Polityka gospodarcza rządu w opinii Jacka Rostowskiego.

W ubiegłym tygodniu minister finansów Jacek Rostowski zaryzykował zaprezentowanie dość ryzykownej teorii na łamach dziennika „Rzeczpospolita” (2 lutego 2012).  Generalnie wg ministra, działania rządu były świadomie rozpisane na dwie kadencje. Przypomnę, że obok pierwotnie planowanych reform rząd zmagał się i zmaga z konsekwencjami kryzysu gospodarczego w UE. Artykuł ministra finansów to dobra okazja by porozmawiać o makroekonomii i sposobnie w jaki Polska przechodzi trudny okres gospodarczy. To właśnie takich dyskusji oczkuję w mediach.

Minister finansów zaczął więc dyskusję (rzucił rękawicę), i już na wstępie był dość prowokacyjny i zaserwował teorie z którymi raczej trudno się zgodzić. Wg ministra Rostowskiego działania reformatorskie rządu i antykryzysowe, były rozpisane świadomie na dwie kadencje rządzenia. Ponadto rząd świadomie – wg ministra finansów – unikał działań gwałtownych by nie wywołać protestów społecznych i efektu jo-jo. Dalej minister finansów wymienia działania rządu, z których próbuje ułożyć logiczny i planowany ciąg wydarzeń. Łącznie z tym, że dobrze panujemy na deficytem finansów publicznych i zadłużeniem.

Na artykuł ministra finansów można spojrzeć na co najmniej dwa sposoby. Ocena rząd oraz próba dyskusji o sposobach reakcji rządów w okresach gwałtownego kryzysu. W pierwszym przypadku minister naraża się na żarty, bo trudno planować działania na dwie kadencje, bo po prostu nikt nie ma gwarancji wygrania drugich z rzędu wyborów. To już raczej dorabianie teorii do rzeczywistości. Kolejna moja wątpliwość dotyczy chwalenia się działaniami rządu. Minister finansów stara się stworzyć wrażenie, że rząd trzymał rękę na pulsie i każdy ruch rządu odbył się zgodnie z planem. Nie będę tu już odtwarzał sekwencji działań reformatprsko-antykryzysowych rządu, ale były one niejednokrotnie spóźnione i w pewnej części miały charakter doraźny i krótkoterminowy. Jeżeli gospodarka zaliczyłaby recesję, mielibyśmy obecnie poważne problemy.

Wiele działań rządu było tak politycznie i społecznie kalkulowanych, by uniknąć niepotrzebnych sporów z opozycją o reformę finansów państwa oraz uniknąć oporów społecznych. W efekcie wśród podejmowanych decyzji były te odważne politycznie (np. o OFE i ograniczenie wcześniejszych emerytur), ale i takie w rezultacie których osiągane oszczędności lub większe wpływy miały być uzyskane przy minimalizacji sporów społecznych i politycznych. Stąd instrumentarium antykryzysowe rządu wydaje się dość przypadkowe, chociaż skuteczne. Minister finansów stara się stworzyć wrażenie, ze to dzięki działaniom rządu Polska jak na razie względnie łagodnie przechodzi skutki kryzysu. To spora przesada, bo należy pamiętać, że pomogły nam też fundusze europejskie, słaby złoty, coraz lepsza umiejętność dostosowywania się polskich przedsiębiorstw do zmieniających się warunków, czy niemal brak objawów kryzysu w polskim systemie finansowym. Ostatecznie podjęte działania przynoszą wprawdzie powoli pożądane skutki, ale jest to zestaw częściowo doraźnych działań obliczonych na poprawę sytuacji finansowej państwa przeprowadzonych w gospodarce, która jest w niezłej kondycji. Jeżeli za kilka lat znowu zostaniemy objęci skutkami kolejnego kryzysu, znowu nie będziemy w pełni gotowi na stawienie czoła zagrożeniom, ponieważ finanse państwa charakteryzują się zbyt małą elastycznością, podobnie zresztą jak większość polityków.

Próba narzucenia wskazanej wyżej interpretacji przez ministra finansów wydaje się tyleż odważna, co karkołomna, mocno przesadzona i prowokująca krytykę. Na dodatek minister finansów po prostu naraża się na żarty.

Spójrzmy jednak z innej strony na działania rządu, jak być może minister powinien był to próbować  przekazać.

Faktycznie doświadczyliśmy skutków kryzysu ekonomicznego który spowodował deficyt, a ten z konieczności finansowaliśmy długiem. Rząd na szczęście nie uległ panice i nie dosypywał pieniędzy na prawo i lewo oraz nie uległ oczekiwaniom bankowców, z których część próbowała straszyć premiera że banki mocno ograniczą kredytowanie gospodarki. Trzeba więc uczciwie przyznać, ze rząd zachował zimną krew, chociaż wiem że ktoś inny mógłby dodać, że to nie zimna krew tylko brak pomysłów i przeczekiwanie kryzysu. Rząd tak dobierał instrumenty zmierzające do zmniejszenia deficytu budżetowego by za wszelką cenę uniknąć sporów społecznych które uniemożliwią działanie rządowi. Rząd nie ma i nie miał na tyle dużej większości w parlamencie by przegłosowywać wszystko co zechce. Nie można nie dostrzegać, że większość Polaków boi się słowa „reforma” i wybiera partie które mają opinie bardziej „wrażliwych społecznie”. Do tego koalicjant (PSL) próbuje się medialnie prezentować jako bardziej wrażliwy społecznie od PO. Zrezygnowano z walki z narastającym deficytem tylko poprzez cięcia wydatków budżetowych, bo mogłoby to dobić już i tak słabnącą gospodarkę.

Tak naprawdę oczywiście nikt (ani ja) nie wie ile w działaniach rządu było planowania i przyjętej teorii makroekonomicznej, jak chce minister finansów, a ile mieszaniny słusznych i doraźnych działań, których celem było opanowanie deficytu finansów publicznych i narastającego zadłużenia przy utrzymaniu popularności w sondażach.

Artykuł ministra finansów miał i podtekst makroekonomiczny. Była to próba rozpoczęcia dyskusji  ze środowiskiem liberalizujących ekonomistów o zasadę walki z kryzysem i jego skutkami. O ile z naciąganą teorią działań rządu rozciągniętych na dwie kadencje, minister finansów ryzykuje ośmieszenie, to w sporze o sposoby reagowania na gwałtowny kryzys, jest 1:0 dla J.Rostowskiego. Bynajmniej nie dlatego, że były to słowa nie do podważenia, ale dlatego że trzech pierwszych makroekonomistów, którzy zareagowali na artykuł, niemal nie odniosło się do zawartych w nim idei.

Minister finansów wpasował działania rządu w konkretna teorię makroekonomiczną i rzucił rękawicę makroekonomistom. Faktycznie przy gwałtownie narastającym deficycie w wyniku kryzysu rząd nie może proporcjonalnie ciąć wydatków, bo dobije gospodarkę. Zwracają zresztą na to uwagę ekonomiści z instytucji międzynarodowych. Nie można też forsować zmian, które sprowokują sprzeciw większości społeczeństwa itd.

Wydawałoby się, że obecne okoliczności powinny wywołać fascynującą dyskusję o roli państwa (jako dysponenta publicznych finansów i ustawodawcy) w dobie kryzysu i roli finansów publicznych. Inaczej mówiąc, w jakim stopniu państwo (obywatele) powinno wziąć na swojej barki skutki kryzysu i przenieść je w przyszłość poprzez wzrost zadłużenia i deficyt finansów publicznych. Dyskusja byłaby o tyle łatwa z ministrem Rostowskim, że działania rządu nie były pod tym względem idealne.

Niestety z trzech ekonomistów (Janusz Jankowiak, Krzysztof Rybiński, Ryszard Petru) którzy przesłali do „Rzeczpospolitej” swoje polemiki (o ile tak je można w ogóle nazwać), żaden nie podjął podstawowych wątków zaproponowanych przez ministra Rostowskiego. Krzysztof Rybiński próbował tekst ministra finansów zbyć żartami, a dwaj pozostali skupili się na demaskowaniu intencji J.Rostowskiego i prostowaniu niektórych podawanych przez niego faktów.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

ACTA a prawo własności i „model biznesowy”

Przeczytałem dokument o nazwie ACTA i tak szczerze mówiąc nie wiem o co chodzi protestującym. Stąd trudno mi ukryć zdumienie, kiedy widzę tylu protestujących na ulicach i w mediach. Najzabawniejsze jest to, iż ludzie protestują przeciwko ograniczaniu wolności słowa, chociaż ten dokument nie ma z tym nic wspólnego, a nawet w jednym miejscu zwraca uwagę, że kroki podejmowanie z wyznaczonym w nim kierunku działań, nie mogą naruszać wolności słowa itp. Celem ACTA jest ograniczenie handlu towarami podrabianymi, naruszaniu praw autorskich, własności intelektualnej itd. Świadomie piszę „ograniczenie”, bo wątpię czy można całkowicie to zjawisko powstrzymać, a ponadto w wielu sferach związanych z prawami własności, patentów itd. świat się zmienia i powinien się zmieniać.

Zostawiam protestujących z ich walką o rzekomo zagrożoną wolnością słowa, a chciałbym w bieżącym wpisie dotknąć jedynie tematu własności i tzw. modelu biznesowego. Przy okazji medialnego szumu o ACTA, w mediach wytoczono ciężkie działa i huknęło tematem: protesty w sprawie ACTA to przykład kolejnej wielkiej rewolucji w prawie własności. I ma to się wpisywać w historyczny ciąg zmian jakich doświadczała ludzkość wskutek społecznych buntów i wielkich przemian. Likwidowaliśmy więc niewolnictwo, majątki bogatych częściowo (lub całkowicie) rozdawaliśmy biednym, wymuszamy zmiany w podziale zysku z posiadania i inwestowania (zwiększanie stopnia partycypacji i praw pracowników najemnych, przykładowo) prywatnego kapitału .  Czyżby faktycznie na naszych oczach „dzieje” się rewolucja? Bez przesady. Jak na razie, to duża grupa protestujących nie doczytała dokumentu i chyba co nie co myli prawo własności z możliwością anonimowego podbierania cudzej własności (i praw jakie są z nią związane) w sieci.

Obok haseł o rewolucji w prawie własności, jest spore grono osób które usprawiedliwiają naruszanie praw autorskich itd., powszechnością dostępu do kultury jako nową jakością, która ma wszystko usprawiedliwiać.

Nie mam ambicji opisu i uregulowania w moim wpisie problemu własności w kontekście internetu. To co się obecnie w mediach spieramy, to temat niezwykle szeroki temat i w zależności od podejmowanego tematu (patent na wynalazek techniczny, książka, lekarstwo, muzyka…) za każdym razem będzie wyglądał inaczej.

Sądzę, że zanim zaczniemy dyskutować o prawie własności, przyjmijmy że jedną z cech własności jest jej uszanowanie przez prawo i społeczność. Chodzi mi o zasady co najmniej minimalne. Bo jak na razie to mamy do czynienia z sytuacją kiedy część społeczności internautów nie będzie uznawać żadnej zasady, tak długu aż to nie zacznie być wymuszane. Moim zdaniem, jednym z wielu wytłumaczeń obecnych protestów jest bunt przeciwko jakiejkolwiek regulacji, czyli inaczej mówiąc: tolerowanie ewidentnego chwilami złodziejstwa w cyberprzestrzeni.

Nie ma co ukrywać, że coraz szersza dostępność do wielu dóbr i usług za pośrednictwem internetu, coraz silniej pokazuje że prawo własności intelektualnej i podobne, wymagają zmiany modelu biznesowego. To, zresztą całkiem zgrabne pojęcie, dobrze oddaje problem, ale tylko od strony ekonomicznej. Dla ekonomisty prawo do filmu, muzyki itd., to decyzja o tym kto, ile i jak długo bierze profity (twórca) lub płaci (korzystający).  Pozostają też kwestie natury moralnej. Jeżeli twórca X coś udowodnił naukowo jako pierwszy, to sława „pierwszego” powinna na zawsze przypaść jemu. Trzeba taką osobę bronić by ktoś nie kopiował jego pracy i ogłaszał się wynalazcą w innej części świata.

Jednym z deklarujących niemal zafascynowanie społecznymi i medialnymi protestami jest Jacek Żakowski. Osoba znana ludziom śledzącym publicystyczne spory w mediach. Na ogół zgadzam się jego spojrzeniem i lubię jego odwagę w łamaniu utartych społecznych opinii, tabu i poruszanie problemów jakie milcząco chcemy ominąć w życiu codziennym, albo których po prostu nie dostrzegamy. Jednak jego zachwytu nad nową rewolucją społeczną nie rozumiem, co wcale nie oznacza że nie dostrzegam problemów i wyzwań. Jednak osoby zafascynowane społecznym ruchem muszą sobie równie odważnie odpowiedzieć na wiele pytań.

Przede wszystkim byłbym ostrożny z porównywaniem obecnego sporu i demonstracji z parcelacją dóbr (np. po I wojnie). Tam chodziło o podział dóbr wytwórczych, ponieważ stan wcześniejszy utrzymywał niemal niewolnicze przywiązania przy utrzymaniu niskiego poziomu życia. W przypadku obecnego sporu, chodzi np. o to czy film Agnieszki Holland zobaczyć teraz za dwadzieścia kilka złoty od osoby w kinie (co faktycznie dla kilkuosobowej rodziny jest obciążeniem), czy poczekać bo za rok lub dwa ten film ten będzie w sklepach za ok. 30 zł lub jeszcze taniej w wypożyczalni, czy telewizji „on demand” (za 10-15 zł). Z drugiej strony jest internauta, ściągający piracką kopię za  darmo. Nie mówmy więc o dostępie do kultury, bo jak na razie jest on spory, a ponadto nikomu korona z głowy nie spadnie jak poczeka na najnowszy film Agnieszki Holland ponad rok, jeśli już koniecznie nie chce wydać ok. 25 zł na film. Nie ma też sensu uzasadniająca argumentacja, że ludzie którzy korzystają z naruszeniem prawa z różnych treści w internecie z zakresu kultury, są nabywcami podobnych w „realu”. Na tej zasadzie można zabrać komuś bez jego zgody auto na kilka dni i potem oddać. Z całą pewnością jakaś cześć amatorów „pożyczania” kupi auto jak uzbiera stosowną kwotę.

Sympatycy rewolucji i zmiany modelu biznesowego, teraz przyjmujący pozę krytyków „systemu” i rzekomo lobbujących krwiożerczych koncernów, szybką staną przed kilkoma wyzwaniami. Przede wszystkim konieczne jest zdyscyplinowanie internautów, że jednak jakieś zasady własności istnieją i cokolwiek zostanie w przyszłości ustalone, będzie musiało być akceptowane. Inaczej Jacek Żakowski będzie się musiał pogodzić z faktem, że czasopisma w których pisuje i jego książki, będą od razu piracko publikowane w internecie w ramach „dóbr kultury” które powinny być łatwo dostępne. Jacek Żakowski będzie musiał stawić czoła prawdzie, że naruszanie prawa obecnie to nie głód kultury (który ma usprawiedliwiać nawet tzw. piractwo), ale efekt braku kontroli nad tym co się dzieje w internecie i rzadkich przypadków karania. Zjawisko tak się rozrosło, że doprowadziło do rozdwojenia jaźni wśród internatów i to jest – obawiam się – jeden z głównych powodów protestu. Przykład? Można ściągnąć z sieci piracko najnowszy film i nie jest to kradzież, ale brzydzimy się kradzieżą tegoż filmu ze sklepu. Czy będzie miał odwagę powiedzieć to protestującym, którymi tak bardzo jest zachwycony?

Obok moralisty i policjanta, obrońcy protestujących będą musieli przyjąć rolę zimnego ekonomisty, który wskaże komu ile wolno zarobić. Jeżeli więc mamy dyskutować o modelu biznesowym, który sprosta w omawianym temacie globalizacji i anonimowości w internecie, to ktoś musi określić (jak komunistyczny rewolucjonista!) ile wolno zarobić twórcy, reżyserowi, piosenkarzowi, wynalazcy czy producentowi nowych leków, autorowi książki itd. itd. Żeby ktoś wydawał ciężkie pieniądze na wynalezienie nowych skutecznych leków, musi mieć zagwarantowany zwrot nakładów z zyskiem. Żeby ktoś mądry chciał podzielić się wiedzą, to za czas spędzony nad materiałem do książki i jej pisaniem, ktoś musi mu zapłacić.  Czy Jacek Żakowski podejmie się roli moralnego ekonomisty, który wdroży w życie pojęcie „sprawiedliwego” zysku, marży itd.   

Moim celem w niniejszym wpisie nie jest stawianie barier przed problemem, któremu trzeba otwarcie stawić czoła. Jak najbardziej wiele dziedzin ludzkiej twórczości będzie wymagało wypracowania nowego modelu biznesowego, bo inaczej wymusi go życie (już wymusza). W pierwszej kolejności warto jednak nazwać rzeczy po imieniu i nie dorabiać ideologii.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Otagowano | Dodaj komentarz

Rok skrajnych scenariuszy

Rok 2012 r. to jeden z tych, które dla RPP łatwe nie będą. Teoretycznie scenariusz wydarzeń wydaje się być prosty i zarysowany już w prognozach. Ale kto wie.. Większość prognoz wskazuje na wzrost PKB dla Polski średnio pomiędzy 2,5% a 3,0% i inflację na koniec roku w przedziale od 2,4% do 3,9%. Taka sytuacja wydaje się wyznaczać scenariusze zmian stopy procentowej NBP pomiędzy stabilizacją a obniżką. Podobnie jak w 2009 Rada Polityki Pieniężnej (dalej RPP) będzie musiała znaleźć kompromis pomiędzy tempem PKB a inflacją.

Warto w tym miejscu przypomnieć spory, które miały na ogół charakter akademicki w naszych warunkach, czy jako cel dla RPP nie dopisać wyraźnie dbania o tempo PKB i spadek bezrobocia. Jest to już delikatnie wspomniane w polskim systemie prawnym, ale pamiętam zarzuty że brak silnych zapisów kierujących uwagę RPP również na PKB i bezrobocie, powoduje rzekomo podręcznikowe trzymanie się jako głównego, celu inflacyjnego. Tak, to podstawowe zadanie RPP, ale przyjęcie celu inflacyjnego jako najważniejszego dla RPP wcale nie jest złym rozwiązaniem. Pod warunkiem, że członkowie RPP nie są ortodoksyjnymi liberałami. Muszę powiedzieć, że w naszych warunkach do takiej ortodoksji nie dochodziło i RPP pamiętała by szukać kompromisu pomiędzy tempem PKB, w sytuacji kiedy było niskie (jak na polskie warunki) a inflacją.

Nie inaczej było w ubiegłym roku. RPP widząc, że wracamy na ścieżkę średniego dla Polski wzrostu gospodarczego (ok.4%) podniosła stopy. Proces podniesienia stóp przypadł na I półrocze 2011 r. i głównie wynikał z powodu wzrostu wskaźników cenowych. Wzrosty szeroko rozumianych cen energii oraz żywności wypchnęły wskaźniki cenowe na dawno nie widziane poziomy. W II połowie ubiegłego roku, dodatkowo zaczął się osłabiać złoty co również miało swoje niekorzystne przełożenie na CPI i PPI. Wobec powoli słabnącego tempa PKB i stałych korekt w dół prognoz na 2012 r. dla krajów UE ( w ty, dla nas), walka z wysoką inflacja (powyżej 4,5%) za pomocą stóp traciła naturalnie sens. Nie miało też sensu walczyć z osłabieniem złotego za pomocą wzrostu stóp. W takiej układance czynników z jaką mieliśmy do czynienia pod koniec roku (złoty, PKB, wskaźniki cenowe), podnoszenie stóp i tak nie byłoby skuteczne, a tylko dobiłoby gospodarkę. Pojawienie się na rynku walutowym BGK i NBP, okazało się skuteczną zaporą przed, niemającym już nic wspólnego z gospodarczymi fundamentami, osłabieniem naszej waluty.

Ostatecznie, stopa referencyjna NBP, jest nieco poniżej inflacji (historycznej). Po podniesieniu stopy  do 4,5%, RPP zachowuje zimną krew i starała się nie wyprzedzać zmian w gospodarce. Hazard to nie był, bo już w II połowie ubiegłego roku członkowie RPP coraz bardziej zdawali sobie sprawę z czym przyjdzie im się zmierzyć w 2012 r. Pozycja wyjściowa wydaje się dość optymalna. Mam na myśli poziom stopy referencyjnej i scenariusze na rok bieżący.

A co mamy? Za sobą (mam nadzieję) walkę z rynkiem o poziom złotego. Pomimo krytyk jakie pojawiły się w grudniu, NBP pokazał że pozwoli na osłabienie waluty ale nie na panikę i zabawy (spekulację) na rynku, już nie. Być może najgorsze już za nami. Złoty nadal jest dość nisko wyceniany, bo – wg moich szacunków – o 10%-15%. Jeżeli kraje UE unikną już większych zawirowań, a rynkowi znudzi się granie na strach, to powinniśmy być świadkami powolnego wzmocnienia złotego o podaną wyżej wartość. Może to zabrać rynkowi dwa do trzech kwartałów. Warunkiem jednak jest już zakończenie gospodarczych i politycznych tąpnięć w UE i perspektywa poprawy PKB dla UE w 2013 r. Powolną poprawę zakłada większość prognoz. W pewnym sensie jest to o tyle łatwe, że najnowsze prognozy dla UE sugerują zerowe tempo PKB na 2012 r. (zależenie od instytucji, prognozy oscylują wokół zera).

Tak wiec dla złotego główny scenariusz to stabilizacja lub stopniowe wzmocnienie. A to oznacza, że na chwilę obecną RPP musi przyjąć, że może nie mieć wielkiego sprzymierzeńca w złotym w walce z inflacją. Niemniej najprawdopodobniej złoty nie będzie się już jednak przyczyniał do wzrostu inflacji.

Prognoza inflacji nastręcza nieco problemów. Wątpliwe by rynek żywnościowy po raz kolejny spłatał takiego figla jak w minionym roku. Zakładam też, że popyt wewnętrzny nieco osłabnie, no i że – zgodnie ze światowymi prognozami – nasze otoczenie gospodarcze (kraje UE) doświadczą radyklanego osłabnięcia tempa PKB. Można więc przyjąć, że popyt krajowy również nie będzie się przyczyniał do dalszego silnego wzrostu cen, a wręcz przeciwnie. I tu jest pewien (może i mały) znak zapytania. Polska gospodarka dość elastycznie dopasowuje się do zmian gospodarczych, a tempo popytu nie słabnie tak mocno jak tego oczekiwano. Może się okazać, że tempo PKB spadnie jedynie do 3% i w II połowie roku zobaczymy sygnały ożywienia.

Podsumowując, w najbliższych miesiącach i bez działań RPP, powinniśmy doświadczyć spadku inflacji do 4% czy być może nawet 3,5% (raczej II połowa roku). RPP ma więc trochę czasu na analizę i uprawdopodobnienie scenariuszy gospodarczych. Jeżeli polska gospodarka nie będzie chciała zwalniać do 2% czy 2,5% w tym roku, to RPP przez dwa do trzech kwartałów może stopy referencyjnej nawet nie ruszać, co przy okazji zadziała wzmacniająco na złotego. Jeżeli jednak koniunktura gospodarcza będzie się pogarszać, a trend nie pozostawi wątpliwości co będzie dalej, to RPP nie zawaha się stóp obniżyć, by pomóc gospodarce, bo inflacja najprawdopodobniej nie będzie wtedy palącym problemem.

Powyższe rozważania, to tylko zarys dyskusji o wariantach na ten rok. Generalnie, scenariusze jakie zobaczymy powinny się zawierać pomiędzy stabilizacją stopy referencyjnej a przejściową obniżką do maks. 4% lub 3,75%.

W tym roku silne jest ryzyko scenariuszy skrajnych. Z jednej strony, Europie nadal grożą ekonomiczne i polityczne tąpnięcia, a oczekiwana w 2013 poprawa koniunktury w UE może się opóźnić. W takiej sytuacji mielibyśmy pewnie mix jak z roku ubiegłego, czyli połączenie polityki stóp procentowych i interwencji walutowych. Jest i druga skrajność. Wygaszanie politycznych tąpnięć w UE i poprawianie, stale ostatnio pogarszanych, prognoz gospodarczych dla UE. A do tego dobra koniunktura w naszej gospodarce z okresu jesień-zima, nie jest zbiegiem okoliczności a świadectwem siły gospodarki i popytu wewnętrznego i zewnętrznego (utrzymywanego m.in. słabym złotym).

 

Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Dodaj komentarz

Strajk lekarzy. Refundacja leków.

Na obecną dyskusję o tym kto jest winien w sporze pomiędzy rządem a lekarzami, proponuje spojrzeć nie w kategorii czyja racja oraz poprawności wydawanych aktów prawnych, ale celu. Wtedy, jak sądzę, refleksje będą mocno inne od dominujących w mediach. Nie zamierzam bronić rządu za pewien bałagan, odejmowanie decyzji w ostatniej chwili i wystawianie pacjentów na ryzyko, ale nie tylko rząd jest tu winien. W mediach schemat jest prosty: zły rząd, dobrzy lekarze i poszkodowani pacjenci.

Celem zmian dotyczących leków było dążenie do optymalizacji wydatków na tle rosnących stale potrzeb. Zdrowie i życie ludzkie jest wartością bezcenną, ale i tak wszelkie rozmowy kończą się na pieniądzach, bo to za nie kupuje się usługi medyczne i leki. Wg metodologii GUS prezentowanej w Narodowym Rachunku Zdrowia, wartość wydatków ogółem na służbę zdrowia powinno wynieść 100-105 mld zł tym roku. To szacunek, bo z racji skali obliczeń, wyniki poznajemy  z dużym opóźnieniem. Wkrótce powinny się ukazać wyniki dopiero za 2010 r. Znamy jednak trendy niektórych pozycji oraz wartości nominalne (np. wydatki NFZ). Prawie 70% wydatków na służbę usługi zdrowotne pochodzi ze środków publicznych, gdzie 80%-85% to środki  z NFZ. Wg planu na 2012 NFZ ma wydać na nasze zdrowie 61 mld zł. Kwota wydaje się astronomiczna. Ale nasze potrzeby też są astronomiczne. Głównie te faktyczne i trochę te wydumane. Z mediów i prywatnych rozmów bije ciągłe niezadowolenie ze służby zdrowia. Z drugiej strony nie chcemy wzrostu obciążeń (składka). W latach 2006-2011 wydatki NFZ (z naszych składek) urosły z 36 mld do 61 mld zł. To wzrost aż o 62%! My jednak nadal narzekamy. Na tle państw UE wg wskaźnika wydatki (prywatne+publiczne) do PKB lokujemy się w drugiej (tej gorszej) połowie. Dotyczy to również nakładów publicznych. W ciągu minionej dekady dokonaliśmy ogromnego postępu. Zwiększyliśmy nakłady prywatne (bo rosły nasze wynagrodzenia) i publiczne (bo rosło zatrudnienie i składka). W latach 2007-2009 wydatki NFZ rosły średnio aż o 17% rocznie!. Jeżeli nadal nie widzimy efektów (a to też przesada) to znaczy że system jest nieszczelny i nadal jego wydajność pozostawia sporo do życzenia. Mam wrażenie, że Polacy często zapominają, że możliwości publicznej służby zdrowia i refundacji leków to wynik ich własnych płatności w formie składki. Oczywiście pozostaje jeszcze możliwość uszczelniania obecnego systemu i poprawy jego efektywności. I w znacznym stopniu tego dotyczą zmiany w refundacji leków. Zainteresowani poprawą efektywności i szczelności systemu powinniśmy być wszyscy, w tym i lekarze. Im więcej zaoszczędzimy, tym więcej będzie na faktyczne potrzeby.

Ten przydługi wykład potrzebny był po to by obecny spór o leki pomiędzy rządem a lekarzami osadzić w pewnej rzeczywistości. Ambicjonalne spory o brzmienie lub opóźnienie zarządzeń itd., są tu po prostu drugorzędne i wręcz nieetyczne. Dyskusja o tym czy lekarz ma wpisać poziom refundacji czy nie i jak ma sprawdzać czy pacjent jest ubezpieczony jest trochę niepoważna. Ponadto spór doskonale pokazuje jak trudno jest cokolwiek reformować, kiedy trzeba się dzielić odpowiedzialnością i kosztami. Lekarze korzystają z publicznych środków i biorą udział w ich dystrybucji. Jest więc naturalne, że powinni być obciążeni odpowiedzialnością, a co za tym idzie i karą za błędy i nadużycia. W latach 2007-2011 średnio rocznie koszty refundacji rosły  o 0,45 mln zł, osiągając poziom 8,6 mld zł w 2011 r. Rząd sam sobie nie poradzi z walką z patologiami rynku leków refundowanych. Musi mieć wsparcie lekarzy i zrozumienie u obywateli. Niestety żadna z tych grup nie jest w pełni zainteresowana ograniczaniem patologii na rynku leków refundowanych, trochę dlatego że z nich korzysta.

Gabinet lekarski jest idealnym miejscem na ograniczenie patologii. To tam pojawia się pacjent z problemem i następuje decyzja o tym czy, na co, i w jakim stopniu zastosujemy leki refundowane. Wpisanie poziomu refundacji nie jest żadnym problemem ani biurokracją. Pliki z nazwami leków i poziomem refundacji są dostępne na stronie ministerstwa zdrowia. Z ciekawości sam w nie zaglądałem (proste arkusze excelowe) kilka dni temu. Pomimo iż ministerstwo nie określiło jednoznacznie sposobu weryfikacji opłacania składek, okazało się że w wielu rejonach Polski lekarze nie mieli problemu z określeniem wymaganych dokumentów. Zresztą są one już obecnie wykorzystywane i to w służbie zdrowia. A w przypadku czasu poświęconego na biurokrację, odpowiedziałbym tak: a gdyby tak zabronić wizyt sprzedawców z firm farmaceutycznych w godzinach pracy lekarzy w placówka publicznych? To już spora oszczędność. Nie trafia też do mnie argument lekarzy o lęku przed karami przewidzianymi w spornym akcie prawnym. Biorąc pod uwagę ryzyko kary i za co miałaby być, to kary te byłyby małe i raczej niezmiernie rzadkie. Sądzę że lekarze muszą (a przynajmniej powinni) zaakceptować, że korzystając ze środków publicznych i biorąc udział w ich dystrybucji, odpowiadają za jakość i efektywność tego procesu. Ponoszenie więc odpowiedzialności za dystrybucję środków publicznych powinno być czymś naturalnym.

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Dodaj komentarz

Odkup bonów skarbowych spobem na zmniejszenie zadłiużenia

Przedwczorajsza aukcja odkupu bonów skarbowych przez ministerstwo finansów (MF) jest ciekawym wydarzeniem na rynku. Bardziej ze względu na inicjatywę, pomysł, niż skalę tego co uzyskano. Niemniej komentarze jakie wywołała wymagają reakcji, bo złośliwość komentatorów prasowych i profesora K.Rybińskiego (poranny wywiad w radio; „jedynka”; 20-tego) dalekie były od obiektywnego komentarza. Rozumiem, że można budować swój wizerunek na krytyce i antypatii wobec obecnego rządu, ale…. bez przesady. Dla mnie obiektywny komentarz, to tym przypadku zarysowanie tła, kontekstu, w jakim należy osadzić wspomniany przetarg odkupu.

MF przeprowadziło na początku tygodnia operację odkupu bonów skarbowych na kwotę 16,7 mld zł. Takie operacje MF przeprowadza od trzech lat, 3 lub 4 razy rocznie.  Przypadają one na drugą połowę roku i niemal zawsze co najmniej jedna z aukcji odkupu przypada na okres listopad – grudzień. W 2010 i obecnym MF zorganizował odkup w grudniu. W 2010 były dwie aukcje grudniowe, w tym jedna w ostatnich dniach roku. Na aukcjach oferuje się skup od kilku do kilkunastu mld zł. Działania z 2011 r. przypominają scenariusz znany z 2010 r. Zainteresowanie jest 3 lub 4 razy mniejsze od puli do odkupu. To już niemal rytuał aukcji wynikający z tego, że MF nigdy nie skupuje bonów za wszelką cenę. Z całą pewnością więc, MF brało po uwagę że odkup będzie kilkakrotnie mniejszy. Inna rzecz, ze nie każdy ma interes by się bonów pozbywać. W efekcie skupione kwoty są dość małe, a raczej mikroskopijne, jak na skalę zadłużenia kraju.

Na stronach MF dostępne są dane z omawianej aukcji (oraz historycznych) jest więc pełna jawność. Można policzyć jaka była rentowność pierwotna tych bonów i po przyjęciu oferty MF. Po ofercie widać że MF nie ulegało panice i jeżeli jakaś instytucja (banki) chciała nadmiernie zarobić, licząc na nerwowość MF, to się pomyliła. Podobnie zresztą jak przy poprzednich aukcjach tego typu.

MF zmniejsza w ten sposób marginalnie wartość zadłużenia, a druga strona transakcji dostaje kasę na rachunek. Zwracam na to uwagę, bo w jednej z czołowych gazet wczoraj, pewien felietonista rozpędził się i nazwał tą operację kreatywną księgowością.

Wykupione bony (2,3 mld zł) to wartość rzędu 0,2% całości długu. Nie neguje znaczenia tej operacji dla zmniejszenia ryzyka dojścia zadłużenia do 55% PKB, ale też bym nie przesadzał. Z całą pewnością gdyby rząd miał poważne obawy, to ma kilka innych sposobów na poprawę relacji długu do PKB. Odkup 2,3 mld zł to na pewno nie najważniejszy ze sposobów, a tylko środek  z arsenału.

Po drugie, tego typu operacje to jeden z wielu sposób zarządzania długiem i same w sobie nie powinny być niczym nadzwyczajnym. Rola bonów skarbowych w ostatnich latach została sprowadzona niemal do instrumentu wspierającego zarządzanie krótkoterminową płynnością MF.

To co powinno być przy tej okazji powiedziane to to że rząd dysponuje pewną nadwyżką (wolnymi środkami) wskutek m.in. istotnie mniejszego deficytu budżetowego niż planowany na 2011 r. To już wspomnianym komentatorom przez gardło (lub pióro) nie przeszło. Mając wybór: deficyt czy zadłużenie, też wybrałbym walkę o zmniejszenie zadłużenia.

Operacja nie jest jak sadzę zaskoczeniem, a przynajmniej nie powinna. Po drugie mamy dług na poziomie jakim mamy, więc naturalnym działaniem jest wykorzystanie wszelkich dostępnych środków nakierowanych na zmniejszenie długu wobec ryzyka spekulacji na złotym nakierowanej m.in. na podniesienie wartości długu w walutach zagranicznych na koniec roku.

Podsumowując, operacja MF ma kilka przyczyn i uzasadnień. Skłonny jestem przyjąć że głównym jest spadek zadłużenia. Nie widzę w tym niż zdrożnego, a nawet oczekiwałbym wsparcia dla tego typu operacji. Szczególnie w czasach kiedy i gracze na rykach walutowych nie zachowują się nazbyt racjonalnie. Nie ma się co więc dziwić, że NBP i MF używają broni, którą wykorzystują sporadycznie. NBP – interwencje walutowe, MF – wykup bonów.

W 2010 r. ostatnia operacja odkupu została przeprowadzona 27 grudnia, nie zdziwiłby się więc gdyby MF jeszcze raz w tym roku zaproponowało odkup bonów skarbowych.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Interwencje NBP

Ostatnie interwencje walutowe, przeprowadzone przez NBP, zaczęły wywoływać pewien szmer kontrowersji. Powodem była kiepska, w opinii niektórych, skuteczność NBP na rynku walutowym. Warto więc sobie wyjaśnić kilka rzeczy by zrozumieć gdzie jesteśmy i jakie pole manewru miał w NBP w obecnych warunkach.

Na wstępie krótkie przypomnienie, co to i po co są interwencje walutowe. To sprzedaż lub kupno waluty na rynku w przypadku kiedy bank centralny jest przekonany że rynek nieprawidłowo wycenia walutę i taki stan utrudnia czy wręcz nie pozwala bankowi centralnemu prowadzić poprawną politykę pieniężną. Interwencji na rynku walutowym można dokonywać na inne sposoby, ale na potrzeby tego wpisu, pozostanę przy najprostszej wersji. Przypomnę, że co do zasady NBP jest zobowiązany do sprowadzania inflacji do odpowiednio niskiego poziomu i stabilizowanie jej. W naszym przypadku NBP ma przytrzymywać inflację na poziomie 2,5%. Banki centralne interweniują również w przypadku kiedy na rynku pojawiają się elementy paniki i rynek ma problemy z poprawną wyceną waluty lub świadomie rynek zmierza do spekulacji.

W takich sytuacjach pojawia się bank centralny jako dodatkowy gracz na rynku. Atutem banku centralnego na tle pozostałych graczy rynkowych jest (na ogół) zaskoczenie i spore zasoby waluty przeznaczonej na interwencję. Spore, nie znaczy ogromne. Rzadko się zdarza by bank centralny decydował się na użycie takich zasobów, które uspokoją rynek, czyli sprowadzą kurs na poziom pożądany przez bank centralny. To na ogół rynek ma przewagę w zasobie waluty. Stąd by interwencje miały szansę, banki centralne interweniują z pewnym zaskoczeniem i przede wszystkim na takim poziomie kursu kiedy już sam rynek wie iż mocno przesadził. To właśnie wybranie odpowiedniego momentu jest kluczem do sukcesu. Wartość użytych środków ma drugorzędne znaczenie, ponieważ i tak zasoby banków centralnych nie są porównywalne z kwotami jakie krążą na rynku.  A nawet jeżeli są, to i tak mało który bank centralny jest gotów je zaryzykować w grze z rynkiem. Historia zna już takie przegrane batalie z rynkiem na wielkie kwoty. Jeżeli rynek (gracze) spostrzegą że mają przewagę, to potrafią na takiej przegranej przez bank centralny batalii sporo zarobić. Tak naprawdę więc, interwencja walutowa to niemal gra psychologiczna z rynkiem. Banki centralne unikają interwencji ponieważ to ingerencja w rynek a ponadto nie ma żadnej gwarancji, że interwencja będzie skuteczna. To zawsze ogromne ryzyko dla banku centralnego. Tak jak w innych przypadkach,  nasz NBP w założeniach przedstawiających instrumenty polityki pieniężnej wspomina o możliwości interwencji na rynku walutowym, ale świadomie nie podaje precyzyjnie warunków przy jakich tych interwencji  gotów jest dokonać.

Warto też dodać, że kolejnym atutem banków centralnych jest to iż nie muszą się kierować prostą opłacalnością interwencji. Dla banku centralnego celem nie jest korzyść finansowa z użytych środków (zysk) a kierowanie się co najmniej średnioterminowymi celami makroekonomicznymi. Przeciwnik, instytucje komercyjne, kieruje się zyskiem. Celem interwencji przez banki centralne jest więc wzrost ryzyka osiągnięcia zysku z operacji spekulacyjnych przez graczy rynkowych co ma ich zniechęcić do spekulacji w oparciu o panikę na rynku.

No i jesteśmy w Polsce na naszym podwórku walutowym, które jest częścią podwórka światowego. Gdzieś od sierpnia złoty zaczął się osłabiać i coraz silniej odchylać od wyceny na bazie makroekonomicznych fundamentów. O ile? Na bazie obecnych danych wycena jest nieco utrudniona, biorąc pod uwagę założenie krótkotrwałej recesji w i zejścia w Polsce tempa PKB do 2,5% w 2012 r. Wg moich szacunków  można mówić niedowartościowaniu złotego śmiało o ok. 15%. Mógłbym podać może nawet i 20%, przy założeniu że Polska szybko wróci do swego średniego tempa wzrostu, czyli 4% PKB rocznie. Wskazane osłabienie (15%) to wartość zbliżona do skali osłabienia z początku 2009 r. Oczywiście rynek jest rynkiem i robi to co uważa za stosowne. Również podobną skalę odchylenia mieliśmy w III kw 2008 r., z tym że w stronę przeciwną (nadmierna aprecjacja złotego). Odchylenie złotego to jeden z powodów. Kolejnym jest inflacja. Złoty osłabia się od dłuższego czasu i zaczyna się to przenosić na wskaźniki cenowe w gospodarce (CPI i PPI). Kolejnym powodem jest wycena długu. Istnieje pewne prawdopodobieństwo, że rynek świadomie prowokuje NBP bo wie, że wyższy kurs złotego pogorszy wycenę tej części długu państwowego, która jest nominowana w walutach zagranicznych. Kolejnym czynnikiem jest spadek zaufania do gospodarek UE, gdzie co chwilę wybucha jakaś sensacja (np. Węgry). Na dodatek rynek popadł sam w atmosferę chaosu. Oczekiwano stanowczej reakcji państw strefy euro, co miało się przełożyć na poprawę zaufania. Kiedy jednak na szczycie UE pojawiły się bardzo ostre koncepcje kontroli finansów publicznych, to rynek był niezadowolony. To dobrze pokazało, że rynek sam już chyba nie wie czego chce. Przecież im ostrzejsze kroki UE chce przedsięwziąć, tym dłuższy proces akceptacji państw z UE jest wymagany ze względu na dokumenty w jakich miałoby to być zapisane (traktaty, konstytucje państw członkowskich itp.). Mam przykładowo na myśli pomysł wpisania progu 60% PKB dla zadłużenia i 3% PKB dla deficytu oraz dodatkowe wsparcie dla MFW.

Pewnie nie wyczerpałem wszystkich powodów, ale już  te podstawowe wskazują że pojawienie się NBP na rynku było uzasadnione i nieco już oczekiwane w przedziale 4,4-4,5 złotego za euro. Z punktu widzenia skali odchylenia od poziomu uzasadnionego makroekonomicznie, mniej więcej na takich poziomach (chodzi o skalę odchylenia) następowało zatrzymanie i zwrot rynku w 2008 i 2009 r. Sądzę ze NBP poprawnie wybrał moment (okres czasowy) interwencji, ale to raczej niestabilne są warunki zewnętrzne, co ma silne przełożenie na skuteczność interwencji. Sądzę, że krytycy działań NBP powinni raczej wskazać jaki jest lub był właściwy moment. Nie ma tu jednej prostej odpowiedzi. Wszyscy jednak wiemy, że NBP czy BGK powinny się na rynku pojawiać.

Co dalej? Sądzę że obecność NBP będzie nadal potrzebna. Jeżeli rynek wypchnie złotego jeszcze wyżej (tzn. osłabi go), to z biegiem czasu sam rynek będzie coraz bardziej nerwowy i bardziej podatny na działanie NBP i BGK. Na miejscu NBP unikałbym popadania w ewentualną powtarzalność reakcji w rozumieniu warunków w jakich one następują. Mam zresztą wrażenie, że rynek nie jest już tak pewny że bez konsekwencji będzie mógł osłabiać złotego. Ryzykiem są negatywne informacje z różnych krajów UE, co może spowodować trudną do opanowania panikę.

Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Dodaj komentarz

Zmiany w funkcjonowaniu UE

Dynamika z jaką media donoszą nam o reformie UE i strefy euro jest tak duża, że trudno nadążyć za tematem. Do tego jeszcze polityczny zgiełk nad wypowiedzią ministra Sikorskiego, wznoszony przez ugrupowania prawicowe. A na okrasę, wypowiedź czołowego polityka ugrupowania współrządzącego (PSL), by w ogóle rozważyć odejście od euro na rzecz walut narodowych. Euro, lub cokolwiek by to miało być, byłoby już tylko waluta rozliczeniową. Zatrzymajmy się więc chwilę by zobaczyć gdzie jesteśmy.

Wstępnie ogłoszę że UE i euro wciąż istnieją. Warto przypomnieć, że dotychczasowe umowy międzynarodowe, które powołały do życia UE i wspólną walutę nadal są ważne. To nie żart, bo codziennie wszelakie media bombardują mnie taką liczbą tragicznych informacji, że sam już nie wiem, gdzie jestem. Jeszcze w UE czy już nie. Tytuły w stylu „Europa nad przepaścią….” (z TVN24.pl) to już normalność.

Całe to larum nad stanem strefy euro i UE wzięło się z tego, że w ciągu ostatnich lat kilka krajów należących do eurolandu lub tylko do UE, osiągnęło stan bankructwa (niewypłacalności) lub ryzyko wejścia w taki stan stało się bardzo wysokie. W efekcie nadwyrężona została zarówno kondycja wielu europejskich instytucji finansowych jak i wiarygodność całej UE i strefy euro. Podaje na przemian „strefa euro” lub „UE”, mimo iż problem wydaje się dotyczyć tylko państw objętych wspólną walutą. Niestety finansowe konsekwencje redukcji długu Grecji i pozostałe problemy strefy euro pośrednio lub bezpośrednio przenoszą się na państwa UE, które waluty nie przyjęły. Ponadto kraje należące do strefy euro odpowiadają za ¾ unijnego PKB. Wiele też norm finansowych czy zaleceń obejmujących przykładowo wskaźniki makroekonomiczne jak i wskazówki/zalecenia dla sektora finansowego, dotyczyły wszystkich krajów UE.

Zwracam na kwestię „strefa euro” a „UE” uwagę, ponieważ omawiana reforma fiskalna strefy euro z oczywistych względów nakłada się na reformę UE. Ten problem pojawiał się już wcześniej, tylko że z innej perspektywy. Przyjęcie jednej waluty na obszarze wielu krajów z biegiem lat powodowało tworzenie czegoś na kształt unii w unii. Po prostu regulacje dla krajów UE wydawały się zbyt ograniczone jak na potrzeby grupy państw, które przeszła na wyższy stopień integracji czyli przyjęły jedną walutę. Kryzys finansowy z 2008 i jego skutki pokazały że na samej dobrej woli i zaufaniu do uczestników strefy euro, strefa ta opierać się nie może.

Tyle ogólnych dywagacji, ponieważ w tym wpisie chciałbym zwrócić uwagę na propozycje działań dyscyplinujących kraje należące do UE. W najbliższych tygodniach postaram się wracać do kwestii UE i wspólnej waluty, ponieważ zamiast rzetelnej dyskusji, wymiana myśli w Polsce ( i nie tylko u nas ) coraz bardziej odbiega od tematu.

W ubiegłym tygodniu na szczycie państw UE, zaproponowano kilka rozwiązań dyscyplinujących finanse państw członkowskich. Celem pomysłów jest zredukowanie ryzyka popadnięcia w kłopoty gospodarcze któregoś z państwa członkowskich strefy euro w przyszłości oraz stworzenie mechanizmów finansowego wsparcia na wypadek kryzysu. Przedstawię niektóre z nich przy zachowaniu pewnej dozy ogólności, ponieważ różnie są one przedstawiane, a przede wszystkim są postulatami wyjściowymi do dalszej dyskusji. Podejrzewam, że za kilka miesięcy wiele z nich może wyglądać inaczej. A już na pewno inaczej będzie wyglądały szczegóły.

Jednym z pomysłów jest utrzymywanie deficytu budżetowego w relacji do PKB w wartości max. 3%. Przekroczenie tego wskaźnika miałoby być bardziej karane niż przekroczenie progu zadłużenia. Wartość 3% dla deficytu budżetowego wydaje się dość optymalna i do zaakceptowania przez Polskę. Wśród pomysłów było zrównoważenie w średnim terminie deficytu – wg niektórych doniesień –strukturalnego. To wymagałoby doprecyzowania ze strony pomysłodawców definicji. Niektóre z definicji podają, że jest to deficyt przy pełnym zatrudnieniu lub skorygowany o efekt wahań koniunktury. Pomysł niebanalny, ale obawiam się że sama korekta o wahania koniunktury to może być za mało w przypadku gwałtownego i znacznego załamania koniunktury. Takie określenie deficytu może się okazać zbyt „ciasne” dla krajów jak Polska, które nadrabiają zaległości rozwojowe. Wg niektórych pomysłów kary nie byłyby zbyt duże i miały raczej charakter ostrzegawczo-mobilizujący. Od siebie proponuję by kara finansowa mogłaby mieć charakter progresywny od wartości przekroczenia lub czasu jego trwania. Generalnie jednak deficyt 3% PKB jest dla Polski do zaakceptowania i przy okazji byłby dobrym środkiem dyscyplinującym dla krajowych polityków.  Zresztą jest to warunek wejścia do strefy euro. Podobnie jak proponowany wskaźnik zadłużenia, 3% deficyt to wartość dopuszczalna ustalona przez doświadczenia makroekonomiczne wśród krajów rozwiniętych.

Proponowana wartość zadłużenia maksymalnie 60% PKB to również wartość docelowa i nieprędka do osiągnięcia przez kraje UE. My akurat nie mamy z tym wskaźnikiem problemu (jesteśmy poniżej 55%), ale kilka krajów UE ma i to spory. Łącznie z liderami strefy euro, czyli Niemcami i Francją. Skala przekroczenia tego wskaźnika przez część krajów UE wskazuje, że osiągnięcie wymagałoby co najmniej kilku lat. Warto przypomnieć, że 60% to też wartość nieprzypadkowa. Pojawia się w wielu opracowaniach makroekonomicznych dotyczących bezpiecznej skali zadłużenia państwa. Jak każda relacja w gospodarce, wskaźnik ten jest pewnym uproszczeniem, ponieważ w zależności od elastyczności gospodarki, skali rozwoju, moglibyśmy mówić o wartościach od 40% do może i 90%. To tylko przykłady na akademicka dyskusję.

Nie do końca jest jasna idea ingerencji władz UE w przygotowanie i akceptacje budżetu. Jeżeli miałoby się to wiązać z kontrolą zapobiegającą oszukiwanie innych państw należących do UE czy zapobiegającą przed uchwaleniem budżetu o dużym prawdopodobieństwie przekroczenia dopuszczalnego deficytu, to również nie mam nic przeciwko. Ta ingerencja w przygotowanie i akceptację budżetu wywołuje wręcz zarzuty o ograniczenia suwerenności. To gruba przesada. Tu chodzi jedynie o zapobieżenie obecnym problemom, wywołanym m.in. przez nadmierne deficyty i zadłużenie. Pomysł z kontrolą budżetu dotyczył przede wszystkim utrzymania podstawowych makroekonomicznych parametrów. Żaden kraj się nie zgodzi na ingerencję w strukturę budżetu.

Pomysłodawcy proponują, by wskaźniki makroekonomiczne były zapisane w Konstytucjach lub aktach o podobnym znaczeniu. W naszym przypadku nie jest to specjalny problem, bo graniczny poziom długu (wspomniane 60% do PKB) mamy zapisany m.in. w Konstytucji. Mam wątpliwości czy takie obligatoryjne zapisy uda się wszędzie wprowadzić. Sadzę ze byłoby lepiej wpisać zalecenia i ograniczenia makroekonomiczne do regulacji unijnych. A dopiero akceptacja (jeżeli będzie taka konieczność) byłaby na poziomie dokumentów unijnych. Wątpię by jakiś kraj sprzeciwiał się sensownie zarysowanym barierom bezpieczeństwa.

Bez względu na ostateczne pomysły, czyli co i gdzie ma być zapisane, jednym z większych problemów będzie sposób zapisu (akty prawne krajowe lub unijne) nowych regulacji, akceptacji oraz system monitoringu i ewentualnych kar łącznie z usunięciem lub umożliwieniem wyjścia z UE czy strefy euro. Same wskaźniki i konieczność powiększenie funduszy pomocowych nie wydają się wbrew pozorom kontrowersyjne. Wspomniane wskaźniki i pewne obostrzenia (dość ogólne i mało bolesne) na ewentualność ich naruszenia już były umieszczone w dokumentach unijnych. Niestety były bardzo często naruszane, nawet przez Niemcy. Zawiodła kontrola polityczna członków UE. Można zaryzykować teorię, że przyczyną kłopotów była nadmierna tolerancja dla łamania zasad przez kraje członkowskie.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Szansa na duży spadek def. budżetowego w 2011 r.


W zalewie złych informacji jest i jedna dobra. Wyniki budżetu tuż przed końcem roku. Na rok bieżący planowano deficyt budżetowy w wysokości 40,3 mld mld. Przypominam, że wynik budżetu centralnego jest składnikiem deficytu finansów publicznych. Od kilku miesięcy wiadomo było, że jest spora szansa na mniejszy deficyt od planowanego. Liczono się zresztą z tym już w momencie planowania budżetu. Po dziesięciu miesiącach wynik chyba nieco przerósł oczekiwania.

Gdyby przyjąć, że trendy jakie zaistniały w minionych miesiącach, będą kontynuowane do końca roku, to teoretycznie deficyt budżetowy może spaść nawet do 21 mld zł. Nie wykluczam tego, ale proponuje przyjąć że jeżeli deficyt budżetowy będzie mniejszy od planowanego o 10 mld – 15 mld zł, to będzie to spore osiągnięcie i raczej zjawisko przejściowe niż trend. Na przyszły rok minister finansów zakłada deficyt na poziomie 35 mld zł, przyjmując że gospodarka będzie się rozwijać na poziomie poniżej 3%.

Co nam pomogło? To rezultat realizacji wydatków w tempie niższym od planowanego lub żelaznej dyscypliny w wydatkach i większych przychodów. Po ponad trzech kwartałach wydatki wzrosły tylko o 3% w porównaniu z planowanym tempem 6%. W październiku wyczerpano niemal limit na obsługę zadłużenia zagranicznego. Zostało tylko kilkaset milionów z planowanego limitu. O 3% wzrosły subwencje dla jednostek samorządowych, co oznacza trzymanie się planu. Niestety dla samorządowców nie jest to może informacja najszczęśliwsza, ponieważ oznacza praktycznie brak wzrostu jeżeli brać pod uwagę inflację. Rząd trzyma również w ryzach wydatki na ubezpieczenia społeczne, przynajmniej te wykazywane w budżecie. Jednym ze źródeł oszczędności są wydatki określane jako inwestycyjne. Wydatki jakich dokonano do końca września były mniejsze od ubiegłorocznych za ten sam okres, o kilkaset milionów zł. Jednak realizacja wydatków w tej pozycji będzie do samego końca roku pewną zagadką. Wydatki inwestycyjne w znacznym stopniu przypadają na ostatni kwartał roku przy dużym udziale wydatków przypadających na grudzień.

Mniejszy niż oczekiwano deficyt budżetowy w większym stopniu jest efektem większych wpływ po stronie dochodowej. Formalnie planowano na 2011 wzrost dochodów o 9%. Tymczasem po dziesięciu miesiącach dochody były większe o 13% od ubiegłorocznych za ten sam okres. Większe niż planowano dochody to na chwilę obecną w połowie zasługa zysku z NBP, z którego wpływy dla budżetu są trzy razy większe od planowanych (planowano 1,7 mld zł). Czynnikiem o tym samym znaczeniu dla budżetu są podatki. Po dziesięciu miesiącach wygląda na to iż zamiast o 9% wpływy podatkowe będą ostatecznie większe o 11%. Oznacza to dodatkowe wpływy o ponad 5 mld większe niż planowano z podatków w skali całego roku. To głównie zasługa VAT i CIT.

Poprawa po stronie dochodów i powstrzymanie narastających wydatków w bieżącym roku zaowocowały spadkiem deficytu budżetowego z 3% na początku roku do 1,7% w październiku. Niestety na niska wartość deficytu jest przejściowa. Trzeba się liczyć z tym, że w przyszłym roku deficyt budżetowy w relacji do PKB wyniesie 2% – 2,5% PKB.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

PKB w III kw.

W III kw rozwijaliśmy się w tempie 4,2% yoy. Ładny wynik w obecnych czasach. Takie tempo utrzymujemy już od ponad roku. Warto docenić względną stabilizację tempa jak i obecną strukturę wzrostu. Nie jest to bez znaczenia. Względna stabilizacja podnosi zaufanie do gospodarki i wiarę że warto kontynuować, a nawet zwiększać nakłady inwestycyjne. Nie inaczej dzieje się teraz. Gdyby nie stabilizacja od kilku kwartałów, sądzę że moglibyśmy nie oglądać wzrostu nakładów inwestycyjnych. W kwartału na kwartał tempo nakładów przyśpiesza. Przypomnę że w 2010 r. nakłady inwestycyjny utrzymały się niemal na poziomie z roku 2009 r. w tym roku było już zdecydowanie lepiej. W ujęciu yoy w I kw 5,9%, w II kw 6,9% i w III kw 8,5%. Przyrost nakładów inwestycyjnych zapełnił lukę po lekko słabnącym spożyciu ogółem. Do przekroczenia 4% PKB niespodziewanie (jeżeli spojrzeć na prognozy sprzed kilku kwartałów) przyczynił się osłabiony złoty. Biorąc pod uwagę obecny poziom złotego i atmosferę na europejskim rynku, to osiągnięcie poziomu równowagi złotego potrwa kilka miesięcy. Mówię o procesie wzmocnienia złotego, czyli zejście poniżej 4,0 zł za euro. To teoretyczny wariant pozytywny dla złotego. Zmierzam do tego że jeszcze w IV kw 2011 i I kw 2012 r. złoty powinien nam pomóc i,  przynajmniej w niewielkim stopniu, przyczynić się do wzrostu PKB. To, razem z nakładami inwestycyjnymi, powinno w znacznym stopniu uzupełnić efekt osłabienia popytu indywidualnego w kolejnych kwartałach.

            PKB       p.kraj.    sp.indyw.   nak.brutto na śr.trwałe

I              6,3          7,6          6,0          17,1

II             6,1          6,7          6,0          15,2

III            5,2          5,2          5,6          5,6

IV 08      3,2          3,4          5,4          6,1

I              0,4          -1,8        3,0          -1,4

II             1,0          -2,6        1,2          -3,7

III            1,6          -1,3        2,3          -1,9

IV 09      3,2          1,1          1,7          0,8

I              3,0          2,4          2,3          -10,2

II             3,5          4,5          3,2          0,5

III            4,4          5,1          3,4          2,3

IV 10      4,7          6,3          4,0          2,2

I              4,5          4,4          3,7          5,9

II             4,3          4,3          3,6          6,9

III            4,2          3,2          3,0          8,5

IV 11                                                    

źródło danych: GUS

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Przedsiębiortswa nie boją sie inwestować

W tym zgiełku informacji z europejskiego rynku finansowego niemal niezauważone przeszły, opublikowane w piątek przez GUS, dane o sytuacji finansowej przedsiębiorstw. Szkoda, bo można tam znaleźć sporo ciekawych informacji.

Mimo iż generalnie, nastrój w gospodarce nie jest bynajmniej wesoły, to wyniki przedsiębiorstw wskazują, że przedsiębiorstwa wcale nie są sparaliżowane strachem. Jako pierwsze przejrzałem nakłady inwestycyjne. I tu bardzo miła niespodzianka. W III kw bieżącego roku, inwestycje wzrosły aż o 18% w porównaniu z III kw 2010 r. Po trzech kwartałach, dynamika yoy to 12,4%. Zwracam na to uwagę, ponieważ z kwartału na kwartał przedsiębiorstwa coraz chętniej inwestują. Oznacza to, że przedsiębiorstwa nie boją się spadku popytu i swoją przyszłość postrzegają nie tylko przez pryzmat najbliższego roku czy dwóch. To bardzo zdrowy objaw.

W III kw doszło do istotnych zmian po stronie lidera ciągnącego inwestycje. GUS podaje podstawowe pozycje nakładów: budynki i budowle, maszyny i urządzenia oraz środki transportu. W II kw przyrost inwestycji zawdzięczaliśmy przede wszystkim budynkom i budowlom oraz maszynom i urządzeniom. Natomiast w III kw przyrost inwestycji (w porównaniu z III kw 2010) zawdzięczamy zakupom maszyn i urządzeń (55% przyrostu) i – ciekawostka – środkom transportu (32% przyrostu). Poświęcenie posiadanych środków na zakup maszyn i urządzeń, to bardzo dobra wiadomość. Pomimo iż czasy mamy niełatwe i niepewne, przedsiębiorstwa nie obawiają się inwestować w park maszynowy w celu poprawy jakości i wydajności.

Nadal dość stabilne jest tempo wzrostu przychodów. Nominalnie przychody ze sprzedaży przedsiębiorstw niefinansowych wzrosty w III kw yoy o prawie 12% po raz drugi z rzędu. Po „urealnieniu” tego wzrostu przez PPI (to z konieczności pewne uproszczenie), dynamika jest znacznie skromniejsza i wynosi prawie 5%. To kolejna – obok inwestycji – dobra informacja. Dynamika przychodów utrzymuje bardzo przyzwoite tempo i, co najbardziej interesujące, tempo rocznego wzrostu jest względnie stabilne od ponad roku. To zasługa zarówno eksportu jak i stabilnego popytu w kraju. Utrzymanie wzrostu sprzedaży to zasługa większości działów gospodarki. Nie ma więc mowy o kilku działach, które poprawiają statystykę wyników globalnych dla gospodarki.

Wynik na sprzedaży w III kw jakby nie reagował na oczekiwane pogorszenie koniunktury. Wyniósł 31,3 mld i był o 12% lepszy od ubiegłorocznego. To również tendencja utrzymujące się od pewnego czasu. W efekcie rentowność na sprzedaży dla okresu rocznego, utrzymała się na poziomie 5,3%. Dopiero na poziomie finansowym nastąpiło istotne pogorszenie wyniku. W efekcie wynik brutto (rentowność)  liczony tylko dla III kw 2011 wyniósł 4,6% wobec 7,3% w II kw. Niestety żadna w tych wartości nie jest reprezentatywna dla trendu. Podawany przez GUS globalny rachunek wyników z finalnym wynikiem netto, wykazuje największą zmienność na poziomie finansowym. I zarówno w II jak i w III kw mieliśmy do czynienia z potężnymi zmianami. W II kw saldo na poziomie finansowym było dodatnie i wyniosło ponad 6,5 mld zł. W III kw było dokładnie odwrotnie. Zazwyczaj takie zmiany są wywołane przez sektory gospodarki grupujące duże podmioty. Tym razem (III kw) za tak duże ujemne saldo na poziomie finansowym odpowiadają działy gospodarki: przetwarzanie ropy naftowej i koksu oraz energetyka i usługi komunalne.

Opublikowanych danych o sytuacji finansowej przedsiębiorstw i nakładach inwestycyjnych nie należy oczywiście traktować jako zaprzeczenie prognozom spadku tempa PKB w przyszłym roku do przedziału 2%-3%. Należy się niestety liczyć z niewielkim pogorszeniem kondycji przedsiębiorstw. Jak na razie pomaga nam popyt wewnętrzny o osłabiony złoty.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz