampanii , nie miałem najmniejszych wątpliwości że tak nie będzie lub że prezydent będzie udawał że korzysta z autorytetów. Niestety sprawdził się ten gorszy wariant. Już sam fakt podjęcia współpracy rodzi pytanie czy ekonomiści zasiadający w NRR (w tym i R.Bugaj) akceptowali przekaz społeczno-gospodarczy A.Dudy z okresu kampanii wyborczej. Pozostawię to na razie bez oceny.

Ryszard Bugaj jest ekonomistą, ale jako główną przyczynę odejścia podał działania prezydenta i PiS w obszarze mediów, prawa (m.ni. spór o TK), służby cywilnej itd. Ta grupa powodów nic nie tłumaczy, a wręcz rodzi pytanie: dlaczego R.Bugaj tak długo zwlekał z odejściem. Skandaliczny spór wokół TK, i fatalna w nim rola prezydenta,  zaczął się na przełomie listopada i grudnia ubiegłego roku. Tymczasem R.Bugaj potrzebował aż dwóch miesięcy, by dać wyraz swojej dezaprobacie. Wiele innych autorytetów zrobiło to niemal natychmiast. Jest mi niezręcznie komentować tego typu postawy, ale wejście w skład zespołu ekonomicznego NRR przy obecnym prezydencie było swego rodzaju deklaracją sporego zaufania wobec prezydenta oraz wyjątkową tolerancją na ekonomiczny populizm z którego obecny prezydent obficie korzystał w swojej kampanii wyborczej.

Ekonomiczna część uzasadnienia odejścia z NRR moim zdaniem nie do końca szczerze oddaje prawdziwe powody odejścia  A już na pewno jest próbą ukrycia naiwności i nietrafnie lokowanego zaufania i nadziei jakimi R.Bugaj się kierował.

R.Bugaj podaje, że podjął współpracę z prezydentem m.in. w nadziei na  prowadzenie innej polityki społeczno-gospodarczej przez rząd PiS. Innej (znaczy się lepszej) od tej z dwóch kadencji rządu PO-PSL. Moim zdaniem krytyczna ocena polityki gospodarczej poprzedniej koalicji jest nieuzasadniona w dużym stopniu i warto byłoby poznać dokładniej jej uzasadnienie, ale każdy ma oczywiście prawo do własnych poglądów.

Pretensje R.Bugaja jakoby nie doczekał się programu rządu są niezrozumiałe. PiS od pierwszych dni rządzenia nie ukrywał intencji i tego że będzie na siłę wcielał w życie swoje postulaty wyborcze i faktycznie zaczął to robić ku zdziwieniu ekonomistów. Ekonomiści nie mieli problemu z rozkładem ryzyk, celów i intencji obecnego rządu. Dlaczego miał je R.Bugaj… nie mam zielone pojęcia. Ponadto poznaliśmy cele rządu wyrażone przez premier Szydło w expose.

R.Bugaj wyraża rozczarowanie, że prezydent nie korzystał z rad ekonomistów NRR. Biorąc pod uwagę wyrażane poglądy prezydenta w kampanii prezydenckiej i później,  nie pozostawiały złudzeń, że NRR – przynajmniej w jej części ekonomicznej – będzie tylko i wyłącznie przysłowiowym kwiatkiem do kożucha. Prezydent chciał pokazać, że wielu ekonomistów spoza kręgu PiS chce z nim współpracować i mu się to udało. Przynajmniej na pewien czas. Ryszard Bugaj powinien był ostro protestować gdy krótko przed wyborami parlamentarnymi prezydent cynicznie zagrał ustawą o obniżeniu wieku emerytalnego. Potem było już tylko gorzej. Prezydent akceptował podpisami lub werbalnie wszelkie rządowe pomysły.  Demonstracyjne milczenie prezydenta w wielu przypadkach też jest wielce wymowne. Od siebie dorzucił obniżenie wieku emerytalnego, obniżenie kwoty wolnej od podatku (PIT) i niepoważną ustawę dla frankowiczów.  W przypadku wyliczeń skutków obniżenia wieku, pracownicy prezydenta popełnili dziecinny błąd rachunkowy, który tylko potwierdzał że poprawka była pisana na kolanie. Pomysł dot. kwoty wolnej jest również niedopracowany. Nie wspomnę już o ustawie dla frankowiczów. Prezydent oszacowanie skutków tej ustawy przerzucił na KNF i inne instytucje opiniujące, by na nie przerzucić moralną odpowiedzialność na korektę tej ustawy.  Pomijam już to że ta ustawa jest po prostu niemoralna. Ja ciekaw jestem opinii R.Bugaja do tej ustawi i szacunku konsekwencji jej wejścia w życie.

