Nie poparłbym programu Rodzina 500 plus, bo ?

Nie poparłbym programu w Sejmie programu  Rodzina 500 plus. Z wielu względów.

Na program 500 plus trzeba patrzeć w szerszym kontekście. Program w tym roku będzie kosztował 17 mld zł, a w przyszłym 23 mld zł. O ile w tym roku finansowanie będzie dopięte „na styk”, to w przyszłym roku  tegoroczne źródła nie pokryją nawet połowy deklarowanych wydatków. Wpływy z tytułu LTE są jednorazowe i w przyszłym roku rząd będzie musiał „dobrać” z innych źródeł kilkanaście mld zł lub o tyle powiększyć dług. Oszczędności w finansach publicznych w takiej skali są praktycznie  niemożliwe. Zresztą PiS w kampaniach wyborczych zapewniał, że żaden z programów społecznych nie będzie się odbywał kosztem redukcji obecnych wydatków.

Program 500 plus nie wydaje się być w ogóle zgrany z planowaną na przyszły rok akcją podniesienia kwoty wolnej od podatku (PIT). W zależności od wartość kwoty wolnej (wg wyroku TK lub pomysłu prezydenta) koszty (tzn. utrata wpływów) sięgną od 14,5 do 20 mld zł. Obydwa te programy łącznie to ok. 2% PKB.

Kiedy tak przypomnieć sobie co politycy PiS mówili w kampaniach wyborczych w 2015 r. oraz co rząd podaje w uzasadnieniu do programu 500 plus, to szczerze mówiąc nie jestem pewny co jest celem programu. W kampaniach wyborczych politycy PiS bardzo dużo mówili o biedzie i niskich wynagrodzeniach. Tematyka kosztów utrzymania rodziny i demografia były w najlepszym wypadku tematami równorzędnymi . Do tego dochodził wzrost nakładów na służbę zdrowia i obniżenie wieku emerytalnego. Program 500 plus mimo ogromnych nakładów wydaje się mieć dość przypadkowo rozłożone akcenty. Krótko mówiąc: rozdajemy dużo i na oślep.

Z rodzin wymagających wsparcia, dostaną środki z 500 plus tylko te które mają min dwoje dzieci lub się na dziecko zdecydują. Wątpliwe jednak by jakaś istotna część z 53 procent dzieci, które są jedynakami, doczekała się z tytułu programu rodzeństwa. Z pomocy wykluczeni zostali rodzice samotni z jednym dzieckiem. Program jest dość hojny dla rodzin z dwójką dzieci i więcej. Biorąc pod uwagę rozkład biedy i wynagrodzeń, niepotrzebnie wpieramy rodziny, które nie wymagają wsparcia lub nie tak dużego jak oferuje program. Zupełnie niezrozumiałe jest wstrzymanie wsparcia dla dzieci po ukończeniu 18-tego roku życia, czyli w okresie gdy wyjątkowo dużo na nie wydajemy i gdy – po roku lub dwóch – stajemy w obliczu ewentualnego finansowania dalszej nauki lub ponoszenia kosztów zdobywania umiejętności zawodowych. Próg 18 lat kryje też w sobie spore ryzyko. Zazwyczaj powołujemy na świat dzieci w odstępach 3, 4 lat. Jeżeli mamy przykładowo rodzinę 2+5, to w ciągu kilkunastu lat rodzina systematycznie traci wsparcie. Matka która zrezygnowała z pracy by poświecić się dzieciom i żyć m.in. z pieniędzy otrzymywanych na nie, gdzieś po 50-tce zacznie tracić środki na dzieci i na siebie.

Jeszcze gorzej wygląda kwestia walki z biedą. Wsparcie z programu dostają tylko rodziny z liczbą dzieci 2 i więcej. Część rodzin (głównie z jednym dzieckiem), osoby z dziećmi powyżej 18 lat i osoby w wieku ok. 55 plus (dzieci dorosłe i usamodzielnione) nie skorzysta ze wsparcia. Tymczasem ubóstwo również występuje w tych kręgach.

Ogromną wadą programu 500 plus jest brak spójności z obecnymi formami pomocy. Na potrzeby programu tworzone są odrębne zasady przyznawania wsparcia (rozdawanie pieniędzy praktycznie bez jakiejkolwiek kontroli ich wydatkowania). W tym rodzinom, które wymagają większej kontroli i opieki.

Tak ogromne środki jakie chcemy wydawać (program 500 plus oraz kwota wolna od podatku), powinny być rozdzielone na szereg kierunków i uruchamiane stopniowi w okresie minimum jednej pełnej kadencji parlamentu (tzn. rządu danej partii czy koalicji). Pieniądze powinny być rozdzielone na OPSy, finansowanie opieki nad dziećmi (żłobki, przedszkola, świetlice szkolne), wsparcie w okresie bezrobocia jednego lub obydwojga rodziców. I nie więcej niż połowę udostępniać bezwarunkowymi przelewami czy poprzez system ulg/kwoty wolnej od podatku. Sugerowałbym wsparcie rodzin 1+1, przynajmniej  w skromnym zakresie i stawkę lekko degresywną przy wsparciu rodzin wielodzietnych. Itd. itd. Wariantów może być wiele.

Wadą programu jest jego skala i brak zapewnionego finansowania w kolejnych latach. Uruchamianie programu przy funkcjonowaniu państwa z def. finansów publicznych na poziomie 3% w relacji do PKB, powoduje powstanie dodatkowego czynnika ryzyka ograniczenia nakładów w okresach słabej koniunktury lub kryzysów. W takich wypadkach beneficjenci muszą się liczyć z przejściowymi redukcjami nakładów na 500 plus w kolejnych latach.

Tak kwota jak i konstrukcja programu spowoduję w najbliższych latach koniczność modyfikacji programu oraz  – niestety – ograniczenie wsparcia innych celów polityki społeczno-demograficznej. Niestety to są konsekwencje programów społecznych motywowanych sondażami popularności.

Gdybym był szefem partii opozycyjnej zaproponowałbym wstrzymanie się od głosu, a już na pewno wstrzymanie się od poparcia programu. Skoro rząd PiS i prezydent kupują za publiczne pieniądze przychylność Polaków, to niech to robią na własne konto.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Osłabienie złotego. Chyba byłoby lepiej gdyby ministrowie od gospodarki przestali się jednak wypowiadać.

2016_01_23_euro_pln1

Poziom, jaki osiągnął w ostatnich dniach nasz  złoty oraz atmosfera w jakiej się to wydarzyło, wywołały pytania o ewentualną interwencję walutową NBP na runku. Wypowiedzieli się już: Marek Belka, Paweł Szałamacha  i Mateusz Morawiecki. Mamy więc wypowiedzi przedstawiciela NBP oraz ministrów obecnego rządu pełniących rolę „gospodarczych twarzy rządu” i takie też oczywiście funkcje. Na szczęście wymiana refleksji nie odbywa się w atmosferze paniki , więc możemy się spokojnie wymieniać opiniami i ocenami tego gdzie jesteśmy i dlaczego. Zanim dalej przedstawię swoje skromne refleksje, przypomnę że pisząc ‘złoty’ mam na myśli swego rodzaju syntetyczną walutę której wartość wynika z kursów ważonych udziałem waluty w wymianie handlowej. W innych przypadkach będę podawał o który kurs chodzi, by ułatwić zrozumienie. Jest oczywistym, że będzie to eur/pln, ponieważ to euro jest najpopularniejszą walutą w Polsce, co wynika ze znaczenia tej waluty w wymianie handlowej.

Mg moich szacunków złoty w ostatnich latach miał skłonność to do trzymania się po „słabszej” stronie. Można spotkać opinie, że złoty poprawnie odzwierciedlał wycenę fundamentalną Polski. Nie spieram się. Nie ma sensu, bo różnica w zasadzie nie przekracza pięciu pkt. proc. Mamy więc do czynienia głównie z różnicą w przyjętych założeniach lub kalibracją narzędzia.

W ubiegłym roku ocena naszego kraju określana kursem zaczęła się powoli pogarszać. To efekt ryzyk światowych oraz ryzyka polityczno-ekonomicznego Polski. Gdyby patrzeć na kierunek zmian kursu oraz wyceny, to można powiedzieć że obecnie złoty jest na poziomie sugerowanym przez trend ukształtowany  w ostatnich miesiącach roku. Oczywiście operowanie trendem w tym akurat przypadku byłoby  nadmiernych uproszczeniem, czy nawet dziecinadą.

Obecnie, wg moich szacunków, złoty jest osłabiony w stosunku do swojej fundamentalnej wartości o ok. 15%-17%. Podobne  odchylenia złotego mieliśmy pod koniec 2011 i na początku 2009. W takich przypadkach na rynku pojawiał się NBP z interwencją walutową. Z tym, że NBP i generalnie banki centralne, interweniują gdy rynek wykoślawia wartość waluty z powodu paniki lub próby ataku na walutę (ewentualnie mieszanki obydwu).  Rozmyślnie przeprowadzona interwencja, zniechęca do rynkowych szaleństw i na ogół kończy je. Ostatecznie  nawet powoduje powrót do poziomów wycen walut sprzed kryzysu. W naszym obecnym przypadku nikt do interwencji nie nawołuje oraz jej nie oczekuje. Ani rynek, ani wymienieni wyżej decydenci. Skąd więc ten konsensus?

