Deregulacja dostępu do zawodów

Deregulacja zawodów to może być, to znaczy mogłoby być, jedno  z ciekawszych wydarzeń w naszej dyskusji społeczno-ekonomicznej. Swego rodzaju hit roku 2012. Nie do przebicia nawet przez reformę emerytalną. Zainteresowanie deregulacją deklarowały od lat dziesiątki środowisk zawodowych, publicystycznych czy ekonomicznych. Nadmiar regulacji ograniczających dostęp do wielu zawodów, postrzegano jeden z wielu przejawów nadmiernej administracyjnej regulacji państwa. Regulacja zawodów to jeden z tych obszarów gdzie powinna się koncentrować dyskusja o roli państwa w gospodarce, wolności gospodarczej, odpowiedzialności, prawach konsumentów czy wręcz modelu gospodarczego do jakiego dążymy. Niektórzy z publicystów wspominali niedawno wręcz o filozofii państwa.

Ja również czekałem na taką dyskusję, bo wiedziałem że ujawni ona m.in. rzeczywiste intencje środowisk, które tak bardzo narzekały na państwo które podobno tak bardzo dusi wolność gospodarczą. Czekałem również dlatego, że wiedziałem iż zostanie w końcu zauważone, że dotychczasowy myślowy schemat o urzędniczej regulacji i kilka innych, szybko zostanie skruszony.

Ledwo zaczęliśmy dyskusję o deregulacji, a już zaczęła ona przygasać. Dlaczego? Przede wszystkim temat deregulacji wymaga pewnej wiedzy o poszczególnych zawodach i cierpliwości przy omawianiu wad i zalet deregulacji każdego z omawianych zawodów. Nie wystarczy tylko krzyknąć „deregulujmy” i po wszystkim. Praktycznie każdy z zaproponowanych przez ministra Gowina zawodów wymaga odrębnej dyskusji. Z tego powodu temat jest zbyt nudny dla mediów.

Zanim jednak temat przygaśnie, dorzucę kilka swoich refleksji. Przede wszystkim twierdzenie, że Polska jest w gronie rekordzistów regulacji jest moim zdaniem przesadzone. Ograniczenie dostępu do zawodu, to nie tylko przepis dotyczący zaliczanych na przykład egzaminacyjnie stopni wtajemniczenia zawodowego, ale wszelkie inne warunki stawiane w gospodarce, jakie trzeba spełnić by dany zawód wykonywać, by wykonywać daną działalność. Może to wiec być jakiś egzamin, uzyskanie konkretnej wiedzy, certyfikat,  ale i przepisy określające warunki w jakich może być wykonywany (np. przepisy o ochronie środowiska czy przetwórstwie i sprzedaży żywności itd.), nakłady inwestycyjne niezbędne do jego wykonywania itd. itd.

Nie zamierzam bynajmniej bronić polskich regulacji, ale przy różnych okazjach czytając o warunkach wykonywania różnych zawodów za granicą, nie mam bynajmniej wrażenia by w krajach rozwiniętych miało być tak drastycznie łatwiej. Inaczej mówiąc, podany przez Jarosława Gowina wykres wskazujący na ponad dwukrotnie większą regulację zawodową Polski w porównaniu z krajami UE to raczej taki medialny element PR. Zresztą wymienione w raporcie Gowina środowiska zawodowe, również chętnie wskazywały na regulowanie swoich zawodów za granicą. Regulacja działalności gospodarczej przybiera najrozmaitsze formy. Formalnie może i każdy może być deweloperem, ale ustawodawca w rezultacie oszust i upadłości firm budowlanych, zaczął bronić nabywców mieszkań szeregiem regulacji prawnych. M.in. rachunkiem powierniczym, który dla dewelopera oznacza wzrost kosztów.

Dyskutując o deregulacji należy pamiętać by nie wylać przysłowiowego dziecka z kąpielą. Co do zasady regulacje niektórych zawodów miały na celu zapewnienie odpowiedniej jakości usług i ograniczenie oszustw. Regulacja zawodów miała też być remedium na niedoskonałość „rywalizacji rynkowej”. Nie ma co ukrywać, że przeciętny konsument nie potrafi określić jakości usługi i ocenić zagrożeń, a sama rywalizacja między podmiotami niekoniecznie owocuje poprawą jakości. Regulacje miały być filtrem by do niektórych zawodów nie przedostawały się osoby przypadkowe i bez merytorycznego przygotowania. Zwracam na to uwagę, mimo iż uważam że propozycje J.Gowina nie powinna kwestii bezpieczeństwa istotnie pogorszyć.

Regulacje zawodowe to tylko jedna z wielu form ochrony jakości życia gospodarczego i bezpieczeństwa konsumentów. Raz może to być regulacja zawodu, a innym razem rozrost przepisów zmniejszających ryzyko oszustwa przez przedsiębiorcę.

Jedną z największych ciekawostek edukacyjnych jakie wyszły na światło dzienne przy okazji propozycji deregulacyjnych jest opór nie urzędników, a właśnie środowisk branżowych przed dopuszczeniem konkurencji. Jeżeli w procesie kreowania regulacji wskazać winę urzędników, to widziałbym ją głównie w mnożeniu wymagań w przekonaniu iż ich mnożenie przekłada się proporcjonalnie na jakość i bezpieczeństwo obywateli. Zresztą mnożenie wymagań dość często też bywa efektem propozycji danego środowiska zawodowego lub przedstawicieli świata nauki z dziedzin związanych z różnymi profesjami.

Sądzę, że dążenie przez niektóre środowiska do przeregulowanie swoich zawodów jest cechą dość naturalną chociaż negatywną. To po stronie urzędników leży wyważenie takich czynników jak bezpieczeństwo, utrzymanie zdrowej rywalizacji rynkowej i obrona przedsiębiorców przed powiększającymi się kosztami (szkolenia, certyfikaty, ubezpieczenia itd.) i czasochłonnością wejścia (czas szkoleń, praktyki..) do nowej profesji, ale dostępność do usług przez konsumentów. Działania takie jak obecne powinny być publicznie  przeprowadzane systematycznie co dwa, trzy lata dla każdego regulowanego zawodu.

Lektura tzw. listy Gowina, która przedstawia wymogi zawodowe, potwierdza oczywiście sens walki z nadtroskliwością i przeregulowywaniem. Wydaje mi się jednak, że akcji J.Gowina towarzyszą nadmierne emocje i nadzieje. przede wszystkim rozczarowani będą ci, którym się wydaje że gospodarka jest okręcona urzędniczą pajęczyną zawodowych regulacji i przez to nie rozwija się ona w tempie 6% czy 8% PKB rocznie. W większości przypadków regulacje nie zamykały zawodów, a jedynie niepotrzebnie piętrzyły wymagania zawodowe, podnosiły koszt i wydłużały czas „wejścia” do zawodu. Nie ma co ukrywać, że i tak nie są to niejednokrotnie zawody dla kogoś prosto z ulicy, kto chwilę wcześniej stracił pracę w kompletnie innym zawodzie. Dalej, trzeba pamiętać że pomimo przeregulowania w wymienionych zawodach istnieje wcale niemała konkurencja. Przykład: dyskusja o regulacjach dla taksówkarzy jest nieco drugorzędna, bo i tak w wielu miastach stoją kolejki pojazdów w oczekiwaniu na klientów, a  nie odwrotnie.

Dyskusja o deregulacji wymaga wiedzy  i cierpliwości. To nie jest temat, który nadaje się do politycznych fajerwerków. Większym problemem w deregulacji nie będzie opór urzędników, a właśnie środowisk zawodowych i naukowych. Nie można zapomnieć o „opinii publicznej” czyli obywatelach. Niech tylko gdzieś ludzie stracą życie lub majątek wskutek czyjejś niekompetencji lub błędu, to medialna machina natychmiast postawi pytanie, dlaczego X czy Y prowadził działalność gospodarczą bez „odpowiedniej” wiedzy i doświadczenia czym naraził klientów na szkodę. Urzędnicy będą musieli natychmiast zadeklarować „podniesienie” wymagań zawodowych w danych sektorze gospodarki.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Fotoradary jak kury znoszące złote jajka.

Pooglądałem główne wydanie Wiadomości i okazało się, że jesteśmy narodem uciemiężonym. Tym razem przez fotoradary. Materiał pokazany w tv był w standardowej konwencji. My, obywatele, jesteśmy niewinni, a lokalni urzędnicy za pomocą zbrojnego ramienia (straż miejska) łapią nas i zabierają pieniądze z portfeli. Na okrasę i dla podniesienia wagi problemu, telewizja pokazała pewnego przedstawiciela Centrum im. A.Smitha, który standardowo powiedział coś krytycznego wobec państwa i jego urzędników. Tym razem na okoliczność fotoradarów.

No dobra. Żarty, żartami, ale temat jest już stary i obrósł legendami. Więc zmierzmy się chociaż z kilkoma z nich, bo „sprawa fotoradarów”, przestaje już być nawet komiczna.