Prezydent mógł stworzyć wokół siebie centrum myśli społeczno-ekonomicznej, co zresztą deklarował w wyborach. Nie zrobił tego i w rzeczywistości nigdy nie był tym zainteresowany. Jak na razie wystarcza mu rola biernego wykonawcy polityki ‘gospodarczej’ PiS i nawet nie próbuje udawać że jest inaczej.

Ja oczekiwałbym od R.Bugaja nie tyle demonstracji, które mają go ratować w oczach opinii publicznej, co zaprezentowania opinii na temat rządowych pomysłów które mimowolnie firmował swoim nazwiskiem przez  kilka miesięcy. To co robi prezydent i rząd to banalna i rozdęta do niebezpiecznych rozmiarów lewicowość, która będzie wymagała korekty. Czy Ryszard Bugaj taką lewicowość wspiera??

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Nie poparłbym programu Rodzina 500 plus, bo ?

Nie poparłbym programu w Sejmie programu  Rodzina 500 plus. Z wielu względów.

Na program 500 plus trzeba patrzeć w szerszym kontekście. Program w tym roku będzie kosztował 17 mld zł, a w przyszłym 23 mld zł. O ile w tym roku finansowanie będzie dopięte „na styk”, to w przyszłym roku  tegoroczne źródła nie pokryją nawet połowy deklarowanych wydatków. Wpływy z tytułu LTE są jednorazowe i w przyszłym roku rząd będzie musiał „dobrać” z innych źródeł kilkanaście mld zł lub o tyle powiększyć dług. Oszczędności w finansach publicznych w takiej skali są praktycznie  niemożliwe. Zresztą PiS w kampaniach wyborczych zapewniał, że żaden z programów społecznych nie będzie się odbywał kosztem redukcji obecnych wydatków.

Program 500 plus nie wydaje się być w ogóle zgrany z planowaną na przyszły rok akcją podniesienia kwoty wolnej od podatku (PIT). W zależności od wartość kwoty wolnej (wg wyroku TK lub pomysłu prezydenta) koszty (tzn. utrata wpływów) sięgną od 14,5 do 20 mld zł. Obydwa te programy łącznie to ok. 2% PKB.

Kiedy tak przypomnieć sobie co politycy PiS mówili w kampaniach wyborczych w 2015 r. oraz co rząd podaje w uzasadnieniu do programu 500 plus, to szczerze mówiąc nie jestem pewny co jest celem programu. W kampaniach wyborczych politycy PiS bardzo dużo mówili o biedzie i niskich wynagrodzeniach. Tematyka kosztów utrzymania rodziny i demografia były w najlepszym wypadku tematami równorzędnymi . Do tego dochodził wzrost nakładów na służbę zdrowia i obniżenie wieku emerytalnego. Program 500 plus mimo ogromnych nakładów wydaje się mieć dość przypadkowo rozłożone akcenty. Krótko mówiąc: rozdajemy dużo i na oślep.

