Wyniki przedsiębiorstw po I kw. Jest nieźle.

Wyniki finansowe przedsiębiorstw niefinansowych, opublikowane właśnie przez GUS wskazują, że przedsiębiorstwa są w dobrej kondycji. Realnie wzrost przychodów w I kw tego roku wyniósł nieco ponad 5%. W prawdzie wartość średnia dla minionych 11 lat to 6%, to mimo wszystko podtrzymuję swoją ocenę. Przede wszystkim dlatego, że mamy do czynienia z niewielką tendencją wzrostową. Nie oznacza to wcale, że w ciągu roku doświadczymy wartości rekordowych w dynamice wzrostu, czyli ok. 12% jak w latach w 2006 i 2007.Tto nam nie „grozi” w najbliższych kwartałach. Moim zdaniem w tym roku należy się spodziewać wzrostu realnego przychodów w okolicach właśnie wartości średniej.

Nie chciałbym się skupiać na tempie przychodów, ponieważ ważniejsze są rezultaty osiągnięte na poszczególnych poziomach rachunku wyników w I kw tego roku. Rentowność sprzedaży brutto i netto dla I kw wyniosły odpowiednio 5,5% i 4,4%. Są to rezultaty minimalnie lepsze od ubiegłorocznych i z roku 2009. Ustępują tylko wynikom z I kw 2008 r. Dobre wyniki finansowe zawdzięczamy w dużym stopniu poprawie rezultatów działalności juz na poziomie wyniku ze sprzedaży. W tym roku wartość ta wyniosła 26,4 mld zł i była większa o 26% od ubiegłorocznej. Korzystna tendencja opierania wyniku na stabilnie wypracowywam zysku na sprzedaży zaczęła się już w II kw ubiegłego roku i dobrze rokuje na najbliższe kwartały. Chce przez to m.in. powiedzieć, że dobre wyniki sektora przedsiębiorstw niefinansowych bardziej będą się opierać na wzroście sprzedaży przy stałej kontroli kosztów i przy presji na obniżanie tych ostatnich, niż na zmiennych wartościach na niższych poziomach rachunku wyników.

Omawiając rachunek wyników przedsiębiorstw niefinansowych chciałbym zwrócić uwagę na dwie istotne sprawy. Po pierwsze, dobre wyniki finansowe (niewiele ustępujące wynikom z okresu najlepszej koniunktury) uzyskujemy pomimo iż realna dynamika wzrostu przychodów jest ponad dwa razy mniejsza niż w latach od 2006 do poł. 2008. Oznacza to, że z biegiem lat rośnie efektywność oraz jakość zarządzania i do uzyskania dobrych wyników finansowych nie jest już niezbędny dynamicznych wzrost przychodów. Drugim wnioskiem jaki podawałem już nieraz, jest wzrastająca odporność na niekorzystne warunki zewnętrzne. Wydaje się więc, że polskie firmy coraz lepiej zarządzają szeroko rozumianym ryzykiem związanym z prowadzeniem działalności gospodarczej i coraz lepiej zarządzają kosztami.

Celem tych dość optymistycznych refleksji nie jest bynajmniej sugerowanie, że wchodzimy oto na ścieżkę wzrostu PKB 6% czy 7%. Mam świadomość, że procesy na jakie zwróciłem uwagę wyżej, dzieją się być może stosunkowo wolno i są dla przeciętnego człowieka praktycznie niezauważalne. Niestety korzystna sytuacja finansowa przedsiębiorstw nie przekłada się tak łatwo na poprawę koniunktury. Mówi nam to na jedynie, że przedsiębiorstwa są gotowe do zwiększenia produkcji czy (lub oraz) nakładów inwestycyjnych, gdy tylko wzrośnie pewność że popyt krajowy i zagraniczny nie zawiedzie.

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Dodaj komentarz

Zmiany stóp w 2011 r.

Decyzje RPP często wzbudzają kontrowersje. Tak było i tym razem (wzrost stopy referencyjnej do 4,25%). Dla jednych decyzja RPP to odrabianie straconego czasu, a dla innych objaw nerwowości w reakcji na publikowane informacje m.in. o inflacji. Stali czytelnicy mojego bloga pewnie zauważyli, że raczej nie gustuje w uprawianiu krytykowania RPP jako sztuki dla sztuki. Spojrzałem na jeden z moich wpisów z jesieni ubiegłego roku, gdzie prezentowałem, co zrobiłbym na miejscu Rady. Było to więc w okresie kiedy inflacja nie stanowiła poważniejszego problemu. Sugerowałem, by podnieść stopa do 4% z 3,5%. Nawet biorąc pod uwagę ówczesne prognozy makroekonomiczne, stopę referencyjna na poziomie 4% to nie byłoby zbyt dużo. Po stopniowym podniesieniu o 50 pkt. bazowych można było nieco wstrzymać działanie, do czasu upewnienia się co najprawdopodobniej będzie się działo z gospodarką w najbliższym okresie.

W moim przekonaniu Rada miała opóźnienie ok. 3 m-cznie w rozpoczęciu cyklu podnoszenia stóp. Nie robiłbym z tego jednak dramatu. Rada to ciało 10-cio osobowe. Moment zmiany stopy ustala się demokratycznie, poprzez głosowanie. Nie zamierzam bynajmniej deprecjonować Rady i zasad jej funkcjonowania. Zwracam jedynie uwagę na czynnik ludzki i związane z tym zróżnicowanie w postrzeganiu zagrożeń dotyczących inflacji. Z zapisów dyskusji w tzw. minutkach bezpośrednio po spotkaniach RPP, widać było spór (dyskusję) zmierzający do określenia tempa i skali wpływu poszczególnych czynników na kształtowanie się inflacji. Nie ma co ukrywać, że obecny poziom inflacji przekroczył oczekiwania przynajmniej większości analityków i miał prawo zaskoczyć członków Rady. Mówiąc językiem bardziej ekonomicznym, taki scenariusz kształtowania się inflacji opatrywano relatywnie niewielkim prawdopodobieństwem realizacji.

Sądzę, że wśród członków Rady jest silna troska by zbyt raptownym wzrostem stopy referencyjnej nie ograniczać niepewnego w dłuższej perspektywie wzrostu PKB. Mówiąc dokładniej, prognozowane tempo PKB w przedziale 3,5% – 4% jak na Polskę i jej problemy, to nie jest szokujący wzrost. Tym bardziej, że te z prognoz które sięgają np. trzech lat, na ogół sugerują minimalne osłabienie tempa wzrostu w dłuższej perspektywie.

Dwa kolejne czynniki które zniechęcały RPP do wcześniejszego lub szybszego tempa wzrostu rentowności bonów NBP, to: niewielkie ryzyko ciągnięcia inflacji przez czynniki popytowe i przekonanie że inflacja ma charakter przede wszystkim kosztowy. Jednak nawet inflacji o charakterze kosztowym nie można lekceważyć. Rolą RPP jest również powstrzymywanie uczestników gry rynkowej (podmioty gospodarcze i gospodarstwa domowe) przed zbyt łatwym przenoszeniem na gospodarkę wzrostu cen kosztów i zbyt łatwym akceptowaniem tego faktu.

Sądzę, że początkowo część członków Rady przypuszczała iż czynnik kosztowy nie będzie tak duży. Tymczasem dane o inflacji zaczęły wskazywać, że czynnik kosztowy zaczyna się rozlewać relatywnie szybko na składowe wskaźnika inflacji.