Przede wszystkim by straż miejska mogła ukarać kogoś mandatem, to musi mieć miejsce naruszenie prawa. Zwracam na to uwagę, bo w dyskusji o fotoradarach i blokadach zakładanych na koła, jakoś tak to umyka. Czy straż miejska i lokalne władze nakładają ograniczenia dla parkowania i prędkości tak dla hecy i po to by zbierać haracz? Otóż nie. W przypadku blokad na koła, proponują popytać lokalnych mieszkańców. Obawiam się że wiele interwencji straży miejskiej jest efektem interwencyjnych telefonów mieszkańców, albo właścicieli posesji na terenie której ma miejsce dzikie parkowanie, albo wbrew zasadom jakie obowiązują. A jeżeli ktoś nie płaci w parkomacie bo ma taki kaprys? Cóż, to już jego problem i jego ryzyko. Przy bloku w którym mieszkam, pomimo zakazu ludzie i tak parkują. To takie miejsce gdzie parkuje się „na chwilę”. Oprócz utrudniania ruchu drogowego i to przy zakręcie, ograniczony zostaje chodnik dla pieszych. Kilkanaście metrów dalej jest parking, ale tam się płaci „horrendalne” 2 zł za godzinę w godzinach od 10 do 18 tej. Straż miejska się pojawia, ale niestety za rzadko. Można zaparkować ponad 100 metrów dalej w innej przecznicy, gdzie jest miejsce, ale to oczywiście zbyt daleko.

Inny przypadek. Blisko miejsca gdzie mieszkam jest szpital z ogromnym parkingiem. Ale Polacy korzystający z usług szpitala z uporem parkują na uliczce wzdłuż parkingu. Naruszają przy tym przepis dotyczący minimalnej szerokości chodnika jaką trzeba pozostawić pieszym. Z uliczki dwupasmowej robi się co rano ulica jednopasmowa. Straż miejska co kilka- kilkanaście dni zakłada blokady, ale to i tak nie pomaga. Ludzie są uparci.

Legendarne już są przypadki jednostek samorządowych, które żyją z haraczu ściąganego z kierowców za pomocą fotoradarów. Faktycznie są w Polsce gminy, gdzie mandaty za przekroczenie prędkości stanowiły jedno z większych źródeł wpływów, a fotoradary były wręcz jak kury znoszące złote jajka. Aby jednak taki przykład robił w tv wrażenie, musi być odpowiednio podkręcony. Dziennikarze wybierali wiec rzadkie (wręcz incydentalne) przypadki małych i biednych gmin, gdzie kasa z mandatów robiła wrażenie. Widz nie jest informowany, że gmina jest mała i biedna. Takie gminy na ogół mają powiedzmy ze dwadzieścia milinów złotych (lub dwadzieścia kilka) wpływów, z czego przynajmniej dwie trzecie z dotacji i subwencji. Żeby zarabiać na fotoradarach, przez gminę musi przebiegać ważna regionalna lub krajowa droga o sporym natężeniu ruchu. Droga musi być dobra i w miarę prosta, by polscy kierowcy realizowali swoją hazardową pasję, czyli naruszanie ograniczeń prędkości. Trzeba też obalić inny powtarzany czasami mit, że gminy opierają na tym swój byt. Bzdura. Mogą tak finansować działalność bieżącą i to w ograniczonym zakresie. Ustawodawstwo w Polsce określa zasady finansowania jednostek samorządowych i finansowanie ich zadań, a Regionalna Izba Rozrachunkowa (ocenia sytuacje finansową gminy) nigdy nie pozwoli na finansowanie na przykład inwestycji w oparciu o mandaty.

Zmierzam po prostu do jednej istotnej uwagi, która tak jakoś umyka krytykom radarowego uciemiężenia. Otóż nikt nie robi łapanek na kierowców i nie wyciąga im z kieszeni pieniędzy. Pieniądze płyną szerokim strumieniem dlatego, że kierowcy naruszają prawo i to świadomie. Nikt ich nie zmusza. Władze samorządowe i ich straże miejskie mogą tylko postawić radar i czekać. Nic więcej im nie wolno. O tym czy kasa płynie czy nie, tak naprawdę decydują tylko kierowcy. Podobnie z parkowaniem bez opłacenia postoju (parkingi płatne) lub z naruszeniem prawa.

Możemy oczywiście polemizować do upadłego w temacie na przykład „zasadność ograniczenia prędkości” do takiej czy innej wartości w takim czy innym miejscu. Tylko że wtedy materiał dziennikarski powinien być wzbogacony o opinię lokalnej społeczności i na problem ograniczenia prędkości spojrzymy z innej perspektywy. Może to będzie problem dzieci przekraczających ulicę w drodze do szkoły, może inny…. A tak przy okazji, to w tygodniku Auto Świat spotkałem się kiedyś z opisem przypadków kiedy mieszkańcu domów sąsiadujących z ulicą, mając dość sportowych wyczynów kierowców, sami stawiali atrapy fotoradarów. Niestety musieli je demontować.

Już na zakończenie zaznaczam, że nie jestem aniołem na drodze. Kilka miesięcy temu zapłaciłem mandat (ustrzelił mnie fotoradar) w kwocie 200 zł, za przekroczenie prędkości w zakresie 20-30 km\h ponad ograniczenie. Moja wina. Grzecznie zapłaciłem i nie mam potrzeby zrzucenia winy na innych, w tym urzędników. Czy powinienem wpierw dostać upomnienie? Pytam, bo taki żal jest na ogół wyrażany przez tych co maja płacić, a nawet w raporcie NIK dotyczącym m.in. fotoradarów. Niestety byłem świadom tego co robię, jak większość płaczących do kamery kierowców. Z moim obserwacji podejścia Polaków do przepisów drogowych widać, że nie upominanie a konsekwencja w karaniu i nieuchronność kary mogą tylko przynieść skutki.

A czy łapanie nas na przekroczeniu przepisów ruchu drogowego i kara finansowa jest niemoralna? To pytanie jest w tle narzekań na straż miejską i władze samorządowe. Odpowiem pytaniem: a czy ordynarne łamanie  przepisów i polskie cwaniactwo drogowe jest moralne?

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Otagowano | Dodaj komentarz

PKB za IV kw 2011 i rok ubiegły.

Od jakiegoś czasu dało się zauważyć, że w prognozach PKB dla Polski na 2012 rok pojawia się nutka optymizmu. Dobre wyniki produkcji sprzedanej i budowlano-montażowej w okresie zimowym pozwalają wierzyć, że możemy przejść rok bieżący z tempem PKB może i 3%. Wyniki PKB pozwalają w to wierzyć. Oczywiście wyniki to już historia, ale jak zwykle warto spojrzeć na trendy.

Oczywiście pierwszy rzut oka był na nakłady brutto na środki trwałe. W skrócie i w uproszczeniu, inwestycje. Wzrost y/y w IV kw wyniósł 10,3%. To potwierdzenie powrotu przedsiębiorstw do inwestowania. Obecne tempo wzrostu nie jest szokujące. To oczywiście nie dziwi, bo na dynamiczny wzrost gospodarczy przyjdzie nam jeszcze trochę poczekać. Wynik za IV kw i wcześniejsze potwierdza, że przedsiębiorstwa nie wystraszyły się zapowiedzi spowolnienia gospodarczego i ewentualnego krótkiego kryzysu w UE.

Powstrzymanie wydatków kwalifikowanych jako spożycie zbiorowe, nie może zaskakiwać. Tym bardziej, że zapowiadały to chociażby wyniki za wcześniejsze kwartały. To efekt m.in. ograniczania wydatków na szeroko rozumiane usługi dla społeczeństwa. Nominalnie wydatki wzrosły w IV kw o prawie 4%, ale wzrost wskaźnika cenowego dla tej kategorii był nieco wyższy co w rezultacie dało niewielki realny spadek spożycia zbiorowego. W ujęciu całego roku spożycie zbiorowe spadło o niemal 1%.

Wydatki indywidualne gospodarstw domowych nominalnie wzrosły o prawie 7% w IV 2011 w porównaniu z IV kw 2010 r. tu również wzrost cen „urealnia” dynamikę do 2%. Za cały ubiegły rok dynamika spożycia indywidualne (3,1%) była niemal równa ubiegłorocznej. Nie ma co ukrywać, że w II połowie ubiegłego roku wzrost spożycia nieco spowolnił.

Pomogła nam wymiana handlowa z zagranicą. Złościliśmy się w ubiegłym roku na osłabienie złotego. Obawialiśmy się niekorzystnego wpływu na inflację i wycenę zadłużenia zagranicznego. Nagrodę była poprawa bilansu wymiany handlowej. W prognozach sprzed roku raczej tego nie oczekiwano. W ciągu kilku miesięcy (I półrocze) złoty i wymiana handlowa stracą swój pozytywny na wynik PKB.