Z rynkiem trudno się spierać, szczególnie wtedy gdy wyznaczona przez niego cena daje się w większości uzasadnić. Słynny, i budzący wciąż kontrowersje, rating S&P trafnie wypunktował nasze problemy. Jesteśmy krajem który obecnie ma przyzwoitą sytuację makroekonomiczną, ale deklarujemy że już w średnim terminie mamy lekceważący stosunek do deficytu finansów publicznych. Bo? Bo tak.

Wobec powyższego M.Belka w odpowiedzi na pytanie o ewentualną interwencję, przyznał że w obecnych warunkach nie ma ona uzasadnienia i byłaby bezcelowa i nieskuteczna. Złoty w ostatnich miesiącach osłabia się bez paniki i mając podstawy do obaw. Obaw o gospodarkę krajową dostarcza rząd, niepotrzebnie radykalnie powiększając niepewność co do naszej przyszłości. Rząd musi podać wiarygodne źródła finansowania swoich wyborczych pomysłów lub okroić je do możliwych do sfinansowania. Tymczasem rząd nie chce zrobić ani jednego ani drugiego. W tym drugim przypadku rząd musiałby ogłosić, że wycofuje się z większości obietnic (w rozumieniu kwotowym) lub zadeklarować publicznie, że wykonanie warunkuje znalezieniem źródeł finansowania. Na razie nic takiego się nie stało. Przeciwnie. Ministrowie obecnego rządu wydają różne oświadczenia, które nie są odpowiedzią na pytania analityków S&P i ekonomistów. Gorzej. Wspomniani ministrowie starając się zaciemnić ocenę S&P i lekceważyć osłabienie waluty, wypowiadają słowa które budzą zdumienie i prowokują kolejne pytania. Minister Szałamacha deklaruje jakby od niechcenia, że nie ma sensu obecnie interweniować, stąd Ministerstwo Finansów nie będzie tego robić. Tylko ze taka wypowiedź sugeruje, że lekceważy w tym rolę NBP. To NBP decyduje (a przynajmniej powinno) o interwencji i ją przeprowadza. MF jest tylko instytucją wpierającą NBP w działaniach. Czyżby miało to być potwierdzenie obaw analityków S&P, że rola NBP będzie marginalizowana, a jej działania oraz RPP poddane woli rządu? Minister Szałamacha nie chce chyba nam sugerować, że MF będzie prowadziło działania bez zgody i współpracy z NBP?  Druga intrygująca wypowiedź, to deklaracja podjęcia działań na rzecz zmniejszenia udziału inwestorów zagranicznych (określał to poprzez obligacje nominowane w walutach obcych). Trzeba przyznać że obrażanie się na zagranicznych nabywców obligacji skarbowych w czasie gdy rząd będzie musiał nas bardziej zadłużyć by zrealizować obietnice wyborcze, jest niezrozumiałe.

Minister Morawiecki również próbuje lekceważyć obawy ekonomistów i osłabienie złotego. Tak jak P.Szałamacha stwierdza, że interwencji nie będzie (tak jakby jej chęć i skuteczność zależały od rządu). A dalej dodaje : „W dłuższej perspektywie zależałoby nam, żeby utrzymać wahania ceny “złotówki” w granicach 4,10-4,40” (cytat za forsal.pl). Czyli że co? Czyli że nic wielkiego się nie stało, bo w gruncie rzeczy poziom wyznaczony przez eur/pln  akurat jest zgodny z górną granicą wahań przedziału, który preferuje rząd? Jeśli tak, to pojawiają się poważne pytania i wątpliwości. Czy mam rozumieć, że rząd chce prowadzić politykę podkręcania wzrostu PKB poprzez eksport?  W jaki sposób rząd chce utrzymywać niedowartościowanego złotego w określonych przez ministra Morawieckiego granicach? Czy to jest uzgodnione z NBP?

Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Dodaj komentarz

S&P niestety NIE pomylił się w ocenie.

Stało się to czego w tym roku już mogliśmy być pewni. Dyskusje czy S&P powinien to zrobić w styczniu 2016 czy na koniec lutego lub w kwietniu nie mają sensu.  Obecnie rządzący politycy już od dawna skupiają na sobie uwagę agencji ratingowych.  Obniżenie ratingu mamy na własne życzenie (!). Sytuacja gospodarcza na koniec rządów PO-PSL była inna (o czym dalej).

S&P obniżył nam rating skupiając się przede wszystkim na dwóch na przekazach. (1) obniżenia jakości i skuteczności działania instytucji  odpowiedzialnych za działanie państwa prawa, (2) poważne ryzyko pogorszenia kondycji finansów publicznych.

Co poniektórych oburza odniesienie się S&P do oceny majstrowania obecnego rządu przy podstawowych instytucjach ładu prawnego. Sugeruje się tez w niektórych komentarzach, że ocena S&P oparte było głównie na ocenie politycznej nowego rządu. Moim zdaniem nie. Niemniej partia rządząca niemal od początku zademonstrowała lekceważenie prawa. Bezwzględne ‘neutralizowanie’ Trybunału Konstytucyjnego, lekceważenie wszelkich zasad przy procedowani zmian w prawie, budzą zdumienie nie tylko w Polsce. Taki kraj – jak uczy doświadczenie – staje się nieprzewidywalny również w sferze ekonomicznej.

A teraz o gospodarce.

U końca funkcjonowania poprzedniego rządu, sytuacja makroekonomiczna była dość przyzwoita. PKB obecnie i w średnim terminie na poziomie 3,5% rocznie. Jak na nasze warunki to bardzo przyzwoity wzrost gospodarczy. Poprzednia koalicja rządowa sprowadziła deficyt finansów publicznych do poziomu 3% PKB w 2015 z niemal 8% z latach 2009 i 2010 (skutki kryzysu). Na 2016 i 2017 planowane było zejście z deficytem bliżej 2%. Do tego względnie stabilny kurs walutowy, niska inflacja,  stopy procentowe, korzystna sytuacja w wymianie handlowej. Owszem, główne ugrupowanie koalicyjne poprzedniego rządu (mowa o PO) rozpędzało się z obietnicami w okresie wyborów, ale były one mocne mniejsze niż w przypadku PiS. Do tego doświadczenia działania poprzedniej koalicji wskazywały, że nie zaryzykuje ona pogorszenia kondycji finansów publicznych i w razie czego poniecha realizacji programu, rozciągnie w czasie lub zredukuje.

Warto przy tej okazji dodać, że taki kraj jak nasz, powinien zejść z def.fin.publ. wyraźnie poniżej 3%. I wcale nie dlatego, że tak sobie życzy UE. Poziom poniżej 3% jest  bezpieczniejszy m.in.  na wypadek kryzysu. Mamy już zbyt bogate doświadczenia aby po raz kolejny popełniać ten sam błąd. W Polsce za każdym razem gdy def.fin.publ. spada poniżej 3%, politycy tracą zapał do jego dalszej redukcji.

Od jesieni mamy nowy rząd, którego politycy nie ograniczali się w obietnicach finansowych w czasie kampanii wyborczych. Powrót do ‘dawnego’ wieku emerytalnego, wyższą kwotę wolną od podatku, program 500 zł na dziecko i kilka pomniejszych. Ten zmasowany program ekonomicznie jest nierealizowalny bez znalezienia regularnych wpływów, które go pokryją. Na pytanie o dodatkowe wpływy, była stała odpowiedź: podatek bankowy,  od marketów oraz….poprawa ściągalności podatków (redukcja szarej strefy) oraz wpływy z podatków będących efektem wykreowanego przez PiS wzrostu gospodarczego. Krótko mówiąc, zapowiadano nam program szerokiego rozdawnictwa i wiary we wzrost gospodarczy kreowany popytem.

 

 

Po wyborach wszyscy patrzyli co politycy PiS zrobią z obietnicami. A ci zaczęli je wprowadzać w życie. Na pierwszy ogień poszedł program 500 zł na dziecko. Rząd finansuje go podatkiem bankowych i od marketów. Tylko że to pokrywa 35% programu. Do tego dochodzą płatności z przetargu na LTE (które notabene firmy i tak sobie odbiją na klientach w kolejnych latach) i efekt przesunięć niektórych pozycji między budżetem z 2015 a 2016. Już na potrzeby realizacji programu 500 zł na dziecko, rząd zmienił tzw. regułą wydatkową. W 2016 r. zamiast dalej obniżać def.fin.publ., nowy rząd zdecydował się utrzymywać poziom 3%.