Dla miłośników statystycznej analizy zachowań Rady, podaje że trzy decyzje o wzroście po 25 pkt. bazowych w ciągu I półrocza to wynik zbliżony do średniej. Mam na myśli sam fakt liczby zmian. W II połowie roku Rada (Rady) na ogół nie były tak aktywne w podejmowaniu decyzji. Moim zdaniem w tym roku należy się liczyć z podwyżkami o 25 – 50 pkt bazowych. W prognozach analityków bankowych zaprezentowanych niedawno przez dziennik Rzeczpospolita, pojawiła się też prognoza wskazująca że stopa bonów NBP sięgnie 5% na koniec bieżącego roku.  Jestem sobie w stanie wyobrazić taki układ danych makroekonomicznych, które wymuszą taką podwyżkę. Wydaje mi się jednak, że  ta prognoza miała charter silnie ekspercki i była oparta na „obstawianiu” pewnego scenariusza wydarzeń. Musimy jeszcze poczekać by przekonać się jakie będą czynniki wzrostu gospodarczego, jak będziemy sobie radzić z deficytem finansów publicznych oraz czy złoty będzie nam pomagał czy przeszkadzał w walce z inflacją.

Idealny moment czasowy na zmianę stóp istnieje, ale tylko w teorii. To samo można powiedzieć o tempie zmian. Na dodatek każdy członek Rady i każdy z cenzurujących ją analityków, gustuje w innej teorii, czy też inaczej rozkłada akcenty. Stąd też oceniam Radę nie poprzez idealne trafienie, ale przez to czy stopa referencyjna jest w takich granicach w jakich powinna się znaleźć przy danych realiach makroekonomicznych. Rada rozpoczęła cykl podwyżek z pewnym opóźnieniem i w powolnym tempie. Dwie ostatnie zmiany to po prostu nadrobienie wcześniejszej ostrożności w obliczu napływających nowych danych.

Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Dodaj komentarz

Wynagrodzenie minimalne w gospodarce. Jak to ugryźć.

Dyskusja o wynagrodzeniu minimalnym powraca z natury rzeczy co roku. Upraszczając cały proces jej ustalania i przyjęte zasady (oparte m.in. na inflacji i tempie wzrostu PKB), w jej ustaleniu biorą udział trzy strony. Rząd, środowiska pracodawców i związkowcy. Rząd pełni tu rolę koordynatora i arbitra. Wynagrodzenie minimalne pełni szereg funkcji. Najważniejsza to wysokość wynagrodzenia. To ważne dla kilkuset tysięcy Polaków, którzy pobierają wynagrodzenie minimalne. Nie mniej istotne jest to dla pracodawców, dla których wynagrodzenie minimalne to wartość narzucana przez prawo. Wbrew pozorom, rząd (czyli politycy) wcale tak naprawdę nie jest zainteresowany dowolnym podnoszeniem wynagrodzenia minimalnego. Bo oprócz troski o stan zatrudnienia, dochodzą konsekwencje dla finansów państwa. W Polsce są dziesiątki aktów prawnych, w których różnego typu świadczenie są odnoszone do wysokości wynagrodzenia minimalnego.

W Polsce dyskusja o wynagrodzeniu minimalnym jest zubożona do wymiany ciosów pomiędzy reprezentantami środowisk pracowników najemnych i przedsiębiorców. Związkowcy na ogół oczekują kilkuprocentowych corocznych wzrostów i zobowiązania rządu kiedy i przy wykorzystaniu jakiej formuły dojdziemy do stanu kiedy wynagrodzenie minimalne sięgnie 50% średniego wynagrodzenia w gospodarce. Oczywiście środowiska pracownicze chciałyby to osiągnąć jak najszybciej. Przedsiębiorcy przeciwnie. Za każdym razem straszą, że wzrost wynagrodzenia minimalnego (szczególnie w ujęciu procentowym w relacji do średniego wynagrodzenia w gospodarce), doprowadzi do redukcji zatrudnienia, powiększenia szarej strefy itd. Każda z dwóch wymienionych stron sporu niezbyt rzetelnie prezentuje zagrożenia, a używane i przemilczane argumenty wymagają często komentarza.

Można postawić pytanie czy w ogóle warto tworzyć i ustalać taki twór jak określane przez państwo wynagrodzenie minimalnego. Jest to poniekąd przymus narzucany przedsiębiorcom, ale nie bezzasadnie. Działania przedsiębiorców wskazują, że część z nich lekceważy zasady wypłacania wynagrodzeń, stara się płacić jak najmniej, nie chce opłacać nadgodzin czy pracy w szkodliwych warunkach. Ryzyko prowadzenia biznesu bywają przerzucane na pracowników. Część z nich wykorzystuje strukturalne czy regionalne perturbacje na rynku pracy, do płacenia niepoważnie niskich stawek za pracę. Część szarej strefy w opłacaniu składek ZUS czy innych, wcale nie wynika z trudności ekonomicznych przedsiębiorcy ale z powodu chęci szybszego bogacenia się i słabej kontroli czy niskich kar.

Innym aspektem jest ingerencja w podział zysku. Tu jest osadzony problem natury ideologicznej, bo związany z ingerencją w mechanizm rynkowy. Do sukcesu przedsiębiorstwa przyczyniają się wszyscy. Czyli przedsiębiorca, który daje kapitał i pracownicy którzy się z nim wiążą poprzez umową o pracę. Wg różnych statystyk wiemy, że przedsiębiorca jest osobą bogatszą od pracownika. Stąd jest dyskusyjne kto bardziej ryzykuje. Trzeba pamiętać, że pracownik najemny ryzykuje –  w przypadku niepowodzenia przedsięwzięcia – całkowitą utratą dochodów, czyli również możliwości utrzymania siebie i rodziny. Wynagrodzenie minimalne nic nie mówi o profitach na wypadek powodzenia przedsięwzięcia. Mamy wiec nierównowagę w ponoszeniu zysków i strat. Na podstawie wyników kontroli przedsiębiorców przez różnego typu instytucje, widać że część przedsiębiorców chciałaby mieć aktywo w postaci pracowników, ale po jak najniższym koszcie, a nawet z lekceważeniem zasad bezpieczeństwa.

Doszedłem w ten sposób do dyskusji o wynagrodzeniu przedsiębiorcy. Nadal jest to postrzegane jako nieetyczne i ingerencja mechanizm rynkowy. Skoro jednak dyskutujemy o wynagrodzeniu rolnika, górnika, policjanta, to dlaczego nie wypada podyskutować o wynagrodzeniu przedsiębiorcy?

Dwa lub trzy lata temu pisałem o rozwarstwieniu wynagrodzeń z perspektywy wskaźnika Giniego. Na tle innych rozwijających się i rozwiniętych ekonomicznie krajów, Polska była krajem „pomiędzy”. Czyli krajem o dostrzegalnym rozwarstwieniu ale jeszcze uzasadnionym niedostosowaniem strukturalnym po stronie pracowników najemnych i dynamicznym rozwojem działów gospodarki kiedyś nieistniejących czy zaniedbanych. Moim zdaniem od kilku lat możemy śmiało dyskutować o wynagrodzeniach nas wszystkich i podziale dochodu w skali podmiotu gospodarczego i całej gospodarki. I nie chodzi wcale o socjalistyczne równe żołądki. Chodzi o usunięcie patologii  i nierówności na rynku pracy i w relacji pracownik-właściciel.

W powyższym kontekście, wynagrodzenie minimalne jest tylko jednym z wielu (wręcz mnóstwa) czynników które regulują podział dochodu w społeczeństwie. Mamy podatki, pomoc społeczną, wpieramy edukacje, fundujemy darmowy posiłki dzieciom ze słabiej uposażonych rodzin, nasz system jednostek samorządowych ma wbudowany mechanizm pomocy gminom (przykładowo) słabszym itd. itd. Ustalenie wynagrodzenia minimalnego jest tylko jednym z elementów dystrybucji. Tym różni się od innych rozwiązań, że dotyczy relacji pracownik-pracodawca. Można też powiedzieć tak: pracodawca zostaje zmuszony do wypłacenie minimalnego wynagrodzenia, ale może lepsze to niż płacić wyższe podatki na pomoc społeczną.