Generalnie wynik PKB za IV kw i cały rok 2011 trochę potwierdził nasze obawy wskazywane we wcześniejszych prognozach, ale i wlał sporo nadziei. Słabnie przejściowo spożycie indywidualne i zbiorowe, ale za to widać wiarę w konieczność inwestowania. Nie widać jednak by spożycie miało ulec istotnemu spowolnieniu. To dobry prognostyk, bo większa redukcja spożycia mogłaby zachwiać w połowie roku wiarą przedsiębiorców w sens zwiększania nakładów inwestycyjnych i wtedy jedyną nadzieją byłaby poprawa nastrojów i wyników gospodarczych w UE. Na to oczywiście też czekamy, bo bez wzrostu gospodarczego w UE nie wejdziemy na ścieżką dynamicznego wzrostu PKB w, dajmy na to, przedziale 5%-6%.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Emerytura “państwowa” i “prywatna”

W toku dyskusji o przedłużeniu wieku przejścia na emeryturę co chwilę przemykają przez media dość niekorzystne opinie o II filarze (OFE). Mam na myśli zmianę sposobu postrzegania emerytury z części „państwowej” (ZUS) i „prywatnej” (OFE), a na pewno bardziej tej drugiej. To mieszanina żali i pretensji, częściowo słusznych ale i wynikających z niezrozumienia czym jest oszczędzanie w II filarze. Tak naprawdę dyskusja o OFE zaczęła się przed rokiem przy okazji redukcji składki przelewanej na OFE. Była to dobra, na ogół merytoryczna rozmowa miedzy ekonomistami. Poruszaliśmy wtedy wątek kosztów budowy równoległego niezależnego filaru w obliczu narastania deficytu finansów publicznych. Był też poruszany wątek stopy zwrotu z I i II filaru przy okazji sporu o wielkość emerytury. Ten drugo wątek nie był specjalnie zauważony szerzej przez media, stąd być może z większa czkawką od czasu do czasu powraca.

Nie będą poruszał tematu czy II filar w postaci OFE był niezbędny do zbudowania systemu, gdzie emerytura jest uzależniona tylko od składki, czy nie. Moim zdaniem nie jest niezbędny, ale skoro OFE są, to jest zostawmy i traktujmy jako składnik (uzupełnienie) systemu emerytalnego.

Zauważyłem że ostatnio wiele razy przedstawiciele mediów i część polityków przypomina reklamy OFE, gdzie pokazywano emerytów na tle jednorodzinnych domów (te pamiętam) czy na zagranicznych wakacjach. Ja też nie lubię naciąganych reklam, ale chyba nikt nie wierzył że z inwestowania części składki w OFE będzie można budować dom lub jeździć na zagraniczne urlopy. O ile zresztą pamiętam, to takie deklaracje nie padały, ale obrazki były sugestywne i kuszące. Akurat tą część krytyki uważam za dziecinną, ponieważ poziom reklam nie odbiegał od reklamowej codzienności jaką nam serwują media. Niemniej wielokrotne odnoszenie się do nich sugerują że publicyści i dziennikarze w nie uwierzyli (w co wątpię) lub szukają jakichkolwiek argumentów do krytykowania OFE. Tylko, że to trochę tak jakby uwierzyć w sms, że w zasadzie to właśnie wygraliśmy bmw, tylko trzeba jeszcze wykonać kilka telefonów.

Początkowe zaufanie do OFE brało się nie tyle z rozumienia idei inwestowania przez OFE, co między innymi z popularnej w Polsce fatalnej opinii ZUS. Opinii zresztą mocno przesadzonej, ale o tym Polacy zaczynają się dopiero bardzo powoli dowiadywać. Nie tyle z powodu poprawy wizerunku przez sam ZUS, co początku dostrzegania wad OFE. OFE są niepubliczną (pomijam tu dyskusję Komisją Europejską o zaliczaniu lub nie OFE do finansów publicznych) formą zarządzania i inwestowania przymusowo odprowadzanej składki. Taj jak I filar, II filar ma wady i zalety.

Z biegiem lat Polacy zauważyli, że „prywatne” OFE to nie jest maszynka do ponadprzeciętnego pomnażania pieniędzy. Ta refleksja pojawiła się znowu po podaniu wyników za rok ubiegły. Część komentatorów zaczął narzekać, ze na koniec 2011 r. wartość jednostki w OFE spadła w porównaniu z 2010 r. Spadła jednak tylko o 4,5% co jest dość naturalnym wynikiem biorąc pod uwagę w co OFE inwestują. OFE mają narzucone ustawowo ograniczenia w co mogą inwestować. Nie wnikając w detale i w dużym uproszczeniu można powiedzieć, że jeszcze niedawno do 40% OFE mogły dać w  akcje a resztę w papiery dłużne. Po redukcji składki przelewanej do OFE, granica udziału akcji jest powoli podnoszona. W ciągu ostatnich lat średnia udziały akcji w portfelu ogółem wyniosła nieco ponad 31%. Wartość maksymalna 38%( hossa w 2007), a minimalna 20% na początku 2009 r. Wahania udziału akcji to efekt zmiany wyceny (tzn. cen akcji w portfelu) oraz ich sprzedaży lup kupna przez OFE. Z punktu widzenia składu portfela i jego zmienności, OFE przypominają fundusze (zarządzanie przez TFI) typu MIS wg terminologii prezentowanych czasami przeze mnie wyników funduszy przez firmą Analizy Online.

Struktura portfela wydaje się być naturalna. OFE to nie maszynka do spekulacji, chociaż w innych krajach, tego typu fundusze mogą niejednokrotnie więcej inwestować w akcje.  Rządowe papiery dłużne są, jak na warunki rynkowe, instrumentem dość bezpiecznym i dają dodatnią stopę zwrotu. Od 2003 (do tego czasu RPP radyklanie obniżyła stopy procentowe wskutek spadku inflacji) średnia rentowność krajowych papierów to 5,6%. Dla dalszych rozważań zmienność oprocentowania nie ma znaczenia. Tyle więc możemy dostać z inwestowania ponad 60% portfela środków w OFE. Składnikiem, który ma nam zapewnić ponadprzeciętną stopę zwrotu są akcje. Roczne stopy zwrotu od 2003 dla naszej giełdy to ok. 18%. To wartość dla WIG. WIG20 w tym okresie daje ok. 13%.  Ale to tylko średnia, bo bywały lata kiedy WIG spadał aż o 52%! (np.XII 2008 / XII 2007). Zmienność to niestety ogromna wada rynku akcji. Zarządzający w OFE są od tego by minimalizować efekt gwałtownych spadków. OFE nie mogą jednak całkowicie wysprzedawać się z akcji, bo to dobiłoby już całkowicie nasz rynek. Wskazane średnie stopy wzrostu i wagi (tzn. skład portfela) jednoznacznie wskazują na możliwe do osiągnięcia stopy zwrotu. Teoretycznie ok. 9%. I faktycznie w tym czasie średnia roczna zmiana jednostki w OFE to ponad 8%. Najgorszym rokiem dla OFE był 2008, kiedy to na koniec roku wartość jednostki w ujęciu rocznym spadła o 14%. Tak jak i teraz, media strasznie narzekały. Niestety mało kto ludziom tłumaczy, że OFE to nie kura znosząca złote jajka i osiąganie wyższej niż w ZUS wartości waloryzacji (pod warunkiem poprawnego inwestowania) wcale nie da wygórowanej stopy zwrotu. Tego typu fundusze od czasu do czasu przynoszą straty. Kiepskie ostatnie kilka miesięcy na giełdach oraz wysokie wartości w okresach odniesienia, spowodowały że w ciągu trzech lat średnia ważona jednostki wzrosła w ciągu trzech lat wzrosła tylko o 6,4%. To wcale nie oznacza, że OFE są złe. Po prostu na rynkach nie zawsze panuje hossa, a w OFE pracują normalni ludzie, którzy pomimo ogromnego doświadczenia nie mogą (bo to po prostu niemożliwe) przewidywać przyszłości z idealną precyzją.

Problem z rozczarowaniem i krytyką OFE (w zakresie zmienności wyników i stopy zwrotu) wynika z niezrozumienia warunków rynkowych (zmienność rynków akcji) oraz z wiary, że „prywatny” pozwala osiągać zawsze większą stopę zwrotu. Żeby było śmieszniej, to średnia stopa po której od 2003 (bez 2011) ZUS waloryzuje nasze składki to 7,3%. Bez lat 2007 i 2008, które zawyżyły średnią, wynosi ona 4,3%. Ponadto w ZUS stopa waloryzacji nie była ujemna.

Trzeba pamiętać, że podane przeze mnie średnie stopy zwrotu dla rynku akcji i obligacji to wartości historyczne. Zakładając normalny rozwój naszego kraju i regionu, to w przyszłości stopy te istotnie spadną. Będzie to również dotyczyć w pewnym stopniu wskaźnika waloryzacji w ZUS. Zresztą sama jego konstrukcja może ulegać zmianom.

Polacy powoli się więc dowiadują, że zarówno odkładanie w ZUS jak i w OFE mają swoje wady i zalety. Różnica to nie tylko stopa zwrotu, która powinna być nieco większa w przypadku OFE. Do tego dochodzi ryzyko polityczne większe w przypadku ZUS i rynkowe, większe w przypadku OFE. W uproszczeniu, rolą I filaru jest bezpieczeństwo (gwarancja państwa) i częściowo solidarność pokoleniowa, a II filaru większa stopa zwrotu i odpowiedzialność za swoją przyszłość.

