Prezydent o wejściu do strefy euro przed Zgromadzeniem Narodowym.

4 czerwca byliśmy świadkami ciekawego wydarzenia. W 25-tą rocznicę czerwcowych wyborów prezydent w swoim orędziu poruszył kilka tematów ekonomicznych. Ja chciałbym zwrócić uwagę na część dotyczącą wprowadzenia euro.

Prezydent w polskim systemie ustrojowym jest funkcją otoczoną wyjątkowym szacunkiem, ale dość symboliczną. Kreowanie i przeprowadzanie zmian – w tym makroekonomicznych – jest przede wszystkim w rękach władzy ustawodawczej i wykonawczej. Tym bardziej więc warto docenić, że prezydent zaproponował powrót do niełatwej dyskusji o wprowadzeniu euro. W obecnych warunkach politycznych, to godny szacunku akt – nie zawaham się powiedzieć – odwagi. Nawet obecna koalicja rządząca odłożyła  dyskusje o euro na lepsze czasy.

Warto zwrócić uwagę w jaki sposób prezydent poruszył ten temat. Prezydent, z szacunkiem dla wszystkich stron sporu o euro, proponuje powrót do dyskusji w średnim terminie. A dokładnie po wyborach w 2015. Wszystkie siły polityczne dostały więc czas na merytoryczne przygotowanie się do debaty. Unikanie narzucania dyskusji zbyt szybkiego tempa jest słusznym  posunięciem. Rozpoczęliśmy serię wyborczą w Polsce (przed nami wybory samorządowe, parlamentarne i prezydenckie), która nie służy rzetelnej dyskusji o euro.

Zaproponowanie powrotu do dyskusji za ponad rok nie wynika z jakiejś chłodnej kalkulacji politycznej. Moda na eurosceptycyzm w aktualnej debacie publicznej wśród ugrupowań prawicowych jest tak silna, że próba zmiany tego przed zakończeniem serii czekających nas wyborów, skazana jest na porażkę. Po zakończeniu wyborów i ustanowieniu nowej (lub tej samej) koalicji rządzącej, będzie można o euro podyskutować w spokojniejszej atmosferze i bardziej merytorycznie. Przejecie rządów przez koalicję prawicową z dominacją PiS zapewne nie pomoże dyskusji. I pewnie dlatego prezydent w orędziu położył nacisk na debatę merytoryczną a nie emocjonalną.

Prezydent zaproponował powrót do dyskusji o przyjęciu euro bynajmniej nie tylko z powodów ekonomicznych. Jak słusznie zauważył, wejście do strefy euro oznacza silniejszą integrację z Europą Zachodnią, a co za tym idzie, poprawę bezpieczeństwa w rozumieniu geopolitycznym. Użycie takiej argumentacji jest naturalne w obliczu kryzysu ukraińsko-rosyjskiego i ciekawym argumentem, który w dotychczasowych sporach o euro był lekceważony.

Sam głos prezydenta za euro nie jest jeszcze przesądzającym w polskiej debacie o rezygnacji ze złotego. Wydaje się jednak, że prezydent może przyczynić się w trakcie swojej kadencji do przełamanie negatywnego i pełnego podejrzeń postrzegania UE, strefy euro i samej waluty euro.

Przed zwolennikami euro jest kilka lat ciężkiej pracy by zmienić postrzeganie UE jako projektu politycznego oraz pokazać, że rezygnacja z własnej waluty nie oznacza utraty suwerenności czy katastrofy gospodarczej, czego zdaje się obawiać część społeczeństwa.

Łatwo nie będzie, ponieważ media i ugrupowania polityczne przeciwne (lub zdystansowane) do euro, nie uprawiają argumentacji merytorycznej. A trudno spierać się merytorycznie z kimś kto argumentom merytorycznym przeciwstawia straszenie utratą suwerenności i tożsamości narodowej. Trudno dyskutować ze środowiskami, które straszą wzrostem cen, jaki rzekomo wywołuje przyjęcie euro, mimo iż dostępnych jest szereg opracowań które temu przeczą.

Nikt oczywiście nie twierdzi, że integracje ze strefą euro to same zalety. Niewątpliwie jednak bilans jest pozytywny i moim zdaniem warto tek krok podjąć.

Pytaniem pozostaje czy przychylne euro słowa prezydenta są wydarzeniem jednorazowym czy też prezydent będzie konsekwentnie do tego tematu wracał do końca swojej kadencji. Prezydent ma szanse poprawić nastawienie Polaków do UE, strefy euro i samej waluty euro i zmusić oponentów do merytorycznej dyskusji.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

No w końcu inwestujemy. Wyniki PKB za I kw.

Tak jak napisałem w tytule, chciałoby się powiedzieć „no w końcu”, kiedy patrzy się na wynik nakładów inwestycyjnych brutto na środki trwałe w rachunku PKB. To zresztą nie jedyna miła wiadomość po analizie najnowszych danych. Ale po kolei.

PKB w I kw 20014 wzrósł o 3,4% w ujęciu rocznym. To dobry wynik potwierdzający pozytywne trendy w polskiej gospodarce. Do wzrostu PKB nadal istotnie przyczynił się wynik wymiany handlowej Polski ze światem. Nie ma co ukrywać, że eksporterom sprzyja złoty, ale to innowacyjność organizacyjna i techniczna polskich przedsiębiorców przede wszystkim przyczynia się do uzyskiwanych wyników. Wpływ dodatniego salda wymiany zagranicznej powoli się jednak zmniejsza, co widać również po ostatnich wynikach. To zresztą naturalne i nie powinno nikogo ani dziwić ani tym bardziej niepokoić.

Informacją, które sprawiła najwięcej radości są nakłady inwestycyjne. Nakłady wzrosły o prawie 11% rok ro roku, co pozwala wierzyć że władze przedsiębiorstw uwierzyły w trwałość wzrostu gospodarczego. Niestety przed nami daleka droga do poważniejszego rozpędzenia inwestycji. Na chwilę obecną roczna nakłady inwestycyjne do PKB to tylko 18,5%, co jest rezultatem raczej słabym jak na kraj, który chce doganiać państwa rozwinięte.

Dane PKB i na bieżąco publikowane dane makroekonomiczne, pozwalają dostrzec dwa kolejne czynniki, które w najbliższych kwartałach przejmą rolę czynników wiodących – razem z inwestycjami – w potrzymaniu koniunktury przynajmniej w przedziale 3%-4%. Pierwszy, to pozycja ‘przyrost rzeczowych środków obrotowych’. Przyspieszenie gospodarcze powoduje wyczyszczenie magazynów i konieczność ich uzupełnienie do stanów pozwalających w miarę spokojnie działać w warunkach większego zapotrzebowania rynkowego i własnej potrzeb produkcyjnych. Potrafi to dać kilkukwartałowy impuls dla wzrostu PKB, ale jego znaczenie z biegiem czasu osłabnie.

Drugim czynnikiem jest spożycie indywidualne. Formalnie w rachunku struktury czynników generujących przyrost jego udział (rachunek roczny, kroczący) skoczył w I kw 2014 z 35% na koniec 2013 do 41%. To wprawdzie sporo, ale daleko poniżej przeciętnego udziału spożycia indywidulanego w PKB w Polsce, czyli ok. 60%. W ujęciu dynamiki, spożycie wzrosło o 2,7%, co jest dość przyzwoitym wynikiem. Spadające bezrobocie i wzrost realnych wynagrodzeń, nie pozostawiają wątpliwości, że spożycie obok inwestycji stanie się czołowym czynnikiem wspierającym wzrost gospodarczy w średnim terminie.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Deflacja w Polsce?

Najnowszy wynik inflacji 0,3% yoy podkreślił jej spadkowy trend, co spowodowało przywołanie w mediach tematu  ‘deflacja’. O ile faktycznie w tym roku możemy zobaczyć przez kilka miesięcy (raczej w krótszym tego słowa znaczeniu) inflację poniże zera, to zagrożenia deflacją jako trwałym zjawiskiem nie widzę. Ekonomiści, którzy przywołali temat deflacji też się jej tak naprawdę nie boją.  Przywołanie terminu ‘deflacja’, jest formą edukacyjnej ciekawostki ze świata ekonomicznego.

Deflacja pozornie może być stanem pożądanym przez konsumentów. Po krótkiej radości z taniejących dóbr i usług, konsumenci zaczynają odczuwać negatywne konsekwencje deflacji dla gospodarki, a więc i dla nich samych. Deflacja uderza w firmy i finanse publiczne poprzez spadek dochodów. Spadek cen nie jest wywołany postępem technicznym czy krótkotrwałym efektem konkurencji, ale przede wszystkim – spadkiem popytu, czy – ujmując to inaczej – spadkiem podaży pieniądza. Deflacja może być potwierdzeniem zbliżającej się recesji i dodatkowo się do niej przyczyniać. Jeżeli trwa to zbyt długo, powstaje swego rodzaju błędne koło z czym bardzo trudno walczyć.

Zazwyczaj w przypadku deflacji standardowe narzędzia polityki pieniężnej są mało skuteczne, co czyni banki centralne bezradnymi  i wymusza podjęcie kroków niestandardowych lub ingerencje państwa dla pobudzenia popytu. Zazwyczaj jako przykłady trwałych deflacji podaje się lata kryzysu w USA w okresie międzywojennym w USA oraz deflację w Japonii na przełomie wieków (lata 1998-2003/4).

Brak znacznego i długotrwałego okresu wzrostu gospodarczego oraz niemałe bezrobocie w ostatnich latach przyczyniły  się do ostrożności w zakupach i niechęci do akceptacji wzrostów cen. Brak zapowiedzi ponadprzeciętnego wzrostu gospodarczego również studzi konsumpcyjny entuzjazm. Łagodna zima zmniejszyła ryzyko nieudanych zbiorów, co ograniczy możliwości wzrostu inflacja wskutek wzrostu cen żywności.

Rosnąć od dawna nie chcą też ceny w budownictwie i przemyśle. Krótkotrwałe dynamiczne ożywienie z początku obecnej dekady wywindowało nazbyt mocno ceny (w tym był i problem zbyt rozpędzonego budownictwa), co wywołało opór w ich akceptacji i odwrót. Od co najmniej kilkunastu miesięcy roczne wskaźniki cenowe (yoy) w budownictwie i przemyśle są ujemne. Proces ten wydaje się – w kontekście rozważań o deflacji – zanadto się wydłużać. Można by się więc zgodzić jedynie z takim stwierdzeniem, że w Polsce wystąpiły zjawiska uruchamiające proces deflacji i dające nam o niej pewne wyobrażenie. Gdyby opisane wyżej zjawiska miały jeszcze trwać kilka kwartałów, to faktycznie byłoby niewesoło.

Warto też przy okazji powiedzieć, że deflacja jako niebezpieczne zjawisko dla gospodarki, to ujemna dynamika inflacji przez wiele kwartałów. Tymczasem my doświadczymy w najlepszym przypadku kilka miesięcy ujemnej inflacji i proces ten nie wykroczy poza ten rok.

Od ubiegłego roku GUS publikuje dane, które potwierdzają że ujemna inflacja będzie u nas tylko krótkim epizodem. Powoli rośnie zatrudnienie i wynagrodzenie. W efekcie mamy wyraźny trend powolnej (ale systematycznej!) poprawy popytu wewnętrznego. Wskaźniki wzrostu dynamiki produkcji sprzedanej i budowlano-montażowej również nie pozostawiają wątpliwości, że koniunktura gospodarcza ulega poprawie. Spadkową dynamikę wytracają roczne wskaźniki cenowe dla przemysłu i budownictwa.

Nie ma więc powodów do obaw o trwałą deflację, ale ostatnie trzy-, cztery  lata mogą być ciekawym materiałem badawczym dla ekonomistów na opracowanie metody sygnałów ostrzegawczych dla polskiej gospodarki. Tym bardziej, że skutki recesyjne może nam już dać trwała niska inflacja na poziomie zbliżonym do zera.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Otagowano | Dodaj komentarz

Stopy, kurs i giełda z makroekonomicznego punktu widzenia.

Rynek, rynkiem, ale warto czasami sprawdzić jak wycena rynkowa prezentuje się na tle, szumnie mówiąc, fundamentalnej.

Złoty jest bliski obecnie stanowi równowagi w rozumienie jego wyceny. Generalnie od trzech lat złoty ma skłonność do niedowartościowania, ale obecnie jest ono bardzo małe. Według moich szacunków, złoty by zejść na poziom równowagi, powinien się wzmocnić (tzn. kurs obniżyć) o 3%-4%. W obecnych warunkach, dawałoby to kurs euro na poziomie prawie 4,05. Biorąc pod uwagę notowania z ostatnich kilkunastu miesięcy, wydaje się mało prawdopodobne by złoty w najbliższym czasie zszedł do tego poziomu.

Niewątpliwie utrzymywany od dawna poziom euro jest, biorąc pod uwagę wycenę, wygodny dla eksporterów. To tez przenosi się na wyniki PKB. Mimo prognozowanego wzrostu PKB w średnim terminie niewiele powyżej 3%, nie jest to wstanie zachęcić graczy rynkowych do rozpoczęcia trwałego procesu wzmacniania kursu złotego. Przyczyn jak zwykle jest wiele.

Jak na polskie warunki, prognoza 3% wzrostu PKB nie szokuje. To wynik atrakcyjny na tle innych krajów europejskich, ale wobec średniej z blisko 20 lat, to nadal jeden pkt. procentowy poniżej średniej (4,3%). Na dodatek długotrwałe prognozy wzrostu dla Europy są dość ostrożne. Tzn. wzrost ma być, ale bez osiągania historycznych rekordów.

Na obecną obecna wycenę złotego możne spojrzeć i z drugiej strony. Biorąc niepewność wejścia na trwałą ścieżkę silnego wzrostu gospodarczego Europy i kryzys ukraiński, to złoty zachowuje się niebywale spokojnie. Z tego punku widzenia kilkuprocentowe niedowartościowanie naszej waluty na pewno nie jest powodem do niepokoju, a być może wręcz przeciwnie. Wydaje się, ze w obecnej sytuacji makro- i geopolitycznej rynek nie będzie chciał wzmacniać złotego, aż do czasu poprawy perspektyw.