Z rodzin wymagających wsparcia, dostaną środki z 500 plus tylko te które mają min dwoje dzieci lub się na dziecko zdecydują. Wątpliwe jednak by jakaś istotna część z 53 procent dzieci, które są jedynakami, doczekała się z tytułu programu rodzeństwa. Z pomocy wykluczeni zostali rodzice samotni z jednym dzieckiem. Program jest dość hojny dla rodzin z dwójką dzieci i więcej. Biorąc pod uwagę rozkład biedy i wynagrodzeń, niepotrzebnie wpieramy rodziny, które nie wymagają wsparcia lub nie tak dużego jak oferuje program. Zupełnie niezrozumiałe jest wstrzymanie wsparcia dla dzieci po ukończeniu 18-tego roku życia, czyli w okresie gdy wyjątkowo dużo na nie wydajemy i gdy – po roku lub dwóch – stajemy w obliczu ewentualnego finansowania dalszej nauki lub ponoszenia kosztów zdobywania umiejętności zawodowych. Próg 18 lat kryje też w sobie spore ryzyko. Zazwyczaj powołujemy na świat dzieci w odstępach 3, 4 lat. Jeżeli mamy przykładowo rodzinę 2+5, to w ciągu kilkunastu lat rodzina systematycznie traci wsparcie. Matka która zrezygnowała z pracy by poświecić się dzieciom i żyć m.in. z pieniędzy otrzymywanych na nie, gdzieś po 50-tce zacznie tracić środki na dzieci i na siebie.

Jeszcze gorzej wygląda kwestia walki z biedą. Wsparcie z programu dostają tylko rodziny z liczbą dzieci 2 i więcej. Część rodzin (głównie z jednym dzieckiem), osoby z dziećmi powyżej 18 lat i osoby w wieku ok. 55 plus (dzieci dorosłe i usamodzielnione) nie skorzysta ze wsparcia. Tymczasem ubóstwo również występuje w tych kręgach.

Ogromną wadą programu 500 plus jest brak spójności z obecnymi formami pomocy. Na potrzeby programu tworzone są odrębne zasady przyznawania wsparcia (rozdawanie pieniędzy praktycznie bez jakiejkolwiek kontroli ich wydatkowania). W tym rodzinom, które wymagają większej kontroli i opieki.

Tak ogromne środki jakie chcemy wydawać (program 500 plus oraz kwota wolna od podatku), powinny być rozdzielone na szereg kierunków i uruchamiane stopniowi w okresie minimum jednej pełnej kadencji parlamentu (tzn. rządu danej partii czy koalicji). Pieniądze powinny być rozdzielone na OPSy, finansowanie opieki nad dziećmi (żłobki, przedszkola, świetlice szkolne), wsparcie w okresie bezrobocia jednego lub obydwojga rodziców. I nie więcej niż połowę udostępniać bezwarunkowymi przelewami czy poprzez system ulg/kwoty wolnej od podatku. Sugerowałbym wsparcie rodzin 1+1, przynajmniej  w skromnym zakresie i stawkę lekko degresywną przy wsparciu rodzin wielodzietnych. Itd. itd. Wariantów może być wiele.

Wadą programu jest jego skala i brak zapewnionego finansowania w kolejnych latach. Uruchamianie programu przy funkcjonowaniu państwa z def. finansów publicznych na poziomie 3% w relacji do PKB, powoduje powstanie dodatkowego czynnika ryzyka ograniczenia nakładów w okresach słabej koniunktury lub kryzysów. W takich wypadkach beneficjenci muszą się liczyć z przejściowymi redukcjami nakładów na 500 plus w kolejnych latach.

Tak kwota jak i konstrukcja programu spowoduję w najbliższych latach koniczność modyfikacji programu oraz  – niestety – ograniczenie wsparcia innych celów polityki społeczno-demograficznej. Niestety to są konsekwencje programów społecznych motywowanych sondażami popularności.

Gdybym był szefem partii opozycyjnej zaproponowałbym wstrzymanie się od głosu, a już na pewno wstrzymanie się od poparcia programu. Skoro rząd PiS i prezydent kupują za publiczne pieniądze przychylność Polaków, to niech to robią na własne konto.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Osłabienie złotego. Chyba byłoby lepiej gdyby ministrowie od gospodarki przestali się jednak wypowiadać.