 

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Fundusze inwestycyjne

Rok ubiegły dla rynku funduszy inwestycyjnych nie należał do najbardziej udanych. Aktywa zarządzane przez TFI spadły w ciągu roku o ponad 5 mld do 114,8 mld zł na koniec grudnia 2011.  Po początkowym spadku wartość aktywów wróciła niemal do 120 mld z końcem kwietnia. Już od początku roku inwestorzy odchodzili powoli od funduszy akcyjnych i mieszanych. Te środki które napłynęły z zewnątrz i ze sprzedania jednostek funduszy akcyjnych trafiły do funduszy dłużnych i funduszy rynku pieniężnego oraz pozostałych. W sumie trudno się dziwić, ponieważ wycena akcji na giełdach wskazywała uzyskanie optymalnego poziomu. Napływające powoli prognozy gospodarcze, które nie były zachwycające dla naszego regionu, prowadziły do wniosku że nie ma co wchodzić w akcje po cenach z I półrocza ani ich trzymać w portfelu w nadmiarze. W zależności od rynku, nastroje zaczęły się pogarszać w maju i czerwcu. Punkt kulminacyjny wypadł w sierpniu kiedy to indeksy giełdowe spadały po ok. 10% w ciągu jednego miesiąca i, w zależności od giełdy, czasami drugie tyle w kolejnym miesiącu. Spadki z okresu czerwiec-wrzesień dały łączną korektę od kilkunastu do ponad 25% (w Polsce) indeksów giełdowych. W dłuższym terminie inwestowanie stało się dość atrakcyjne, co wykorzystałem osobiście, inwestując w jeden z funduszy akcyjnych. w funduszach akcyjnych i mieszanych przeważały niestety wypłaty. W sierpniu saldo zakupów i umorzeń przekroczyło minus 3,3 mld zł. I już do końca roku umorzenia przeważały, ale w coraz mniejszym stopniu. W grudniu saldo dla tych grup funduszy łącznie wyniosło już tylko minus 0,32 mld zł. Ostatecznie udział funduszy akcyjnych i mieszanych z 53% w aktywach spadł do 38%. To był skutek spadku cen akcji oraz redukowania ryzyka poprzez ucieczkę do bezpieczniejszych funduszy czy innych form lokowania. Nasze główne indeksy spadły w ciągu roku o ok. 20%. Na innych rynkach spadki na ogół nie były takie bolesne.

Zainteresowanie funduszami bezpieczniejszymi (rynku pieniężnego i dłużne) też nie trwało długo. Od października do grudnia saldo wpłat i umorzeń sięgnęło niemal minus 1 mld zł.

Ostatecznie, jak wspomniałem, aktywa TFI spadły o 5,3 mld zł. z tego wypływ środków poza rynek TFI to 3,4 mld zł, pozostałe 1,8 mld zł wynikało ze spadku wyceny aktywów (głównie akcji).

W styczniu wartość aktywów TFI podniosła się o niemal 3 mld zł, ale głównie efekt wzrostu wyceny aktywów. Indeksy giełdowe rosły o kilka-, kilkanaście procent w pierwszym miesiącu nowego roku.

Redukcja pozycji w funduszach akcyjnych oraz poprawa oferty mniejszych funduszy, w tym specjalistycznych. Udział pięciu największych TFI w rynku zmniejszył się z 49% do 41%.. zjawisko zwiększania udziału w rynku przez towarzystwa mniejsze nie jest nowością, ale w 2011 utrata rynku była dwa razy większa, co wskazuje że rynek stracił cześć drobnych klientów, którzy opierali się w swoim inwestowaniu m.in. na marce grupy finansowej do której należy dane TFI. Jak więc widać ani znana marka ani duża sieć dystrybucyjna, nie gwarantują utrzymania pozycji rynkowej.

Czy inwestując w fundusze można było zarobić w ciągu roku? Przy takich spadkach indeksów giełdowych oczywiście nie. Wyjątkiem mogą tu być niektóre fundusze zagraniczne, gdzie giełdy nie spadły tak mocno jak nasz WIG, lub nie spadły w ogóle. Amerykański DJ Ind_Average wzrósł o 5%, co przy osłabieniu złotego mogło dać ciekawe rezultaty. Niestety nie wszystkie TFI dobrze sobie radziły na rynkach zagranicznych i tylko osłabienie złotego poprawiało wycenę. Były fundusze które dawały zarobić ok. 10%. Ten kto nie zrealizował zysku na koniec 2011 r. może się już, po wzmocnieniu złotego, z tym zyskiem częściowo pożegnać.

Na funduszach akcji krajowych traciło się średnio 23%, czyli minimalnie więcej niż wyniósł spadek głównych indeksów. Receptą na kiepskie czasy nie okazały się również fundusze absolutnej stopy zwrotu o polityce inwestycyjnej obejmujące szeroką paletę aktywów. Formalnie ponad połowa z nich odnotowała stratę, ale dobrze (szczęśliwie) wybrane dały zarobić w ciągu roku ok.10%, poza jednym który dał zarobić aż 35% (fundusz zamknięty).

Fundusze rynku pieniężnego pozwalały jedynie utrzymać wartość środków wobec narastającej inflacji. Przyzwoicie można było zarobić, a przede wszystkim obronić się przed stratą, inwestując w fundusze papierów dłużnych. Niektóre z nich pozwalały zarobić pomiędzy 5% a prawie 13%.

Na koniec zostawiłem fundusze inwestujące w nieruchomości. Z ośmiu takich funduszy tzw. zamkniętych jakich wyniki podaję firma Analizy Online, średnia roczna stopa wzrostu, to … 1,6%. W tej grupie funduszy średnia niestety niewiele mówi, bo rozrzut wyników jest ogromny. Na zachętę do zapoznania się z raportami firmy Analizy Online podam tylko, że można było zarobić nawet i 16%.

Na szczęście w ubiegłym roku TFI nie doświadczyły dramatycznej ucieczki z funduszy co świadczy o sporej dojrzałości inwestorów i ich opanowaniu. Rynek na szeregu aktywach (akcje, nieruchomości, surowce itd.) był po prostu trudny i spadkowy w ubiegłym roku  i wiele się zdziałać nie dało.

Ten rok TFI też do łatwych zaliczyć nie będą mogły. Być może w drugiej połowie roku poprawa perspektyw gospodarczych wywoła napływ klientów. Sądzę jednak że nie będzie problemów z utrzymaniem poziomu aktywów z końca 2011.

Inwestorom polecałbym w najbliższym czasie prześledzić wyniki funduszy i wybrać/zmienić na fundusz który w swojej klasie ma wyniki co najmniej średnie. Oczywiście pod warunkiem że wyniki z lat ubiegłych potwierdzają iż jego dobre wyniki nie są przypadkowe. Przed nami rok wprawdzie dość niepewny jeśli chodzi o scenariusze makroekonomiczne, ale nie oznacza to iż należy się całkowicie wstrzymać z inwestowaniem w fundusze bardziej ryzykowne.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Sektor bankowy w 2011 r.

Miniony rok był dobry dla polskich banków. Wynik netto na poziomie 15,7 mld zł mówi praktycznie sam za siebie, gdyż nawet w latach dobrej koniunktury 2007-2008 wynik oscylował dwa razy pod rząd wokół 13 mld zł. Ubiegły rok został przez sektor bankowy wykorzystany do stabilizacji i powolnej poprawy wyników. Sytuacja była sprzyjająca, ponieważ sytuacja finansowa przedsiębiorstw oraz gospodarka jako całość również były w dość dobrej, jak na nerwowe czasy, kondycji.

Suma bilansowa z 1,16 bln zł wzrosła w ciągu ubiegłego roku do 1,30 bln zł. To oznacza wzrost o 11,7% wobec 9,7% w 2010 r. Dla porównania podam, że w 2006 i 2007 aktywa wzrosły o ponad 15% a w 2008 aż o 25%. W sumie wzrost nie szokuje, ale i nie wywołuje rozczarowania. W ubiegłym roku aż w 92% do wzrostu przyczyniła się kredyty i pozycje o podobnym charakterze. W 2010 r. kredyty odpowiadały „tylko” w 70% za przyrost aktywów. Z ujęciu dynamiki, wskazana pozycja wzrosła o 15,3% w 2011 r., wobec 9,6% w 2010 r. W sumie dynamika wzrostu kredytów może i spora, ale kiedy weźmie się pod uwagę wskaźniki cenowe kredytobiorców, to zostaje z tego wzrostu realnie kilka procent.

Portfel stricte kredytowy  wrósł w ciągu minionego roku z 699 mld zł do 801 mld zł. Na koniec 2011 r. portfel kredytowy banków składał się w 60,1% z kredytów dla gospodarstw domowych, 29,9% przedsiębiorstw i prawie 10% przypadała na instytucje rządowe, samorządowe i FUS. Kredyty dla gospodarstwa domowych wzrosły o 12%. Kredyty dla przedsiębiorstw, po stagnacji w 2010 r., w  roku ubiegłym wzrosły o 20,4%. Ten ostatni wynik budzi podziw gdyby nie to, że rok wcześniej w tej grupie kredytobiorców, sektor bankowy wiele  nie zdziałał.

Zatrzymam się na chwilę właśnie na kredytach dla przedsiębiorstw. Z kwoty 264 mld zł na koniec 2011 r. , 159,2 mld zł (60%) przypada na segment MSP. Kredyty dla tego sektora wzrosły o 25%, a dla firm dużych już tylko o 13,7%. Kredyty dla MSP dynamicznie rosły we wszystkich kategoriach.

Z wyników widać, że minione dwa lata zostały w sektorze bankowych poświęcone na poprawę portfela kredytowego. Efekty widać przede wszystkim w segmencie podmiotów dużych. Udział kredytów „ze stwierdzoną utratą wartości” spadł w portfelu z 9,4% na 7,4%. W segmencie MSP, kredyty zagrożone spadły z 14,2% na 12,6%. W MSP wynik poprawiły portfele kredytów operacyjnych i inwestycyjnych. Nadal 18,6% w kredytach na nieruchomości, stanowią kredyty zagrożone.