Rynek długu wydaje się rzetelnie oceniać perspektywy stóp procentowych w Polsce. Obecnie obligacje 2, 5 i 10 letnie są na poziomach odpowiednio:  2,9 %; 3,4%, 3,9%. Analiza krzywej wskazuje, że rynek, na przykład, w terminie do 5 lat nie spodziewa się podwyżki stopy referencyjnej więcej niż o 1  pkt. proc. w porównaniu ze stanem obecnym. Moim zdaniem odpowiada to przeciętnemu ryzyku skali wzrostu stóp, z jakim się możemy spotkać w ciągu najbliższych kilku lat. Wydaje się więc, ze prognoza wyznaczoną rentownościami obligacji, nie zawiera ryzyka większego wzrostu stopy referencyjnej. Niewątpliwie brak obaw co do poważniejszego wzrostu stopy referencyjnej w średnim terminie opiera się na sytuacji obecnej i prawdopodobieństwie jej zmian.  Z obecnej perspektywy nie widać poważniejszych zagrożeń ze strony inflacji. Potwierdza to komunikat RPP, wskazujący że stabilizacja stopy referencyjnej na obecnym poziomie, może potrwać kilka kwartałów. Podsumowując: w najbliższych dniach/tygodniach będziemy świadkami zakończenia spadku rentowności krajowych obligacji (maks. jeszcze o 10-15 pkt. baz.).

I na zakończenie giełda. Moim zdaniem, wycena (rozumiana przez poziom WIG-u) akcji jest na właściwym poziomie. Właśnie zakończyła się korekta jesiennego przewartościowania akcji. Przypomnę, że jesienią wg moich szacunków przewartościowanie polskich akcji (mierzonych WIGiem) wyniosło na ok. 10%. Mieliśmy wtedy do czynienia z małym falstartem, z czego rynek wycofywał się przez kilka miesięcy.

W chwili obecnej rynek poprawnie dyskontuje informacje o gospodarczych perspektywach naszej gospodarki. Nie ma powodów do poważniejszych redukcji portfela akcji,  ale i nie jest to moment na masowe zakupy czego popadnie.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

WGI, Finroyal, Amber Gold… Dziwne przygody pana profesora.


Przeglądam sobie dziennik ‘Rzeczpospolita’ i trafiam na historię starszego małżeństwa, które traci oszczędności życia powierzając pieniądze nierzetelnym firmom. („Oszukali nas. Gdzie jest państwo?”, Rzeczpospolita z dnia 2014-05-03; ). Temat odnotowało wiele innych mediów, w tym i telewizje. Historia z kilku powodów niesamowita, stąd i warta pochylenia nad nią głowy. Pozwolę sobie więc na zaprezentowanie własnej opinii, co można potraktować jako uzupełnienie do wspomnianego artykułu, ponieważ wprowadza on czytelnika w błąd i świadomie unika się w nim niektórych pytań i ocen.

Tradycyjnie zapraszam do lektury artykułu do którego się odnoszę: http://www.rp.pl/artykul/1106577.html

 W dużym skrócie artykuł jest o małżeństwie emerytów, które w ciągu kilku lat straciło sporo ponad 300 tys. złotych. To podobno oszczędności życia. Małżeństwo  powierza  niemal 70 tys. złotych Warszawskiej Grupie Inwestycyjnej. Dla tych co nie pamiętają, to taki Amber Gold sprzed lat. A dokładnie z 2005. Wielki skandal finansowy opisywany przez finansową prasę. Na szczęście, małżeństwu emerytów udaje się z biegiem czasu odzyskać prawie połowę pieniędzy. Pechowe małżeństwo może więc mówić o wielkim szczęściu. Kolejna firma jakiej zaufali to …. Finroyal. W kilku transzach zainwestowali w produkty oferowane przez wspomnianą firmę, ponad 200 tys. zł. Firma upadła i po pieniądzach ani śladu. Starsi państwo nie zrażali się jednak do rynku i starali się pomnażać to co im pozostało, czyli 110 tys. zł. Zaufali tym razem firmie (proszę się trzymać mocno fotela!) Amber Gold. Teraz, jak rzesza innych klientów Amber Gold, czekają na odzyskanie choć skromnej części pieniędzy.

 Dramatyzmu dodaje fakt, że – jak wspomniałem – małżeństwo traci całe oszczędności życia i obecnie „Pana profesora nie stać na to, by za 10 tys. zł kupić aparat słuchowy na pogłębiającą się głuchotę, która utrudnia mu normalne funkcjonowanie…”, dowiadujemy się z artykułu. Poszkodowanym zaś jest „profesor zwyczajny Polskiej Akademii Nauk, inżynier ds. lotnictwa i kosmonautyki, autor encyklopedii, pułkownik Wojska Polskiego, odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi, inwalida I grupy (niezdolny do samodzielnej egzystencji jak podkreśla w pismach) i przewodniczący Zarządu Karaimskiego Związku Religijnego w RP. Ale też 88-letni obywatel, który stracił wraz z żoną dorobek niemal całego życia”. 

Pan profesor się nie poddaje i walczy o pieniądze. Wysyła zażalenia i prośby o pomoc oraz interwencje do najwyższych urzędników państwowych, w tym i do prezydenta. W słowach poszkodowanego, dużo jest żalu i pretensji do państwa, które w jego opinii stać przecież powinno na straży bezpieczeństwa obywateli. I to państwo właśnie obwinia pan profesor za swoje straty. Uzasadnia to obowiązującym porządkiem prawnym, który nie pozwala przecież na oszukiwanie obywateli, a nierzetelnych przedsiębiorców nakazuje usuwać z życia gospodarczego.

I tyle wiemy z artykułu.

Ale znacznie ciekawsze jest to czego nie wiemy i o co autorka artykułu pytać nie chciała. Daleki jestem od twierdzenie, że państwo jest w przypadku małżeństwa emerytów niewinne. Ale problemem nie jest tu państwo i działające w jego imieniu instytucje, a samo małżeństwo emerytów. Trudno doprawdy uwierzyć w jakiś niesamowity zbieg okoliczności. Jak to się stało, że małżeństwo emerytów za każdym razem lokowało pieniądze w przedsięwzięciach, które okazywały się czołowymi przekrętami dekady czy dwudziestolecia? Zbieg okoliczności, przypadek? Trudno w to uwierzyć. Rozumiem, że ktoś ma pecha i popełnia błędny. To dotyczy każdego z nas.  W tym jednak przypadku mieliśmy już chyba do czynienia z prowokowaniem nieszczęścia.

1.     Jak pan profesor trafiał na oferty trzech wymienionych wyżej firm? Finroyal raczej się nie reklamował masowo w głównych mediach. WGI zaś opierał się na pewnej elitarności. Po doświadczeniach z dwoma wcześniejszymi firmami, firmy typu Amber Gold pan profesor powinien już odruchowo omijać z daleko. Na ostrzeżenia dot. Amber Gold można było trafić w internecie od dawna. Postawione na tym punkcie pytanie intryguje mnie najbardziej.

2.     Jest niesamowite i niezrozumiałe, że małżeństwo emerytów w ogóle nie zauważało ofert bezpiecznych (że tak to nazwę) firm. Media, od kolorowych magazynów dla pań, przez sensacyjne dzienniki, po poważną prasę, były i są pełne są reklam, poradników itd. w których w kółko wymieniane były przede wszystkim banki, TFI, firmy ubezpieczeniowe, obligacje skarbu państwa czy biura maklerskie. Bez większego wysiłku, pan profesor mógł zgłosić się do jednej z takich firm, dostać status VIP i pełną paletą ofert pod nadzorem KNF czy innych instytucji. Stopa zwrotu jaka była i jest możliwa do osiągniecia wcale nie ustępowała naciąganym ofertom Finroyal czy Amber Gold. Małżeństwo emerytów dziwnym trafem za każdym razem jednak trafiało na oszustów.