2016_01_23_euro_pln1

Poziom, jaki osiągnął w ostatnich dniach nasz  złoty oraz atmosfera w jakiej się to wydarzyło, wywołały pytania o ewentualną interwencję walutową NBP na runku. Wypowiedzieli się już: Marek Belka, Paweł Szałamacha  i Mateusz Morawiecki. Mamy więc wypowiedzi przedstawiciela NBP oraz ministrów obecnego rządu pełniących rolę „gospodarczych twarzy rządu” i takie też oczywiście funkcje. Na szczęście wymiana refleksji nie odbywa się w atmosferze paniki , więc możemy się spokojnie wymieniać opiniami i ocenami tego gdzie jesteśmy i dlaczego. Zanim dalej przedstawię swoje skromne refleksje, przypomnę że pisząc ‘złoty’ mam na myśli swego rodzaju syntetyczną walutę której wartość wynika z kursów ważonych udziałem waluty w wymianie handlowej. W innych przypadkach będę podawał o który kurs chodzi, by ułatwić zrozumienie. Jest oczywistym, że będzie to eur/pln, ponieważ to euro jest najpopularniejszą walutą w Polsce, co wynika ze znaczenia tej waluty w wymianie handlowej.

Mg moich szacunków złoty w ostatnich latach miał skłonność to do trzymania się po „słabszej” stronie. Można spotkać opinie, że złoty poprawnie odzwierciedlał wycenę fundamentalną Polski. Nie spieram się. Nie ma sensu, bo różnica w zasadzie nie przekracza pięciu pkt. proc. Mamy więc do czynienia głównie z różnicą w przyjętych założeniach lub kalibracją narzędzia.

W ubiegłym roku ocena naszego kraju określana kursem zaczęła się powoli pogarszać. To efekt ryzyk światowych oraz ryzyka polityczno-ekonomicznego Polski. Gdyby patrzeć na kierunek zmian kursu oraz wyceny, to można powiedzieć że obecnie złoty jest na poziomie sugerowanym przez trend ukształtowany  w ostatnich miesiącach roku. Oczywiście operowanie trendem w tym akurat przypadku byłoby  nadmiernych uproszczeniem, czy nawet dziecinadą.

Obecnie, wg moich szacunków, złoty jest osłabiony w stosunku do swojej fundamentalnej wartości o ok. 15%-17%. Podobne  odchylenia złotego mieliśmy pod koniec 2011 i na początku 2009. W takich przypadkach na rynku pojawiał się NBP z interwencją walutową. Z tym, że NBP i generalnie banki centralne, interweniują gdy rynek wykoślawia wartość waluty z powodu paniki lub próby ataku na walutę (ewentualnie mieszanki obydwu).  Rozmyślnie przeprowadzona interwencja, zniechęca do rynkowych szaleństw i na ogół kończy je. Ostatecznie  nawet powoduje powrót do poziomów wycen walut sprzed kryzysu. W naszym obecnym przypadku nikt do interwencji nie nawołuje oraz jej nie oczekuje. Ani rynek, ani wymienieni wyżej decydenci. Skąd więc ten konsensus?

Z rynkiem trudno się spierać, szczególnie wtedy gdy wyznaczona przez niego cena daje się w większości uzasadnić. Słynny, i budzący wciąż kontrowersje, rating S&P trafnie wypunktował nasze problemy. Jesteśmy krajem który obecnie ma przyzwoitą sytuację makroekonomiczną, ale deklarujemy że już w średnim terminie mamy lekceważący stosunek do deficytu finansów publicznych. Bo? Bo tak.