Najgorsze jest to co ma być dalej. Do realizacji pozostała obietnica obniżenia wieku emerytalnego i zwiększenie kwoty wolnej od podatku (PIT). Projekt ustawy prezydenta o obniżeniu wieku już jest procedowany. Łączne koszty dodatkowe sam prezydent szacuje na 40 mld zl w najbliższych czterech latach. Zwiększenie kwoty wolnej (uszczuplenie wpływów z PIT ok. 15 mld zł rocznie) zostanie prawdopodobnie przesunięte na przyszły rok.

O ile budżet na 2016 jest dociśnięty kolanem, to nikt nie wie jak rząd pokryje skutki dwóch kolejnych obietnic wymienionych wyżej oraz czym zastąpi środki z LTE w kolejnych latach. Poprawa ściągalności podatków jest nierealna w skali jaka zapewni utrzymanie def.fin.publ. na 3%. Po drugie poprawa ściągalności to nie twarda prognoza, a tylko wiara.

Jakiekolwiek pytania i obawy dotyczące wzrostu def.fin.pub. w kolejnych latach są zbywane przez premier Szydło i ministrów. Tak jest od początku funkcjonowania rządu. Jesteśmy świadkami niebywałej sytuacji, kiedy nowy rząd – nie przymuszony sytuacją makroekonomiczną – świadomie naraża finanse publiczne na poważne ryzyko i osłabia ciężko wypracowany wizerunek Polski. Determinacja członków rządu w tym  działaniu jest tak silna, że można to wręcz nazwać prowokowaniem agencji ratingowych. I w końcu .. stało się.

Reakcje członków rządu na obniżenie ratingu są niezrozumiałe. Ministrowie Szałamacha i Morawiecki udają że nie wiedzą z jakiego powodu S&P obniżył rating. Nie wymieniają najważniejszego punktu jakim jest przyszłość finansów publicznych. To tylko potwierdza, że są świadomi zagrożeń na jakie rząd PiS wystawia kraj w kolejnych latach. Buńczuczne oceny, że S&P się pomylił, czy że wycofa się z wkrótce z decyzji, nie są już nawet zabawne. S&P może się oczywiście wycofać z decyzji i w przyszłości poprawić rating. Warunkiem będzie m.in. poważne i odpowiedzialne podejście do finansów publicznych.  

Skutkiem pogorszenia ratingu jest słabszy złoty i wzrost oprocentowania papierów skarbowych. Tradycyjnie już, za wygłupy polityków zapłacą obywatele.

Ps. Ubawiłem się słuchając przedstawicieli rządu i PiS w mediach, że działanie S&P jest niezrozumiałe biorąc pod uwagę tzw. twarde fundamenty  gospodarcze Polski (np. dynamika PKB, relatywnie niski wsk. bezrobocia itd.). Przecież jeszcze niedawno politycy PiS upierali się w mediach, ze Polska jest w fatalnej kondycji po ośmiu latach poprzednich rządów. Ech ci politycy…..

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Refleksje o tzw. podatku bankowym i bankach.

W przededniu wejścia w życie  tzw. podatku bankowego (dokładniej: podatku od niektórych instytucji bankowych), sytuację sektora należy ocenić jako dobrą. Kilkakrotnie już wspominałem, że nie byłem i nie jestem doktrynalnym przeciwnikiem dodatkowego obciążenia sektora bankowego (czy szerzej finansowego). Nie ma co ukrywać, że jest to sektor relatywnie bogaty. Przynajmniej na razie.

Trochę o ‘podatku’ i jego otoczce ekonomiczno-politycznej.

W opinii rządzących podatek bankowy to forma kary za wyprowadzanie zysków za granicę, za zbyt drogie usługi dla obywateli, i za to że sektor jest zdominowany przez kapitał zagraniczny, który – jak ‘powszechnie wiadomo’ – rzekomo oszukuje na podatkowych trickach. To taki podatek podlany populistycznym sosem, by lepiej sprzedawał się medialnie wśród części elektoratu. Niestety nie udało się udowodnić (bo chyba wcale nie o to chodzi), by banki oszukiwały na podatkach. Pretensje o to, że akcjonariusze pobierają dywidendę też wydają się co najmniej dziwne. Trzeba pamiętać, że w okresie ‘pokryzysowym’, większość z kilkunastomiliardowych zysków banków była pozostawiona w kapitałach własnych oraz że wśród akcjonariuszy są również drobni polscy inwestorzy (bezpośrednio lub pośrednio przez OFE i TFI).  

Sektor bankowy wpłaca rocznie do kasy państwa między 3,5-4,0 mld zł (podatek naliczony; dane m-czne KNF dla sektora bankowego) podatku dochodowego. Sektor jest dobrym i stabilnym podatnikiem, czego się nie da powiedzieć o znacznej części pozostałych podatników, w tym głównie polskich.

Banki obok standardowego opodatkowania muszą zabezpieczać środki w ramach BFG i uzupełniać kapitały na wniosek KNF, czasami w stopniu większym niżby same miały na to ochotę. Głównie z pieniędzy banków komercyjnych pokryte były depozyty upadłych SKOKów i ewentualne dalsze. Banki pokryją też wypłaty dla klientów BS z Wołomina. Łącznie daje to już ok. 5 mld zł. Do tego dochodzą zapowiadane już przez KNF wymogi podnoszenia kapitałów (m.in. z powodu kredytów frankowych).

Jednak jednym z największych wyzwań będzie (może być?) ustawa frankowa wg PiS. Nie wnikam czy będzie to wersja prezydencka czy rządowa, bo ostatnio media odnotowały mały spór o to kto jest za nią odpowiedzialny. Znamienne jednak jest, że sprawa jakby ucicha a podawane przez media kwoty rekompensat dla frankowiczów są ograniczane. Wygląda na to, że zarówno rząd jak i prezydent w końcu zauważyli, że możliwości ‘dojenia’ sektora bankowa są jednak ograniczane.

Śmieszy mnie trochę akcentowanie iż podatek obciąży niedobry, bo zdominowany przez kapitał zagraniczny, sektor instytucji finansowych. W segmencie bankowym i ubezpieczeniowym, najwięksi gracze to kapitał polski (i to tzw. państwowy!). Mam na myśli PZU i PKO BP. Te podmioty oraz kilka mniejszych z kapitałem krajowym, dadzą ok. 40 % wpływów z podatku (!).  Jak widać, chodzi tu bardziej o pozyskanie za wszelką cenę funduszy na finansowania obiecanego w wyborach programu społecznego niż racjonalność obciążania sektora finansowego, a w tym bankowego.

Bankowcy zwracali uwagę by ewentualne (lub warunkowe) obciążenia były związane z zapewnieniem bezpieczeństwa systemu bankowego. Sprawa SKOKów, kredytów frankowych (których prawa do zaciągania PiS przed laty bronił!), skutki kryzysu w sektorze finansowym (na szczęście nie naszym) sprzed kilku lat, dały wszystkim wiele do myślenia. Wydaje się niestety, iż obecna ekipa rządząca nie wyciągnęła żadnych wniosków, będąc pochłonięta myślą wyciągnięcia ile się da z sektora bankowego.

Sytuacja finansowa sektora.

W dużym skrócie dzieje się to co przewidywano. Wskutek spadku stóp procentowych, silnej konkurencji oraz administracyjnych ograniczeń (słynne opłaty z rozliczania kart) itd., spada wynik finansowy netto sektora bankowego. Wynik z okresu IV kw 14 – III kw 15 w porównaniu z okresem wcześniejszym analogicznym, spadł o 12%, czyli…. 2 mld zł. Wynik dla pełnych lat kalendarzowych wiele inny być nie może, w rozumieniu spadku wyniku netto. Mityczne rentowności, stopy zwrotu, powoli odchodzą w zapomnienie i jest to jeden z czynników, który rząd konsekwentnie ignorował.  Zmiany technologiczne i konkurencja powodują iż banki od ok czterech lat powoli redukują zatrudnienie o 1 tys.-2 tys. osób rocznie (ok. 1% zatrudnionych rocznie). Powoli obniża się wynik z działalności bankowej na jednostkę aktywów.

Nie ma, moim zdaniem, najmniejszej wątpliwości, że banki będą się starały przenieść przynajmniej połowę kosztu podatku na otoczenie gospodarcze, w tym głównie na klientów.  I jestem też przekonany, że politycy PiS byli tego świadomi od samego początku. W końcu utrata co 16-tej złotówki z przychodów z tytułu przychodów odsetkowych, prowizji i dywidend czymś musi być wyrównana po stronie przychodów lub kosztów.

Nie zamierzam bynajmniej twierdzić, że bankowcy są biedni. Akceptuje również sytuacje , że sektor bankowy może pełnić po prostu rolę płatnika podatku od obywateli których stać na korzystanie z usług bankowych lub którzy muszą z nich korzystać. Uważam tylko, że idea i wydolność podatkowa (podatek bankowy) oparta jest na danych historycznych i bez analizy wyzwań przed jakimi stoi sektor. Podatek mógł być mniejszy i wprowadzany stopniowo, co dałoby czas bankom na stopniowe dostosowanie się, a rządzącym na przemyślenie całej idei (w tym konstrukcji podatku).  