Udało się wiec uzyskać istotną poprawę portfela, trochę za cenę stagnacji w 2010 r. W takiej sytuacji łatwiej o poprawę jakości. Trzeba też pamiętać, że w 2011 r. nie uzyskano by przyzwoitego wyniku gdyby nie stabilny czteroprocentowy wzrost gospodarczy.

W grupie kredytów dla gospodarstw domowych tak spektakularnych sukcesów nie uzyskano w 2011 r. W 2010 r. udział kredytów zagrożonych wzrósł  w portfelu z 6,2% do 7,2% i taki rezultat utrzymał się w 2011 r.

Gospodarstwa domowe były w bankach zadłużone na 532 mld zł, z czego 319 mld (60%) przypadała  na kredyty mieszkaniowe. Wartość portfela kredytów mieszkaniowych formalnie wzrosła o niemal 20% w 2011 r., czyli podobnie jak rok wcześniej. Niestety jakość portfela, choć wciąż przyzwoita, to uległa pogorszeniu. Kredyty zagrożone w kredytach mieszkaniowych ogółem stanowiły w 2009 r. 1,5%, by w 2010 sięgnąć 1,8% i 2,3% na koniec 2011 r. Pocieszeniem jest to, że pogorszenie jakości portfela przypadało na pierwsze miesiące ubiegłego roku. Kredyty pozostałe są zagrożone w grubo większym stopniu i tu też wypada się pocieszać radyklanym przyhamowaniem „psucia się” portfela w 2011 r. Dla przykładu już tylko podam, że rodzina kredytów dla gospodarstw domowych określana mianem „konsumpcyjne” jest zagrożona aż w 18% (17,4% na koniec 2010 r.).

Wzrost aktywów finansowany był wzrostem depozytów. W 2010 i 2011 r. depozyty pozyskane z sektora niefinansowego rosły w 2010 r i w 2011 r. odpowiednio o 9,4% i 12,6%. Na 698,5 mld zł depozytów tego sektora, 477,4 mld zł (68%) przypada na depozyty ludności. Z pozyskaniem depozytów przedsiębiorstw nie było większego problemu, ponieważ przedsiębiorstwa mają spory zapas gotówki na kontach w oczekiwaniu na lepsze czasy w gospodarce. Gorzej z gospodarstwami domowymi. Niby nie mają większego wyboru, ale starać się trzeba było bardziej, ponieważ sektor publiczny (depozyty budżetu, jednostek budżetowych i FUS) uszczupliły stan depozytów w bankach o kilka mld złotych. Tą kwotę uzupełniły gospodarstwa domowe.

O tym, że walka o depozyty nie jest łatwa widać w rachunku wyników. Koszty odsetkowe wzrosły aż o 13,1%. W sumie sporo, ale po spadku o 9,7% w 2010 r., mógłbym powiedzieć, że banki z opóźnieniem wynagrodziły klientom ich zaufanie do banków. Kolejnym czynnikiem były podwyżki stopy referencyjnej przez RPP w ubiegłym roku. Wzrost kosztów udało się niemal w całości zrekompensować przychodami odsetkowymi. W efekcie wynik odsetkowy wzrósł o 13%. Sporo, ale już nie o 17% jak w 2010 r.. W 2011 r. nie dało już tak łatwo przerzucić na otoczenie rynkowe skutków słabej koniunktury. W rachunku przychodów i kosztów prowizyjnych opór rynku był widoczny jeszcze bardziej. Sądzę, że dała też o sobie znać rywalizacja rynkowa o klienta. Ostatecznie wynik na działalności bankowej był o 8% lepszy od wyniku z 2010 r. i 16% lepszy od wyniku z 2009 r.

Koszty banków wzrosły o 5% w 2011 r. przy stabilizacji zatrudnienia na poziomie 177 tys. ludzi. Zmiany robią wrażenie dość powolnych, ale kiedy spróbować policzyć wskaźniki wydajności (np. aktywa i wynik bankowy na osobę lub wydajność majątku trwałego), to w ten prosty sposób liczone wskaźniki wskazują na jej poprawę o prawie 10% co roku. Przy uwzględnieniu różnych wskaźników cenowych dla otoczenia w jakim działa sektor bankowy, zmiana wydajności w sektorze bankowym nie szokuje.

I już powoli kończąc, trzeba dojść do wyniku netto. Wprawdzie wynik na działalności bankowej poprawił się o 8%, czyli z 53,1 mld zł na 57,3 mld zł, to wzrosły koszty działania banków o 1,3 mld zl. Co więc pomogło. Rezerwy. Jeden z głównych czynników jaki wpływa na zmienność wyniku netto w ostatnich latach. Tym razem spadły z 10,5 mld zł w 2010 do 7,4 mld zł w ubiegłym roku.

Rok 2011 nie był więc wielce wymagający dla banków. Dalej prowadzone były procesy poprawy jakości portfeli i pozyskiwania depozytów. Pomimo niełatwych czasów i zagrożeń, udało się bankom wyrwać z kredytowej stagnacji z roku 2010 r. Nie ma co ukrywać, że bankom sprzyjała przyzwoita koniunktura w minionym roku (ponad 4% wzrost PKB), co pozwoliło prowadzić procesy dostosowawcze do zmian rynkowych i podjęcia rywalizacji bez poważniejszych kosztów ludzkich rozumianych jako redukcje czy cięcia wynagrodzenia w skali ogółem sektora.

Rok bieżący łatwy dla sektora nie będzie. Krótkoterminowe tempo PKB na poziomie 2,5% w 2012 r. nie będzie tragedią o ile w II połowie roku widać będzie symptomy poprawy. Wyniki gospodarcze za ostatnie miesiące 2011 r. dają nadzieję na nieco wyższe tempo wzrostu. Mimo tego, wynik netto 15 mld zł trudno będzie powtórzyć. Wyniki finansowe z działalności bankowej wskazują, że nie daje już tak łatwo przerzucić na kosztów poprawy wyniku finansowego na klientów banków.

Gdyby miał się powtórzyć zrealizować scenariusz poważniejszego kryzysu w UE i przeciągania tempa wzrostu PKB rzędu 2,5% na 2013 r. w Polsce,  to nie obędzie się bez poprawy wydajności oraz cięcia kosztów, w tym kosztów zatrudnienia w bankach.

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Dodaj komentarz

Polityka gospodarcza rządu w opinii Jacka Rostowskiego.

W ubiegłym tygodniu minister finansów Jacek Rostowski zaryzykował zaprezentowanie dość ryzykownej teorii na łamach dziennika „Rzeczpospolita” (2 lutego 2012).  Generalnie wg ministra, działania rządu były świadomie rozpisane na dwie kadencje. Przypomnę, że obok pierwotnie planowanych reform rząd zmagał się i zmaga z konsekwencjami kryzysu gospodarczego w UE. Artykuł ministra finansów to dobra okazja by porozmawiać o makroekonomii i sposobnie w jaki Polska przechodzi trudny okres gospodarczy. To właśnie takich dyskusji oczkuję w mediach.

Minister finansów zaczął więc dyskusję (rzucił rękawicę), i już na wstępie był dość prowokacyjny i zaserwował teorie z którymi raczej trudno się zgodzić. Wg ministra Rostowskiego działania reformatorskie rządu i antykryzysowe, były rozpisane świadomie na dwie kadencje rządzenia. Ponadto rząd świadomie – wg ministra finansów – unikał działań gwałtownych by nie wywołać protestów społecznych i efektu jo-jo. Dalej minister finansów wymienia działania rządu, z których próbuje ułożyć logiczny i planowany ciąg wydarzeń. Łącznie z tym, że dobrze panujemy na deficytem finansów publicznych i zadłużeniem.

Na artykuł ministra finansów można spojrzeć na co najmniej dwa sposoby. Ocena rząd oraz próba dyskusji o sposobach reakcji rządów w okresach gwałtownego kryzysu. W pierwszym przypadku minister naraża się na żarty, bo trudno planować działania na dwie kadencje, bo po prostu nikt nie ma gwarancji wygrania drugich z rzędu wyborów. To już raczej dorabianie teorii do rzeczywistości. Kolejna moja wątpliwość dotyczy chwalenia się działaniami rządu. Minister finansów stara się stworzyć wrażenie, że rząd trzymał rękę na pulsie i każdy ruch rządu odbył się zgodnie z planem. Nie będę tu już odtwarzał sekwencji działań reformatprsko-antykryzysowych rządu, ale były one niejednokrotnie spóźnione i w pewnej części miały charakter doraźny i krótkoterminowy. Jeżeli gospodarka zaliczyłaby recesję, mielibyśmy obecnie poważne problemy.

Wiele działań rządu było tak politycznie i społecznie kalkulowanych, by uniknąć niepotrzebnych sporów z opozycją o reformę finansów państwa oraz uniknąć oporów społecznych. W efekcie wśród podejmowanych decyzji były te odważne politycznie (np. o OFE i ograniczenie wcześniejszych emerytur), ale i takie w rezultacie których osiągane oszczędności lub większe wpływy miały być uzyskane przy minimalizacji sporów społecznych i politycznych. Stąd instrumentarium antykryzysowe rządu wydaje się dość przypadkowe, chociaż skuteczne. Minister finansów stara się stworzyć wrażenie, ze to dzięki działaniom rządu Polska jak na razie względnie łagodnie przechodzi skutki kryzysu. To spora przesada, bo należy pamiętać, że pomogły nam też fundusze europejskie, słaby złoty, coraz lepsza umiejętność dostosowywania się polskich przedsiębiorstw do zmieniających się warunków, czy niemal brak objawów kryzysu w polskim systemie finansowym. Ostatecznie podjęte działania przynoszą wprawdzie powoli pożądane skutki, ale jest to zestaw częściowo doraźnych działań obliczonych na poprawę sytuacji finansowej państwa przeprowadzonych w gospodarce, która jest w niezłej kondycji. Jeżeli za kilka lat znowu zostaniemy objęci skutkami kolejnego kryzysu, znowu nie będziemy w pełni gotowi na stawienie czoła zagrożeniom, ponieważ finanse państwa charakteryzują się zbyt małą elastycznością, podobnie zresztą jak większość polityków.

Próba narzucenia wskazanej wyżej interpretacji przez ministra finansów wydaje się tyleż odważna, co karkołomna, mocno przesadzona i prowokująca krytykę. Na dodatek minister finansów po prostu naraża się na żarty.

Spójrzmy jednak z innej strony na działania rządu, jak być może minister powinien był to próbować  przekazać.

Faktycznie doświadczyliśmy skutków kryzysu ekonomicznego który spowodował deficyt, a ten z konieczności finansowaliśmy długiem. Rząd na szczęście nie uległ panice i nie dosypywał pieniędzy na prawo i lewo oraz nie uległ oczekiwaniom bankowców, z których część próbowała straszyć premiera że banki mocno ograniczą kredytowanie gospodarki. Trzeba więc uczciwie przyznać, ze rząd zachował zimną krew, chociaż wiem że ktoś inny mógłby dodać, że to nie zimna krew tylko brak pomysłów i przeczekiwanie kryzysu. Rząd tak dobierał instrumenty zmierzające do zmniejszenia deficytu budżetowego by za wszelką cenę uniknąć sporów społecznych które uniemożliwią działanie rządowi. Rząd nie ma i nie miał na tyle dużej większości w parlamencie by przegłosowywać wszystko co zechce. Nie można nie dostrzegać, że większość Polaków boi się słowa „reforma” i wybiera partie które mają opinie bardziej „wrażliwych społecznie”. Do tego koalicjant (PSL) próbuje się medialnie prezentować jako bardziej wrażliwy społecznie od PO. Zrezygnowano z walki z narastającym deficytem tylko poprzez cięcia wydatków budżetowych, bo mogłoby to dobić już i tak słabnącą gospodarkę.

Tak naprawdę oczywiście nikt (ani ja) nie wie ile w działaniach rządu było planowania i przyjętej teorii makroekonomicznej, jak chce minister finansów, a ile mieszaniny słusznych i doraźnych działań, których celem było opanowanie deficytu finansów publicznych i narastającego zadłużenia przy utrzymaniu popularności w sondażach.

Artykuł ministra finansów miał i podtekst makroekonomiczny. Była to próba rozpoczęcia dyskusji  ze środowiskiem liberalizujących ekonomistów o zasadę walki z kryzysem i jego skutkami. O ile z naciąganą teorią działań rządu rozciągniętych na dwie kadencje, minister finansów ryzykuje ośmieszenie, to w sporze o sposoby reagowania na gwałtowny kryzys, jest 1:0 dla J.Rostowskiego. Bynajmniej nie dlatego, że były to słowa nie do podważenia, ale dlatego że trzech pierwszych makroekonomistów, którzy zareagowali na artykuł, niemal nie odniosło się do zawartych w nim idei.

Minister finansów wpasował działania rządu w konkretna teorię makroekonomiczną i rzucił rękawicę makroekonomistom. Faktycznie przy gwałtownie narastającym deficycie w wyniku kryzysu rząd nie może proporcjonalnie ciąć wydatków, bo dobije gospodarkę. Zwracają zresztą na to uwagę ekonomiści z instytucji międzynarodowych. Nie można też forsować zmian, które sprowokują sprzeciw większości społeczeństwa itd.

Wydawałoby się, że obecne okoliczności powinny wywołać fascynującą dyskusję o roli państwa (jako dysponenta publicznych finansów i ustawodawcy) w dobie kryzysu i roli finansów publicznych. Inaczej mówiąc, w jakim stopniu państwo (obywatele) powinno wziąć na swojej barki skutki kryzysu i przenieść je w przyszłość poprzez wzrost zadłużenia i deficyt finansów publicznych. Dyskusja byłaby o tyle łatwa z ministrem Rostowskim, że działania rządu nie były pod tym względem idealne.

Niestety z trzech ekonomistów (Janusz Jankowiak, Krzysztof Rybiński, Ryszard Petru) którzy przesłali do „Rzeczpospolitej” swoje polemiki (o ile tak je można w ogóle nazwać), żaden nie podjął podstawowych wątków zaproponowanych przez ministra Rostowskiego. Krzysztof Rybiński próbował tekst ministra finansów zbyć żartami, a dwaj pozostali skupili się na demaskowaniu intencji J.Rostowskiego i prostowaniu niektórych podawanych przez niego faktów.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

ACTA a prawo własności i „model biznesowy”

Przeczytałem dokument o nazwie ACTA i tak szczerze mówiąc nie wiem o co chodzi protestującym. Stąd trudno mi ukryć zdumienie, kiedy widzę tylu protestujących na ulicach i w mediach. Najzabawniejsze jest to, iż ludzie protestują przeciwko ograniczaniu wolności słowa, chociaż ten dokument nie ma z tym nic wspólnego, a nawet w jednym miejscu zwraca uwagę, że kroki podejmowanie z wyznaczonym w nim kierunku działań, nie mogą naruszać wolności słowa itp. Celem ACTA jest ograniczenie handlu towarami podrabianymi, naruszaniu praw autorskich, własności intelektualnej itd. Świadomie piszę „ograniczenie”, bo wątpię czy można całkowicie to zjawisko powstrzymać, a ponadto w wielu sferach związanych z prawami własności, patentów itd. świat się zmienia i powinien się zmieniać.

Zostawiam protestujących z ich walką o rzekomo zagrożoną wolnością słowa, a chciałbym w bieżącym wpisie dotknąć jedynie tematu własności i tzw. modelu biznesowego. Przy okazji medialnego szumu o ACTA, w mediach wytoczono ciężkie działa i huknęło tematem: protesty w sprawie ACTA to przykład kolejnej wielkiej rewolucji w prawie własności. I ma to się wpisywać w historyczny ciąg zmian jakich doświadczała ludzkość wskutek społecznych buntów i wielkich przemian. Likwidowaliśmy więc niewolnictwo, majątki bogatych częściowo (lub całkowicie) rozdawaliśmy biednym, wymuszamy zmiany w podziale zysku z posiadania i inwestowania (zwiększanie stopnia partycypacji i praw pracowników najemnych, przykładowo) prywatnego kapitału .  Czyżby faktycznie na naszych oczach „dzieje” się rewolucja? Bez przesady. Jak na razie, to duża grupa protestujących nie doczytała dokumentu i chyba co nie co myli prawo własności z możliwością anonimowego podbierania cudzej własności (i praw jakie są z nią związane) w sieci.

Obok haseł o rewolucji w prawie własności, jest spore grono osób które usprawiedliwiają naruszanie praw autorskich itd., powszechnością dostępu do kultury jako nową jakością, która ma wszystko usprawiedliwiać.

Nie mam ambicji opisu i uregulowania w moim wpisie problemu własności w kontekście internetu. To co się obecnie w mediach spieramy, to temat niezwykle szeroki temat i w zależności od podejmowanego tematu (patent na wynalazek techniczny, książka, lekarstwo, muzyka…) za każdym razem będzie wyglądał inaczej.

Sądzę, że zanim zaczniemy dyskutować o prawie własności, przyjmijmy że jedną z cech własności jest jej uszanowanie przez prawo i społeczność. Chodzi mi o zasady co najmniej minimalne. Bo jak na razie to mamy do czynienia z sytuacją kiedy część społeczności internautów nie będzie uznawać żadnej zasady, tak długu aż to nie zacznie być wymuszane. Moim zdaniem, jednym z wielu wytłumaczeń obecnych protestów jest bunt przeciwko jakiejkolwiek regulacji, czyli inaczej mówiąc: tolerowanie ewidentnego chwilami złodziejstwa w cyberprzestrzeni.

Nie ma co ukrywać, że coraz szersza dostępność do wielu dóbr i usług za pośrednictwem internetu, coraz silniej pokazuje że prawo własności intelektualnej i podobne, wymagają zmiany modelu biznesowego. To, zresztą całkiem zgrabne pojęcie, dobrze oddaje problem, ale tylko od strony ekonomicznej. Dla ekonomisty prawo do filmu, muzyki itd., to decyzja o tym kto, ile i jak długo bierze profity (twórca) lub płaci (korzystający).  Pozostają też kwestie natury moralnej. Jeżeli twórca X coś udowodnił naukowo jako pierwszy, to sława „pierwszego” powinna na zawsze przypaść jemu. Trzeba taką osobę bronić by ktoś nie kopiował jego pracy i ogłaszał się wynalazcą w innej części świata.

Jednym z deklarujących niemal zafascynowanie społecznymi i medialnymi protestami jest Jacek Żakowski. Osoba znana ludziom śledzącym publicystyczne spory w mediach. Na ogół zgadzam się jego spojrzeniem i lubię jego odwagę w łamaniu utartych społecznych opinii, tabu i poruszanie problemów jakie milcząco chcemy ominąć w życiu codziennym, albo których po prostu nie dostrzegamy. Jednak jego zachwytu nad nową rewolucją społeczną nie rozumiem, co wcale nie oznacza że nie dostrzegam problemów i wyzwań. Jednak osoby zafascynowane społecznym ruchem muszą sobie równie odważnie odpowiedzieć na wiele pytań.

Przede wszystkim byłbym ostrożny z porównywaniem obecnego sporu i demonstracji z parcelacją dóbr (np. po I wojnie). Tam chodziło o podział dóbr wytwórczych, ponieważ stan wcześniejszy utrzymywał niemal niewolnicze przywiązania przy utrzymaniu niskiego poziomu życia. W przypadku obecnego sporu, chodzi np. o to czy film Agnieszki Holland zobaczyć teraz za dwadzieścia kilka złoty od osoby w kinie (co faktycznie dla kilkuosobowej rodziny jest obciążeniem), czy poczekać bo za rok lub dwa ten film ten będzie w sklepach za ok. 30 zł lub jeszcze taniej w wypożyczalni, czy telewizji „on demand” (za 10-15 zł). Z drugiej strony jest internauta, ściągający piracką kopię za  darmo. Nie mówmy więc o dostępie do kultury, bo jak na razie jest on spory, a ponadto nikomu korona z głowy nie spadnie jak poczeka na najnowszy film Agnieszki Holland ponad rok, jeśli już koniecznie nie chce wydać ok. 25 zł na film. Nie ma też sensu uzasadniająca argumentacja, że ludzie którzy korzystają z naruszeniem prawa z różnych treści w internecie z zakresu kultury, są nabywcami podobnych w „realu”. Na tej zasadzie można zabrać komuś bez jego zgody auto na kilka dni i potem oddać. Z całą pewnością jakaś cześć amatorów „pożyczania” kupi auto jak uzbiera stosowną kwotę.

Sympatycy rewolucji i zmiany modelu biznesowego, teraz przyjmujący pozę krytyków „systemu” i rzekomo lobbujących krwiożerczych koncernów, szybką staną przed kilkoma wyzwaniami. Przede wszystkim konieczne jest zdyscyplinowanie internautów, że jednak jakieś zasady własności istnieją i cokolwiek zostanie w przyszłości ustalone, będzie musiało być akceptowane. Inaczej Jacek Żakowski będzie się musiał pogodzić z faktem, że czasopisma w których pisuje i jego książki, będą od razu piracko publikowane w internecie w ramach „dóbr kultury” które powinny być łatwo dostępne. Jacek Żakowski będzie musiał stawić czoła prawdzie, że naruszanie prawa obecnie to nie głód kultury (który ma usprawiedliwiać nawet tzw. piractwo), ale efekt braku kontroli nad tym co się dzieje w internecie i rzadkich przypadków karania. Zjawisko tak się rozrosło, że doprowadziło do rozdwojenia jaźni wśród internatów i to jest – obawiam się – jeden z głównych powodów protestu. Przykład? Można ściągnąć z sieci piracko najnowszy film i nie jest to kradzież, ale brzydzimy się kradzieżą tegoż filmu ze sklepu. Czy będzie miał odwagę powiedzieć to protestującym, którymi tak bardzo jest zachwycony?

Obok moralisty i policjanta, obrońcy protestujących będą musieli przyjąć rolę zimnego ekonomisty, który wskaże komu ile wolno zarobić. Jeżeli więc mamy dyskutować o modelu biznesowym, który sprosta w omawianym temacie globalizacji i anonimowości w internecie, to ktoś musi określić (jak komunistyczny rewolucjonista!) ile wolno zarobić twórcy, reżyserowi, piosenkarzowi, wynalazcy czy producentowi nowych leków, autorowi książki itd. itd. Żeby ktoś wydawał ciężkie pieniądze na wynalezienie nowych skutecznych leków, musi mieć zagwarantowany zwrot nakładów z zyskiem. Żeby ktoś mądry chciał podzielić się wiedzą, to za czas spędzony nad materiałem do książki i jej pisaniem, ktoś musi mu zapłacić.  Czy Jacek Żakowski podejmie się roli moralnego ekonomisty, który wdroży w życie pojęcie „sprawiedliwego” zysku, marży itd.   

Moim celem w niniejszym wpisie nie jest stawianie barier przed problemem, któremu trzeba otwarcie stawić czoła. Jak najbardziej wiele dziedzin ludzkiej twórczości będzie wymagało wypracowania nowego modelu biznesowego, bo inaczej wymusi go życie (już wymusza). W pierwszej kolejności warto jednak nazwać rzeczy po imieniu i nie dorabiać ideologii.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Otagowano | Dodaj komentarz

Rok skrajnych scenariuszy

Rok 2012 r. to jeden z tych, które dla RPP łatwe nie będą. Teoretycznie scenariusz wydarzeń wydaje się być prosty i zarysowany już w prognozach. Ale kto wie.. Większość prognoz wskazuje na wzrost PKB dla Polski średnio pomiędzy 2,5% a 3,0% i inflację na koniec roku w przedziale od 2,4% do 3,9%. Taka sytuacja wydaje się wyznaczać scenariusze zmian stopy procentowej NBP pomiędzy stabilizacją a obniżką. Podobnie jak w 2009 Rada Polityki Pieniężnej (dalej RPP) będzie musiała znaleźć kompromis pomiędzy tempem PKB a inflacją.

Warto w tym miejscu przypomnieć spory, które miały na ogół charakter akademicki w naszych warunkach, czy jako cel dla RPP nie dopisać wyraźnie dbania o tempo PKB i spadek bezrobocia. Jest to już delikatnie wspomniane w polskim systemie prawnym, ale pamiętam zarzuty że brak silnych zapisów kierujących uwagę RPP również na PKB i bezrobocie, powoduje rzekomo podręcznikowe trzymanie się jako głównego, celu inflacyjnego. Tak, to podstawowe zadanie RPP, ale przyjęcie celu inflacyjnego jako najważniejszego dla RPP wcale nie jest złym rozwiązaniem. Pod warunkiem, że członkowie RPP nie są ortodoksyjnymi liberałami. Muszę powiedzieć, że w naszych warunkach do takiej ortodoksji nie dochodziło i RPP pamiętała by szukać kompromisu pomiędzy tempem PKB, w sytuacji kiedy było niskie (jak na polskie warunki) a inflacją.

Nie inaczej było w ubiegłym roku. RPP widząc, że wracamy na ścieżkę średniego dla Polski wzrostu gospodarczego (ok.4%) podniosła stopy. Proces podniesienia stóp przypadł na I półrocze 2011 r. i głównie wynikał z powodu wzrostu wskaźników cenowych. Wzrosty szeroko rozumianych cen energii oraz żywności wypchnęły wskaźniki cenowe na dawno nie widziane poziomy. W II połowie ubiegłego roku, dodatkowo zaczął się osłabiać złoty co również miało swoje niekorzystne przełożenie na CPI i PPI. Wobec powoli słabnącego tempa PKB i stałych korekt w dół prognoz na 2012 r. dla krajów UE ( w ty, dla nas), walka z wysoką inflacja (powyżej 4,5%) za pomocą stóp traciła naturalnie sens. Nie miało też sensu walczyć z osłabieniem złotego za pomocą wzrostu stóp. W takiej układance czynników z jaką mieliśmy do czynienia pod koniec roku (złoty, PKB, wskaźniki cenowe), podnoszenie stóp i tak nie byłoby skuteczne, a tylko dobiłoby gospodarkę. Pojawienie się na rynku walutowym BGK i NBP, okazało się skuteczną zaporą przed, niemającym już nic wspólnego z gospodarczymi fundamentami, osłabieniem naszej waluty.

Ostatecznie, stopa referencyjna NBP, jest nieco poniżej inflacji (historycznej). Po podniesieniu stopy  do 4,5%, RPP zachowuje zimną krew i starała się nie wyprzedzać zmian w gospodarce. Hazard to nie był, bo już w II połowie ubiegłego roku członkowie RPP coraz bardziej zdawali sobie sprawę z czym przyjdzie im się zmierzyć w 2012 r. Pozycja wyjściowa wydaje się dość optymalna. Mam na myśli poziom stopy referencyjnej i scenariusze na rok bieżący.

A co mamy? Za sobą (mam nadzieję) walkę z rynkiem o poziom złotego. Pomimo krytyk jakie pojawiły się w grudniu, NBP pokazał że pozwoli na osłabienie waluty ale nie na panikę i zabawy (spekulację) na rynku, już nie. Być może najgorsze już za nami. Złoty nadal jest dość nisko wyceniany, bo – wg moich szacunków – o 10%-15%. Jeżeli kraje UE unikną już większych zawirowań, a rynkowi znudzi się granie na strach, to powinniśmy być świadkami powolnego wzmocnienia złotego o podaną wyżej wartość. Może to zabrać rynkowi dwa do trzech kwartałów. Warunkiem jednak jest już zakończenie gospodarczych i politycznych tąpnięć w UE i perspektywa poprawy PKB dla UE w 2013 r. Powolną poprawę zakłada większość prognoz. W pewnym sensie jest to o tyle łatwe, że najnowsze prognozy dla UE sugerują zerowe tempo PKB na 2012 r. (zależenie od instytucji, prognozy oscylują wokół zera).

Tak wiec dla złotego główny scenariusz to stabilizacja lub stopniowe wzmocnienie. A to oznacza, że na chwilę obecną RPP musi przyjąć, że może nie mieć wielkiego sprzymierzeńca w złotym w walce z inflacją. Niemniej najprawdopodobniej złoty nie będzie się już jednak przyczyniał do wzrostu inflacji.

Prognoza inflacji nastręcza nieco problemów. Wątpliwe by rynek żywnościowy po raz kolejny spłatał takiego figla jak w minionym roku. Zakładam też, że popyt wewnętrzny nieco osłabnie, no i że – zgodnie ze światowymi prognozami – nasze otoczenie gospodarcze (kraje UE) doświadczą radyklanego osłabnięcia tempa PKB. Można więc przyjąć, że popyt krajowy również nie będzie się przyczyniał do dalszego silnego wzrostu cen, a wręcz przeciwnie. I tu jest pewien (może i mały) znak zapytania. Polska gospodarka dość elastycznie dopasowuje się do zmian gospodarczych, a tempo popytu nie słabnie tak mocno jak tego oczekiwano. Może się okazać, że tempo PKB spadnie jedynie do 3% i w II połowie roku zobaczymy sygnały ożywienia.

Podsumowując, w najbliższych miesiącach i bez działań RPP, powinniśmy doświadczyć spadku inflacji do 4% czy być może nawet 3,5% (raczej II połowa roku). RPP ma więc trochę czasu na analizę i uprawdopodobnienie scenariuszy gospodarczych. Jeżeli polska gospodarka nie będzie chciała zwalniać do 2% czy 2,5% w tym roku, to RPP przez dwa do trzech kwartałów może stopy referencyjnej nawet nie ruszać, co przy okazji zadziała wzmacniająco na złotego. Jeżeli jednak koniunktura gospodarcza będzie się pogarszać, a trend nie pozostawi wątpliwości co będzie dalej, to RPP nie zawaha się stóp obniżyć, by pomóc gospodarce, bo inflacja najprawdopodobniej nie będzie wtedy palącym problemem.

Powyższe rozważania, to tylko zarys dyskusji o wariantach na ten rok. Generalnie, scenariusze jakie zobaczymy powinny się zawierać pomiędzy stabilizacją stopy referencyjnej a przejściową obniżką do maks. 4% lub 3,75%.

W tym roku silne jest ryzyko scenariuszy skrajnych. Z jednej strony, Europie nadal grożą ekonomiczne i polityczne tąpnięcia, a oczekiwana w 2013 poprawa koniunktury w UE może się opóźnić. W takiej sytuacji mielibyśmy pewnie mix jak z roku ubiegłego, czyli połączenie polityki stóp procentowych i interwencji walutowych. Jest i druga skrajność. Wygaszanie politycznych tąpnięć w UE i poprawianie, stale ostatnio pogarszanych, prognoz gospodarczych dla UE. A do tego dobra koniunktura w naszej gospodarce z okresu jesień-zima, nie jest zbiegiem okoliczności a świadectwem siły gospodarki i popytu wewnętrznego i zewnętrznego (utrzymywanego m.in. słabym złotym).

 

Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Dodaj komentarz

Strajk lekarzy. Refundacja leków.

Na obecną dyskusję o tym kto jest winien w sporze pomiędzy rządem a lekarzami, proponuje spojrzeć nie w kategorii czyja racja oraz poprawności wydawanych aktów prawnych, ale celu. Wtedy, jak sądzę, refleksje będą mocno inne od dominujących w mediach. Nie zamierzam bronić rządu za pewien bałagan, odejmowanie decyzji w ostatniej chwili i wystawianie pacjentów na ryzyko, ale nie tylko rząd jest tu winien. W mediach schemat jest prosty: zły rząd, dobrzy lekarze i poszkodowani pacjenci.

Celem zmian dotyczących leków było dążenie do optymalizacji wydatków na tle rosnących stale potrzeb. Zdrowie i życie ludzkie jest wartością bezcenną, ale i tak wszelkie rozmowy kończą się na pieniądzach, bo to za nie kupuje się usługi medyczne i leki. Wg metodologii GUS prezentowanej w Narodowym Rachunku Zdrowia, wartość wydatków ogółem na służbę zdrowia powinno wynieść 100-105 mld zł tym roku. To szacunek, bo z racji skali obliczeń, wyniki poznajemy  z dużym opóźnieniem. Wkrótce powinny się ukazać wyniki dopiero za 2010 r. Znamy jednak trendy niektórych pozycji oraz wartości nominalne (np. wydatki NFZ). Prawie 70% wydatków na służbę usługi zdrowotne pochodzi ze środków publicznych, gdzie 80%-85% to środki  z NFZ. Wg planu na 2012 NFZ ma wydać na nasze zdrowie 61 mld zł. Kwota wydaje się astronomiczna. Ale nasze potrzeby też są astronomiczne. Głównie te faktyczne i trochę te wydumane. Z mediów i prywatnych rozmów bije ciągłe niezadowolenie ze służby zdrowia. Z drugiej strony nie chcemy wzrostu obciążeń (składka). W latach 2006-2011 wydatki NFZ (z naszych składek) urosły z 36 mld do 61 mld zł. To wzrost aż o 62%! My jednak nadal narzekamy. Na tle państw UE wg wskaźnika wydatki (prywatne+publiczne) do PKB lokujemy się w drugiej (tej gorszej) połowie. Dotyczy to również nakładów publicznych. W ciągu minionej dekady dokonaliśmy ogromnego postępu. Zwiększyliśmy nakłady prywatne (bo rosły nasze wynagrodzenia) i publiczne (bo rosło zatrudnienie i składka). W latach 2007-2009 wydatki NFZ rosły średnio aż o 17% rocznie!. Jeżeli nadal nie widzimy efektów (a to też przesada) to znaczy że system jest nieszczelny i nadal jego wydajność pozostawia sporo do życzenia. Mam wrażenie, że Polacy często zapominają, że możliwości publicznej służby zdrowia i refundacji leków to wynik ich własnych płatności w formie składki. Oczywiście pozostaje jeszcze możliwość uszczelniania obecnego systemu i poprawy jego efektywności. I w znacznym stopniu tego dotyczą zmiany w refundacji leków. Zainteresowani poprawą efektywności i szczelności systemu powinniśmy być wszyscy, w tym i lekarze. Im więcej zaoszczędzimy, tym więcej będzie na faktyczne potrzeby.

Ten przydługi wykład potrzebny był po to by obecny spór o leki pomiędzy rządem a lekarzami osadzić w pewnej rzeczywistości. Ambicjonalne spory o brzmienie lub opóźnienie zarządzeń itd., są tu po prostu drugorzędne i wręcz nieetyczne. Dyskusja o tym czy lekarz ma wpisać poziom refundacji czy nie i jak ma sprawdzać czy pacjent jest ubezpieczony jest trochę niepoważna. Ponadto spór doskonale pokazuje jak trudno jest cokolwiek reformować, kiedy trzeba się dzielić odpowiedzialnością i kosztami. Lekarze korzystają z publicznych środków i biorą udział w ich dystrybucji. Jest więc naturalne, że powinni być obciążeni odpowiedzialnością, a co za tym idzie i karą za błędy i nadużycia. W latach 2007-2011 średnio rocznie koszty refundacji rosły  o 0,45 mln zł, osiągając poziom 8,6 mld zł w 2011 r. Rząd sam sobie nie poradzi z walką z patologiami rynku leków refundowanych. Musi mieć wsparcie lekarzy i zrozumienie u obywateli. Niestety żadna z tych grup nie jest w pełni zainteresowana ograniczaniem patologii na rynku leków refundowanych, trochę dlatego że z nich korzysta.

Gabinet lekarski jest idealnym miejscem na ograniczenie patologii. To tam pojawia się pacjent z problemem i następuje decyzja o tym czy, na co, i w jakim stopniu zastosujemy leki refundowane. Wpisanie poziomu refundacji nie jest żadnym problemem ani biurokracją. Pliki z nazwami leków i poziomem refundacji są dostępne na stronie ministerstwa zdrowia. Z ciekawości sam w nie zaglądałem (proste arkusze excelowe) kilka dni temu. Pomimo iż ministerstwo nie określiło jednoznacznie sposobu weryfikacji opłacania składek, okazało się że w wielu rejonach Polski lekarze nie mieli problemu z określeniem wymaganych dokumentów. Zresztą są one już obecnie wykorzystywane i to w służbie zdrowia. A w przypadku czasu poświęconego na biurokrację, odpowiedziałbym tak: a gdyby tak zabronić wizyt sprzedawców z firm farmaceutycznych w godzinach pracy lekarzy w placówka publicznych? To już spora oszczędność. Nie trafia też do mnie argument lekarzy o lęku przed karami przewidzianymi w spornym akcie prawnym. Biorąc pod uwagę ryzyko kary i za co miałaby być, to kary te byłyby małe i raczej niezmiernie rzadkie. Sądzę że lekarze muszą (a przynajmniej powinni) zaakceptować, że korzystając ze środków publicznych i biorąc udział w ich dystrybucji, odpowiadają za jakość i efektywność tego procesu. Ponoszenie więc odpowiedzialności za dystrybucję środków publicznych powinno być czymś naturalnym.

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Dodaj komentarz