Wobec powyższego M.Belka w odpowiedzi na pytanie o ewentualną interwencję, przyznał że w obecnych warunkach nie ma ona uzasadnienia i byłaby bezcelowa i nieskuteczna. Złoty w ostatnich miesiącach osłabia się bez paniki i mając podstawy do obaw. Obaw o gospodarkę krajową dostarcza rząd, niepotrzebnie radykalnie powiększając niepewność co do naszej przyszłości. Rząd musi podać wiarygodne źródła finansowania swoich wyborczych pomysłów lub okroić je do możliwych do sfinansowania. Tymczasem rząd nie chce zrobić ani jednego ani drugiego. W tym drugim przypadku rząd musiałby ogłosić, że wycofuje się z większości obietnic (w rozumieniu kwotowym) lub zadeklarować publicznie, że wykonanie warunkuje znalezieniem źródeł finansowania. Na razie nic takiego się nie stało. Przeciwnie. Ministrowie obecnego rządu wydają różne oświadczenia, które nie są odpowiedzią na pytania analityków S&P i ekonomistów. Gorzej. Wspomniani ministrowie starając się zaciemnić ocenę S&P i lekceważyć osłabienie waluty, wypowiadają słowa które budzą zdumienie i prowokują kolejne pytania. Minister Szałamacha deklaruje jakby od niechcenia, że nie ma sensu obecnie interweniować, stąd Ministerstwo Finansów nie będzie tego robić. Tylko ze taka wypowiedź sugeruje, że lekceważy w tym rolę NBP. To NBP decyduje (a przynajmniej powinno) o interwencji i ją przeprowadza. MF jest tylko instytucją wpierającą NBP w działaniach. Czyżby miało to być potwierdzenie obaw analityków S&P, że rola NBP będzie marginalizowana, a jej działania oraz RPP poddane woli rządu? Minister Szałamacha nie chce chyba nam sugerować, że MF będzie prowadziło działania bez zgody i współpracy z NBP?  Druga intrygująca wypowiedź, to deklaracja podjęcia działań na rzecz zmniejszenia udziału inwestorów zagranicznych (określał to poprzez obligacje nominowane w walutach obcych). Trzeba przyznać że obrażanie się na zagranicznych nabywców obligacji skarbowych w czasie gdy rząd będzie musiał nas bardziej zadłużyć by zrealizować obietnice wyborcze, jest niezrozumiałe.

Minister Morawiecki również próbuje lekceważyć obawy ekonomistów i osłabienie złotego. Tak jak P.Szałamacha stwierdza, że interwencji nie będzie (tak jakby jej chęć i skuteczność zależały od rządu). A dalej dodaje : „W dłuższej perspektywie zależałoby nam, żeby utrzymać wahania ceny “złotówki” w granicach 4,10-4,40” (cytat za forsal.pl). Czyli że co? Czyli że nic wielkiego się nie stało, bo w gruncie rzeczy poziom wyznaczony przez eur/pln  akurat jest zgodny z górną granicą wahań przedziału, który preferuje rząd? Jeśli tak, to pojawiają się poważne pytania i wątpliwości. Czy mam rozumieć, że rząd chce prowadzić politykę podkręcania wzrostu PKB poprzez eksport?  W jaki sposób rząd chce utrzymywać niedowartościowanego złotego w określonych przez ministra Morawieckiego granicach? Czy to jest uzgodnione z NBP?

Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Dodaj komentarz

S&P niestety NIE pomylił się w ocenie.

Stało się to czego w tym roku już mogliśmy być pewni. Dyskusje czy S&P powinien to zrobić w styczniu 2016 czy na koniec lutego lub w kwietniu nie mają sensu.  Obecnie rządzący politycy już od dawna skupiają na sobie uwagę agencji ratingowych.  Obniżenie ratingu mamy na własne życzenie (!). Sytuacja gospodarcza na koniec rządów PO-PSL była inna (o czym dalej).

S&P obniżył nam rating skupiając się przede wszystkim na dwóch na przekazach. (1) obniżenia jakości i skuteczności działania instytucji  odpowiedzialnych za działanie państwa prawa, (2) poważne ryzyko pogorszenia kondycji finansów publicznych.

Co poniektórych oburza odniesienie się S&P do oceny majstrowania obecnego rządu przy podstawowych instytucjach ładu prawnego. Sugeruje się tez w niektórych komentarzach, że ocena S&P oparte było głównie na ocenie politycznej nowego rządu. Moim zdaniem nie. Niemniej partia rządząca niemal od początku zademonstrowała lekceważenie prawa. Bezwzględne ‘neutralizowanie’ Trybunału Konstytucyjnego, lekceważenie wszelkich zasad przy procedowani zmian w prawie, budzą zdumienie nie tylko w Polsce. Taki kraj – jak uczy doświadczenie – staje się nieprzewidywalny również w sferze ekonomicznej.

A teraz o gospodarce.