Jeżeli już tak bardzo PiS i prezydent chcą odebrać bogatym bankom kasę, to może byłoby lepiej popracować nad poszerzeniem ustawy o upadłości konsumenckiej. A to tylko jedna z wielu propozycji i bynajmniej nie najważniejsza. Niestety ustawa była procedowana tak szybko że nie było czasu na poważną dyskusję.

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Dodaj komentarz

Gospodarka sobie, a giełda sobie.

Przyznam, że rok temu zapewne nie wpadłbym na to, iż giełda może być tak nisko w rozumieniu indeksów WIG czy WIG20. Oczywiście stan nastrojów na naszej giełdzie to zapewne nie dzieło sił nadprzyrodzonych (bo te mają inne, jak sądzę, poważniejsze zajęcia), ale jak najbardziej wynik działania ‘ludzkiej’ ręki i obaw o najbliższą przyszłość. Przyczyn jak to zwykle bywa jest kilka. Ale za nim do nich przejdę, krótko przedstawię wyniki przedsiębiorstw po trzecim kwartale.

Dynamika kwartalnych przychodów yoy jest na poziomie 6% już trzeci kwartał z rzędu, co jest naprawdę dobrym wynikiem. A już na pewno nie jest świadectwem kryzysu, czy pogorszenia koniunktury gospodarczej. W III kw nieco szybciej od przychodów wzrosły koszty (dynamika yoy 7,5%) i – co się raczej rzadko zdarza – dość znaczny był ujemny wynik przychodów i kosztów finansowych. Cykl należności podniósł się do poziomu z 2012 r. W efekcie widoczne jest niewielkie pogorszenie wyniku finansowego przedsiębiorstw. Moim zdaniem głównie z powodu czynników jednorazowych, a więc nie przenoszących się na ewentualny trend. Nie zmienia to bynajmniej faktu, iż wynika samego tylko III kw odbiegają od wyników z kwartałów poprzednich (oczywiście opierając się zawsze na porównaniu z analogicznymi kwartałami roku wcześniejszego). Nawet jeżeli słabsze wyniki przedsiębiorstw mają przełożenie na indeksy giełdowe, to nie aż w takim stopniu jakby wskazywały na ro spadki naszych głównych indeksów. Ponadto, wspomniane wyżej pogorszenie wyników finansowych przedsiębiorstw miało miejsce w III kw. Tymczasem WIG pikuje w dół od maja, a WIG20 już od marca.

Dość często w ostatnich miesiącach analitycy zrzucają odpowiedzialność za coraz gorsze nastroje giełdowe na polityków. Jest to w dużym stopniu słuszny zarzut, niemniej z pewnym ‘ale’. Od początku było wiadome, że rok z podwójnymi wyborami spowoduje emisje w przestrzeń medialną ogromnej dawki ekonomicznego populizmu, co wystawia inwestorów na poważną próbę. Problemy frankowiczów niemal od początku roku uświadomiły inwestorom, że najprawdopodobniej powstanie ustawa łagodząca skutki wzrostu kursu CHF kredytobiorcom oraz otwarta zostanie ścieżka pozwalająca na przewalutowanie kredytu. Już pierwsze pomysły wskazywały jak poważne mogą to być kwoty. Wraz z rosnącą popularnością w sondażach  A.Dudy i samej PiS, coraz bardziej realne stawały się ‘sektorowe’ pomysły PiS. Chodzi o spółki energetyczne, banki, spółki surowcowe, handlowe itd. Nowy rząd potrzebuje na gwałt pieniędzy na realizację wyborczych obietnic. Będą więc podatki sektorowe, dywidendy, ktoś musi ‘wziąć’ na siebie problemy spółek węglowych itd. Będą – co oczywiste – masowe zmiany na stanowiskach firm państwowych. Pomysły na sektorowe daniny i role poszczególnych sektorów w koncepcji gospodarczej PiS były albo niedopracowane, albo zbyt często ulegały i ulegają modyfikacji.

Jak wyżej wskazałem, rok wyborczy – szczególnie przy zdobywaniu popularności przez ugrupowanie populistyczne – jest ryzykowny dla inwestowania, m.in. na giełdzie. Działania i pomysły PiS łączą radykalizm ze znaczną niepewnością, co naturalnie zniechęca do inwestowania na giełdzie do czasu wyjaśnienia sytuacji i podjęcia ostatecznych decyzji przez rząd.  Co więc robią w takiej sytuacji gracze giełdowi? Dyskontują napływające informacje i niepewność. Po prostu wycofują się i czekają. Tak więc ostrożność inwestorów i chwilowa niechęć do giełdy są zasadne.  

Obawy inwestorów podsyca również polityka makroekonomiczna obecnego rządu, co ma swoje przełożenie i na giełdę. Mało kto się spodziewał, że PiS wraz z prezydentem będzie z taką determinacją wprowadzał w życie ekonomiczne obietnice z okresu wyborów (wiek emerytalny, 500 zł na dziecko itd.). Wygląda na to, że rząd PiS nie jest zainteresowany dalszym spadkiem deficytu finansów publicznych i musimy liczyć się z tym, że w najbliższych latach będziemy żyć z 3-procentowym deficytem finansów publicznych. A co kiedy za 4-5 lat przyjdzie nam się zmierzyć z konsekwencjami obniżenia wieku emerytalnego?

Jesteśmy świadkami dość intrygującej sytuacji. Mamy przyzwoity, zrównoważony wzrost gospodarczy. Dobre wyniki przedsiębiorstw (mowa o danych GUS) w ostatnich kwartałach i ….spadające ostro główne indeksy giełdowe. Po części to wpływ korekty wycen o pomysły polityków, ale wydaje się że indeksy spadły nazbyt mocno w obawie o dalsze pomysły PiS. Politycy mają prawo do modyfikacji polityki gospodarczej, ale nie powinni niepotrzebnie straszyć inwestorów. Powinni pamiętać, że na giełdzie są również inwestycje tych obywateli, którzy inwestują średnioterminowo i na emeryturę. Politycy nie powinni więc narażać giełdy na spadki większe niż to konieczne.

Według moich szacunków WIG odbiega o 15%-20% od właściwej wartości (tzw. wycena fundamentalna). Indeks zaczął spadać już w II kw 2015 r. Obecna wycena jest charakterystyczna dla okresów spowolnienia gospodarczego na poziomie 2% tempa wzrostu PKB. Taki poziom PKB utrzymywany przez 2-3 lata, potrafi działać w Polsce jak recesja.

W zasadzie WIG jest na poziomie przy którym powoli warto zacząć inwestować. Niestety nadal niejasna jest sytuacja banków (nie jest znana m.in. ostateczna wersja pomocy frankowiczom czy klientom SKOKów i banków spółdzielczych). Niewiele lepsza jest sytuacja szeroko rozumianego sektora energetyczno-surowcowego.

Do tej pory naszym problemem było zupełne zignorowanie wzrostów na czołowych giełdach zagranicznych. Nasze główne indeksy pozostawały niemal niewzruszone, co rodziło ryzyko, że w chwili korekty w USA czy w Europie, nasza giełda również odczuje tąpnięcie. Tymczasem tąpnięcie u nas nastąpiło w tym roku, ale bez wpływu czynników zewnętrznych. Dla przykładu: ceny akcji w Niemczech czy w USA utrzymują się na relatywnie wysokich poziomach. U nas zaś jest w niemal na odwrót.

Co więc czynić? Cóż, wycena fundamentalna rynku akcji rzadko bywa na tak niskim poziomie. Nie wykluczając dalszych spadków wydaje się, że jesteśmy w dobrym punkcie do rozpoczęcia inwestowania. Powoli i spokojnie, bo – nie ukrywam – ryzyko polityczne jest dość spore. Wierze jednak, że jeżeli obecne poziomy to jeszcze nie dno, to zapewne jest ono niedaleko.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Budżet na 2016 ciasno spasowany. Czyli jak tu upchnąć wyborcze pomysły.

Ogromna presja zrealizowania chociaż części obietnic wyborczych PiS mimowolnie przenosi naszą uwagę na budżet tegoroczny i budżet na rok przyszły. Skala finansowa obietnic dawała pewność, że wcześniej czy później nowy rząd wprowadzi do debaty publicznej ocenę materii budżetowej pozostawionej przez rząd PO-PSL oraz własne pomysły. Oczywiście każdy nowy rząd ma prawo do kreowania własnej polityki i, co za tym idzie, modyfikacji po stronie budżetu centralnego. Czasami zachodzi wręcz taka konieczność. Główne składniki pozostałych elementów finansów publicznych są poza zasięgiem krótkoterminowych decyzji politycznych (FUS, NFZ itd.) zmierzających do wygenerowania środków na realizację politycznych pomysłów. Inna rzecz, że te obszary (mowa o FUS i NFZ) już wymagają wsparcia ze środków budżetu centralnego lub jednostek samorządu terytorialnego (obszar służby zdrowia).

Warto więc spojrzeć na budżet w kontekście zmiany rządu, presji na realizacje wyborczych obietnic i generalnej oceny finansów publicznych, abstrahując przy tym na chwilę od polityki.