Z punktu widzenia pracownika najemnego (czyli „na etacie”), nie jest to znowu taka wielka pomoc. Z punktu widzenia definicji tzw. wykluczenia społecznego, wynagrodzenie minimalne jest kwotą śmiesznie niską. W ujęciu netto, wynagrodzenie absolutnie nie pozwala na samodzielne życie gdzie dodatkowo trzeba ponieść koszty – np. – dojazdu do pracy. Z punktu widzenia rodziny 2+2 gdzie rodzice otrzymują wynagrodzenie minimalne, to góry wiadomo że będą też klientami pomocy społecznej.

Wynagrodzenie minimalne dotyczy małej części osób czynnych zawodowo. Przy obecnej wysokości nadal pełni rolę motywacyjną, czyli na pewno nie zniechęca do edukacji i rozwoju zawodowego. Dla pracodawcy, które chce mieć pełnoetatowych pracowników, 1,4 tys. miesięcznie to nie jest duży koszt. Jeżeli ktoś chce prowadzić biznes w oparciu o pracowników ze stawka 1,0 tys. czy  0,8 tys. za miesiąc to powinien się zastanowić nad sensem takiej działalności. Nie biorę tu pod uwagę prostej pracy sezonowej.

Uważam że warto podyskutować w Polsce o podziale dochodu w społeczeństwie i nie widzę powodów by traktować ten temat wstydliwie. Do tego potrzeba informacji o sytuacji finansowej przedsiębiorców i  pracowników w układzie branżowym i geograficznym, czy wielkości firm jakich dotyczy problem minimalnego wynagrodzenia. W przypadku określania sytuacji materialnej przedsiębiorców dane GUS czy ministerstwa finansów mogą być niewystarczające.

Wbrew pozorom obecny mechanizm ustalania tempa wzrostu płacy minimalnej nie jest taki zły. Inflacja plus 2/3 tempa wzrostu PKB oraz element negocjacyjny pozwolił na wzrost relacji wynagrodzenia minimalnego z 34% średniego wynagrodzenia w przedsiębiorstwach do 40%. Ten wzrost nastąpił w ciągu ostatnich 5 lat. Związkowcy postulują szybkie dochodzenie do 50%. Moim zdaniem nie powinniśmy się z tym tak spieszyć. Obecnie wyn. minimalne to prawie 1,4 tys. zł i skok relacji do 50%, oznaczałby wzrost wynagrodzenia o 25%. Przy kilkuprocentowym rocznym wzroście wydajności w gospodarce to skok nie do uniesienia dla przedsiębiorców, bez redukcji zatrudnienia. Do poziomu 50% możemy dochodzić w 5-10 lat. Przy czym im szybsze tempo, tym bardziej mechanizm podnoszenia wynagrodzenia minimalnego powinien uwzględniać korektę (obniżenie, zatrzymanie wzrostu) w przypadku słabszych ekonomicznie lat. Na to niestety nie chcą się zgodzić związkowcy.

50% to przysłowiowy pikuś. W Unii Europejskiej jest pomysł walki z ubóstwem poprzez podniesienie poprzeczki do 60% średniej. Dla przykładu oznaczałoby obecnie wzrost wynagrodzenia minimalnego o 700 zł! Taka propozycja wydaję się gruba przesadą. W Polsce 60% średniej, to mniej więcej mediana rozkładu wynagrodzeń. Czyli połowa Polaków ma obecnie wynagrodzenie poniżej wartości 0,6 x średnia w gospodarce narodowej. W naszym więc przypadku to bardzo odległa przyszłość i dość wątpliwa. Minimalne wynagrodzenie w postaci 60% średniej to już przesadna ingerencja w mechanizm rynkowy, w tym głównie w rynek pracy.

Zaszufladkowano do kategorii Wszystko | Otagowano | Dodaj komentarz

Oświadczenie o operacjach walutowych – MF i NBP prezentują rynkowi kolejną broń ze swojego arsenału.

Pomysł ministra finansów i prezesa  NBP na wymianę środków unijnych poprzez rynek, to przykład dobrego współdziałania dwóch najważniejszych instytucji. Oświadczenie wiceministra finansów ma wszelkie cechy interwencji walutowej i wyraźnego sygnału dla podmiotów gospodarczych (niekoniecznie tylko graczy z rynku finansowego)  i  na tym aspekcie chce się skupić. Oświadczenie jest efektem spotkaniu jego zwierzchnika z prezesem NBP, na którym dyskutowano o sytuacji gospodarczej.

Jeżeli patrzeć na oświadczenie jak na interwencję, to  sama idea nie jest nowością. Nową jakością jest wysokość kwoty i deklaracja czasu trwania operacji. W roku bieżącym i przyszłym ma być to kwota ok. 17 mld euro. Z czego w tym roku wymieniono na rynku już 2,7 mld euro w I kw. Trzeba zaznaczyć, że podkreślono iż minister finansów może skorzystać (czyli nie musi) z wymiany za pośrednictwem rynku i że rynek nie będzie o tych operacjach informowany. Dokładniej, ….że rynek nie będzie informowany na bieżąco. Wg oświadczenia wiceministra finansów, oficjalne dane o operacjach za dany rok, będą podane w II kw roku kolejnego. Graczom rynkowym pozostaną więc domniemania i pilna obserwacja działań Banku Gospodarstwa Krajowego na rynku walutowym. Mamy więc do czynienia z mieszaniną interwencji ustnej i faktycznego  działania na rynku. Oczywiście teoretycznie nie można mieć pewności, że dojdzie do sprzedaży poprzez rynek. Niemniej w oświadczeniu przyznano iż w I kw dokonano już takiej sprzedaży i to na niemałą kwotę (wyżej).  Biorąc więc pod uwagę sytuację rynkową i makroekonomiczną oraz kwotę dotychczasowej wymiany, można z dużą dozą prawdopodobieństwa powiedzieć, że wspomniane 2,7 mld euro to nie koniec.

Już tylko w celach edukacyjnych warto podkreślić, co zresztą wynika z tekstu, że interweniujemy na rynku  nie wykorzystując przy tym środków z zasobów zarządzanych przez NBP.

Zainteresowane skutecznością swego rodzaju interwencji są obydwie strony spotkania po którym wydano oświadczenie, a tak generalnie to my wszyscy.

Ministerstwo finansów nie jest zainteresowane zwiększającą się inflacją. Pompowanie dochodów budżetowych za pomocą inflacji ma krótkie nogi i w dłuższym terminie mogłoby to zagrozić wzrostowi gospodarczemu. Być może nie powinienem nawet o tym wspominać, ale zdarza się że co bardziej złośliwy komentator wydarzeń ekonomicznych posądza ministerstwo finansów przy okazji publikowania założeń dla budżetu na kolejny rok o tego typu działania. Oświadczenie wiceministra finansów powinno ostudzić tych którzy, mają ewentualnie ochotę na przerzucanie na odbiorców wzrost swoich kosztów

Z punktu widzenia banku centralnego mamy ciekawy mix instrumentów które mają powstrzymać ewentualnych dalszy wzrost inflacji.

RPP stanęła w obliczu dylematu co robić w obecnych okolicznościach. Z jednej strony wzrost inflacji powyżej celu, a z drugiej brak pewności co do siły i trwałości wzrostu gospodarczego. Oczywiście formalnie podstawowym wyzwaniem dla RPP jest inflacja i jej utrzymanie w granicach celu, czyli pomiędzy 1,5% a 3,5%. Przy czym nie oznacza to wcale, że pozostałe parametry makroekonomiczne (w tym tempo PKB) są Radzie obojętne. W ciągu ostatnich kilku lat różnica pomiędzy stopą interwencyjną a inflacją spadała do zera. Stąd dynamiczne podnoszenie stopy referencyjnej w krótkim terminie może być mało strawne dla podmiotów gospodarczych. Oczywiście jak zajdzie konieczność silnego podniesienia stopy referencyjnej to nie wątpię, że RPP to zrobi. Naturalnym sprzymierzeńcem w dążeniu do celu RPP może być złoty. Bywały już okresy kiedy to mocny złoty trzymał w ryzach inflację.

Sądzę że oświadczenie po spotkaniu ministra finansów i prezesa NBP nie było podyktowane tylko troską o inflację czy pomysłem na pewien mix walutowo-procentowy dla wygody RPP. Jest i druga strona medalu i kto wie czy aby nie najważniejsza. Niepewność co do zachowania graczy rynkowych w obliczu naszego deficytu finansów publicznych i problemy finansowe kilku innych krajów europejskich, rodzą ryzyko ucieczki inwestorów z naszego rynku i gry na osłabienie naszej waluty. Oświadczenie jest więc pokazaniem rynkowi jednej z broni z arsenału jakim dysponuje Polska.

I tu dochodzimy do pytania o skuteczność tej broni. Złoty utrzymuje się w paśmie poprawnej wyceny w rozumieniu sytuacji makroekonomicznej, ze skłonnością do trzymania się górnej granicy. Z punktu widzenia wsparcia RPP w jej walce z inflacją, oświadczenie wskazuje, że ministerstwo finansów i NBP będą broniły gospodarkę przed wzrostem inflacji w części w jakiej może się do tego przyczynić osłabienie złotego. Wymuszanie na rynku wzmocnienia złotego nie wchodzi w rachubę, ze względu na nieskuteczność takiej akcji. M.in. dlatego, że obecny poziom złotego należy uznać za poprawny czy pogarszanie się deficytów obrotów bieżących. O wzmocnieniu musi zdecydować rynek. Relacja deficytu obrotów bieżących do PKB szybko zbliża się do 4% i na tym poziomie się nie zatrzyma.

Z punktu widzenia obrony przed osłabieniem złotego, zaprezentowane w oświadczeniu działania to broń o ograniczonej skuteczności. Jej skuteczność zależy od poprawiania się naszej sytuacji makroekonomicznej i skuteczności w walce z deficytem finansów publicznych i zadłużeniem.

Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Dodaj komentarz

Stoimy w blokach startowych z portfelami pełnymi gotówki

Za nami publikacje wyników podaży pieniądza, pieniądza rezerwowego za marzec i sytuacji finansowej przedsiębiorstw. W przedsiębiorstwach sytuację finansową należy określić generalnie jako dobrą. Wskaźniki rentowności sprzedaży są lepsze od ubiegłorocznych i niewiele ustępują tym z lat najlepszej koniunktury. Wskaźniki płynności są lepsze nawet od tych z okresu koniunktury. Tzw. inwestycje krótkoterminowe w aktywach obrotowych stanowiły na koniec 2010 r. 27%, czyli wartość nienotowaną wcześniej. Zasobność w gotówkę jest m.in. rezultatem wstrzymywania się z inwestycjami. Całoroczne nakłady inwestycyjne były niższe od wyniku z 2009 r. o 5%. Nadzieję na poprawę dają rezultaty z III i IV kw. nakłady inwestycyjne kilkunastu tysięcy największych dużych i średnich przedsiębiorstw w ujęciu rok do roku wzrosły w III kw o 3% i 12% w IV. O ile 3% w przypadku sporej zmienności inwestycji można by potraktować jeszcze jako przypadek, to 12% chyba już nim nie jest. A przynajmniej taką mam nadzieję. W relacji do PKB ubiegłoroczne nakłady inwestycyjne przedsiębiorstw stanowią nieco ponad 6% PKB. Zmiana trendu zmian cieszy, ale daleko nam do 9% do PKB, bo prawie taką wartość osiągały nakłady inwestycyjne w 2007 r.

Z drugiej strony mamy sektor bankowy. Wg danych prezentujących składowe pieniądza rezerwowego, widać że rośnie pula pieniędzy trudnych do zagospodarowania. Już jesienią ubiegłego roku banki przestały korzystać z operacji repo. Nadal rośnie pula pieniędzy lokowanych w siedmiodniowych bonach NBP. Na koniec marca banki ulokowały w bonach 97 mld zł. Dla przykładu podam, że w latach 2005-2008 średnie zaangażowanie w bonach wynosiło 16,3 mld zł. Zaangażowanie kredytowe w przedsiębiorstwach jest na poziomie roku ubiegłego. W żadnym z głównych kategorii kredytów, nie widać by coś miało się diametralnie zmienić w najbliższym czasie. Kredyty o charakterze bieżącym pozostają bez zmian. O 4% w ciągu roku wzrosła wartość kredytów inwestycyjnych, co oznacza wzrost jedynie o wartość inflacji. O taką samą wartość spadły kredyty na nieruchomości. Jedyną pocieszającą informacją jest to, że wartość zaangażowania kredytowego banków przestała spadać, z czym mieliśmy do czynienia od ponad roku.  

Mamy więc stan taki. Obydwie strony mają pieniądze. Przedsiębiorstwa na wkład własny, a banki na wsparcie. Czego więc brakuje? Z okresu poprzedniego wzrostu gospodarczego wiemy, że przedsiębiorstwa potrafią wstrzymywać się z większą ekspansją inwestycyjną do czasu upewnienia się, że stoimy przed kilkuletnim okresem dynamicznego wzrostu. Większość prognoz makroekonomicznych wskazuje na wzrost PKB w granicach 3,5% – 4,0% w średnim terminie. Daje się jednak zauważyć w prognozach tendencje do powolnego zmniejszania tempa wzrostu wraz z upływem czasu. Strona rządowa i RPP niewiele mogą zrobić by wpłynąć na zmianę postrzegania najbliższej przyszłości przez przedsiębiorstwa. Rząd redukując deficyt budżetowy musi starać się by w miarę możliwości ciąć wydatki w tym sferach, które nie mają bezpośredniego przełożenia na aktywność gospodarczą. RPP natomiast stoi przed trudnym wyzwaniem, by ścieżka wzrostu stóp była kompromisem pomiędzy już ujawnionym zagrożeniem inflacją, a brakiem pewności co do utrzymania przyzwoitego tempa wzrostu PKB.

Na bieżąco publikowane wyniki gospodarcze (produkcja przemysłowa, sprzedaż hurtowa i detaliczna itd.) są dobre. Mam nadzieję że to przeważy w decyzjach przedsiębiorstw o zwiększeniu skali nakładów inwestycyjnych i że wyraźny wzrost nakładów inwestycyjnych w IV 2010 r. jest tego potwierdzeniem.

 

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Nie panikujmy. Nie z takim wzrostami cen już sobie radziliśmy.

Wyjaśniania czym jest gospodarka wolnorynkowa nigdy dosyć. Kilka dni temu oglądałem program publicystyczny „Mam inne zdanie” (w poniedziałek po 22-giej). Tematem była drożejąca żywność, wyjaśnienie procesu i dyskusja jak można (i czy powinno się) temu zaradzić. Na sali, oprócz widowni i dwójki prowadzących byli politycy i inni zaproszeniu goście oraz ekonomiści. Opinią tych ostatnich chyba nikt nie był zainteresowany. A szkoda, bo podejmowali próby opisania widzom i uczestnikom z czym mamy do czynienia. Niestety prym w audycji wiedli politycy i zwykli/niezwykli ludzie (m.in. jedna z aktorek).
Na początku audycji zadano w ramach sądy sms-owej pytanie dla widzów: czy państwo powinno coś zrobić/interweniować w związku z rosnącymi cenami. O rezultacie badania wspomnę na końcu. Politycy opozycyjni nie mieli problemu z odpowiedzią – należy natychmiast zneutralizować skok cen żywności wsparciem finansowym lub ulżeniem w innym segmencie wydatków gospodarstw domowych.

Powołuje się akurat na ten program publicystyczny, ale jeżeli ktoś go nie oglądał, to nic nie tracił. Dyskusje z udziałem polityków w większości programów poświęconych wzrostowi cen żywności wyglądały podobnie. Generalnie można powiedzieć, że politycy i komentatorzy medialny boją się przypomnieć ludziom, że mamy gospodarkę wolnorynkową. Tak jakby chcieli tą prawdę ukryć przed obywatelami. I to pomimo, iż obywatele czerpię z gospodarki wolnorynkowej pełnymi rękami.

Przypomnę więc, że gospodarka wolnorynkowa polega na uwolnieniu podaży i popytu, w jak największym stopniu, od ograniczeń. Efektem są fluktuacje cen. Raz idą w górę, a raz w dół. Skupie się w dalszej części na cenach żywności, gdyż to one poprzez nieszczęsny cukier, stały się tematem publicznej dyskusji.

Zacznijmy od tego, że udział żywności w naszym koszyku zakupów to 24,1% wydatków. W ciągu ostatnich kilkunastu lat jej udział w wydatkach spadł o 6 pkt. procentowych. To rezultat realnego wzrostu naszych wynagrodzeń, ale i utrzymania cen żywności w ryzach. Zadziałała gospodarka wolnorynkowa, która nie powala na długoterminowe duże wzrosty cen na rynku żywnościowym. Nie ma co ukrywać, że ceny żywności podlegają relatywnie znacznej fluktuacji. Wszystko zależy od zbiorów u nas  i w innych krajach. Na to nakładają się zmiany innych składników kosztów produkcji. Przykładem mogą być ceny paliw, energii elektrycznej itd. W ciągu ostatnich dziesięciu lat ceny żywności rosły średnio w ciągu roku o ponad 3%. Jak wspomniałem wyżej, cechą rynku żywnościowego jest stosunkowo duża zmienność cen. W analizowanym okresie bywało że ceny żywności rosły  rocznie nawet i o 10%, ale bywały i takie że spadły o 4%. Kolejną istotną cechą  rynku żywnościowego jest to ze zazwyczaj skoki cenowe dotyczą pojedynczych lat, a raz na kilka lat mamy do czynienia z trendami kiedy – unikając sztywnego języka ekonomicznego – ceny żywności  w średnim terminie są w trendzie wzrostowym  lub nie mają ochoty rosnąć (tzn. my i rynek nie akceptuje wzrostów). Mało kto już pamięta, że w latach 2004-2006 ceny koszyka żywności były dość stabilne po silnym wzroście na początku 2004 r.

W ten sposób dochodzę do jednej z istotniejszych informacji. Otóż po wspomnianych silnych wzrostach, rynek (czyli my) koryguje część wzrostu i sprzedawcy żywności muszą czekać, nieraz i kilkanaście miesięcy, by powrócić do cen jaki osiągali w szczycie niedopasowania podaży z popytem. Nie inaczej będzie teraz. Nawet jeśli sprzedawcom cukru teoretycznie uda się utrzymać ceny np. powyżej 4 złotych za kg to długo będą się musieli zadowolić taka ceną, a być może liczyć ze spadkiem.

Wg najnowszych danych na koniec lutego, wartość koszyka żywności (tzn. cena) wzrosła i 5,3%. Na tle dyskusji o niebotycznie drogim cukrze aż kusi by powiedzieć, GUS oszukuje!. Otóż nie. Powyższe wyliczenia prowadzę w ujęciu całego koszyka żywnościowego i nie bez powodu. We wspomnianej wyżej audycji, politycy i prowadzący audycję bardzo się starali nie mówić, że dyskusja powinna się toczyć w kategorii całego koszyka żywnościowego a nie wybranych i wygodnych dla polityków produktów. Zresztą GUS podaje zmiany również cen cukru. Proponuje pobawić się danymi, bo wtedy obecne ceny (ale nie te wskazywane przez lidera PiS) wcale tak nie szokują.

Jeżeli jeden lub grupa produktów ogromnie drożeje, to szukamy tańszej oferty, a jak to nie pomaga to ograniczamy jego spożycie. Możemy szukać zamiennika produktu lub szukać go w innym miejscu z nadzieją że będzie tańszy. Niedawno pisałem o Jarosławie Kaczyńskim, który uparł się że znajdzie najdroższy cukier. I znalazł, po 6,5 zł za 1 kg. W moim mieście w tym samym czasie cukier był tańszy o ponad 2 złote. To wiele mówi o „statystyce” zmian cen uprawianej przez polityków.

Zanim politycy zaczną pomagać finansowo polskim rodzinom, muszą dokonać oceny z jakim wzrostem mamy do czynienia i pozwolić zadziałać wolnemu rynkowi. A jak działa rynek? Jak wspomniałem szukamy tańszej oferty, ograniczamy spożycie danego produktu na rzecz innych lub ograniczamy wydatki na inne grupy (nieżywnościowe) dóbr i usług. Biorąc pod uwagę rozkład wydatków i udział wydatków na żywność, dla dominującej części rodzin nie powinno być z tym problemów. To obojętne czy ograniczymy spożycie alkoholu, cukierków, benzyny czy zmniejszymy liczbę wyjść do kina.

Nie wiem dlaczego jeden z polityków w opisywanej audycji był oburzony, że Polacy ściągają cukier z Niemiec. Ale przecież o to chodzi. To jeden z przejawów działania rynku. W reakcji na wzrost u nas, ściągamy tańszy cukier z zagranicy i ożywiają się pośrednicy. Nie ma się co oburzać, tylko dać swobodnie działać rynkowi.

Zupełnie niepotrzebnie w omawianym programie, politycy obwiniali się o błędne decyzje w sprawie limitu produkcyjnego cukru dla Polski. Tak jakby niezależność w produkcji cukru miałaby być jakiś ideałem. Kwestia limitów jest tematem co najwyżej drugorzędnym. Ponadto w takim wypadku wypadałoby podać jaka jest cena niezależności ekonomicznej w produkcji żywnościowej w rozumieniu pojedynczego kraju jak i całej UE. Czy Polacy zapłacą za niezależność? Wątpię. Wybiorą tańszy towar importowany.

Niepoważne były stawiane propozycje jak: obniżka obciążeń podatkowych paliw by zmniejszyć ich cenę (polityk SLD) lub stworzyć nową formę pomocy finansowej, czyli dodatek drożyźniany (polityk PiS). W obecnych okolicznościach to nic innego jak pomoc w akceptowaniu wysokich cen, czyli napędzanie inflacji. Efektem takiej „pomocy” byłby przy okazji wzrost deficytu budżetowego. Poseł SLD żywił wielką wiarę, że jak się obniży obciążenia podatkowe paliw, to przełoży się to na spadek cen żywności albo pozwoli wygospodarować wolne środki na droższą żywność. To nowość. Jeżeli ktoś obniży ceny paliw, to wątpliwe by przełożyło się to na spadek cen cukru, bo niby dlaczego. W efekcie w budżecie będzie mniej pieniędzy a ceny pozostaną bez zmian.

W gospodarce należy dążyć do zmniejszenia kosztów działalności gospodarczej, ale nie należy tego robić pod konkretne wydarzenie rynkowe, bo efekt będzie co najwyżej mizerny.

Zupełnym szaleństwem, była propozycja polityków PiS po nieszczęsnych zakupach jej lidera, by Polakom żyło się lepiej i żeby właśnie mogli kupować drogi cukier. Bo to niby przejaw poprawy sytuacji ekonomicznej gospodarstwa domowego, ale tak naprawdę ekonomiczny nonsens. Niestety gospodarka wolnorynkowa polega na tym, by codziennie szukać tańszej oferty. Każdy wedle swoich potrzeb. Jeden szuka taniego cukru inny jachtu albo samochodu. I nie ma potrzeby zakłócać działania tego mechanizmu dolewaniem pieniędzy. Właśnie dzięki temu mechanizmowy udaje nam się od wielu lat trzymać inflację  na stosunkowo niskim poziomie.

Zadaniem polityków i mediów jest tłumaczenie czym jest mechanizm wolnorynkowy i bronić go przed psuciem. Niestety nadmierna opiekuńczość i/lub rywalizacja o elektorat powoduje, że w programie „Mam inne zdanie” Polacy usłyszeli, że państwo musi coś zrobić. We wspomnianej wyżej sondzie sms-owej, aż 80% biorących w niej udział oczekiwało działań państwa. Kiepsko to świadczy o świadomości wolnorynkowej Polaków i potwierdza dość jednostronne pojmowaniu rynku. Czyli że rynek jest fajny tylko kiedy ceny spadają lub stoją w miejscu.

Oczywiście wiem, że nie wszystkie gospodarstwa domowe są zbliżone do średniej krajowej. Dla niektórych obecne wzrosty cen żywności mogą być dotkliwe. Tylko, że jak wyżej wskazywałem, obecne wzrosty cen nie są jakimś ewenementem w naszej najnowszej historii gospodarczej. W związku z tym nie widzę powodów, by państwo uruchamiało kolejny program pomocowy ponad obecną formę wsparcia finansowego oferowaną prze państwo. Możemy dyskutować o niewielkim wzroście progów pomocy społecznej, ale każdy z   polityków opozycyjnych biorących udział w audycji, oczekiwał szeroko zakrojonej akcji wsparcia finansowego. Tylko że propozycja SLD by obniżyć obciążenia podatkowe paliw czy PiS dotyczące podatku drożyźnianego i tak nie przełożyłyby się na spadek cen.

Ze wzrostami z ostatnich kilku miesięcy rynek musi sobie w większości poradzić sam. Dajmy mu więc zadziałać.

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Dodaj komentarz

Lepiej nie zabierać J.Kaczyńskiego na zakupy

Nie żebym miał coś do Jarosława Kaczyńskiego, ale wczorajsze widowisko z zakupami w sklepie spożywczym w towarzystwie kamer to ponury żart z Polaków. Skuteczność widowiska, które miało pokazać troskę o obywateli, oparte było na okrutnym wykorzystaniu ich niewiedzy. Celem widowiska było pokazanie tragicznych realiów polskiego życia i brak troski rządu PO i PSL o polskie rodziny i wskazanie, że rząd nic nie robi by pomóc finansowo skromnie uposażonym Polakom w obliczu wzrostu cen żywności.

Przypomnę tylko, że prezes PiS zaszedł wczoraj do sklepu spożywczego i dokonał zakupów. Jarosław Kaczyński dokonał zakupów za 55 zł i stwierdził że za czasów jego rządów zapłaciłby za całość tylko 24 zł. Wzrost niemal dwukrotny w ciągu ponad trzech lat rządzenia obecnej ekipy. J.Kaczyński kupił mąkę, trochę warzyw i owoców, chleb i zupełnie przypadkowo oraz  „spontanicznie” ulokował w koszyku aż dwa kg cukru. Sam cukier stanowił ¼ wartości zakupów.

Jeżeli prezes PiS chce pokazać Polakom jak wzrosły ceny żywności to mógł się posłużyć koszykiem GUS, który oparty jest na strukturze naszego spożycia. Zawartość czerwonego plastikowego koszyka jaki widzieliśmy w przekazie filmowym nie miała wiele wspólnego ze strukturą spożycia żywności Polaków. Jak rozumiem, cukier wzięto do koszyka dla uzyskania efektu. Dlaczego prezes PiS kupił go tak drogo? Nie wiem. W moim mieście, w średniej wielkości markecie, cukier jest po ok. 4,5 zł za 1 kg.

Szybko i sprawnie zweryfikowali ceny w innych sklepach dziennikarze. W zależności od „półki” cenowej z jakiej brali, rachunek wyniósł od 37,7 zł do 46,4 zł.

Ja z ciekawości spojrzałem jak kształtowały się ceny (w oparciu o dane GUS na potrzeby koszyka inflacyjnego) za czasów rządów Jarosława Kaczyńskiego i Donalda Tuska. Czyli jak wyglądały „realia życia” o które tak bardzo zatroszczył się lider PiS wraz z panią, która reprezentuje PiS w sprawach ekonomicznych.

I tu dopiero kryje się niespodzianka. Zachęcam do zapoznania się z danymi osobiście. Ja na potrzeby bieżącego wpisu, ograniczę się do skrótu. Jarosław Kaczyński wykorzystał ostatnie faktycznie znaczne wzrosty cen żywności i dokonał negatywnej oceny rządu. Żeby było śmiesznie, za czasów premierowania J.Kaczyńskiego mieliśmy do czynienia z wyjątkowo wysokim wzrostem cen żywności. Jeżeli mamy wiec dokonać oceny rządu w oparciu o ceny żywności, to musimy sprowadzić zmiany do wspólnego mianownika. Np. jednego roku. Koszyk cen żywności za czasów J.Kaczyńskiego średnio rocznie wzrósł o 7,1%, a za czasów D.Tuska o … 4,3%. W konkurencji „pieczywo i produkty zbożowe”: D.Tusk wzrost o 6,3%. J.Kaczyński wzrost o 11,4%!. W konkurencji „cukier” D.Tusk przegrywa. W konkurencji „nabiał” to J.Kaczyński przegrywa i to mocno: J.Kaczyński wzrost o 9,9%, D.Tusk o 1,2%.

Dla tych co lubią wskaźniki w układzie miesiąc do miesiąca roku wcześniejszego, podam zmiany cen koszyka żywności w grudniu. W 2007 r. (J.Kaczyński premierował do połowy listopada), ceny żywności wzrosły o 8,2%. W trzech latach następnych odpowiednio: 3,2%, 3,3%, 4,3%. W lutym tego roku (ostatnie dostępne dane) wskaźnik roczny podskoczył do 5,5%.

To jest coś, na co powinna być odpowiedź” miał powiedzieć J.Kaczyński, sugerując że państwo powinno wesprzeć finansowo polskie rodziny i przedstawił odpowiedź PiS: „Jeżeli ktoś ma na głowę w rodzinie mniej niż 1008 zł, należałaby się mu "pewnego rodzaju rekompensata". (za portalem www.gazeta.pl)

Jednym z celów widowiska w sklepie spożywczym było zarysowanie tragicznego losu polskich rodzin i uzasadnienie dla projektu tzw. „dodatku drożyźnianego”. Wg algorytmu podawanego w mediach przez polityków PiS, łącznie byłoby tego „duże” kilka mld złotych (nawet pod 10 mld zł).

A teraz już poważnie.

Ceny żywności są wypadkową szeregu czynników i nie zależą od polityków. No, co najwyżej w marginalnym stopniu. Jak widać Jarosław Kaczyński zapomniał poinformować, że największy skok cen żywności był ostatnio za jego czasów. Co – jak uczciwie zaznaczam – nie było jego winą. Po prostu miał pecha trafiając w okres wzrostu cen żywności m.in. na rynkach światowych. Gdyby opierać się na jego obecnym zatroskaniu o obywateli, to biorąc pod uwagę skok cen za jego czasów, musiałby wtedy ogłosić wsparcie na łączną kwotę zbliżoną nawet do 20 mld zł. I to poza funkcjonującym ustawowo wsparciem z tytułu pomocy społecznej i podwyżkami dla emerytów. Nie przypominam sobie był wtedy równie zatroskany i hojny.

Wczorajsza zabawa z cenami żywności to jedna wielka manipulacja i niepoważna zabawa ekonomią. Niestety nie pierwsza w wykonaniu polityków (media przytoczyły wypowiedzi D.Tuska sprzed kilku lat) i nie ostatnia. Kwoty wsparcia proponowanie przez PiS (dodatek drożyźniany), grubo przerastają konsekwencje wzrostu cen dla gospodarstw domowych. Widać przy okazji jak opozycja wielce się troszczy o zmniejszenie deficytu finansów publicznych.

A swoją drogą w oparciu o pokazówkę w sklepie można wysnuć inne wnioski. Wystarczy robić zakupy w tańszych sklepach niż prezes Kaczyński i dzięki temu zaoszczędzimy średnio  25%, biorąc pod uwagę spostrzeżenia cenowe dziennikarzy. A zamiast 2 kg cukru polecam kupić 1 kg,  a za resztę mięso lub warzywa i owoce bez oglądania się na ceny J.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Nie rozumiem tego uporu w sporze o OFE

Wysłuchałem wczorajszych wypowiedzi Leszka Balcerowicza dla mediów i jestem coraz bardziej zaniepokojony poziomem debaty. Z przykrością musze powiedzieć, że im więcej Leszek Balcerowicz i inni przedstawiciele Forum Obywatelskiego Rozwoju stawiają zarzutów pod adresem rządu w sprawie zmian w OFE, tym więcej wymagają one komentarza i sprostowań. Leszek Balcerowicza nie ukrywa rozczarowania poziomem debaty, ale sam nie mniej subiektywnie broni własnej teorii, używając do tego czysto akademickich i z natury trudnych do udowodnienia, a jednocześnie obalenia, teorii. Pomimo zarzutów wobec obrońców rządu o demagogię, sam nie mniej chętnie ją wykorzystuje, udając przy tym że nie wie o co jest spór. Próbuje stawiać się w roli obrońcy nieświadomych zagrożeń obywateli i racjonalności w działaniu państwa, ale unika podania całego tła makroekonomicznego decyzji rządowej (zmiany w OFE). Unika również podania rzetelnie słuchaczom i czytelnikom, że OFE to tylko fragment całości finansów gdzie obywatele są dawcami i biorcami przepływów pieniężnych. Chwilami jego wypowiedzi w sprawie OFE zaczynają przypominać upór jako sztukę dla sztuki. W zasadzie to w polemice Leszka Balcerowicza bardziej już chyba chodzi o publiczne droczenie się z rządem niż o wybranie najlepszego w obecnej sytuacji wariantu. Jeżeli tak ma wyglądać ekonomia liberalna, to FOR i jego czołowy przedstawiciel wyrządzają jej sporą krzywdę w sporze o OFE.

FOR na swojej stronie załączył wczoraj materiał, który ma być formą podsumowania tego co Leszek Balcerowicz chce nam przekazać.

Z niewieloma zdaniami tego opracowania można się zgodzić. Przykładowo, ja również nie upierałbym się na miejscu rządu, że wskutek zmian w II filarze, nasze emerytury wzrosną w porównaniu z OFE. Jest to teoretycznie możliwe, ale mocno dyskusyjne. Rząd nie powinien skupiać się na wydajności inwestycji w tym sporze a na skutkach ekonomicznych i społecznych przelewów na OFE wg dotychczasowych regulacji. Bo to jest podstawowym powodem proponowanych zmian. Drugim powodem jest przełamanie pewnego tabu i postawienie pytania (moim zdaniem słusznie), czy aby dotychczasowe zasady funkcjonowania OFE (głównie chodzi o przelewy), nie są aby nazbyt ekstrawagancją ekonomiczną. Szczególnie w obecnych okolicznościach makroekonomicznych.

Jednak mimo powyższego, Leszek Balcerowicz nie powinien straszyć obywateli, że zmiany proponowane przez rząd przyniosą straty dla gospodarki i obywateli. Dla udowodnienia tego Leszek Balcerowicz odwołuje się do dorobku ekonomii. Według Leszka Balcerowicza, redukcja składki do II filara, spowolni wzrost gospodarki. Ja nie miałbym odwagi podpisać się pod takim twierdzeniem. Tak naprawdę są to tylko dywagacje czysto akademickie. Biorąc pod uwagę ogrom zależności w gospodarce, podane twierdzenie to połączenie teorii z wiarą. Równie dobrze, można udowodnić że kwota zaoszczędzona na przelewach do OFE, będzie przeznaczona na infrastrukturę transportową, przyspieszy rozwój kraju. Wg L.Balcerowicza i większości obrońców OFE, składka powinna wymusić analogiczne oszczędności w wydatkach budżetowych, co przekłada się na wzrost efektywności gospodarki (teoria ujawnionego długu). Musze przyznać, że to dość specyficzny i kosztowny dla gospodarki sposób walki o efektywność. Zdaje się to zresztą potwierdzać sam L.Balcerowicz. Propozycje FOR wskazujące skąd wziąć pieniądze i jak ograniczyć wydatki, potwierdzają że i FOR jest dość bezradny. Moim zdaniem to tylko potwierdza, że FOR i Leszek Balcerowicz mają problemy na wskazanie tych rzekomo ogromnych oszczędności w wydatkach. Proponowane przez FOR wpływy z prywatyzacji w najbliższych kilku latach są wątpliwe do zrealizowania i to wcale nie tylko z powodów politycznych. Potwierdzają to nasze dotychczasowe dokonania w tej kwestii. Ponadto FOR proponuje m.in. obniżenie zasiłków chorobowych  i opiekuńczych z 80% do 60%. To gruba przesada, ale i świetny przykład przed jakim problemem stoimy: ekstrawagancja z tak dużymi jak dotychczas przelewami do OFE czy – przykładowo – obniżenie zasiłków chorobowych. Przed tym dylematem stanął rząd, a Leszek Balcerowicz usilnie stara się odwrócić uwagę opinii publicznej i twierdzi że problemy są gdzie indziej.

Leszek Balcerowicz i FOR bardzo starają się zwróć uwagę na fakt naszej rzekomej negatywnie rozumianej wyjątkowości, jaka powstanie po prowadzeniu zmian w OFE. Chodzi o porównanie nas z innymi krajami, które wprowadziły podobne reformy i tzw. II filar. Porównania są jednak tak przedstawione, że ukrywają inną wyjątkowość. Otóż na tle tych krajów Polska charakteryzuje się stosunkowo dużym udziałem składki przelewanej na II filar i spory problem z zapewnieniem środków na przelewy. Ponadto nawet kraje bogatsze od naszego, w przeważającej części nie zdecydowały się jak na razie na takie rozwiązanie w reformie emerytalnej.

Postawa Leszka Balcerowicza bierze się chyba stąd, że nie zauważył że zwolennicy zmian (tzw. ich większość) nie wykpiwali OFE, ale motywowali zmiany zbyt dużym kosztem dla gospodarki. Tymczasem Leszek Balcerowicz podszedł do sporu chyba nazbyt ambicjonalnie, utrudniając obserwatorom jego zrozumienie. I sam w końcu wpadł w sidła demagogii (podobnie jak Krzysztof Rybiński), którą tak chętnie zarzuca innym, by na siłą bronić obecnego rozwiązania. Posuwa się w tym nawet do straszenia przyszłych emerytów niską składką czy szukania winnych w rosnącej biurokracji. Leszek Balcerowicz udaje, że nie wie o co chodzi i toczy spór z rządem na innej płaszczyźnie. Reprezentanci rządu (np. M.Boni, J.K..Bielecki) chcieli szukać kompromisu i wskazać z czym się borykamy. Starano się unikać oceny dawnej decyzji o przyjętym w Polsce rozwiązaniu II filaru. Tymczasem L.Balcerowicz polemizuje z kilkoma argumentami i niefortunnymi wypowiedziamy reprezentantów rządu, które mają tu drugorzędne znaczenie. Jako broni używa teorii, które wbrew pozorom są trudne do udowodnienia.  

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Znowu można w CHFie?

Rok ubiegły w dziedzinie kredytów mieszkaniowych banki mogą uznać generalnie za udany. Na koniec ubiegłego roku liczba czynnych umów sięgnęła 1,45 mln. Oznacza to wzrost o 5,4% w porównaniu z 2009 r. Niemal identyczna dynamika była zresztą i w 2009 r. Skoro więc w lepszym gospodarczo roku dynamika wzrostu liczby klientów była taka jak w pierwszym „kryzysowym”, to powstaje pytanie czy można mówić o sukcesie. To oczywiście pytanie jak mierzyć sukces. Świadomie nie będę porównywał roku ubiegłego z latami 2003-2008, kiedy to liczba czynnych umów rosła w średnim tempie niemal 30% rocznie. Do słabszego tempa przyczyniło się kilka czynników. Zalecenia KNF, ostrożniejsza polityka banków, ostrożniej postrzegane perspektywy ekonomiczne przez gospodarstwa domowe. Nie bez znaczenia jest i polityka cenowa banków. Spread walutowy jest o 30% większy niż w połowie 2008 r. Marża kredytowa po 2-3 krotnym wzroście (odpowiednio kredyt: złotowy, walutowy) w okresie połowa 2008 – 2009, dopiero w 2010 r. zaczęła spadać.

Łączne zadłużenie w kredytach hipotecznych wzrosło z 215 mld zł, do 263,6 mld zł. Oznacza to wzrost aż o 23%. Mogło by to wskazywać na bardzo mądrą politykę banków, czyli pójście nie w masowość a w poprawę jakości i umiejętność docierania do dobrych klientów o sporych możliwościach finansowych w obsłudze kredytu. Ale to tylko przypuszczenie. By to potwierdzić musiałbym wiedzieć ilu dobrych klientów po spłaceniu starych kredytów, zaciągnęło kolejne i ilu klientów dokonało jedynie zmiany kredytu. Niemniej jednak, jeżeli przyjąć że sukces mierzymy wzrostem wartości portfela, to miniony rok był na pewno udany. W 2009 wartość portfela wrosła o 12% w porównaniu z 2008 r. Czasy (2005-2008) kiedy wartość portfela rosła średnio rocznie o 50% już nie wrócą.

W ubiegłym roku rosła wartość średnia kredytu z 205 tys. zł. w IV kw 2009, do 215 tys. zł. w IV kw 2010 r. To efekt m.in. zmiany polityki banków w stosunku do ryzyka. Jeszcze w I kw ubiegłego roku udzielono 9,7 tys. kredytów na okres do 15 lat. W ostatnim kwartale, było to już tylko 6,6 tys. kredytów. Ich udział w kredytach udzielanych spadł z 20% w I kw do 12% w IV kw. Udział kredytów nowoudzielanych w grupie o terminie spłaty powyżej 25 lat, wzrósł z 56% do 66%.

W II poł. ubiegłego roku byliśmy świadkami zatrzymaniu trendu w strukturze walutowej nowoudzielanych kredytów. Od kryzysu na rynkach finansowych, udział kredytów w złotych wzrósł z 20% w III kw 2008 do 77% w I kw 2010 r. Potem, po przejściowej popularności euro w II i III kw ubiegłego roku, rynek powrócił do tej wartości w IV kw ubiegłego roku. Do II kw rósł udział kredytów w euro. Wtedy to w strukturze nowoudzielonych kredytów hipotecznych, euro stanowiło niemal 24%. W IV kw udział euro spadł do 17,3%. Kto zyskał? Zyskał wielki przegrany kryzysu, czyli chf.  Do I kw 2010 r. udział chf w kredytach nowoudzielanych spadł do 4,3%. I pomyśleć, że w 2008 roku, 69% kredytów udzielono w chf. Od I kw udzielano powoli coraz więcej kredytów w chf. W IV kw stanowiły już 6,1% kredytów hipotecznych. To efekt poprawy dostępu do chf na rynku i zmniejszenia restrykcyjności banków. Może to być również wynikiem zabiegów klientów, którzy mogą uważać wysoki kurs chf za atrakcyjny i być może mają rację.

 Nową jakość widać w strukturze wartości nowoudzielanych kredytów wg miast. Wciąż liderem jest wprawdzie Warszawa, ale jej oddziaływanie nieco osłabło. Udział Warszawy spadł z 32,2% w 2008 do 28,5% w 2010 r. Za przyrost wartości nowoudzielanych kredytów w 2010 w porównaniu z 2009 r. Warszawa odpowiada w 23%. W ponad połowie jednak do przyrosty przyczyniły się: Aglomeracja Śląska i łącznie mniejsze miasta, które nie były do tej pory liderami statystyk budowy mieszkań i rekordów cenowych na metr kwadratowy.

.. o kredytach mieszkaniowych również:

http://opinieekonomiczne.blox.pl/2011/01/Kredyt-mieszkaniowe-w-walutach-Oplacalnosc.html

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

O przemyśle, krótko.

Udział przemysłu w PKB to 21,5% w ubiegłym roku. Natomiast udział w przyroście PKB sięgnął prawie 24%. Dość przyzwoity wynik, chociaż daleko mu do rezultatów z lat 2003 czy 2004 r. (48% i 37%). Oczywiście, biorąc pod uwagę realia wzrostu gospodarczego sprzed kilku lat, trzeba pamiętać że są to okresy mało porównywalne.

Produkcja przemysłowa wzrosła w 2010 realnie o około 11%. Roczna dynamika w poszczególnych miesiącach zawierała się w granicach od 7% do 14%. Świadczy to o dość równomiernym wzroście, a co za tym idzie, dobrze rokującym na najbliższe miesiące. Nie powinno więc być problemów w osiągnięciem przez gospodarkę tempa PKB w granicach 3,5% a 4,5%.

Wzrost produkcji sprzedanej był udziałem niemal wszystkich działów przemysłu. Jeszcze w pierwszej połowie ubiegłego roku, spośród działów przedstawianych w Biuletynie GUS, 6 z nich odnotowywało spadek przychodów. W II połowie roku, były to już tylko 3 do 4 działów. Większość działów przemysłu odnotowała wzrostu w przedziale 10% – 20% yoy. Wyższą dynamikę odnotowali producenci chemikaliów i sprzętu elektronicznego. Tym ostatnim produkcja sprzedana wzrosła o ponad 45% yoy. Cieszy poprawa sytuacji w hutnictwie. Ubiegłoroczna produkcja wzrosła o 17% w porównaniu z 2009 r. Niestety hutnictwo jeszcze nie powróciło do wartości produkcji z 2008 r. Nominalnie produkcja z 2010 była o 15% niższa od wyniku z 2008 r. Wygląda jednak na to, że być może już w bieżącym roku, hutnictwo powróci do poziomu produkcji sprzed kryzysu. Rośnie sprzedaż sektora motoryzacyjnego, które kryzys nie dotknął tak mocno jak się obawiano. Sprzedaż sektora wzrosła o 15% w ubiegłym roku. Nowością jest zatrzymanie spadku sektora produkcji odzieży, który odnotował minimalny wzrost, 1,7%. Praktycznie przestała spadać produkcja w sektorze produkującym pozostałego sprzętu transportowego (np. statki, pojazdy szynowe itd.). To głównie zasługa przychodów osiągniętych w II pół. 2010 r. Producenci mebli odnotowali spadek produkcji sprzedanej tylko o 3,2%.

Generalnie do wzrostu produkcji sprzedanej w ubiegłym roku przyczyniły się: sektor paliwowy, elektroniczny, chemiczny, hutniczy, motoryzacyjny i spożywczy.

Specyfiką ubiegłego roku jest stosunkowo wysoki wzrost cen produkcji sprzedanej. W grudniu PPI yoy wyniósł 6,2%. W poprzedniej dekadzie takie i większe wzrosty odnotowano m.in. w 2004 i w 2009 r. W pierwszym przypadku był to efekt wejścia do UE i częściowo osłabienia złotego, a w drugim – osłabienie złotego jakie miało miejsce w wyniku kryzysu finansowego na świecie. W ubiegłym roku wpływ zmian kursów walut (głównie euro) był praktycznie neutralny dla zmian cen PPI. Zmiany ubiegłoroczne to wynik głównie wzrostu cen surowców, spowodowany zarówno naturalnym popytem jak i strachem w obliczu kryzysu w kilku państwach Afryki Płn. oraz wzrostem cen płodów rolnych. Wzrosły wiec ceny paliw, chemikaliów, produkcji motoryzacyjnej, wyrobów gumowych i z tworzyw sztucznych oraz żywności.

W roku bieżącym nie powinno być problemu z utrzymaniem tempa wzrostu produkcji sprzedanej w przedziale od 5% do 10%.

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Dodaj komentarz