U końca funkcjonowania poprzedniego rządu, sytuacja makroekonomiczna była dość przyzwoita. PKB obecnie i w średnim terminie na poziomie 3,5% rocznie. Jak na nasze warunki to bardzo przyzwoity wzrost gospodarczy. Poprzednia koalicja rządowa sprowadziła deficyt finansów publicznych do poziomu 3% PKB w 2015 z niemal 8% z latach 2009 i 2010 (skutki kryzysu). Na 2016 i 2017 planowane było zejście z deficytem bliżej 2%. Do tego względnie stabilny kurs walutowy, niska inflacja,  stopy procentowe, korzystna sytuacja w wymianie handlowej. Owszem, główne ugrupowanie koalicyjne poprzedniego rządu (mowa o PO) rozpędzało się z obietnicami w okresie wyborów, ale były one mocne mniejsze niż w przypadku PiS. Do tego doświadczenia działania poprzedniej koalicji wskazywały, że nie zaryzykuje ona pogorszenia kondycji finansów publicznych i w razie czego poniecha realizacji programu, rozciągnie w czasie lub zredukuje.

Warto przy tej okazji dodać, że taki kraj jak nasz, powinien zejść z def.fin.publ. wyraźnie poniżej 3%. I wcale nie dlatego, że tak sobie życzy UE. Poziom poniżej 3% jest  bezpieczniejszy m.in.  na wypadek kryzysu. Mamy już zbyt bogate doświadczenia aby po raz kolejny popełniać ten sam błąd. W Polsce za każdym razem gdy def.fin.publ. spada poniżej 3%, politycy tracą zapał do jego dalszej redukcji.

Od jesieni mamy nowy rząd, którego politycy nie ograniczali się w obietnicach finansowych w czasie kampanii wyborczych. Powrót do ‘dawnego’ wieku emerytalnego, wyższą kwotę wolną od podatku, program 500 zł na dziecko i kilka pomniejszych. Ten zmasowany program ekonomicznie jest nierealizowalny bez znalezienia regularnych wpływów, które go pokryją. Na pytanie o dodatkowe wpływy, była stała odpowiedź: podatek bankowy,  od marketów oraz….poprawa ściągalności podatków (redukcja szarej strefy) oraz wpływy z podatków będących efektem wykreowanego przez PiS wzrostu gospodarczego. Krótko mówiąc, zapowiadano nam program szerokiego rozdawnictwa i wiary we wzrost gospodarczy kreowany popytem.

 

 

Po wyborach wszyscy patrzyli co politycy PiS zrobią z obietnicami. A ci zaczęli je wprowadzać w życie. Na pierwszy ogień poszedł program 500 zł na dziecko. Rząd finansuje go podatkiem bankowych i od marketów. Tylko że to pokrywa 35% programu. Do tego dochodzą płatności z przetargu na LTE (które notabene firmy i tak sobie odbiją na klientach w kolejnych latach) i efekt przesunięć niektórych pozycji między budżetem z 2015 a 2016. Już na potrzeby realizacji programu 500 zł na dziecko, rząd zmienił tzw. regułą wydatkową. W 2016 r. zamiast dalej obniżać def.fin.publ., nowy rząd zdecydował się utrzymywać poziom 3%.

Najgorsze jest to co ma być dalej. Do realizacji pozostała obietnica obniżenia wieku emerytalnego i zwiększenie kwoty wolnej od podatku (PIT). Projekt ustawy prezydenta o obniżeniu wieku już jest procedowany. Łączne koszty dodatkowe sam prezydent szacuje na 40 mld zl w najbliższych czterech latach. Zwiększenie kwoty wolnej (uszczuplenie wpływów z PIT ok. 15 mld zł rocznie) zostanie prawdopodobnie przesunięte na przyszły rok.

O ile budżet na 2016 jest dociśnięty kolanem, to nikt nie wie jak rząd pokryje skutki dwóch kolejnych obietnic wymienionych wyżej oraz czym zastąpi środki z LTE w kolejnych latach. Poprawa ściągalności podatków jest nierealna w skali jaka zapewni utrzymanie def.fin.publ. na 3%. Po drugie poprawa ściągalności to nie twarda prognoza, a tylko wiara.

Jakiekolwiek pytania i obawy dotyczące wzrostu def.fin.pub. w kolejnych latach są zbywane przez premier Szydło i ministrów. Tak jest od początku funkcjonowania rządu. Jesteśmy świadkami niebywałej sytuacji, kiedy nowy rząd – nie przymuszony sytuacją makroekonomiczną – świadomie naraża finanse publiczne na poważne ryzyko i osłabia ciężko wypracowany wizerunek Polski. Determinacja członków rządu w tym  działaniu jest tak silna, że można to wręcz nazwać prowokowaniem agencji ratingowych. I w końcu .. stało się.