Zacznę od informacji o niewykonaniu planów budżetowych w poborze VAT, na co zwrócili uwagę w ostatnich dniach politycy nowego rządu, szukając chyba usprawiedliwienia dla redukcji obiecanych w minionych dwóch kampaniach wydatków społecznych. Plany dochodów podatkowych są tylko planami i niejednokrotnie ich realizacja o kilka procent odbiega od planów. Na chwilę obecną nie jest zagrożona realizacja (przekroczenia) planowanego deficytu. Każdy rząd ma swego rodzaju bufor bezpieczeństwa, czyli możliwość wstrzymania części wydatków (lub po prostu braku zainteresowania ich realizacji). W ostatnich trzech latach wydatki były średnio o kilka mld zł mniejsze od planowanych, co z powodzeniem zrekompensuje ewentualne mniejsze wpływy budżetowe. Wg najnowszych informacji rząd PiS chce w tym roku zwiększyć deficyt o 3-4 mld zł. Nie jest to jednak powód do rozdzierania szat.

Nieco gorzej wygląda sytuacja dla roku 2016. O ile rząd PO-PSL utrzymał w prognozach dochody na poziomie niemal identycznym jak planowane na rok bieżący, to wydatki mają być większe o ok. 8 mld zł. W efekcie planowy deficyt budżetowy w 2016 r. ma sięgnąć 54,6 mld zł, co stanowi już 2,9% PKB (wobec planowanego 2,6% PKB na 2015 r.). Dużo lub sporo. Prognoza PO-PSL to połączenie odpowiedzialności z budżetem wyborczym. Odpowiedzialność, to wpływy na poziomie roku obecnego. Wydatki zaś, to malutkie pofolgowanie. Rozmiar deficytu budżetowego na 2016 w relacji do PKB oznacza praktycznie maksymalne wykorzystanie deficytu finansów publicznych na progu dozwolonym przez UE (3% PKB). Jak rozumiem, politycy PiS nie są realizacją tegorocznego budżetu zaskoczeniu, ani prognozą rządu PO-PSL na 2016 r. Realizacja budżetu na 2015 pozwalała politykom PiS określić skalę wyzwań i możliwości. Podobnie z prognozą budżetową na przyszły rok. PiS nie krytykował podniesienia deficytu budżetowego z 2,6% PKB do 2,9% w 2016 r. Przeciwnie, wyborcy stale słyszeli narzekania na rząd PO-PSL że zbyt mało inwestuje i że zbyt słabo wspomaga potrzebujących oraz że nie wymaga to żadnych oszczędności.

Wobec powyższego rząd PiS postawił się w niezręcznej, z politycznego punktu widzenia, sytuacji. Próba realizowania obietnic wyborczych na poczet zwiększania deficytu w przyszłym roku jest praktycznie niemożliwa lub ograniczona do małych kwot (kilka mld zł). Zakładam, że deklaracje przedstawicieli PiS o nieprzekraczaniu granicy 3% PKB dla def. finansów publicznych są wiarygodne. Chociaż w ostatnich dniach przedstawiciele rządu Pis mówią o oscylowaniu wokół 3% PKB (2,8%-3,2%). Dla przykłady już ustępstwo o 0,2% to kwota niemal 4 mld zł.

Na chwile zostawmy analizę wpływu zmiany rządu na deficyt budżetowy i finansów publicznych, by przyjrzeć się temu problemowi z makroekonomicznej perspektywy. To pozwoli zrozumieć przed jakimi wyzwaniami stoją politycy i ile warte są obietnice.

Po kryzysie 2008/2009 Polska wpadła w pułapkę wysokiego deficytu finansów publicznych. Spadek wpływów, ograniczone możliwości nowych ich źródeł i praktycznie brak możliwości redukcji wydatków. W krótkim okresie deficyt finansów publicznych wystrzelił prawie do 8% PKB. Jeszcze jeden lub dwa pkt. proc. więcej i stalibyśmy się negatywnymi bohaterami w mediach europejskich. Poczuliśmy na własnej skórze skutki braku elastyczności w kształtowaniu wydatków budżetowych i nie tylko. Rząd PO-PSL podjął szereg działań by jak najszybciej deficyt zmniejszyć do poziomu poniżej 3% PKB (powinno się to udać właśnie w tym roku). Nie obyło się bez desperackich kroków jak redukcja przelewów do OFE czy podniesie wpływów z VAT. Sprzyjała nam też koniunktura gospodarcza. Wprawdzie nie było dynamicznego wzrostu PKB (jak w latach 2006-2008), ale utrzymaliśmy średni wzrost PKB w latach 2010-2015 na poziomie 3,2%. Przy takim tempie wzrostu PKB wysiłki zmierzające do obniżenia deficytu finansów publicznych poniżej 3% nie mają negatywnych skutków społecznych oraz nie krępują nadmiernie rządu w realizacji polityki gospodarczej. Po kilka latach zmagań udało się nam w tym roku (zapewne) w końcu zejść z def.fin.publ. poniżej 3% PKB (potwierdzają to dane na II kw). To spore osiągnięcie, ale nie koniec zmagań dla polityków.

Niestety wygląda na to, że jak tylko deficyt spada poniżej 3%, politycy niemal natychmiast przestają naciskać na dalszą jego redukcję i przyjmują że problemy są już za nami. To błąd i wygląda na to, że politycy (i społeczeństwo też) nie wyciągnęli lekcji do której przerobienia zmusiło nas życie. Zapewne w naszej sytuacji sugerowanie obniżenia def.fin.publicznych do zera jest nierealne i być może nawet niepotrzebne (w zależności od tego co jest przyczyną deficytu). Poziom 2% lub maks.2,5% mógłby być poziomem docelowym. W takiej sytuacji mamy (tzn. rząd) więcej czasu na reakcje w okolicznościach kryzysowych, a rozmiar deficytu pozwala na zatrzymanie wzrostu zadłużenia w relacji do PKB. Niestety od redukcji zadłużenia o obligacje z OFE do połowy tego roku, zadłużenie sektora rządowego i samorządowego wzrosło o 10%, co tylko potwierdza powyższe oceny.

 Prognozowane tempo PKB na najbliższe lata daje nam poczucie względnego bezpieczeństwa, ale i usypia czujność decydentów. Wystarczy że tempo PKB zejdzie do poziomu 2% lub niżej przez 2-3 lata z rzędu i sytuacja finansów publicznych zmienia się radykalnie, a zadłużenie znowu zbyt szybko rośnie. Jeżeli def.fin.publ. mamy utrzymywać między 2,5% do 3% (że już nie wspomnę o niższych poziomach), to dominująca część obietnic finansowych PiS będzie musiała być realizowane w ramach planowanych wpływów, co praktycznie krępuje ręce politykom PiS. Nie ma możliwości by na poczet programu 500 zł (w skrajnej wersji nawet 22 mld zł) na każde dziecko dokonać redukcji planowanych na 2016 r. wydatków. 22 mld zł to ponad 6% planowanych na przyszły rok wydatków budżetowych. Niewykluczone, że wskutek szeregu ograniczeń (wypłaty po I kw 2016 plus ograniczenie beneficjentów programu) zredukuje jego koszt nawet do kwoty rzędu 15 mld zł.

Co może zrobić PiS? Pozostaje szukać pokrycia na program 500 zł na dziecko przez wprowadzenie w życie podatku bankowego i od marketów (dodatkowe wpływy budżetowe). Łącznie mają – wg pomysłodawców – dać 8-9 mld zł rocznie. Nowe podatki ‘sektorowe’, małe ograniczenie wydatków budżetowych w 2016 plus niewielki powiększenie deficytu budżetowego faktycznie mogą pokryć pomysł 500 na dziecko (ale w wersji ograniczonej). Jednak program 500 zł nie wyczerpuje bynajmniej repertuaru obietnic PiS i prezydenckich. Pozostaje kwota wolna od podatki (w zależności od wersji – kilkanaście mld zł ubytku we wpływach) i powrót od ‘starego’ wieku emerytalnego, zwiększenie liczebności armii itd. Na tą chwilę jedyną formą pokrycia skutków tych pomysłów jest deklaracja radykalnego obniżenia luki podatkowej w VAT i podatkach dochodowych.

Do strony wpływów można ewentualne dodać efekt przyspieszenie koniunktury na skutek zwiększenia puli wydatków społecznych (m.in. wskutek realizacjI wyborczych programów PiS), ale mowa tu  ewentualnie o kilkudziesięciu pkt.baz. Efektem może być dodatkowe kilka mld zł. rocznie.

Teoretycznie nowy rząd powinien dążyć do dalszego obniżania deficytu finansów publicznych do poziomów zasugerowanych wyżej, by unikną dynamicznego wzrostu def.fin.publ. w okresie słabszego tempa PKB i uniknąć wzrostu zadłużenia do PKB (co zresztą PiS w swoim przekazie wyborczym krytykował). Realizacja programów społecznych powinna się w najbliższych latach skupiać kierowaniu pomocy do środowisk rzeczywiście wymagających wsparcia i być finansowana przynajmniej w połowie przez przesunięcia z innych pozycji itd.