3.     Zaskakuje zupełne lekceważenie elementarnych prawideł inwestowania (dywersyfikacja itd.). Wskazane wyżej media od lat trąbią o bezpieczeństwie i odpowiedzialności w oszczędzaniu czy inwestowaniu. Z opisu przypadków małżeństwa emerytów wynika, że nie wyciągali oni dosłownie żadnych wniosków z własnych porażek i byli wręcz impregnowani na informacje medialne. Z opisu zawartego w artykule wynika, że para emerytów w ogóle nie zostawiła sobie płynnej rezerwy na bieżące wydatki (w tym i na wymieniony aparat słuchowy). Wymienione w tytule trzy firmy nie oferowały krótkoterminowych produktów oszczędnościowych, a raczej produkty o charakterze inwestycyjnym.

Nie ma sensu szukać winnego w państwie i kreować parę emerytów na ofiary tegoż państwa. Państwo nie jest w stanie i nawet nie powinno przeszkadzać ludziom, którzy mają skłonność do ryzyka i świadomie ryzykują oszczędności życia w nadziei uzyskania ponad przeciętnej stopy zwrotu. Historia pary emerytów wskazuje, że z uporem poszukiwali „nietypowych” ofert inwestycyjnych odrzucając szeroką paletę usług dostępną po prostu w każdym okienku bankowym czy innym, nawet w najmniejszym mieście.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Obniżenie kosztów pracy? Sorry, nie da rady i przestańmy już o tym dyskutować.

W minionych dniach przy okazji dyskusji o poziomie zatrudnienia itd., ponownie przeszła przez Polskę fala opinii m.in. o konieczności obniżenia kosztów wynagrodzeń. Tradycyjnie nie brakowało opinii: należy zmniejszyć nakładane na pracę podatki i inne obciążenia. Równie tradycyjnie, autorzy tych opinii, nie mieli ochoty podać o ile mamy te obciążenia ciąć. Podejrzewam, że nieprzypadkowo co postaram się dalej wykazać.

Dyskusja o zmniejszeniu obciążeń pracy o charakterze podatkowo-składkowym po prostu nie ma sensu i doprawdy nie rozumiem dlaczego ponawiamy ją jak mantrę. Swoją drogą, zawsze mnie zastanawiało czy medialni krytycy podstawowych podatkowo-składkowych obciążeń, krytykują je bo wierzą, że da się je obniżyć czy po to by pojawić się w mediach ze swoimi „dyżurnymi” opiniami.

Przy okazji tego wpisu zamieszczam wyliczenie pełnych kosztów dla pracodawcy jakie przypisane są do wynagrodzenia netto, czyli tego co pracownik dostaje do ręki. Trzeba przypomnieć, że to co my znamy jako wynagrodzenie brutto, nie obejmuje wszystkich kosztów pracodawcy jakie ponosi przy okazji naszego zatrudniania. Stąd w tabeli znalazło się robocze określenie: wynagrodzenie „brutto” brutto. Czyli takie pełne (i uczciwe!) określenie kosztów pracodawcy.

Jako wynagrodzenie przykładowe przyjąłem 2,6 tys. zł, co jest wartością zbliżoną do mediany rozkładu wynagrodzeń. Nazwijmy tą wartość wynagrodzeniem brutto przeciętnego Polaka „na etacie”. Dzięki temu przykład jest bardziej realny. Dodatkowo przykład mówi o wynagrodzeniu daleko mniejszym niż średnia krajowa, co pozwala przyjąć że mamy do czynienia z wynagrodzeniem przeciętnego Polaka, który z trudem wiąże konie z końcem, starając sobie przy tym zapewnić elementarne rozrywki (urlop, incydentalne wizyty w restauracji, kino itd.) oraz dostęp do chociaż podstawowych zdobyczy techniki (np. sprzęt RTV).

Wystarczy spojrzeć na strukturę kosztów przypisanych do wynagrodzenia netto i przypomnieć sobie jakim makro-wielkościom odpowiadają one w naszych finansach publicznych, by zrozumieć że pola do obniżek nie ma. Jak bym powiedział inaczej: starajmy się raczej o to, by koszty zatrudnienia nie rosły.

Największy koszt to składki emerytalne. Trudno mówić o ich obniżeniu skoro tenże przykładowy Polak już przy obecnych składkach będzie miał bynajmniej nie szokującą emeryturę. Pojawiają się w mediach pomysły o emeryturze minimalnej, co miałyby przełożyć się na nieco niższe składki ale i makabrycznie małą emeryturę. Nie wiem czy ma sens ciągnąć ten wątek, ponieważ autorzy tych pomysłów nie podają szczegółów swoich założeń. Jednym z mankamentów tych pomysłów jest mniejszy pobór składek prze ZUS, co powiększy deficyt funduszu ubezpieczeń i i tak ostatecznie spowoduje sięgnięcie po środki na pokrycie deficytu w postaci innej daniny (podatki).

Pozostałe najważniejsze pozycje to składki o charakterze zdrowotnym i rentowe. Składki rentowe przejściowo obniżono (rząd PiS) wbrew ostrzeżeniom niektórych ekonomistów. Kolejny rząd musiał się z tego wycofać w obliczu deficytu funduszu (wzrost składki pracodawcy z 4,5% do 6,5% w styczniu 2012 r.) Wielkich oszczędności pracodawca i tak z tego nie miał. Medialnie obniżenie składki sprzedawano to jako wielki sukces, ale w naszym (załączonym) przypadku wynagrodzenie brutto-brutto byłoby mniejsze raptem o kwotę rzędy 50 zł czyli nieco ponad 1,5% pełnych kosztów zatrudnienia pracownika.

W przypadku składek zdrowotnych nawet nie sugeruje ich obniżenia, bo oczekiwania społeczne i faktyczne zapotrzebowanie na dodatkowe środki finansowe zgłaszane przez służbę zdrowia wskazują dokładnie odwrotny ruch. A przypomnę tylko, że przed kilku laty był pomysł by składkę zdrowotną systematycznie podnosić do 12%!

Jest jeszcze podatek CIT. Udział podatków dochodowych w dochodach ogółem sektora publicznego nie jest specjalnie duży, stąd tu też nie widzę jakiejś rezerwy. Ponadto podatek zasila budżety jednostek samorządowych i państwa, a jak wiemy mamy wciąż niemały deficyt budżetowy i finansów publicznych (zgodnie z unijnymi regulacjami musimy zejść z tym ostatnim poniżej 3% PKB).

W ten sposób przeszliśmy przez 37% z 39,3% kosztów jakie wskazałem w wyliczeniach. Z pozostałych kosztów można wymienić fundusz pracy, wokół którego co roku wybuchają spory z powodu przejściowych nadwyżek. Z funduszu pokrywamy zasiłki i koszty walki z bezrobociem, stąd być może można go w pewnym stopniu zmniejszyć, ale nie zlikwidować.

Pozostają też inne koszty jak fundusz socjalny czy obciążenie z tytułu nieosiągnięcia odpowiedniego pułapu zatrudnienia osób niepełnosprawnych. W średniej formie daje to nawet 150-200 zł dodatkowych kosztów miesięcznie. W moim przykładzie nie brałem ich pod uwagę, przyjmując że mam do czynienia z pracownikiem małej firmy. Możemy mówić tez o szeregu innych kosztów jak obligatoryjna odzież robocza, szkolenia, bhp/warunki stanowiska pracy, napoje itd. W niektórych wypadkach może i jest to kilkaset złotych na osobę miesięcznie. Trudno to jednak analizować, ponieważ brak precyzyjnych danych na ten temat, a po drugie krytycy kosztów pracy rzadko się na nie powołują.