Reakcje członków rządu na obniżenie ratingu są niezrozumiałe. Ministrowie Szałamacha i Morawiecki udają że nie wiedzą z jakiego powodu S&P obniżył rating. Nie wymieniają najważniejszego punktu jakim jest przyszłość finansów publicznych. To tylko potwierdza, że są świadomi zagrożeń na jakie rząd PiS wystawia kraj w kolejnych latach. Buńczuczne oceny, że S&P się pomylił, czy że wycofa się z wkrótce z decyzji, nie są już nawet zabawne. S&P może się oczywiście wycofać z decyzji i w przyszłości poprawić rating. Warunkiem będzie m.in. poważne i odpowiedzialne podejście do finansów publicznych.  

Skutkiem pogorszenia ratingu jest słabszy złoty i wzrost oprocentowania papierów skarbowych. Tradycyjnie już, za wygłupy polityków zapłacą obywatele.

Ps. Ubawiłem się słuchając przedstawicieli rządu i PiS w mediach, że działanie S&P jest niezrozumiałe biorąc pod uwagę tzw. twarde fundamenty  gospodarcze Polski (np. dynamika PKB, relatywnie niski wsk. bezrobocia itd.). Przecież jeszcze niedawno politycy PiS upierali się w mediach, ze Polska jest w fatalnej kondycji po ośmiu latach poprzednich rządów. Ech ci politycy…..

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Refleksje o tzw. podatku bankowym i bankach.

W przededniu wejścia w życie  tzw. podatku bankowego (dokładniej: podatku od niektórych instytucji bankowych), sytuację sektora należy ocenić jako dobrą. Kilkakrotnie już wspominałem, że nie byłem i nie jestem doktrynalnym przeciwnikiem dodatkowego obciążenia sektora bankowego (czy szerzej finansowego). Nie ma co ukrywać, że jest to sektor relatywnie bogaty. Przynajmniej na razie.

Trochę o ‘podatku’ i jego otoczce ekonomiczno-politycznej.

W opinii rządzących podatek bankowy to forma kary za wyprowadzanie zysków za granicę, za zbyt drogie usługi dla obywateli, i za to że sektor jest zdominowany przez kapitał zagraniczny, który – jak ‘powszechnie wiadomo’ – rzekomo oszukuje na podatkowych trickach. To taki podatek podlany populistycznym sosem, by lepiej sprzedawał się medialnie wśród części elektoratu. Niestety nie udało się udowodnić (bo chyba wcale nie o to chodzi), by banki oszukiwały na podatkach. Pretensje o to, że akcjonariusze pobierają dywidendę też wydają się co najmniej dziwne. Trzeba pamiętać, że w okresie ‘pokryzysowym’, większość z kilkunastomiliardowych zysków banków była pozostawiona w kapitałach własnych oraz że wśród akcjonariuszy są również drobni polscy inwestorzy (bezpośrednio lub pośrednio przez OFE i TFI).  

Sektor bankowy wpłaca rocznie do kasy państwa między 3,5-4,0 mld zł (podatek naliczony; dane m-czne KNF dla sektora bankowego) podatku dochodowego. Sektor jest dobrym i stabilnym podatnikiem, czego się nie da powiedzieć o znacznej części pozostałych podatników, w tym głównie polskich.

Banki obok standardowego opodatkowania muszą zabezpieczać środki w ramach BFG i uzupełniać kapitały na wniosek KNF, czasami w stopniu większym niżby same miały na to ochotę. Głównie z pieniędzy banków komercyjnych pokryte były depozyty upadłych SKOKów i ewentualne dalsze. Banki pokryją też wypłaty dla klientów BS z Wołomina. Łącznie daje to już ok. 5 mld zł. Do tego dochodzą zapowiadane już przez KNF wymogi podnoszenia kapitałów (m.in. z powodu kredytów frankowych).