Wybory wygrało ugrupowanie które zadeklarowało program o powaznych konsekwencjach finansowych dla finansów publicznych. Po wyborach widać działania zmierzające do przykrawania tych programów do realiów budżetowych i faktycznych potrzeb społecznych. Niestety wygląda na to, że obecne ugrupowanie rządzące nie dokona przełomu w spojrzeniu na finanse publiczne. Raczej przeciwnie. Najprawdopodobniej będziemy świadkami funkcjonowania pod dozwolonym pułapem 3% PKB dla def.fin.publ. z ryzykiem przekroczenia z powodu częściowego odwrócenia reformy emerytalnej. Szkoda. …znowu czekamy więc na zbawienny wysoki wzrost gospodarczy, który załatwi za polityków szereg problemów.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Expose Beaty Szydło. Chwalenie się cudzymi pieniędzmi.

Podejmując się komentarza expose premier Beaty Szydło, zacznę od tradycyjnej uwagi: expose to wydarzenia bardziej ze świata polityki niż ekonomii. To bardziej rytuał i show dla mediów i wyborców niż prezentacja faktów. Komentatorzy ekonomiczni wyłapują opinie i deklaracje ze swojego obszaru. Expose niemal zawsze są dość ogólne i dzisiejsze expose niczym się pod tym względem nie różniło od wcześniejszych. Być może nawet zaniżyło średnią. Szczerze mówiąc to politycy PiS (w tym B.Szydło) więcej ostatnio mówili w wywiadach niż premier Szydło w expose.

Poniżej hasłowo odniosę się do informacji, które zawierały jakiekolwiek liczby lub były oczekiwane przez komentatorów, w tym i przeze mnie. Wiele deklaracji ekonomicznych było na tak dużym poziomie ogólności i oczywistości, ze trudno się do nich odnieść lub zaprzeczyć. No bo czyż hasło wspierania innowacyjności w gospodarce wzbudza czyjkolwiek sprzeciw? No nie. Niestety nic konkretnego w tym zakresie w expose nie znajduję.

B.Szydło deklaruje, że musimy się wyrwać z pułapki średniego wzrostu. To niezwykle intrygujące stwierdzenie odnoszące się do najnowszego sporu makroekonomistów o to czy Polska może się rozwijać (w rozumieniu tempa PKB) samodzielnie w tempie 5-6% PKB rocznie, tzn. bez „wspomagania” w postaci boomu gospodarczego w makroekonomicznym otoczeniu. Makroekonomisci mają niezwykle zróżnicowane recepty jak taki wzrost osiągnąć (od liberalnych po lewicowe). Niestety pani Szydło nie daje odpowiedzi na to pytanie. Expose skupia się – w ekonomicznej jego części –  na wzniosłych deklaracjach w zakresie wydatków i nakładów, a nie wyjaśnia w pełni zasad ich finansowania. Gdybym miał na siłę premier Szydło w jakąś szufladkę wcisnąć, to jest ona zwolennikiem lewicowej wersji wyrwania się z pułapki średniego wzrostu, przy silnym odcieniu populistycznym. A mówiąc po prostu: nie wiadomo ja się z tej pułapki (o ile jest to w ogóle pułapka) mamy wyrwać. Co najwyżej można to uznać za nieudaną próbę nawiązania do dyskusji makroekonomistów.

Jednym z głównych celów rządu jest „żeby jak największa liczba Polaków mogła korzystać z owoców rozwoju”. Mamy to osiągnąć przez: 1. 500 na dziecko, 2. Powrót do poprzedniego wieku emerytalnego, 3. Podniesienie kwoty wolnej od podatku do 8 tys. zł, 4. Bezpłatne leki po 75-tym roku życia, 5. Podniesieniu minimalnej stawki godzinowej do 12 zł za godzinę.

Biorąc pod uwagę, że nowy rząd chce poprawić dystrybucję tzw. dochodu  w kierunku zwiększenia transferu dla rodzin  z dziećmi i ludzi tzw. biednych, to pomysły PiS należy ocenić jako mało efektywne i nie do uniesienia dla finansów publicznych. Osoby potrzebujące wsparcia dostaną je o ile mają dzieci na utrzymaniu lub (skromna pomoc) powyżej 75 lat. Mnóstwo z tych pieniędzy trafi do osób które wsparcia nie potrzebują. A obniżenie wieku emerytalnego z konsumpcją owoców wzrostu nie ma nic wspólnego. Gorzej: przejście na emeryturą w wieku 60 (panie) czy 65 lat (panowie) to życia w większości za minimalną emeryturę. Pomysł z poziomem płacy minimalnej to w gruncie rzeczy tylko kontynuacja podnoszenia jej wysokości w ostatnich kilku latach.

Istnym kuriozum jest wyliczony bilion na inwestycje. B.Szydło zliczyła co się da by kwota była szokująca. Mamy tu nakłady na środki trwałe z rachunku PKB, środki na rachunkach przedsiębiorstw, środki unijne i potencjalne środki z operacji LTRO jakie miałby przeprowadzić nasz bank centralny (NBP). Otóż rząd ma marginalny wpływ na poziom inwestycji przeprowadzanych przez podmioty gospodarcze. Środki na rachunkach przedsiębiorstw są ich własnymi środkami utrzymywanymi dla celów płynności i szeregu innych. Pomysł z operacjami LTRO jest wątpliwy co do skuteczności i po prostu obecnie niepotrzebny. Zresztą Henryk Kowalczyk z PiS już po wyborach przyznał, że nie ma potrzeby uruchamiania tego typu programu w Polsce (ot, wyborcza ściema). Wyszła przy tym pewna sprzeczność. Jaki ma sens wpierw ograniczenia możliwości kredytowania przez banki wskutek kilku obciążeń (podatek bankowy, ratowanie SKOKów i program dla frankowiczów), by potem (równocześnie?) na siłę uruchamiać program LTRO? Żaden z polityków PiS nie chce na takie pytanie odpowiadać. A wracając do głównej myśli: rząd wymienia jak swoje środki które tak czy tak są stale w użyciu,  w większości są poza zasięgiem polityków (na szczęście) lub ich wydatkowanie zostało już zaplanowane. Żadna z wymienionych pozycji nie jest niczym nowym i nie jest wykreowana przez nowy rząd. To takie chwalenie się cudzymi pieniędzmi.

Z ciekawostek jakie się pojawiły w expose jest zapowiedź zmiany zasad finansowania służby zdrowia. Z obecnego wydzielonego funduszu (NFZ) mamy przejść na finansowanie budżetowe. Budzi to społeczne nadzieje, no bo jak z budżetu to – zdawałoby się –  bez ograniczeń. Niestety, politycy PiS nie rozwijają tej myśli czy finansowanie budżetowe oznacza pojawienie się deficytu, czyli pokrywania wydatków na służbę zdrowia z innych budżetowych wpływów. Pani premier w expose też ten temat ominęła.

Stałą słabością wszelkich expose, a tego wyjątkowo, jest brak wskazanie finansowania zadeklarowanych wydatków z zakresu polityki społecznej. Pomysł 500 zł na dziecko i podniesienie kwoty wolnej to już kwota rzędu 30 mld zł rocznie. Dodatkowo dojdą skutki obniżenia wieku emerytalnego. Ostatecznie pani premier z tytułu już tylko tych decyzji wykreowała sobie ok. 2% / PKB (o ile nie więcej pod koniec kadencji) dodatkowego deficytu finansów publicznych. Wiemy jedynie że maks, 25% z tych wydatków pokryją podatki: bankowy i od marketów. Do tego zwiększona dywidenda od państwowych firm i minimalnie zwiększony deficyt budżetowy. Niech stracę, mamy wobec tego 30% pokrycia planowanych wydatków. Reszta to efekt większej skuteczności ściągania podatków. Czyli kwota opierająca się tylko na deklaracjach i wierze. B.Szydło wolała tych kwot nie podawać nawet w przybliżeniu. Z deklaracji polityków PiS wiemy, że nie ma mowy o przekroczeniu dopuszczalnego przez UE deficytu finansów publicznych na poziomie 3% (uff, na szczęście, chociaż niedawno padały pomysły na zmianę tzw. reguły wydatkowej). A trzeba pamiętać, że w expose jest więcej obietnic za którymi kryją się wydatki. Ja wymieniłem tylko największe. Inaczej mówiąc, pani Szydło raczej nie zmniejszy deficytu finansów publicznych, co jest naszą chorobą od lat. Zresztą, z expose pani premier nie wynikało aby był to dla niej priorytet. A szkoda.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Nie no, oczom nie wierzę! Człowiek z kapitalistycznego banku w rządzie PiS?!

Szok, prawda? Mateusz Morawiecki, jeszcze przed chwilą szef jednego z czołowych polskich banków z przewagą kapitału zagranicznego został mianowany ministrem z funkcją wicepremiera w rządzie Beaty Szydło.

Do tej pory, w medialnym przekazie PiS, sektor bankowy to samo zło, siedlisko zarazy i kapitalistycznego zepsucia. Sektor bankowy jest ZŁY wg PiS, bo dominuje w nim kapitał zagraniczny. Jest zły, bo wypłaca zagranicznym kapitalistom dywidendę. I jest zły bo podobno zaniża płacone w Polsce podatki i niechętnie finansuje polskie firmy.  Wydawałoby się więc, że nikt z polskich szefów banków z kapitałem zagranicznym nie ma szans u polityków PiS, no bo w końcu przykładali rękę do ZŁA. Ale jak widać, są zasady i są zdumiewające wyjątki. To są wyjątki domagające się komentarza przez obydwie strony. PiS i M.Morawieckiego.

Teraz okazuje się, że banki z kapitałem zagranicznym są złe, ale ich prezesi niekoniecznie. Nikt M.Morawieckiego do prezesowania nie zmuszał, co oznaczał ze –  z punktu widzenia PiS – sam i na ochotnika zgłosił się do czynienia ZŁA polskiej gospodarce oraz wysługiwania się zagranicznemu kapitałowi. Ach, co tam wysługiwania. Sam przedstawiał plany rozwojowy przed głównym akcjonariuszem, które w perspektywie miały dać głównemu inwestorowi satysfakcjonującą stopę zwrotu z inwestycji. Politycy PiS przymknęli też oko na to, iż M.Morawiecki wchodził w skład doradców ekonomicznych przy premierze Tusku.

Wg nomenklatury Krzysztofa Rybińskiego, M.Morawiecki to w zasadzie prawa ręką międzynarodowej kapitalistycznej banksterki. Ciekaw jestem jak M.Morawiecki ocenia politykę straszenia bankami Polaków przez PiS. Przyzna rację tym strachom, zaprzeczy, czy – wzorem polityków PiS – uda że nie słyszy lub nie zrozumiał pytania.

Oj, politycy PiS mają chyba wiele do wyjaśnienia opinii publicznej.

Oczywiście osoba M.Morawieckiego w gronie ministerialnym nadmiernym zaskoczeniem być nie może.  M.Morawiecki miał już przygodę z polityką – wg doniesień medialnych – w barwach AWS. Znany tez jest z głoszenia ekonomicznych postulatów o zabarwieniu patriotycznym itp. co w kręgach prawicowych jest bardzo lubiane.

…kilka lat temu zdarzyło mi się komentować wypowiedzi obecnego ministra.

http://opinieekonomiczne.blox.pl/2009/04/Prezes-BZ-WBK-moglby-nas-traktowac-troche.html

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Podatek od marketów? Nazywajmy rzeczy po imieniu.

Jestem zwolennikiem tego,  by – o ile to możliwe – nazywać rzeczy po imieniu.  Tzw. podatek od marketów wg pomysłu PiS ma dać nawet 3,5 mld zł rocznie.  Suma nie do pogardzenia dla ugrupowania, które sporo naobiecywało wyborcom. 500 zł na dziecko, powrót do poprzedniego wieku emerytalnego, podniesienie kwoty wolnej od podatku (to ostatnie wymuszone już przez TK) itd..

Podatek od marketów (posługuje się nazwą medialną pomysłu) jest przedstawiany jako forma kary finansowej dla sieci wielkopowierzchniowych za którymi stoi kapitał zagraniczny. Pomysłodawcy przyjęli powierzchnię, po przekroczeniu której (w uproszczeniu) płaci się podatek. To 250 m-kw. Wg pomysłodawców międzynarodowe sieci handlowe zaniżają jak się da podatek CIT. Niestety z opinii polityków PiS trudno wywnioskować czy zagraniczne sieci handlowe oszukują w Polsce na potęgę czy po prostu korzystają z możliwości dostępnych dla wszystkich podatników. Na dodatek podawany przez PiS podatek CIT płacony przez sieci jest wyraźnie niższy niż wskazują dane MF.

W dalszej części tekstu pozwolę sobie na kilka refleksji, które w efekcie dają nieco inne spojrzenie na inicjatywę polityków PiS. Zadeklaruje też od razu, że nie mam jakiegoś nad wyraz emocjonalnego stosunku do zagranicznych sieci handlowych. Po prostu są i korzystanie z nich jest wygodne w życiu codziennym. I tyle.

Działalność handlowa jest w Polsce poddana niezwykle silnej konkurencji przez co wynik netto na sprzedaży bez względu na koniunkturę jest niski.  Im większa firma, tym bardziej może sobie pozwolić na funkcjonowanie na niższych marżach. Wypracowany wynik i tak może być satysfakcjonujący, ponieważ działa tu efekt skali. Oczywiście transfer zysku, oprócz dywidend itp., może być dokonywany z wykorzystaniem i innych metod. Licencje, wykorzystywane programy komputerowe itd. Tylko że są to metody dozwolone przez prawo. Służby skarbowe poddają kontroli czy podatnik nie wykorzystuje tych furtek w sposób na i skalę nieuzasadnioną. Nie ma co ukrywać, że wymaga to dokładnych badań i doświadczeń tychże służb. Ponadto zanim się oskarży kogoś o malwersacje, to proponuję się dokształcić i zrozumieć jak działa firma handlowa, jak rozlicza się koszty, inwestycje itd.

Politycy PiS, i inni zwolennicy opodatkowania  zagranicznych sieci handlowych,  o tym nie wspominają, ale sieci te były przedmiotem zainteresowania służb skarbowych. Niestety nie wykryto nic szczególnego i nie udało się udowodnić masowego wyprowadzania zysków. To m.in. dlatego politycy PiS nie powołują się na żadne badania czy opinie, a jedynie stale rzucają oskarżenia pod adresem sieci handlowych.  Ten proceder trwa już chyba z dziesięć lat. Politycy PiS nie pokazali mediom, ani rzetelnych wyników analiz, które potwierdzałyby to rzekomo masowe zjawisko, ani  nie apelują jakoś specjalnie o nasłanie fali kontroli skarbowych na sieci handlowe. Politycy PiS nie kojarzą mi się też z jakimś propagowanym publicznie sposobem zaradzeniu wyprowadzaniu zysków. No bo skoro zyski są ukradkiem wyprowadzane, to trzeba mieć na to dowody i pomysły jak temu zapobiec.

Wbrew pozorom, nie tylko sieci handlowe wykazują niskie wyniki netto lub czasami wcale. Wg wyników MF za 2014 r, w na 465 tys. podatników CIT, jedynie 165 tys. wykazało wynik netto (podmioty podlegające CIT i z przewagą kapitału zagraniczne to wśród nich garstka). Pozostałe podmioty wykazały stratę lub ich dochody były wolne od podatku. Inaczej mówiąc, sieci handlowe korzystają z tych samych możliwości obniżania płacenia podatków co krajowe podmioty. Jeżeli korzystają z przepisów w sposób nieuzasadniony lub oszukują, to jest to naruszenie prawa podlegające karze. Ale jeśli tak jest, to dlaczego od dziesięciu lat politycy PiS nie przedstawili wiarygodnych danych z ryzykiem rozstrzygnięcia sporu przed sądem? Tego nie wie nikt. Swoją drogą analiza wyników finansowych polskich firm handlujących artkułami codziennego użytku (w tym żywności) tez nie szokuje. Po prostu jest to bardzo trudny rynek i niezwykle konkurencyjny. O tym ostatnim przekonały się również zagraniczne sieci handlowe, z których część w ostatnich latach wycofała się z Polski.

Operowanie tylko CITem z medialnej dyskusji wywołuje wrażenie, ze z sieci handlowych nie ma żadnego pożytku. Niezupełnie. A VAT? Dlaczego politycy nie prezentują pełnego zestawienia podatków dostarczanych do budżetu, a ograniczają się tylko do CIT?

Na tzw. logikę nie pasuje do rzeczywistości sugestia, że jak kapitał zagranicznych to nie płaci podatków. Akurat sieci handlowe wiele tego podatku nie dostarczają do budżetu, ale sektor finansowy w ogromny udziałem ‘niedobrego’ kapitału zagranicznego wpłaca podatku CIT niewiele mniej niż  przemysł przetwórczy. Jak widać schemat propagowany przez PiS, że ‘zagraniczny’ to zaraz oszust, byłby trudny do obrony. To dlatego politycy PiS podają wydolność podatkową kapitału zagranicznego ograniczoną do omawianego sektora i jednego podatku.

Warto pamiętać, że sukces zagranicznych sieci handlowych (przez co rozumiem ich popularność wyrażoną frekwencją klientów) nie miałby miejsca gdyby nie ….Polacy. Ogromny wybór i niskie ceny ściągają tłumy obywateli, a w wśród nich są też wyborcy PiS.