Generalnie więc możliwość manewru jest żadna lub mocno ograniczona, czyli mało istotna dla pracodawcy. Jak już kiedyś pisałem, udział redystrybucji finansów publicznych do PKB nie jest w Polsce duży, więc ewentualne cięcia składek czy podatków i tak zakończą się redystrybucją z innych funduszy czy podatków, tych funduszy które zasilane są z naszych składek i podatków.

Można pomyśleć o powolnym przejściu na podatki pośrednie i zasilaniu z tego źródła ZUS czy NFZ. Ale….ale my to już robimy podnosząc podstawową stawkę VAT na 23% oraz akcyzę na niektóre wyroby itd. Te działania spotkały się z potężną krytyką rządu prze opinię publiczną i oczekiwaniem powrotu stawki VAT do 22%.

Pozostają mityczne oszczędności typu emerytury górnicze, płace urzędników itd. Nie jesteśmy jednak (co warto stale przypominać) krajem o nazbyt wysokich wydatkach publicznych, więc ewentualne oszczędności i tak w większości byłyby wydane na infrastrukturę, armię, politykę rodzinną itd. Jak wszyscy wiemy oczekiwanie i ambicje Polaków są znaczne.

Jedyne co można robić, to m.in. stosować bodźce typu dofinansowanie składek młodym pracownikom, rezygnacja z składek emerytalnych dla początkujących przedsiębiorców i tym podobne punktowe wsparcie, często na koszt podatnika.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Otagowano , | Dodaj komentarz

Olimpiada zimowa jako forma mobilizowania i organizowania funduszy na rozwój.

Znamy wiele sposobów finansowania rozwoju i inwestycji. Może to być kredyt, leasing, partnerstwo publiczno-prawne, emisja papierów wartościowych, znalezienie inwestora instytucjonalnego i szereg innych. Po zapoznaniu się z pomysłem organizowania olimpiady zimowej w Małopolsce, do listy pozyskiwania funduszy na rozwój, dodałbym sposób „na olimpiadę”. Może to też być metoda „na mistrzostwa” itd., w zależności od tego o jakiej rangi imprezę sportową chodzi.

Gdybym był pewny, że organizacja każdej światowej rangi międzynarodowej imprezy sportowej zapewnia dodatni wynik finansowy w końcowym rozrachunku, to nie mam nic przeciwko olimpiadzie w Krakowie i Zakopanem. Pod dodatkowym warunkiem, że stopa zwrotu – jakkolwiek byśmy ją definiowali – z organizacji olimpiady, przewyższałaby inne kierunki inwestycji w kraju. Ponadto warto się zastanowić czy skupienie takich środków akurat w Małopolsce jest zasadne wobec zapóźnienia innych regionów Polski.

Być może jestem człowiekiem małej wiary lub wychodzi ze mnie stetryczały ekonomista, który pyta o efekty finansowe inwestycji. I tu napotykamy pierwszy problem. W zestawienie bilansu kosztów i korzyści z „dumą narodową” i rzekomą promocją kraju oraz regionu w wyniku  przeprowadzenia olimpiady, to właśnie „duma” na ogół wygrywa. Pomysł olimpiady ma wsparcie władz krajowych i w istotnym stopniu regionalnych.

Mam co najmniej wątpliwości czy międzynarodowa promocja w postaci organizowania zimowej olimpiady aż tak bardzo przekłada się na wybór naszego kraju jako celu wycieczek i wypoczynku. Kraków świetnie sobie radził i radzi ze swoją promocją, czy wiec olimpiada jest potrzebna? I tak powoli docieramy do sedna mojego wpisu. Otóż Kraków akurat niewiele tu ryzykuje, a bardzo dużo zyskuje. Stąd popularność pomysłu w Małopolsce.

Po zapoznaniu się z szeregiem wywiadów osób promujących zimową olimpiadę (a w szczególności z prezydentem Krakowa) i planowanymi inwestycjami, dochodzi się do wniosku że organizacja olimpiady zimowej to w zasadzie nic innego jak zapewnienie sobie finansowego i politycznego wsparcia rozwoju regionu. Plan finansowy (dostępny w internecie) obejmuje inwestycje w całym regionie. Od inwestycji ekologicznych i rozwój transportu szynowego w Krakowie (tramwaje), przez remonty i budowę dróg, po – oczywiście – obiekty sportowe. Finansowane to wszystko ma być z pieniędzy regionalnych, unijnych i władz centralnych. Trzeba zaznaczyć, że większość tych inwestycji  jest planowana do realizacji od dawna. W realizacji w pełnej (wymarzonej!) skali przeszkadzały: kryzysy i cięcia budżetowe, pzejściowe spowolnienia gospodarki, konkurencja innych projektów infrastrukturalnych, zmiany planów, spory  i – przede wszystkim – brak wystarczających środków u dawców kapitału (rząd, kolej, drogownictwo, samorządy itd.). Według planu do jakiego ja dotarłem, inwestycje szacowane są na 22 mld zł. Oczywiście wg szeregu innych opinii jest to wartość zaniżona i podaje się na przykład 30 mld zł.

Podporządkowanie skoku infrastrukturalnego metodzie „na olimpiadę” ma dla Krakowa i Małopolski szereg zalet. Władze regionalne oraz przede wszystkim rząd, kierują wszystkie siły i środki na przygotowanie olimpiady. By uniknąć międzynarodowego skandalu i pokazać na co nas stać, inwestycje podporządkowane olimpiadzie będą odporne na szereg ryzyk. Żaden kolejny rząd nie odważy się na wstrzymanie lub ograniczenie inwestycji by uniknąć kompromitacji, no bo przecież trzeba pokazać że mamy gest. Inwestycje „olimpijskie” będą odporne na polityczne decyzje wynikające ze zmiany priorytetów inwestycyjnych w kraju. Metoda „na olimpiadę” zabezpieczy inwestycje na ewentualne ryzyko braku środków w kasie państwowej. Jeżeli w skali kraju nakłady finansowe ulegną redukcji, to kosztem innych regionów, by realizacja inwestycji „olimpijskich” nie była zagrożona.

Po lekturze listy inwestycji można oczywiście powiedzieć, że te z grupy lokalnych komunikacyjnych i infrastrukturalnych są niezbędne. Ale takich inwestycji wynikających z faktycznych potrzeb jest w każdym regionie bez liku. Niestety środku zarówno krajowe jak i publiczne są ograniczone. Ponadto metoda „na olimpiadę” to forma wyciągnięcia z państwowo-unijnej puli na inwestycje i transportowo-sportowe projekty kilku mld zł extra. Pytanie tylko czy to jest fair wobec innych regionów które są bardziej niż małopolska infrastrukturalnie i turystycznie zapóźnione.

Metoda „na olimpiadę” jest też  przerzuceniem na wszystkich podatników kosztów promocji Krakowa i regionu jako celu wycieczek i miejsca zimowego wypoczynku. Kraków i cały region nic lub niewiele tu ryzykuje i nie musi tak jak obecnie szukać kompromisu pomiędzy kosztami i skutecznością promocji miasta i regionu.

Jednym z efektów rozwoju metodą „na olimpiadę” jest budowa lub remont istotnej części obiektów sportowych z kasy  państwowej lub z wykorzystaniem środków unijnych. Obiekty te mają być potem przez państwo w znacznym stopniu finansowane. W takim układzie, władze regionu czy konkretnej gminy nie muszą się zamartwiać pytaniem o sens budowy na przykład toru bobslejowego.

Nie mam nic do Krakowa. Byłem tam wielokrotnie i każdemu wizytę w Krakowie polecam. Rozumiem też punkt widzenia prezydenta Krakowa i jego dążenie do rozwoju miasta i regionu. Pytanie tylko czy Kraków ma problemy z promocją, bo wydaje mi się że nie.

Nie jestem zwolennikiem dyskutowania o kosztach i sensie organizowania olimpiady w oparciu o „narodową dumę” i promocję. Efekty takiej promocji są cokolwiek wątpliwe. Nikt nie kwestionuje konieczności rozwoju infrastrukturalnego, ale pozostaje pytanie dlaczego akurat Kraków i region miałyby być tu preferowane, bo niby najbardziej z regionów górskich nadaje się na organizację zimowych igrzysk? A może byłoby rozsądniej rozwijać infrastrukturę wypoczynkowo-rekreacyjną w Kotlinie Kłodzkiej? (byłem i też polecam).

Rozwój metodą „na olimpiadę” jest z punktu widzenia ogólnokrajowych potrzeb inwestycyjnych dość nietrafiony i obarczony ogromnym ryzykiem. Jest to preferowanie jednego regionu kosztem innych i marnowanie kilku mld zł, które mogą być ze społecznego punktu widzenia lepiej wykorzystane.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Ograniczenie ulgi z tyt. wspólnego rozliczenia PIT dla małżonków. Pomysł ministra finansów.

Chciałbym jeszcze na chwilę wrócić do swego rodzaju sondażowej myśli przedstawionej pod koniec marca przez ministra finansów Mateusza Szczurka. Minister podzielił się refleksją, że ulga z tytułu  wspólnego opodatkowania małżonków w gruncie rzeczy nie przyczynia się do większej dzietności małżeństw i m.in. z tego też powodu warto się zastanowić nad jej modyfikacją. Pozostawmy na boku dywagacje czy minister sondował opinię publiczną, dzielił się refleksjami czy też delikatnie sygnalizował plany rządu. Wg rzecznika ministerstwa, rząd ani tym bardziej minister, nie pracują obecnie nad zmianami w ulgach. Sądzę jednak, że minister nieprzypadkowo zrobił medialną wrzutkę. I dobrze, bo temat wart jest przemyślenia.

Propozycja modyfikacji ulgi małżeńskiej wywołała spory oddźwięk. Wystarczy wrzucić w  wyszukiwarkę internetową stosowne cytaty czy hasła, a można zobaczyć jak wiele mediów, ludzi , blogerów itd. komentowało tą propozycję. Niestety, praktycznie zawsze byli to obrońcy obecnego rozwiązania. Spotkał się więc minister z dość powszechną krytyką. W Polsce bardzo trudno się zmienia system podatkowy, a już szczególnie ulgi dające wymierne korzyści obywatelom, ponieważ niechętnie zgadzamy się na ich tracenie. Wprawdzie minister sugerował raczej przeniesienie ulgi na inne cele  związane z polityką rodzinną, to jednak wielu komentatorów było przekonanych, że minister po prostu szuka oszczędności.
Moim zdaniem co rok lub co kilka lat warto podyskutować nad uzasadnieniem ulg podatkowych. Podyskutujmy więc i o tej. Powodów dla których warto podyskutować jest co najmniej kilka. Jaki jest cel tej ulgi? Jest uzasadniona ekonomicznie, społecznie? No i na koniec: czy będzie nieszczęściem gdybyśmy tą  ulgę odebrali lub wykorzystali gdzie indziej.

Wbrew pozorom nie jest moim celem wyprowadzenie prostego wniosku, że jestem „za” ulgą lub „przeciw”. Powiedzmy, ze ten wpis ta raczej forma tzw. akademickiej dyskusji. Warto jednak ustawić ulgę małżeńską w hierarchii ważności zarówno z perspektywy społecznej jak i finansów państwa. Dyskusja o podatkach i finansach państwa jest w Polsce trudna, ponieważ jesteśmy narodem który wierzy że można jednocześnie być zwolennikiem obniżenia podatków i innych danin oraz być oczekwiać zwiększenia nakładów i ulg przez państwo. Mało kto widzi w tym sprzeczność.

Jako państwo musimy trzymać pod kontrolą wydatki sektora finansów publicznych by nie stworzyć nieefektywnego molocha uginającego się pod ciężarem rosnącej redystrybucji dochodu narodowego. My Polacy mamy też miękkie serca. Jesteśmy hojni i chętnie wskazujemy gdzie należy zwiększyć wydatki. Nie trzeba daleko szukać. Kryzys ukraiński zachęcił do apeli o wzrost nakładów na wojsko. Już tylko mała zmiana nakładów z obecnych 1,95% PKD na 2,1%, to o. 2,5 mld zł rocznie. Po proteście rodziców dzieci niepełnosprawnych wszyscy chcemy im pomóc i potwierdzamy że wynagrodzenie minimalne dla rodzica opiekującego się dzieckiem niepełnosprawnym to kpina (rodzice oczekują nawet średniej krajowej). Do tego dochodzi polityka prorodzinna i pomysły zwiększenia nakładów na służbę zdrowia. Trzy ostatnie pozycje to tak naprawdę, w zależności od wariantów, dodatkowe wydatki sięgające nawet „małych” kilkudziesięciu mld złotych. Jakby tego było mało, mamy  na głowie deficyt finansów publicznych. W tym wszystkim trzeba osadzić ulgę małżeńską. Jak rozumiem, po tym przydługim wstępie, sugestia ministra finansów o przeniesieniu ulgi na innych cel przestaje nas dziwić.

Wg pomysłu M.Szczurka, prawo do wspólnego rozliczenia miałyby stracić małżeństwa bezdzietne. A więc m.in. te które dzieci jeszcze nie mają (ludzie młodzi)  lub już ich nie mają na utrzymaniu (ludzie starsi). Małżeństw mamy w Polsce niemal 8,5 mln., z czego z dziećmi pomad 4 mln. Tzw. ulga małżeńska kosztowała budżet w ostatnich 4-5 latach ok. 3 mld zł rocznie. Po odebraniu ulgi małżeństwom bezdzietnym, państwo zyskałoby ok. 1,5 mld zł, które można przeznaczyć na większe wsparcie polityki prorodzinnej (jak sugeruje minister) lub na zmniejszenie deficytu finansów (jak sugerują złośliwi, którzy nie wierzą w deklaracje ministra). Sądzę jednak, że wobec ograniczeń w powiększenia wydatków państwa, minister po prostu zaproponował efektywniejsze wsparcie rodziny, kosztem mniej potrzebnej ulgi.

Ulgę małżeńską można krytykować i bronić. Zacznę od końca, czyli obrony. Ulga pomaga niwelować różnice w wynagrodzeniach pomiędzy mężczyznami a kobietami (to ostatnio nośne hasło, ale i nie pozbawione racji) oraz w wykształceniu czy sytuacji na rynku pracy. Ten ostatni argument może być ważny dla małżeństw w starszym wieku, ale i wtedy gdy jedno z małżonków decyduje się na pomoc rodzinie (np. opieka nad wnukami). Małżeństwo może „pod ulgę” świadomie podejmować decyzje dotyczące zarówno funkcjonowania małżeństwa jak i przygotowywania się do rodzicielskich obowiązków. Przykład: małżeństwo podejmuje decyzję, że jedno z małżonków poświęca się domowi lub innym zajęciom, podejmując niską płatną pracę niewymagającą poważniejszych umiejętności. Na ulgę można patrzeć jak na jeden z wielu bodźców do podjęcia wspólnego życia. Nie ma co ukrywać, że z wielu względów zarówno ludziom jak i państwu jest na rękę gdy ludzie żyją razem (pomoc, opieka itd.).

A za co ulgę można pokrytykować? Czy sam fakt zawarcia związku małżeńskiego jest wystarczającym powodem do ulgi? Wątpliwe by bodźcem do wspólnego życia była możliwość korzystania z ulgi, która z punktu widzenia kosztów życia (i łącznych wynagrodzeń) nie ma poważniejszego znaczenia dla danego związku (przynajmniej w większości przypadków). Na skali skuteczności ulg i innych bodźców, czyli wywoływania określonych skutków społecznych, ulga nie wydaje się być nadzwyczaj efektywne, żeby nie powiedzieć: „poniżej średniej”. Państwo „traci” , jak wyżej wspomniałem, ok. 1,5 mld zł na uldze dla par bezdzietnych. Jest to znaczna kwota, którą można przeznaczyć na politykę prorodzinną lub innych cel. Podobną kwotę wywalczyły niedawno protestujące matki dzieci niepełnosprawnych.

Jak sądzę, po powyższej lekturze można być nieźle skołowanym. I trochę o taki efekt też mi chodziło, ponieważ podejmowanie decyzji o charakterze społecznym wcale nie jest takie proste. Nie rezygnowałbym jednak pochopnie z tej ulgi i zostawił jako rezerwę do likwidacji lub ograniczenia na trudne (kryzysowe ?) czasy. Brakuje mi też dokładniejszych danych: kto z ulgi korzysta (struktura wynagrodzeń i wieku, itd.). Cześć z tych informacji może dostarczyć rząd, a resztę można pozyskać pewnie poprzez badania sondażowe. Można ograniczyć korzystanie z ulgi w oparciu o kryterium przychodów, wieku lub innych. Pytanie oczywiście czy miałoby to sens w porównaniu ze skomplikowaniem rozliczenia podatkowego. Nie będą też ukrywał, że wpierw wolę podyskutować o – przykładowo – ukróceniu przywilejów emerytalnych zanim weźmiemy się za ulgę małżeńską.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Zostać w OFE czy nie?

Od wczoraj możemy zawiadamiać ZUS o naszej decyzji w sprawie: oszczędzamy dalej w OFE czy nie. W mediach (a dokładniej w prasie) sporo artykułów i informacji przypominających o decyzji jaką mamy podjąć do końca lipca. Mam nadzieję, że z biegiem czasu również rząd się medialnie zaaktywizuje. Nie zwlekają z informacją za to towarzystwa emerytalne.  Moje OFE właśnie przesłało mi przy okazji zeznania za rok poprzedni również informację o zmianach zachodzących w tym roku. Uczciwie muszę powiedzieć, że materiał nie ma cech reklamy w powszechnym tego słowa rozumieniu, ale kilka zdań i grafika było dość sugestywnych. Rozbawiło mnie podkreślenie, że opłaty uległy obniżeniu do 1,75%. Brakowało tylko uwagi: „….. i dokonano tego decyzją administracyjną wbrew naszej woli”. Ale niech tam, nie będę się czepiał (przynajmniej na razie).

Podejrzewam, że podjęcie decyzji łatwe dla wielu Polaków nie będzie. Już bowiem za pośrednictwem mediów docierają do nas echa dawnego ideologicznego sporu o zmiany w OFE. Premier i kilku innych czołowych polityków koalicji rządzącej pytani przez dziennikarzy o osobiste decyzje ws. OFE, poinformowali o rezygnacji z OFE, ale niepotrzebnie pozwalając sobie przy tym na przemycanie negatywnych opinii o OFE. Z drugiej strony L.Balcewicz znowu publicznie wylewa kubły  pomyj pod adresem ZUS i repartycyjnego systemu emerytalnego, dopuszczając się przy tej okazji szeregu przekłamań i manipulacji.

Dla dużej części Polaków, kwota ewentualnej składki do OFE jest (ze względu na ich poziom wynagrodzenia) na tyle mała, że rozważanie o wyższości OFE nad ZUS nie ma większego sensu. Podobnie z osobami, które mają za sobą na przykład połowę okresu życia zawodowego. Wcale to jednak nie oznacza, żeby rezygnować z przelewanie części (2,92%) swoje składki do OFE. Liczy się każdy grosz.

Ilustracja pochodzi ze strony: http://emerytura.gov.pl/wybor-ofezus/podzial-skladki/

Alternatywą dla lokowania części składki na OFE jest subfundusz w ZUS. Dyskusja o tym co jest lepsze, sprowadza się tak naprawdę do porównania tych dwóch form lokowania, pod względem ryzyka oraz opłacalności. Przed przygotowaniem tego wpisu na blogu, przeprowadzałem szacunki ale ich prezentacja i tak opatrzona byłaby szeregiem „ale”, „pod warunkiem, że”, „przy założeniu, że”, „prawdopodobieństwo, że”.. itd. Bardzo (ale to bardzo, bardzo) wszystko to sprowadzając do wariantu uśrednionego, zaryzykuje twierdzenie że OFE powinno być nieco opłacalniejsze dla przyszłych emerytów. Subfundusz ZUS ma być waloryzowany o średnią z 5-letniego wzrost nominalnego PKB. I nie jest to wartość mała. Obecnie, pomimo niełatwych minionych kilku lat, będzie to ok. 5%. Powinniśmy jednak założyć, że takie tempo wzrostu PKB nie jest możliwe do utrzymania nieskończenie długo. Dynamika PKB krajów rozwiniętych, a takim pewnie się kiedyś staniemy, nie osiąga takiego poziomu (jedynie przejściowo). Dla przykładu, w przypadku Niemiec taki wskaźnik wyniesie obecnie 2%-2,5%. Należy też sobie uświadomić, że administracyjne ustalanie dowolnie wysokiej zasady waloryzacji subfunduszu w ZUS ma swoje wady. To my pokrywamy z naszych składek i podatków koszty waloryzacji. Wobec tego, liczyłbym się z tym że w przyszłości zasada waloryzacji subfunduszu może być zmieniona na nieco mniej korzystną ale i mniej kosztowną dla obywateli. Powyższe stopy waloryzacji nie zostały „urealnione” inflacją (!).

A co z lokowaniem w OFE? W średnim okresie w portfelach OFE z konieczności dominować będą akcje. Nie ma co ukrywać, że lokowanie na giełdzie długoterminowo powinno przynieść nieco więcej korzyści nić waloryzacja w subfunduszu ZUSowskim. Problem jednak jest z określeniem o ile. Być może w całym okresie oszczędzania może to być od 1 do nawet 3 pkt. proc. Sporo zależy od tego w jakim okresie zaczniemy oszczędzać w OFE i w jakim okresie będziemy się z OFE wycofywać. Ile kryzysów, i jak głębokich, świat zaliczy. Itd., itd.

Jest jeszcze ryzyko wypłacalności i jego dywersyfikacja. Nie można wykluczyć, że nałożenie się w przyszłości skutków niekorzystnej struktury demograficznej i słabego wzrostu gospodarczego (lub nawet stagnacji), może spowodować problemy z wypłatą środków w ZUS w wielkości wynikającej ze zgromadzonego kapitału i oczekiwanego okresu życia. Ryzykiem jednak obarczone jest i OFE. To ryzyko długotrwałych kryzysów na rynkach finansowych. Kryzysy te mogą mieć źródło zewnętrzne jak i wewnętrzne. Przypominam, że jeżeli państwa będzie finansowo zbyt słabe by wypłacać na bieżąco emerytury ZUSowskie, to na pewno odbije się to na cenach krajowych akcji i nie-skarbowych papierów dłużnych, którymi wypchane będą pewnie portfele OFE.

No więc przelewać dalej do OFE swoje 2,92% składki czy nie? Odpowiem tak: ja w OFE zostaję. Moja decyzja jest wynikiem rozkładu ryzyk, korzyści i – Uwaga ! będzie patriotycznie – wiary w mój kraj i jego szanse rozwoju w najbliższych dekadach.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Otagowano | Dodaj komentarz

No i krachu nie było. OFE po zmianach.

Redukcja aktywów OFE przebiegła łagodnie, tak dla samych OFE jak i dla giełdy oraz rynku długu. Zgodnie z założeniami rządu, OFE miały przekazać 51,5% swoich aktywów wg stanu z 31 stycznia 2014 przekazać do ZUS. Przekazane miały być papiery rządowe i instrumenty przez rząd lub jego agendy emitowane. Regulacje rządowe wskazywały, jakie aktywa i w jakiej kolejności miały być przekazywane do ZUS.  W wyniku tej operacji OFE to od lutego mocno inny twór.

Jeszcze na koniec stycznia wartość aktywów OFE wyniosła 298,2 mld zł. W lutym OFE wystartowały  z aktywami uszczuplonymi o 153 mld zł. W chwili rozpoczęcia działalności w lutym, OFE miały na starcie ok. 144 mld zł. w portfelach. Biorąc pod uwagę działania OFE w poszczególnych grupach aktywów i sytuację rynkową, śmiało można powiedzieć że operacja redukcji aktywów OFE przebiegła bez zakłóceń. Na szczęście też dla rynków finansowych, kryzys ukraiński niemal nie miał przełożenia na sytuację rynkową ani w chwili redukcji portfeli OFE, ani obecnie. Oczywiście kryzys ukraiński był i jest poważnym czynnikiem ryzyka również dla OFE. OFE po redukcji aktywów stały się agresywnymi funduszami akcyjnymi i ewentualne ostrzejsze spadki na giełdzie krajowej i zagranicznych z całą pewnością nie ułatwiałyby przebudowy i dostosowania  portfeli akcji do nowych warunków działania. Do tego należy pamiętać, że lada chwila zaczynamy czteromiesięczny okres decyzyjny, w którym przyszli emeryci mają zdecydować gdzie lokować swoje składki. Spadki na giełdach wywołałyby masową rezygnacją z korzystania z usług OFE (czyli przesyłania do nich swoich składek).

Jak wspomniałem, OFE startowały z lutym z aktywami ogółem o wartości 144 mld zł. Na koniec miesiąca wartość aktywów podskoczyła prawie do 153 mld zł. To przede wszystkim zasługa kilkuprocentowych wzrostów na giełdzie krajowej i głównych rynkach zagranicznych w lutym. Drugim czynnikiem był tradycyjny napływ składek (1,1 mld zł). OFE nie wykonywały żadnych gwałtownych ruchów w okresie przygotowawczym do redukcji aktywów, ani tuż po tej operacji (mowa o strukturze aktywów). Nie oznacza to oczywiście, że nie robiły nic. W ostatnich dwóch miesiącach OFE nieco powiększyły swój portfel papierów skarbowych, by uzyskać odpowiedni ich udział przed redukcją na początku lutego. Jednak na znacznie większą uwagę zasługują zmiany w portfelu akcji. Już jakieś trzy kwartały temu OFE zaczęły nieco zwiększać udział akcji zagranicznych w portfelu. Niemniej w  skali całych aktywów była to wartość dość marginalna (1,3% aktywów w czerwcu 2013). Jesienią udział akcji zagranicznych w portfelu powoli zaczął rosnąć. W styczniu i lutym, wartość portfela akcji zagranicznych rosła już co miesiąc o 15%-20% miesięcznie. Wg nowej struktury (po redukcji aktywów o papiery skarbowe) udział akcji sięgał 88%. Składało się na to 84% akcji krajowych i niemal 4% zagranicznych (odniesienie do aktywów ogółem).

Nie ma co ukrywać, że zmiany w zasadach działania OFE jakich byliśmy świadkami, stawiają instytucje tego sektora w nowej, grubo trudniejszej rzeczywistości. OFE w średnim terminie będą funduszami agresywnymi. Szczególnie wymagający będzie obecny rok, ponieważ w 2014 r. OFE muszą utrzymywać w akcjach min 75% wartości portfeli. Taki próg ustalono m.in. by zapobiec spadkom na giełdzie i by utrzymać w okresie przejściowym nominalne zaangażowanie w akcjach bez większych zmian. Próg 75% w chwili jego ustanowienia stał się przedmiotem krytyki środowiska finansowego reprezentującego OFE, ale tak naprawdę był m.in. odpowiedzią na sianie zagrożenia przez to samo środowisko, że po odebraniu możliwości lokowania w papiery skarbowe, OFE mocno zredukują portfel akcji co fatalnie się odbije na giełdzie. Na szczęście dla OFE, limit minimalny na akcje, co roku ma być zmniejszany o 20 pkt. proc. W przyszłym roku więc, będzie to już tylko 55%. Równocześnie co roku rośnie limit na inwestycje zagraniczne. Z 10% aktywów w tym roku, do 30% za trzy lata. Zarysowane tempo zmian limitów pozwoli na spokojne dopasowanie się OFE do nowej rzeczywistości, bez negatywnych konsekwencji dla naszej giełdy. Jestem też przekonany, że OFE dość łatwo znajdą (i przyczynią się do wykreowania) alternatywę dla akcji na okresy dekoniunktury na giełdzie.

Zmiany w OFE przypadły na względnie korzystny okres w gospodarce, co ma swoje przełożenie na giełdę. Perspektywy makroekonomiczne dla Polski i Europy nie są może jeszcze różowe, ale na pewno w miarę korzystne. Zostało to zresztą dostrzeżone przez inwestorów giełdowych, co spowodowało wywindowanie cen akcji na chyba zbyt wysokie poziomy. Rynki akcji nie są na tyle atrakcyjne by w nie inwestować bez opamiętania, ale skala przewartościowania jest do zaakceptowania, o ile zrealizują się długoterminowe prognozy PKB dla krajów rozwiniętych i Polski. Rynek polski wydaje się dość atrakcyjny przy długoterminowej (a nawet średnio-) perspektywie, natomiast większość giełd zagranicznych wykazuje mniejsze lub większe przewartościowanie. Dla zarządzających w OFE oznacza to względny komfort, ale i naprawdę przemyślanie i selektywne zakupy.

Pewnym wyzwaniem dla OFE jest spadek wpływów z tytułu składek w II poł. roku  i wypłaty w tytułu tzw. suwaka. Nie sądzę by był to poważniejszy problem, a już na pewno jeszcze nie w tym roku. Bez względu na wynik deklaracji Polaków na koniec lipca, wpływy ze składem przeważą nad wypłatami w bieżącym roku. Przyszły rok jest już mniej pewny. Jeżeli jednak założymy, że polowa Polaków pozostanie w OFE, to po odjęciu wypłat z tytułu suwaka (2,3 mld zł wg ministerstwa finansów), saldo może wynieść plus 5 mld zł. zarządzający OFE muszą się przestawić na działanie w zupełnie nowych okolicznościach. Dotychczas OFE dostała łatwy i pewny pieniądz w postaci przymusowych i w miarę przewidywalnych przelewów z ZUS. Za dwa-trzy lata sytuacja może być radykalnie inna.

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Dodaj komentarz