Jednak jednym z największych wyzwań będzie (może być?) ustawa frankowa wg PiS. Nie wnikam czy będzie to wersja prezydencka czy rządowa, bo ostatnio media odnotowały mały spór o to kto jest za nią odpowiedzialny. Znamienne jednak jest, że sprawa jakby ucicha a podawane przez media kwoty rekompensat dla frankowiczów są ograniczane. Wygląda na to, że zarówno rząd jak i prezydent w końcu zauważyli, że możliwości ‘dojenia’ sektora bankowa są jednak ograniczane.

Śmieszy mnie trochę akcentowanie iż podatek obciąży niedobry, bo zdominowany przez kapitał zagraniczny, sektor instytucji finansowych. W segmencie bankowym i ubezpieczeniowym, najwięksi gracze to kapitał polski (i to tzw. państwowy!). Mam na myśli PZU i PKO BP. Te podmioty oraz kilka mniejszych z kapitałem krajowym, dadzą ok. 40 % wpływów z podatku (!).  Jak widać, chodzi tu bardziej o pozyskanie za wszelką cenę funduszy na finansowania obiecanego w wyborach programu społecznego niż racjonalność obciążania sektora finansowego, a w tym bankowego.

Bankowcy zwracali uwagę by ewentualne (lub warunkowe) obciążenia były związane z zapewnieniem bezpieczeństwa systemu bankowego. Sprawa SKOKów, kredytów frankowych (których prawa do zaciągania PiS przed laty bronił!), skutki kryzysu w sektorze finansowym (na szczęście nie naszym) sprzed kilku lat, dały wszystkim wiele do myślenia. Wydaje się niestety, iż obecna ekipa rządząca nie wyciągnęła żadnych wniosków, będąc pochłonięta myślą wyciągnięcia ile się da z sektora bankowego.

Sytuacja finansowa sektora.

W dużym skrócie dzieje się to co przewidywano. Wskutek spadku stóp procentowych, silnej konkurencji oraz administracyjnych ograniczeń (słynne opłaty z rozliczania kart) itd., spada wynik finansowy netto sektora bankowego. Wynik z okresu IV kw 14 – III kw 15 w porównaniu z okresem wcześniejszym analogicznym, spadł o 12%, czyli…. 2 mld zł. Wynik dla pełnych lat kalendarzowych wiele inny być nie może, w rozumieniu spadku wyniku netto. Mityczne rentowności, stopy zwrotu, powoli odchodzą w zapomnienie i jest to jeden z czynników, który rząd konsekwentnie ignorował.  Zmiany technologiczne i konkurencja powodują iż banki od ok czterech lat powoli redukują zatrudnienie o 1 tys.-2 tys. osób rocznie (ok. 1% zatrudnionych rocznie). Powoli obniża się wynik z działalności bankowej na jednostkę aktywów.

Nie ma, moim zdaniem, najmniejszej wątpliwości, że banki będą się starały przenieść przynajmniej połowę kosztu podatku na otoczenie gospodarcze, w tym głównie na klientów.  I jestem też przekonany, że politycy PiS byli tego świadomi od samego początku. W końcu utrata co 16-tej złotówki z przychodów z tytułu przychodów odsetkowych, prowizji i dywidend czymś musi być wyrównana po stronie przychodów lub kosztów.

Nie zamierzam bynajmniej twierdzić, że bankowcy są biedni. Akceptuje również sytuacje , że sektor bankowy może pełnić po prostu rolę płatnika podatku od obywateli których stać na korzystanie z usług bankowych lub którzy muszą z nich korzystać. Uważam tylko, że idea i wydolność podatkowa (podatek bankowy) oparta jest na danych historycznych i bez analizy wyzwań przed jakimi stoi sektor. Podatek mógł być mniejszy i wprowadzany stopniowo, co dałoby czas bankom na stopniowe dostosowanie się, a rządzącym na przemyślenie całej idei (w tym konstrukcji podatku).  

Jeżeli już tak bardzo PiS i prezydent chcą odebrać bogatym bankom kasę, to może byłoby lepiej popracować nad poszerzeniem ustawy o upadłości konsumenckiej. A to tylko jedna z wielu propozycji i bynajmniej nie najważniejsza. Niestety ustawa była procedowana tak szybko że nie było czasu na poważną dyskusję.

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Dodaj komentarz