Ciekawie wygląda też temat ‘ugodzenia’ podatkiem. Formalnie jest mowa oopodatkowaniu zagranicznych sieci. Jednak w tym przypadku ostrze uderzenia trafi w dużym stopniu w klientów i dostawców sieci wielkopowierzchniowych. Zaryzykują twierdzenie, że co najmniej połowę podatku ostatecznie zapłacą klienci i dostawcy dóbr i usług dla marketów. Markety są miejscem robienia zakupów (oczywiście tam gdzie są) również ludności uboższej, więc pomysł PIS trafia pośrednio w tą grupę ludzi i o oni częściowo złożą się na pomysł PiS walki z kapitałem zagranicznym.

Pomysł podatku od marketów uzasadniany jest przeciwdziałaniem ekspansji sieci zagranicznych. Tymczasem markety wielkopowierzchniowe natknęły się już na barierę rozwoju. Ciężar rozwoju przesuwa się m.in. na sklepy średnie (osiedlowe), gdzie jest pole do rozwoju dla polskiego kapitału.

Generalnie, biorąc powyższe pod uwagę, podatek zaproponowany przez PiS nie jest jakoś specjalnie wyrafinowany ani  nie będzie się cechował jakąś specjalną celnością ugodzenia i skutecznością w rozumieniu przeciwdziałaniu praktykom które PiS piętnuje. Nie będzie oto też żadna kara, bo sieci handlowe przeniosą znaczną część kosztów podatku na dostawców i klientów. Ponadto podatek może się tylko przyczynić do szybszej ekspansji sieci zagranicznych w sektorze sklepów poniżej 250 m kw. Sieci nadal będą miały przewagę w dystrybucji, marce i marketingu.

Podatek obrotowy jaki chcą wprowadzić politycy PiS pod pozorem walki z dominacją kapitału zagranicznego jest tak naprawdę mało wyrafinowaną formą podatku pośredniego ograniczonego sektorowo. Jest niczym innym jak banalną dodatkową formą szukania pieniędzy potrzebnych na finansowanie obietnic wyborczych, czy jak kto woli – działalność państwa i wypełnianie jego funkcji wobec obywateli. Niestety pośrednio podatek dotknie osoby o niskich dochodach. Przyświecające mu (podatkowi) szczytne hasła są raczej sposobem na ukrycie prawdziwego celu.

Z punktu widzenia finansów publicznych, podatek (tzn. wpływy jaki ma dać) nie jest specjalnie potrzebny. W średnim terminie nie ma poważniejszych zagrożeń dla finansów publicznych, no może poza realizacją wyborczych obietnic. Te 3,5 mld zł wydaje się być marną kwotą w porównaniu z luką podatkową która w opinii polityków PiS jest kopalnią łatwo dostępnej kasy.

Krótko mówiąc podatek od marketów uderza w tą część społeczeństwa i przedsiębiorców, którym walka z marketami miała zaimponować. Po prostu sami sfinansujemy skutki walki. A wystarczyłoby uczciwie powiedzieć, ze nowy rząd szuka dodatkowych wpływów na transfer społeczny i nie dorabiać do tego ideologii walki z zagranicznymi kapitalistami. Z tej perspektywy dość zabawnie wygląda jeszcze niedawna krytyka PiS rządu PO-PSL za podniesienie VAT i pozyskanie kilku mld zł w ten sposób. Czy ma rozumieć, że PiS szumnie zmniejszy VAT (powrót do stawki 22%) by po cichu podebrać kasę nowym podatkiem obrotowym?

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Dodaj komentarz

500 złoty na dziecko. Czyli jak się nie transferuje pieniędzy publicznych.

Pomysł PiS z 500 zł na dziecko, to kolejny przykład jak nie transferuje się publicznych pieniędzy. Nie mam nic przeciwko transferowaniu pieniędzy do rodzin gorzej uposażonych finansowo czy generalnie do ludzi o niskich wynagrodzenia czy wręcz braku środków do życia. Byleby pomoc była trafnie kierowana i miała pokrycie w budżetowych wpływach. Niestety specyfiką finansowych obietnic PiS w każdej kampanii wyborczej była i jest ich prostota i szczodrość oraz lekceważące podejście do finansów publicznych.

Do mediów przeniknęła garść informacji o słynnych już 500 zł na dziecko. Od pewnego czasu wiadomo, że nie na każde dziecko, co czasami w kampaniach wyborczych prezydenta i PiS umykało politykom tej partii. Po prostu czasami, dało się słyszeć „500 zł na dziecko…” i dalej zalegała cisza lub zmieniał się temat..

Pomysł PiS potwierdza, że politycy  do politycznej rywalizacji o elektorat angażują środki publiczne i bez skrupułów wydają je w sposób mało efektywny. Pomysł z 500 zł na dziecko, to idealny przykład. „Obiecaliśmy? I dajemy”, zdają się mówić politycy PiS rozdając nie swoje pieniądze. Pomysł PiS rodzi szereg pytań i wątpliwości.

Przedstawiciele PiS (w tym obecny prezydent), bardzo często mówili o biedzie w  Polsce, obejmującej szerokie kręgi społeczeństwa. Analiza polskiej biedy wskazuje, że dotyka ona osób w różnym wieku i sytuacji rodzinnej. PiS tymczasem ogromny transfer przekierowuje tylko na rodziny z dziećmi. Zaryzykuje twierdzenie, że ok. połowa biedniejszych Polaków nie zobaczy tych pieniędzy, bo albo nie ma dzieci, albo poszły „na swoje”, lub mają 18 i więcej lat (o warunku wieku poniżej). Przy tak potężnym transferze pieniędzy, wsparcie tylko części biednych jest zaskakujące i niezrozumiałe. Jednocześnie na drugie i kolejne dziecko (biedni dostaną też na pierwsze) po 500 z miesięcznie dostaną pozostali obywatele, czyli również tzw. bogaci i dobrze uposażeni. A to już jest moim zdaniem lekkomyślność.

Politycy PiS jakby nie zauważyli zmian jakie zaszły w uldze na dzieci w PiT. W końcu po kilku latach od ustanowienia tej ulgi odcięto możliwość korzystania jej tzw. bogatym (próg dochodowy) i pieniądze przekierowano na rodziny ze zbyt niskim dochodem (tzw. zasada złotówki za złotówkę). Politycy PiS najwyraźniej nie przerobili tej lekcji.

Pomoc ma dotyczyć dzieci maks. 17-letnich, co jest niezrozumiałym ograniczeniem wiekowym. Część przekazów medialnych inaczej formułuje ten warunek (że do ukończenia 17 lat trzeba złożyć wniosek).

Akcja 500 zł na dziecko nie jest niestety wkomponowana w inne regulacje i zasady przyznawania świadczeń, co mogłoby proces przyznawać uprościć i czynić tańszym. Przede wszystkim trzeba co roku zwrócić się o wsparcie, co może powodować iż część osób zapomni to zrobić. Jak rozumiem, może się to przyczynić to zmniejszenia kosztów dla budżetu. Jak w przypadku pomocy społecznej, trzeba udokumentować osiągane dochody. Nie jest jasne jak tak potężny zastrzyk pieniędzy dla niektórych rodzin odbije się na zasadach dotychczas kierowanej do rodzin biedniejszych pomocy.

Akcja 500 zł na dziecko przelewa potężne środki rodzicom  i daje w gotówce. Rodzice dostanę do ręki potężne środki praktycznie bez kontroli ich wykorzystania. Zapis o kontroli wykorzystania (czy środki nie są marnotrawione i wydawane niezgodnie z przeznaczeniem) jest ogólny i trudnoweryfikowalny, co czyni go iluzorycznym. Ustawa ma zawierać zapis o możliwości ograniczenia wypłacanych środków lub zamianie na wsparcie materialne.

Poziom kryterium dochodowego będzie podlegał ocenie po dwóch latach od wprowadzenia i ewentualnej zmianie decyzją rządu. I tu kusi zapytać polityków PiS dlaczego nie ma zapisu o zasadach waloryzacji w ustawie? W końcu wielokrotnie politycy PiS krytykowali rząd że niektóre parametry podatku PIT czy pomocy społecznej, są niezmieniane i korygowane doraźnie przez polityków w zależności od sytuacji budżetu. Czyżby zmienili poglądy?

Politycy PiS oceniają koszt roczny akcji nawet na 22 mld zł. dla porównania podam, że deficyt budżetowy na 2016 r. przewidziano na poziomie 46 mld (oczywiście bez ujęcia pomysłu PiS). Czym PiS sfinansuje akcje lub kosztem jakich wydatków, dokładnie nie wiadomo. Deklaracje zwiększenia ściągalność podatków w takiej skali trudno traktować poważnie.

Cóż…

Pomysł PiS to kosztowna akcja niebywale nieefektywnie kierowana i bez wkomponowania jej w obecne zasady wsparcia przez Państwo. Ogromny transfer pieniędzy niewiele pomaga polskiej biedzie. (zaletą jest wsparcie obszarów wiejskich). Beneficjenci mają dostać ogromne środki praktycznie bez kontroli ich wydatkowania. Wydawałoby się, że taka nonszalancja w kreowaniu publicznych transferów nie powinna się już zdarzać. A jednak….

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz