Przeciąganie sporu o OFE

Trzeba przyznać, że środowisko FOR potrafi wykazać się nie lada uporem, by prezentować (i bronić) tego co w swoim przekonaniu uważa za rację. Tylko czy aby FOR nie posunął się za daleko. Mam na myśli najnowszy pomysł przedstawicieli FORu, czyli złożenie skargi do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w związku z odmową kancelarii prezydenta przedstawienia opinii prawnych i ekonomicznych, które wsparły prezydenta w jego decyzji dotyczącej zmian w OFE.

Ktoś kto czyta doniesienia medialne o inicjatywie Mikołaja Barczentewicza oraz wypowiedzi jego i L.Balcerowicza, może się nieco pogubić w tym o co toczony jest spór. Formalnie chodzi o jawność informacji na podstawie których władza (w tym wypadku prezydent) podejmuje decyzje. Robi to wrażenie sporu o zasadę. Powiedzmy uczciwie: zasadę w demokracji ważną. Zresztą i przedstawiciele FOR, podnosząc temperaturę sporu, chętnie posługują się słowem demokracja. Przedstawiciele FOR, chcą po prostu upublicznienia ekspertyz jakie przekonały prezydenta do zaakceptowania rządowych propozycji zmian w OFE.

Nie znam prawa na tyle dobrze by odpowiedzieć na pytanie, w jakich okolicznościach i przy jakiego typu ekspertyzach, prezydent ma obowiązek je ujawniać. Dla zainteresowanym podam jednak, że nie należy oczekiwać żadnych rewelacji ani sensacji. Spór o zmiany w OFE, jaki toczony był w Polsce kilka miesięcy temu, dał przegląd wszystkich możliwych argumentów ekonomicznych i prawnych. Tak więc tajemnicze materiały analityczne nie zawierają niczego więcej niż się dowiedzieliśmy w trakcie medialnego sporu części ekonomistów  z rządem. Jaki więc ma sens to domaganie się od prezydenta ujawnienia nieopublikowanych materiałów. I to z użyciem straszaka w postaci słowa „demokracja”. Czyżby FOR miał ambicję ośmieszyć tajemnicze analizy? Od strony prawnej, FOR otrzymał medialne wsparcie byłego Prezesa Trybunału Konstytucyjnego Jerzego Stępnia. Dla mnie jego analizy prawne dot. zmian w OFE a  głoszone w mediach, budziły sporo wątpliwości i trąciły jednostronnością.

FOR swój arsenał argumentów przedstawił w trakcie medialnej dyskusji o zmianach w OFE. Nie będę już do tego wracał, ale i FOR nie był zbyt rzetelny w swoich ocenach. Szereg argumentów zawartych w opiniach L.Balcerowicza i raportach FOR ocen wymagało dodatkowego komentarzy lub trąciło ideologicznym podejściem do ekonomii.

Różnice w ekonomicznym spojrzeniu na rzeczywistość nie są tylko kwestią posiadanej wiedzy ekonomicznej. Są kwestie które równie mocno co o ekonomię, tracą o – przepraszam za słowo – światopogląd. Ekonomia nie zawsze daje odpowiedzi na wszystkie pytanie. A tam gdzie daje, odpowiedź bywa nieprecyzyjna. W przypadku OFE, środowisko FOR zachowywało się tak jakby posiadło całą wiedzę o ekonomii.

Załóżmy jednak, że prezydent ujawnia ekspertyzy których FOR tak się domaga. I co dalej. Czy FOR naprawdę jest pewny tego co chce osiągnąć. W kwestii prawnej, broń ta szybko może się obrócić przeciwko wielu decyzjom ekonomicznym. W tym i tym które kojarzone są z nazwiskiem L.Balcerowicza i tym które czekają  na podjęcie. Niestety wiele w reform naruszało zasadę obrony praw nabytych, zaufania do państwa itd. W przypadku OFE spór np. o to czyje pieniądza są w OFE, państwa czy obywatela, to grząski grunt. Mogę mieć tylko nadzieję, że przedstawiciele FOR zapoznali się również z opiniami prawnymi innymi niż te głoszone przez J.Stępnia.

Na polu ekonomicznym nie widzę sensu przedłużać sporu, bo i FOR przedstawił już wszystkie swoje argumenty. Przypominam dyskusję Rostowski-Balcerowicz.  L.Balcerowicz był najwyraźniej zdziwiony, że musi bronić swoich racji i polemizować z poglądami ministra Rostowskiego. Na kilka dość istotnych pytań, czy wątpliwości wyrażanych przez ministra finansów, L.Balcerowicz po prostu nie odpowiedział. Kilku swoich twierdzeń na polu ekonomii nie byłby w stanie obronić.

Heca o ujawnienie raportów ekspertów dla prezydenta ws. OFE jest ciągnięta w imię jakiegoś poczucia najwyższej racji i prawdy. Zupełnie niepotrzebnie może się zamienić w próbę ośmieszenia prezydenta i jest próbą stworzenia wrażenia że prezydent coś ukrywa przed opinią publiczną.

FOR jest zbyt cenną, ciekawą i zasłużoną na polu ekonomii  i społecznej debaty, instytucją w kraju. Szkoda więc, by wypracowany wizerunek tej instytucji miał być tracony na akcjach mających charakter – jak ktoś to ładnie określił – tabloidyzacji ekonomii. Bodaj pierwszą był licznik zadłużenia.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Ile jest warta JSW

Na giełdę wkrótce wejdzie kolejna firma węglowa. Tym razem jest to Jastrzębska Spółka Węglowa. Przez ostatnie kilka miesięcy podmiot był negatywnym bohaterem doniesień o negocjacjach warunków z załogą przedsiębiorstwa oraz sporów pomiędzy ministrami Skarbu i Gospodarki. Minister W.Pawlak przyjął rolę „dobrego”, co jest już niemal tradycją w przypadku różnicy zdań pomiędzy koalicjantami. Spory toczone do ostatniej chwili omal nie doprowadziły do przesunięcia terminu wejścia JSW na giełdę. Cała operacja nie jest prywatyzacją co raczej zwiększeniem komercjalizacji w zarządzaniu spółką i jej upublicznieniem. Warto to podkreślić, ponieważ m.in. związkowcy i przeciwnicy operacji nadużywali słowa prywatyzacja. Państwo utrzymuje większościowy pakiet akcji.

JSW to jedno z największych polskich przedsiębiorstw zarówno w kategorii ogółem jak i z w rozumieniu sektorów: energetycznego i wydobywczego. Na koniec 2010 suma bilansowa JSW sięgnęła 10,6 mld zł, a przychody 7,3 mld zł. Opierając się na wartościach bilansowych i amortyzacji, można powiedzieć że JSW – by funkcjonować i się rozwijać – musi inwestować rocznie między 0,5 mld zł a 1,0 mld zł. Kopalnie należące do JSW wydobyły w 2010 r. 13,3 mln ton węgla. Z tego ponad 9 mln ton to węgiel kokosowy, a pozostała część to gorszej jakości węgiel energetyczny. Blisko 4 mln ton węgla sprzedano wewnątrz grupy, a pozostała część trafiła do odbiorców krajowych i zagranicznych. Produkcja koksu w 2010 wyniosła 2,6 mln ton, z czego niemal całość trafiła do odbiorców zewnętrznych.

W okresie 2008-2010 zatrudnienie było dość stabilne, na poziomie 22,5 tys. osób. Z tego 68% załogi to pracownicy pracujący pod ziemią. JSW prowadzi działalność w sektorze wydobycia węgla kamiennego oraz produkcji i handlu koksem. Grupę JSW uzupełniają spółki z zakresem działalności od remontów i zaopatrzenia po ubezpieczenia i wypoczynek.

JSW stanowi co nieco zaprzeczeniem dość popularnego wizerunku górnictwa, czyli postrzegania sektora jako branży w fatalnej kondycji finansowej i problemami po stronie kosztów i wydajności. Atutem JSW jest węgiel koksowy. JSW jest największym wydobywcą węgla koksowego, jak i wiodącym producentem koksu w UE.  Produkty JSW trafiają do sektora energetycznego i stalowego. Brak poważniejszej konkurencji w Europie nie oznacza wcale, że JSW jest jej pozbawiona. Konkurencja europejska nie pozwala na chwilę oddechu, a dostawcy węgla i koksu z innych kontynentów stale wymuszają inwestycje i poprawę efektywności. Trzeba też pamiętać, że odbiorcy produktów JSW to bezpośrednio lub pośrednio podmioty przemysłowe z terenu UE, z przewagą energetyki i sektora stalowego.  Sytuacja finansowa JSW jest więc uzależniona od przemysłu ciężkiego i koniunktury gospodarczej w UE. Do tego dochodzą czynniki wpływające na zmianę cen węgla na rynkach światowych nie wynikające bezpośrednio ze zmian popytu na węgiel. Warto o tym  pamiętać, ponieważ uzmysławia to, że relatywnie silna pozycja rynkowa JSW absolutnie nie gwarantuje sukcesu rynkowego. Na potwierdzenie wystarczy przypomnieć przychody z lat 2008-2010. Było to odpowiednio: 7,6 mld zł; 4,5 mld zł i 7,3 mld zł. W tym czasie wydobycie węgla wyniosło (mln ton): 13,6; 11,4 i 13,3, a koksu (w mln ton):  2,6; 1,8; 2,6.  Ogromny spadek przychodów w 2009 to konsekwencja niekorzystnych trendów popytu i ceny surowców energetycznych. Mimo tego, by funkcjonować JSW musi wydobyć, utrzymując przy tym ogromny majątek trwały i ponosząc koszty nowych inwestycji i inwestycji odtworzeniowych. W omawianych latach koszty wydobycia  (mining cash cost) 1 tony węgla wyniosły odpowiednio: 273, 309, 295 zł. W takiej sytuacji trudno się więc dziwić, że spółka poniosła stratę netto w wysokości niemal 0,7 mld zł w 2009 r.

Specyfika sektora i brak poważniejszych doświadczeń w wycenie tego typu podmiotów, spowodowało relatywnie spory rozrzut w wycenach. Wg doniesień prasowych wartość JSW szacowano od ponad 12 mld zł do prawie 20 mld. Niższa wartość to efekt ostrożnej wyceny, a wyższa to opieranie wyceny na wynikach z 2010 i I kw 2011 oraz na wycenie porównawczej (wg części analityków). Początkowo Min. Skarbu ustaliło cenę dla inwestorów indywidualnych na 146 zł. Na szczęście po zakończeniu zapisów cenę ustalono na 136 zł. Jeżeli patrzeć na wyniki historyczne i wszystkie ryzyka związane z działalnością JSW, cena ustalona przez Ministerstwo wciąż wydaje się  nieco za wysoka z perspektywy inwestora długoterminowego. Dla inwestycji krótko i średnioterminowej, cena 136 zł za akcje daje szanse godziwego zarobku, biorąc pod uwagę sytuację rynkową.

Poniżej prezentuje własną wycenę, której efektem jest cena 129 zł za akcję na początku bieżącego roku, co daje wartość podmiotu w wysokości 14,04 mld zł. Biorąc pod uwagę upływ czasu i stopę depozytową, w chwili obecnej wartość akcji, w mojej ocenie  wyniosłaby ok.131 zł. Jestem więc zaledwie 3% – 4%poniżej ceny zaakceptowanej przez Min.Skarbu. Jest to efekt trudnego kompromisu pomiędzy bardzo dobrymi najnowszymi wynikami (czyli 2010 i I kw 2011), a ryzykami jakie mogą zrealizować się w przyszłości.

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Otagowano | Dodaj komentarz

Czy ta pomoc na pewno jest potrzebna?

Poseł Poncyljusz chce pomóc jednym Polakom, kosztem drugich. Pomysł polega na wsparciu finansowym osób spłacających kredyty w CHFie. Poseł P.Poncyljusz w polemice telewizyjnej z  posłanką Muchą z PO, z dumą twierdził że on nie stoi bezczynnie (jak PO) tylko proponuje jak rozwiązać problemy. Powiedzmy, że nie mam nic przeciwko pomocy jednym obywatelom z podatków pozostałych obywateli. Pytanie jednak jest takie, czy ta pomoc jest potrzebna i czy aby na pewno grupa którą chce wesprzeć poseł Poncyljusz jest tą która wymaga najpilniejszej pomocy. Moim zdaniem poseł P.Poncyljusz nie przemyślał swojej propozycji. Warto też pamiętać, że mamy solidny deficyt finansów publicznych. Jak więc ma ten pomysł do obecnej sytuacji budżetowej, szczególnie pamiętając o tym, że PJN również nawołuje do reformy finansów państwa.

W skrócie, Paweł Poncyljusz chce pomóc Polakom, którzy wzięli kredyt w CHFie i po wzroście kursu mają poważne problemy w spłacie. Żeby bardziej udramatyzować, sugerował że teraz zamiast wydawać na naukę, zdrowie i żywność itp., Polacy muszą spłacać zwiększone raty.

Pomysł bardzo przypomina rozwiązanie węgierskie, na czym się chyba całe podobieństwo kończy. Na Węgrzech skala zagrożonych kredytów jest kilkakrotnie większa niż Polsce. Ponadto przyjmowane tam rozwiązania (m.in. zasady ustalania oprocentowania) odbiegały od bezpieczniejszych polskich rozwiązań. Kursem rozliczeniowym byłoby 2,75. Koszt miesięcznych rat w tej części jaka wynika z przeliczenia po wyższym kursie, byłby pokrywany prze państwo (czyli budżet), ale nie darowany. Z różnic powstawałoby zadłużenie, którego spłata przypadałaby od 2015 r. Pomoc byłaby kierowana do osób, które się po nią ewentualnie zgłoszą.

Dodatkowo prezes PJN P.Kowal dodał: „Rząd musi reagować. Oczekujemy dialogu i ewentualnych propozycji w tej sprawie, ponieważ duża część Polaków nie wie, jak się wywiązać ze zobowiązań kredytowych”.

W zasadzie mógłbym zacząć od powyższego cytatu i zakończyć cały wywód. Nie znam wprawdzie najnowszych danych, ale na koniec 2010 udział kredytów zagrożonych w grupie kredytów mieszkaniowych w walutach, wynosił ok. 2%! (tylko!). Na podstawie tendencji z kwartałów wcześniejszych, można przyjąć dla uproszczenia że jest to w może i nawet 2,5%. Dla porównania podam, że jakość portfela kredytów mieszkaniowych udzielonych w złotych jest nieco gorsza. Warto o tym pamiętać, ponieważ jakość portfela kredytów mieszkaniowych jest zaskakująco dobra jak na to, co nas spotkało i czym nas straszono. Jakość portfela kredytów krótkoterminowych (na lodówkę, TV, i inne mniej czy bardziej potrzebne sprzęty domowe, a nawet na bieżące życie) jest kilkakrotnie gorsza. Na dodatek, wartość kredytu udzielonych  w walutach jest niemal dwa razy większa od kredytów udzielanych w złotych. Wskazuje to, że kredyty walutowe częściej biorą osoby o wyższych zarobkach.

Powstaje więc pytanie, skoro PJN chce pomagać, to dlaczego osobom o wyższych dochodach a nie ludziom którzy mają problem ze spłatą małego kredytu na zakup mebli, sprzętu AGD itd? Na ogół są to ludzie o niższych wynagrodzeniach od tych którzy zaciągają kredyty mieszkaniowe.

Dlaczego pomoc ma dotyczyć osób które brały kredyt w CHFie? Czyżby ich straty miałyby być większe niż tych, którzy brali kredyty w EUR? Dlaczego dyskryminowani są Polacy, którzy wzięli kredyty złotowe? Przy tej samej kwocie wyjściowej w złotych, płacili oni (przy kredycie np. 250 tys. zł na 30 lat) w latach poprzednich od 200 do nawet 400 zł więcej od tych którzy wybrali CHFa (w 2008 r różnica doszła przejściowo nawet do ponad 600 zł). Ci ludzie obawiając się ryzyka walutowego rezygnowali z ewentualnych profitów wynikających z kredytu walutowego w całym okresie spłaty.

Jedno z najważniejszych pytań dotyczy skali wzrostu miesięcznych spłat osób które mają kredyty w CHFie. I tu jest problem. Media podają zazwyczaj informację o CHF wzrósł z 2 w lipcu 2008 do 3,3 (wg NBP) obecnie. Skok faktycznie duży. Ale nie podaje się, że CHF był tak nisko tylko przez krótki czas w 2008 roku. Był okres kiedy skala wzmocnienia złotego ostro wykraczała poza jego faktyczną wartość. Niestety banki nie utrudniały specjalnie brania kredytów  w CHF. W II i III kw 2008 r. kredyt w CHF stanowiły ponad 70% udzielanych kredytów! Nie podaje się również, że wraz z osłabieniem złotego (wzrost kursu CHF) w 2008 i 2009, stopa procentowe w dla tej waluty spadły z 2,3% (1M) i 2,7% (3M) do odpowiednio 0,13% i 0,18% obecnie, co ma kolosalne znaczenie dla wielkości spłat. Większość tego spadku przypadła na okres wzrostu kursu CHF, przez co wzrost spłat wynikający ze wzrostu kursu został w przeważającej części w zniwelowany spadkiem stopy procentowej.

 Reprezentanci PJNu posługiwali się kwotą 350 zł. Z porównań miało wynikać ze o tyle więcej trzeba miesięcznie spłacać po ostatnich wzrostach kursu CHF (bo tyle brakuje kredytobiorcom na życie). Jest to teoretycznie możliwe, ale pod warunkiem że mówimy o ludziach którzy spłacają wysokie raty (np. powyżej 1,5 tys. w przeliczeniu na złote) i porównujemy to – przykładowo –  ze spłatą sprzed roku. Jeżeli ktoś nie zostawiał sobie rezerwy na wzrost w podanej skali, to oznacza że zupełnie zlekceważył ryzyko. Tylko że zamiast wsparcie wg pomysłu przedstawionego przez P.Poncyljusza, wystarczy że klient pójdzie do banku i zwróci się o wydłużenie okresu spłaty. Efekt podobny.

Propozycja kursu granicznego na poziomie 2,75, to żarty ze zdrowego rozsądku. Taki poziom oznacza, że państwo zdejmuje z kredytobiorców konsekwencje ryzyka walutowego. Ryzyka, którego konsekwencje zostały rozdymane do granic przyzwoitości przez media.

Przedstawiciele PJN poważnie przestrzelili. Być może chcieli wykorzystać medialny zgiełk wokół CHFa i kredytów mieszkaniowych i wyprzedzić konkurencję polityczną w pomysłach na uszczęśliwienie obywateli. Ich pomysł wskazuje na zupełny brak analizy problemu. To niestety kolejny przykład jak przypadkowo angażowane są budżetowe pieniądze. Na zakończenie warto przypomnieć, że wzrost raty o 200 czy 300 zł miesięcznie to nie jest największy problem. Problemem dla spłacających duże kredyty mieszkaniowe jest utrata pracy lub spadek wynagrodzenia. Na to lekarstwem miała być ustawa o pomocy w spłacie kredytów mieszkaniowych uchwalona przez obecny rząd m.in. dla osób które utraciły pracę. Wystarczyłoby więc, żeby PJN skupił się na zmianie tej ustawy i – ewentualnie – ustawie o upadłości konsumenckiej, która jest nazbyt restrykcyjna.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Inflacja. Spadnie sama czy trzeba jej pomóc?

W pierwszej chwili kiedy podano wyniki inflacji zacząłem się zastanawiać, w której z grup cenowych poza żywnością podskoczyły ceny. Tymczasem było bez fajerwerków. Głównym winowajcą jest żywność. W roku ubiegłym miesięczny wskaźnik wzrostu dla koszyka żywności wzrósł o 0,7%, co jest wartością dość niską jak na maj. W tym roku było to 1,3%. Być może to właśnie tutaj tkwi błąd prognoz. Wzrost wskaźnika cen żywności był w pierwszych czterech miesiącach (narastająco) był rekordowy i skalą przypominał II połowę lat 90-tych. Niestety proces wzrostu cen żywości nie chcę się zatrzymać. Przykładowo w przypadku cen skupu zbóż mamy ceny z przełomu 2007/2008, czyli kryzysu na rynku żywnościowym. Dość podobnie jest z cenami mleka w skupie. Dodatkowo tzw. kryzys ogórkowy na pewno nie pomógł. Ceny dóbr i usług nieżywnościowych wzrosły o 0,4%, czyli dość przeciętnie jak na ten miesiąc. Inaczej mówiąc inflacja jest pchana cena żywności, a pozostałe ceny bynajmniej nie pomagają inflacji spowolnić. Wyjątkowo spadły ceny usług teleinformatycznych (o 1,2% mm), ale wobec udziału 4,7% w koszyku inflacyjnym, nie miało to specjalnego znaczenia w ogólnym wyniku. Jeszcze tylko jako ciekawostkę można podać, że w 17% do wskaźnika miesięcznego inflacji przyczyniły się ceny odzieży i obuwia, których udział w koszyku wynosi 5,1%.

Przy analizie rocznych zmian cen poszczególnych grup koszyka, rozkład „winowajców” wygląda nieco inaczej. Oczywiście głównym winowajcą inflacji jest nadal żywność, ale dokładają się do tego koszty mieszkania i transportu.

Dla Rady Polityki Pieniężnej jest to sytuacja wysoce niekomfortowa, ponieważ rosną te grupy towarów na które RPP nie ma wpływu. Z drugiej strony stopa referencyjna w odniesieniu do inflacji jest na poziomie niemal zerowym. Niewiele może nam też pomóc złoty. Z punktu widzenia zwalczania inflacji, tendencja na wzmocnienie złotego byłaby RPP bardzo na rękę. Być może mści się teraz trochę, zwlekanie z podnoszeniem stopy referencyjnej. Trzeba sobie uczciwie powiedzieć, że wzrost cen żywności zarówno co do skali jaki i okresu mógł jednak stanowić pewne zaskoczenie i z natury rzeczy nie był ujmowany w prognozach w takiej skali.

Z inflacją przy takiej strukturze jak obecnie trudno się walczy. Dość podobną sytuację mieliśmy w latach 2004 i 2008, z tym że wtedy perspektywy wzrostu (PKB) były korzystniejsze. M.in. z tego też powodu łatwiej było wtedy RPP podnosić stopy do poziomu przynajmniej dwa punkty procentowe powyżej inflacji. Teraz nie możemy sobie na to pozwolić. Tak więc RPP będzie musiała szukać kompromisu pomiędzy inflacją, która jest problemem obecnie, a wciąż niepewną ścieżką wzrostu PKB w dłuższym okresie. RPP nie powinna na pewno ulegać panice. Indeksy cen żywności mają to do siebie, że potrafią również gwałtownie spadać. Musimy wiec poczekać do zakończenia zbiorów, co nam pozwoli wytyczyć kierunek cen żywności (dokładniej: wskaźnika cenowego) na najbliższe miesiące.

Stopa referencyjna musi być dalej podnoszona. Prawdopodobnie RPP podniesie stopy w okresie do trzech miesięcy o 25 pkt. bazowych i będzie obserwować kierunek zmian inflacji. Jeżeli rozpocznie się trend spadkowy żywności, będzie się można zatrzymać na poziomie 4,75% i poczekać na kolejne informacje makroekonomiczne.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Ceny mieszkań, koszty budowy.

Od mojego ostatniego wpisu dotyczącego zmian na rynku mieszkaniowym (ceny) minęło ponad pół roku. Co się zmieniło w tym czasie i czy wiemy coś więcej o sytuacji rynkowej.

Całkiem niedawno GUS opublikował koszt powstania 1 m kw mieszkania w I kw tego roku.  Dla przypomnienia dodam, ze chodzi o budownictwo wielorodzinne, a koszt obejmuje wszelkie nakłady poniesione do chwili przekazania mieszkania. Tak więc wg GUS koszt budowy wyniósł 3,8 tys. zł. Mamy wiec drugi kwartał z rzędu kiedy koszt metra spada. Najwyższy był w okresie od I do III kw ubiegłego roku, kiedy to koszt jednego metra kształtował się w przedziale od 4,3 do 4,7 tys. zł. Wygląda więc na to, że w końcu doczekaliśmy się momentu kiedy na rynek wchodzą mieszkania, których budowę rozpoczęto po kryzysie z roku 2008 i początku 2009.

Oczywiście koszty budowy znacznie się różnią w poszczególnych regionach kraju. Do analizy regionalnej kosztów można wykorzystać dane publikowane przez BGK na potrzeby programu Rodzina na swoim (uwaga na mnożnik!). W największych ośrodkach miejskich trudno zbudować poniżej podanej wyżej średniej gusowskiej. Składa się na to kilka czynników. Są tu większe koszty ziemi, siły roboczej, a i sam koszt budowy na terenie silnie zurbanizowanych jest po prostu większy. Nie ma też co ukrywać że i wymagania są większe oraz większe są wynagrodzenia kupujących mieszkania. Ale jest i inna strona prawdy. Pomimo trudności rynkowych, firmy deweloperskie niechętnie opuszczają ceny, a w największych miastach próbują nawet podwyższyć marżę. Sporo ciekawej wiedzy w tym zakresie dostarcza najnowszy raport NBP „Informacja o cenach mieszkań i sytuacji na rynku nieruchomości mieszkaniowych w Polsce w I kwartale 2011”. Jeszcze w latach 2009-2010 deweloperom udało się obniżyć koszty budowy o nawet 0,5 tys. zł na metrze w porównaniu z kosztami z 2008. Jak tylko  zyskaliśmy potwierdzenie, że gospodarka jest w relatywnie dobrej kondycji, deweloperzy przenieśli uwagą z kosztów na marżę. Trzeba przyznać, że opór deweloperów jest spory i to pomimo niesprzyjających warunków rynkowych. Wg NBP w 6 największych ośrodkach miejskich jest w ofercie ponad 40 tys. mieszkań wobec 30 tys. w 2009 r. Rośnie też liczba mieszkań których budowę rozpoczęto i na których budowę wydano pozwolenie. Nie jest to jednak jeszcze boom budowlany a dopiero powrót do skali budownictwa sprzed kryzysu.

Ostatnie kilka miesięcy to próba sił pomiędzy deweloperami a kupującymi. Swego rodzaju poszukiwanie konsensusu. Z jednej strony deweloperzy którzy są zainteresowani obecnym poziomem cen. A z drugiej nabywcy, którzy nie mogą tak po prostu na kilka miesięcy wstrzymać się zakupem mieszkania. W Polsce roku nowe mieszkania kupuje kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Motywacje są różne, np. podniesienie standardu życia, wzrost wynagrodzenia, zmiana miejsca pracy, założenie rodziny. Mimo iż spadek liczby kupujących nowe mieszkania można szacować być może nawet o 1/3 w porównaniu z latami 2007-2008, to średni spadek cen nie przekroczył 10%.

Mino iż na rynku mieszkaniowym deweloperzy muszą się bardziej niż przed 3 czy 4 laty liczyć z kupującymi, to niechętnie obniżają ceny. Dość szybko deweloperzy porzucili walkę o obniżenie kosztów budowy. Moim zdaniem w ośrodkach miejskich koszty mogą być obniżone jeszcze o kilka procent.  No ale rynek jest rynkiem. Deweloperom jest a rękę utrzymywanie cen mieszkań na obecnym poziomie, bo klienci oswajają się z bieżącym poziomem cen, traktując go jako obiektywny. Stąd opór przed spadkiem cen mnie nie dziwi. Kupujący nie stoją jednak na pozycji przegranej. Wydaje się wręcz że nastąpiło w ostatnich kwartałach lekkie przechylenie w stronę rynku klienta. Ceny mieszkań mimo walki deweloperów o ich stabilizację, spadły w porównaniu z jesienią ubiegłego roku. Spadki są wprawdzie minimalne, ale są. Średnio o 2%-3% (na podstawie miesięcznych raportów firm Expander i Szybko.pl; najnowszy podaje dane za maj). 

Biorąc pod uwagę przedstawione (bardzo skrótowo) trendy i fakty rynkowe, sądzę że w średnim terminie będziemy mieli do czynienia nadal ze stabilizacją cen z 2% lub 3% rocznymi odchyleniami. Zaznaczam, że podaję wartości średnie dla całego rynku. Na rynkach lokalnych odchylenia mogą być dwukrotnie większe. Czy będą to odchylenia na plus czy minus, zależy od sytuacji makroekonomicznej. Przykładowo, jeżeli – tak ja głosi większość obecnych prognoz tempa PKB – za rok-dwa z 4% obniżymy tempo do 3,5%, to wątpię by udało się deweloperom zmusić rynek do akceptacji wzrostu cen mieszkań. Jednak deweloperzy tak łatwo nie ustąpią. Najnowsze dane o PKB dają nadzieję na wzrost gospodarczy nieco lepszy od prognozowanego.

Czy istnieje coś takiego jak obiektywny koszt budowy? Pytanie jest trochę nieekonomiczne, ale szukanie odpowiedzi kusi. Odpowiedź w stylu: rynek już na to pytanie odpowiedział jest niby poprawna ale pozostawia niedosyt. Warto jej szukać chociażby po to by poprawnie kształtować politykę wsparcia budownictwa. Już wspominałem na swojej stronie, że wskaźniki kosztów dla programu Rodzina na swoim są często zawyżone dla dużych miast, co bynajmniej nie zachęca deweloperów do redukcji kosztów i marży.

W takich miastach jak na przykład Poznań, Gdańsk, Wrocław (ale bez Warszawy) średni koszt budowy to 4,8 tys. zł. W ich okolicach (teren województwa) koszt jest mniejszy o 25%. W skali całego kraju różnica pomiędzy największym miastem a otoczeniem wynosi 20%, co daje ponad 0,8 tys. zł na jednym metrze. Co ciekawe, o ile największe miasta znacznie się różnią w kosztach budowy a koszty są nieraz dość wysokie, to rozrzut kosztów w ich otoczeniu zawiera się w przedziale od 3 do 4 tys. zł. Analiza kosztów w poszczególnych regionach i badania NBP (wspomniany wyżej raport podaje strukturę kosztów) wskazują że w Polsce można zbudować mieszkania po kosztach 3,5 – 4,0 zł. Warto dodać ze w wielu regionach koszt budowy metra (wg metodologii GUS) to 3,5 tys. zł. Są przypadki niższych kosztów (ok. 3 tys zł) ale dotyczy to województw o najniższym średnim wynagrodzeniu. Obawiam się więc, że ich standard mógłby nie satysfakcjonować większości Polaków którzy kupują mieszkania w nowym budownictwie.

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Dodaj komentarz

Obywatele się nie boją. Wyniki PKB za I kw.

Najnowsze dane o PKB oraz składnikach wytwarzania i popytu w sumie należy ocenić jako korzystne. Tempo PKB w I kw tego roku wyniosło 4,4%. I nie można tu już mówić o efekcie bazy. Od IV kw 2009 nasza gospodarka rozwija się dość równo i w I kw 2010 rozwijała się już w tempie 3,0%. Struktura czynników napędzających gospodarkę jest poprawna, ale nie tak idealna jak by się chciało. Nadal za korzystną koniunkturę i  – przede wszystkim – jej stabilizację, odpowiada popyt wewnętrzny. Spożycie indywidualne odpowiada za 64% przyrostu PKB. Informacja ta wydaje się pozornie mało istotna jeżeli się pamięta, że w ostatnich trzech latach udział spożycia indywidualnego stanowi niemal 61% PKB. Ale tylko pozornie. Wskazana różnica pomiędzy przeciętnym udziałem a przyrostem (w rozumieniu struktury) to jakby nie było ponad 10 mld zł. Oprócz tego dane są dla ekonomistów potwierdzeniem, że popyt gospodarstw domowych jest i przynajmniej w najbliższym czasie pozostanie, stabilny. To niezwykle ważna informacja, ponieważ zwiększa prawdopodobieństwo realizacji prognoz makroekonomicznych i zachęca do przystępowania do inwestycji. Można by w pewnym sensie powiedzieć, że obywatele się nie boją i ich „trwanie w wierze” istotnie się przyczyni do poprawy nastrojów w gospodarce.

Generalnie jako zadowalający należy ocenić wzrost nakładów brutto na środki trwałe. Wzrost o 12,9% w I kw tego roku w porównaniu z I kw roku ubiegłego budzi szacunek. Niestety to nie efekt inwestycji. W ponad połowie do tak dobrego rezultatu przyczynił się przyrost rzeczowych środków trwałych. W uproszczeniu – zapasów. W dłuższych okresach wpływ tej pozycji na przyrost PKB jest marginalny. W krótszych zaś wykazuje spore skoki. Tym razem na korzyść. Od III kw ubiegłego roku przyrost środków trwałych przyczynia się w ponad 20%  do wzrostu PKB. Wprawdzie wiem, że interpretacja tej pozycji potrafi budzić znaczne spory wśród ekonomistów, ja jednak jestem po stronie zadowolonych i tych co nie kapryszą. Wygląda na to, że przedsiębiorstwa dość chętnie odtwarzają zapasy w przekonaniu trwałości przyzwoitego jak na Polskę tempa wzrostu PKB.

Same nakłady inwestycyjne wzrosły w ciągu roku o 6%. Wynik cieszyłby bardziej gdyby nie fakt iż odnosimy go do słabego rezultatu z I kw 2010 r. Jak więc widać, gospodarka wciąż zwleka z inwestycjami i długo przyjdzie nam czekać na udział inwestycji o wartości ponad 30% w przyroscie PKB.

Saldo eksportu i importu już w ubiegłym roku przestało przyczyniać się do wzrostu PKB. Ta informacja nie powinna jednak zaskakiwać, ponieważ była zapowiadana (w tym i przeze mnie) już kilka kwartałów temu.

Z perspektywy wytwarzania PKB, pierwsze miejsce należy do branż przemysłowych. Udział przemysłu w wytwarzaniu PKB to średnio prawie 22% w ostatnich kilku latach. Tymczasem, w ostatnich kwartałach przemysł przyczynił się aż w 40% do wzrostu PKB.

Obraz gospodarki jaki wyłania się z danych publikowanych przy okazji podawania PKB za I kw 2011 r., powinien ciszyć. Pewnie mało jest fajerwerków, ale za to widać trwałość i solidne podstawy wzrostu. Korzystnego obrazu nie jest w stanie zepsuć rezultat inwestycji. To wciąż nie to na co czekamy. Wierzę jednak że najnowsze dane o PKB będą zachętą do przystąpienia do inwestowania.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Wyniki przedsiębiorstw po I kw. Jest nieźle.

Wyniki finansowe przedsiębiorstw niefinansowych, opublikowane właśnie przez GUS wskazują, że przedsiębiorstwa są w dobrej kondycji. Realnie wzrost przychodów w I kw tego roku wyniósł nieco ponad 5%. W prawdzie wartość średnia dla minionych 11 lat to 6%, to mimo wszystko podtrzymuję swoją ocenę. Przede wszystkim dlatego, że mamy do czynienia z niewielką tendencją wzrostową. Nie oznacza to wcale, że w ciągu roku doświadczymy wartości rekordowych w dynamice wzrostu, czyli ok. 12% jak w latach w 2006 i 2007.Tto nam nie „grozi” w najbliższych kwartałach. Moim zdaniem w tym roku należy się spodziewać wzrostu realnego przychodów w okolicach właśnie wartości średniej.

Nie chciałbym się skupiać na tempie przychodów, ponieważ ważniejsze są rezultaty osiągnięte na poszczególnych poziomach rachunku wyników w I kw tego roku. Rentowność sprzedaży brutto i netto dla I kw wyniosły odpowiednio 5,5% i 4,4%. Są to rezultaty minimalnie lepsze od ubiegłorocznych i z roku 2009. Ustępują tylko wynikom z I kw 2008 r. Dobre wyniki finansowe zawdzięczamy w dużym stopniu poprawie rezultatów działalności juz na poziomie wyniku ze sprzedaży. W tym roku wartość ta wyniosła 26,4 mld zł i była większa o 26% od ubiegłorocznej. Korzystna tendencja opierania wyniku na stabilnie wypracowywam zysku na sprzedaży zaczęła się już w II kw ubiegłego roku i dobrze rokuje na najbliższe kwartały. Chce przez to m.in. powiedzieć, że dobre wyniki sektora przedsiębiorstw niefinansowych bardziej będą się opierać na wzroście sprzedaży przy stałej kontroli kosztów i przy presji na obniżanie tych ostatnich, niż na zmiennych wartościach na niższych poziomach rachunku wyników.

Omawiając rachunek wyników przedsiębiorstw niefinansowych chciałbym zwrócić uwagę na dwie istotne sprawy. Po pierwsze, dobre wyniki finansowe (niewiele ustępujące wynikom z okresu najlepszej koniunktury) uzyskujemy pomimo iż realna dynamika wzrostu przychodów jest ponad dwa razy mniejsza niż w latach od 2006 do poł. 2008. Oznacza to, że z biegiem lat rośnie efektywność oraz jakość zarządzania i do uzyskania dobrych wyników finansowych nie jest już niezbędny dynamicznych wzrost przychodów. Drugim wnioskiem jaki podawałem już nieraz, jest wzrastająca odporność na niekorzystne warunki zewnętrzne. Wydaje się więc, że polskie firmy coraz lepiej zarządzają szeroko rozumianym ryzykiem związanym z prowadzeniem działalności gospodarczej i coraz lepiej zarządzają kosztami.

Celem tych dość optymistycznych refleksji nie jest bynajmniej sugerowanie, że wchodzimy oto na ścieżkę wzrostu PKB 6% czy 7%. Mam świadomość, że procesy na jakie zwróciłem uwagę wyżej, dzieją się być może stosunkowo wolno i są dla przeciętnego człowieka praktycznie niezauważalne. Niestety korzystna sytuacja finansowa przedsiębiorstw nie przekłada się tak łatwo na poprawę koniunktury. Mówi nam to na jedynie, że przedsiębiorstwa są gotowe do zwiększenia produkcji czy (lub oraz) nakładów inwestycyjnych, gdy tylko wzrośnie pewność że popyt krajowy i zagraniczny nie zawiedzie.

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Dodaj komentarz

Zmiany stóp w 2011 r.

Decyzje RPP często wzbudzają kontrowersje. Tak było i tym razem (wzrost stopy referencyjnej do 4,25%). Dla jednych decyzja RPP to odrabianie straconego czasu, a dla innych objaw nerwowości w reakcji na publikowane informacje m.in. o inflacji. Stali czytelnicy mojego bloga pewnie zauważyli, że raczej nie gustuje w uprawianiu krytykowania RPP jako sztuki dla sztuki. Spojrzałem na jeden z moich wpisów z jesieni ubiegłego roku, gdzie prezentowałem, co zrobiłbym na miejscu Rady. Było to więc w okresie kiedy inflacja nie stanowiła poważniejszego problemu. Sugerowałem, by podnieść stopa do 4% z 3,5%. Nawet biorąc pod uwagę ówczesne prognozy makroekonomiczne, stopę referencyjna na poziomie 4% to nie byłoby zbyt dużo. Po stopniowym podniesieniu o 50 pkt. bazowych można było nieco wstrzymać działanie, do czasu upewnienia się co najprawdopodobniej będzie się działo z gospodarką w najbliższym okresie.

W moim przekonaniu Rada miała opóźnienie ok. 3 m-cznie w rozpoczęciu cyklu podnoszenia stóp. Nie robiłbym z tego jednak dramatu. Rada to ciało 10-cio osobowe. Moment zmiany stopy ustala się demokratycznie, poprzez głosowanie. Nie zamierzam bynajmniej deprecjonować Rady i zasad jej funkcjonowania. Zwracam jedynie uwagę na czynnik ludzki i związane z tym zróżnicowanie w postrzeganiu zagrożeń dotyczących inflacji. Z zapisów dyskusji w tzw. minutkach bezpośrednio po spotkaniach RPP, widać było spór (dyskusję) zmierzający do określenia tempa i skali wpływu poszczególnych czynników na kształtowanie się inflacji. Nie ma co ukrywać, że obecny poziom inflacji przekroczył oczekiwania przynajmniej większości analityków i miał prawo zaskoczyć członków Rady. Mówiąc językiem bardziej ekonomicznym, taki scenariusz kształtowania się inflacji opatrywano relatywnie niewielkim prawdopodobieństwem realizacji.

Sądzę, że wśród członków Rady jest silna troska by zbyt raptownym wzrostem stopy referencyjnej nie ograniczać niepewnego w dłuższej perspektywie wzrostu PKB. Mówiąc dokładniej, prognozowane tempo PKB w przedziale 3,5% – 4% jak na Polskę i jej problemy, to nie jest szokujący wzrost. Tym bardziej, że te z prognoz które sięgają np. trzech lat, na ogół sugerują minimalne osłabienie tempa wzrostu w dłuższej perspektywie.

Dwa kolejne czynniki które zniechęcały RPP do wcześniejszego lub szybszego tempa wzrostu rentowności bonów NBP, to: niewielkie ryzyko ciągnięcia inflacji przez czynniki popytowe i przekonanie że inflacja ma charakter przede wszystkim kosztowy. Jednak nawet inflacji o charakterze kosztowym nie można lekceważyć. Rolą RPP jest również powstrzymywanie uczestników gry rynkowej (podmioty gospodarcze i gospodarstwa domowe) przed zbyt łatwym przenoszeniem na gospodarkę wzrostu cen kosztów i zbyt łatwym akceptowaniem tego faktu.

Sądzę, że początkowo część członków Rady przypuszczała iż czynnik kosztowy nie będzie tak duży. Tymczasem dane o inflacji zaczęły wskazywać, że czynnik kosztowy zaczyna się rozlewać relatywnie szybko na składowe wskaźnika inflacji.

Dla miłośników statystycznej analizy zachowań Rady, podaje że trzy decyzje o wzroście po 25 pkt. bazowych w ciągu I półrocza to wynik zbliżony do średniej. Mam na myśli sam fakt liczby zmian. W II połowie roku Rada (Rady) na ogół nie były tak aktywne w podejmowaniu decyzji. Moim zdaniem w tym roku należy się liczyć z podwyżkami o 25 – 50 pkt bazowych. W prognozach analityków bankowych zaprezentowanych niedawno przez dziennik Rzeczpospolita, pojawiła się też prognoza wskazująca że stopa bonów NBP sięgnie 5% na koniec bieżącego roku.  Jestem sobie w stanie wyobrazić taki układ danych makroekonomicznych, które wymuszą taką podwyżkę. Wydaje mi się jednak, że  ta prognoza miała charter silnie ekspercki i była oparta na „obstawianiu” pewnego scenariusza wydarzeń. Musimy jeszcze poczekać by przekonać się jakie będą czynniki wzrostu gospodarczego, jak będziemy sobie radzić z deficytem finansów publicznych oraz czy złoty będzie nam pomagał czy przeszkadzał w walce z inflacją.

Idealny moment czasowy na zmianę stóp istnieje, ale tylko w teorii. To samo można powiedzieć o tempie zmian. Na dodatek każdy członek Rady i każdy z cenzurujących ją analityków, gustuje w innej teorii, czy też inaczej rozkłada akcenty. Stąd też oceniam Radę nie poprzez idealne trafienie, ale przez to czy stopa referencyjna jest w takich granicach w jakich powinna się znaleźć przy danych realiach makroekonomicznych. Rada rozpoczęła cykl podwyżek z pewnym opóźnieniem i w powolnym tempie. Dwie ostatnie zmiany to po prostu nadrobienie wcześniejszej ostrożności w obliczu napływających nowych danych.

Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Dodaj komentarz

Wynagrodzenie minimalne w gospodarce. Jak to ugryźć.

Dyskusja o wynagrodzeniu minimalnym powraca z natury rzeczy co roku. Upraszczając cały proces jej ustalania i przyjęte zasady (oparte m.in. na inflacji i tempie wzrostu PKB), w jej ustaleniu biorą udział trzy strony. Rząd, środowiska pracodawców i związkowcy. Rząd pełni tu rolę koordynatora i arbitra. Wynagrodzenie minimalne pełni szereg funkcji. Najważniejsza to wysokość wynagrodzenia. To ważne dla kilkuset tysięcy Polaków, którzy pobierają wynagrodzenie minimalne. Nie mniej istotne jest to dla pracodawców, dla których wynagrodzenie minimalne to wartość narzucana przez prawo. Wbrew pozorom, rząd (czyli politycy) wcale tak naprawdę nie jest zainteresowany dowolnym podnoszeniem wynagrodzenia minimalnego. Bo oprócz troski o stan zatrudnienia, dochodzą konsekwencje dla finansów państwa. W Polsce są dziesiątki aktów prawnych, w których różnego typu świadczenie są odnoszone do wysokości wynagrodzenia minimalnego.

W Polsce dyskusja o wynagrodzeniu minimalnym jest zubożona do wymiany ciosów pomiędzy reprezentantami środowisk pracowników najemnych i przedsiębiorców. Związkowcy na ogół oczekują kilkuprocentowych corocznych wzrostów i zobowiązania rządu kiedy i przy wykorzystaniu jakiej formuły dojdziemy do stanu kiedy wynagrodzenie minimalne sięgnie 50% średniego wynagrodzenia w gospodarce. Oczywiście środowiska pracownicze chciałyby to osiągnąć jak najszybciej. Przedsiębiorcy przeciwnie. Za każdym razem straszą, że wzrost wynagrodzenia minimalnego (szczególnie w ujęciu procentowym w relacji do średniego wynagrodzenia w gospodarce), doprowadzi do redukcji zatrudnienia, powiększenia szarej strefy itd. Każda z dwóch wymienionych stron sporu niezbyt rzetelnie prezentuje zagrożenia, a używane i przemilczane argumenty wymagają często komentarza.

Można postawić pytanie czy w ogóle warto tworzyć i ustalać taki twór jak określane przez państwo wynagrodzenie minimalnego. Jest to poniekąd przymus narzucany przedsiębiorcom, ale nie bezzasadnie. Działania przedsiębiorców wskazują, że część z nich lekceważy zasady wypłacania wynagrodzeń, stara się płacić jak najmniej, nie chce opłacać nadgodzin czy pracy w szkodliwych warunkach. Ryzyko prowadzenia biznesu bywają przerzucane na pracowników. Część z nich wykorzystuje strukturalne czy regionalne perturbacje na rynku pracy, do płacenia niepoważnie niskich stawek za pracę. Część szarej strefy w opłacaniu składek ZUS czy innych, wcale nie wynika z trudności ekonomicznych przedsiębiorcy ale z powodu chęci szybszego bogacenia się i słabej kontroli czy niskich kar.

Innym aspektem jest ingerencja w podział zysku. Tu jest osadzony problem natury ideologicznej, bo związany z ingerencją w mechanizm rynkowy. Do sukcesu przedsiębiorstwa przyczyniają się wszyscy. Czyli przedsiębiorca, który daje kapitał i pracownicy którzy się z nim wiążą poprzez umową o pracę. Wg różnych statystyk wiemy, że przedsiębiorca jest osobą bogatszą od pracownika. Stąd jest dyskusyjne kto bardziej ryzykuje. Trzeba pamiętać, że pracownik najemny ryzykuje –  w przypadku niepowodzenia przedsięwzięcia – całkowitą utratą dochodów, czyli również możliwości utrzymania siebie i rodziny. Wynagrodzenie minimalne nic nie mówi o profitach na wypadek powodzenia przedsięwzięcia. Mamy wiec nierównowagę w ponoszeniu zysków i strat. Na podstawie wyników kontroli przedsiębiorców przez różnego typu instytucje, widać że część przedsiębiorców chciałaby mieć aktywo w postaci pracowników, ale po jak najniższym koszcie, a nawet z lekceważeniem zasad bezpieczeństwa.

Doszedłem w ten sposób do dyskusji o wynagrodzeniu przedsiębiorcy. Nadal jest to postrzegane jako nieetyczne i ingerencja mechanizm rynkowy. Skoro jednak dyskutujemy o wynagrodzeniu rolnika, górnika, policjanta, to dlaczego nie wypada podyskutować o wynagrodzeniu przedsiębiorcy?

Dwa lub trzy lata temu pisałem o rozwarstwieniu wynagrodzeń z perspektywy wskaźnika Giniego. Na tle innych rozwijających się i rozwiniętych ekonomicznie krajów, Polska była krajem „pomiędzy”. Czyli krajem o dostrzegalnym rozwarstwieniu ale jeszcze uzasadnionym niedostosowaniem strukturalnym po stronie pracowników najemnych i dynamicznym rozwojem działów gospodarki kiedyś nieistniejących czy zaniedbanych. Moim zdaniem od kilku lat możemy śmiało dyskutować o wynagrodzeniach nas wszystkich i podziale dochodu w skali podmiotu gospodarczego i całej gospodarki. I nie chodzi wcale o socjalistyczne równe żołądki. Chodzi o usunięcie patologii  i nierówności na rynku pracy i w relacji pracownik-właściciel.

W powyższym kontekście, wynagrodzenie minimalne jest tylko jednym z wielu (wręcz mnóstwa) czynników które regulują podział dochodu w społeczeństwie. Mamy podatki, pomoc społeczną, wpieramy edukacje, fundujemy darmowy posiłki dzieciom ze słabiej uposażonych rodzin, nasz system jednostek samorządowych ma wbudowany mechanizm pomocy gminom (przykładowo) słabszym itd. itd. Ustalenie wynagrodzenia minimalnego jest tylko jednym z elementów dystrybucji. Tym różni się od innych rozwiązań, że dotyczy relacji pracownik-pracodawca. Można też powiedzieć tak: pracodawca zostaje zmuszony do wypłacenie minimalnego wynagrodzenia, ale może lepsze to niż płacić wyższe podatki na pomoc społeczną.

Z punktu widzenia pracownika najemnego (czyli „na etacie”), nie jest to znowu taka wielka pomoc. Z punktu widzenia definicji tzw. wykluczenia społecznego, wynagrodzenie minimalne jest kwotą śmiesznie niską. W ujęciu netto, wynagrodzenie absolutnie nie pozwala na samodzielne życie gdzie dodatkowo trzeba ponieść koszty – np. – dojazdu do pracy. Z punktu widzenia rodziny 2+2 gdzie rodzice otrzymują wynagrodzenie minimalne, to góry wiadomo że będą też klientami pomocy społecznej.

Wynagrodzenie minimalne dotyczy małej części osób czynnych zawodowo. Przy obecnej wysokości nadal pełni rolę motywacyjną, czyli na pewno nie zniechęca do edukacji i rozwoju zawodowego. Dla pracodawcy, które chce mieć pełnoetatowych pracowników, 1,4 tys. miesięcznie to nie jest duży koszt. Jeżeli ktoś chce prowadzić biznes w oparciu o pracowników ze stawka 1,0 tys. czy  0,8 tys. za miesiąc to powinien się zastanowić nad sensem takiej działalności. Nie biorę tu pod uwagę prostej pracy sezonowej.

Uważam że warto podyskutować w Polsce o podziale dochodu w społeczeństwie i nie widzę powodów by traktować ten temat wstydliwie. Do tego potrzeba informacji o sytuacji finansowej przedsiębiorców i  pracowników w układzie branżowym i geograficznym, czy wielkości firm jakich dotyczy problem minimalnego wynagrodzenia. W przypadku określania sytuacji materialnej przedsiębiorców dane GUS czy ministerstwa finansów mogą być niewystarczające.

Wbrew pozorom obecny mechanizm ustalania tempa wzrostu płacy minimalnej nie jest taki zły. Inflacja plus 2/3 tempa wzrostu PKB oraz element negocjacyjny pozwolił na wzrost relacji wynagrodzenia minimalnego z 34% średniego wynagrodzenia w przedsiębiorstwach do 40%. Ten wzrost nastąpił w ciągu ostatnich 5 lat. Związkowcy postulują szybkie dochodzenie do 50%. Moim zdaniem nie powinniśmy się z tym tak spieszyć. Obecnie wyn. minimalne to prawie 1,4 tys. zł i skok relacji do 50%, oznaczałby wzrost wynagrodzenia o 25%. Przy kilkuprocentowym rocznym wzroście wydajności w gospodarce to skok nie do uniesienia dla przedsiębiorców, bez redukcji zatrudnienia. Do poziomu 50% możemy dochodzić w 5-10 lat. Przy czym im szybsze tempo, tym bardziej mechanizm podnoszenia wynagrodzenia minimalnego powinien uwzględniać korektę (obniżenie, zatrzymanie wzrostu) w przypadku słabszych ekonomicznie lat. Na to niestety nie chcą się zgodzić związkowcy.

50% to przysłowiowy pikuś. W Unii Europejskiej jest pomysł walki z ubóstwem poprzez podniesienie poprzeczki do 60% średniej. Dla przykładu oznaczałoby obecnie wzrost wynagrodzenia minimalnego o 700 zł! Taka propozycja wydaję się gruba przesadą. W Polsce 60% średniej, to mniej więcej mediana rozkładu wynagrodzeń. Czyli połowa Polaków ma obecnie wynagrodzenie poniżej wartości 0,6 x średnia w gospodarce narodowej. W naszym więc przypadku to bardzo odległa przyszłość i dość wątpliwa. Minimalne wynagrodzenie w postaci 60% średniej to już przesadna ingerencja w mechanizm rynkowy, w tym głównie w rynek pracy.

Zaszufladkowano do kategorii Wszystko | Otagowano | Dodaj komentarz

Oświadczenie o operacjach walutowych – MF i NBP prezentują rynkowi kolejną broń ze swojego arsenału.

Pomysł ministra finansów i prezesa  NBP na wymianę środków unijnych poprzez rynek, to przykład dobrego współdziałania dwóch najważniejszych instytucji. Oświadczenie wiceministra finansów ma wszelkie cechy interwencji walutowej i wyraźnego sygnału dla podmiotów gospodarczych (niekoniecznie tylko graczy z rynku finansowego)  i  na tym aspekcie chce się skupić. Oświadczenie jest efektem spotkaniu jego zwierzchnika z prezesem NBP, na którym dyskutowano o sytuacji gospodarczej.

Jeżeli patrzeć na oświadczenie jak na interwencję, to  sama idea nie jest nowością. Nową jakością jest wysokość kwoty i deklaracja czasu trwania operacji. W roku bieżącym i przyszłym ma być to kwota ok. 17 mld euro. Z czego w tym roku wymieniono na rynku już 2,7 mld euro w I kw. Trzeba zaznaczyć, że podkreślono iż minister finansów może skorzystać (czyli nie musi) z wymiany za pośrednictwem rynku i że rynek nie będzie o tych operacjach informowany. Dokładniej, ….że rynek nie będzie informowany na bieżąco. Wg oświadczenia wiceministra finansów, oficjalne dane o operacjach za dany rok, będą podane w II kw roku kolejnego. Graczom rynkowym pozostaną więc domniemania i pilna obserwacja działań Banku Gospodarstwa Krajowego na rynku walutowym. Mamy więc do czynienia z mieszaniną interwencji ustnej i faktycznego  działania na rynku. Oczywiście teoretycznie nie można mieć pewności, że dojdzie do sprzedaży poprzez rynek. Niemniej w oświadczeniu przyznano iż w I kw dokonano już takiej sprzedaży i to na niemałą kwotę (wyżej).  Biorąc więc pod uwagę sytuację rynkową i makroekonomiczną oraz kwotę dotychczasowej wymiany, można z dużą dozą prawdopodobieństwa powiedzieć, że wspomniane 2,7 mld euro to nie koniec.

Już tylko w celach edukacyjnych warto podkreślić, co zresztą wynika z tekstu, że interweniujemy na rynku  nie wykorzystując przy tym środków z zasobów zarządzanych przez NBP.

Zainteresowane skutecznością swego rodzaju interwencji są obydwie strony spotkania po którym wydano oświadczenie, a tak generalnie to my wszyscy.

Ministerstwo finansów nie jest zainteresowane zwiększającą się inflacją. Pompowanie dochodów budżetowych za pomocą inflacji ma krótkie nogi i w dłuższym terminie mogłoby to zagrozić wzrostowi gospodarczemu. Być może nie powinienem nawet o tym wspominać, ale zdarza się że co bardziej złośliwy komentator wydarzeń ekonomicznych posądza ministerstwo finansów przy okazji publikowania założeń dla budżetu na kolejny rok o tego typu działania. Oświadczenie wiceministra finansów powinno ostudzić tych którzy, mają ewentualnie ochotę na przerzucanie na odbiorców wzrost swoich kosztów

Z punktu widzenia banku centralnego mamy ciekawy mix instrumentów które mają powstrzymać ewentualnych dalszy wzrost inflacji.

RPP stanęła w obliczu dylematu co robić w obecnych okolicznościach. Z jednej strony wzrost inflacji powyżej celu, a z drugiej brak pewności co do siły i trwałości wzrostu gospodarczego. Oczywiście formalnie podstawowym wyzwaniem dla RPP jest inflacja i jej utrzymanie w granicach celu, czyli pomiędzy 1,5% a 3,5%. Przy czym nie oznacza to wcale, że pozostałe parametry makroekonomiczne (w tym tempo PKB) są Radzie obojętne. W ciągu ostatnich kilku lat różnica pomiędzy stopą interwencyjną a inflacją spadała do zera. Stąd dynamiczne podnoszenie stopy referencyjnej w krótkim terminie może być mało strawne dla podmiotów gospodarczych. Oczywiście jak zajdzie konieczność silnego podniesienia stopy referencyjnej to nie wątpię, że RPP to zrobi. Naturalnym sprzymierzeńcem w dążeniu do celu RPP może być złoty. Bywały już okresy kiedy to mocny złoty trzymał w ryzach inflację.

Sądzę że oświadczenie po spotkaniu ministra finansów i prezesa NBP nie było podyktowane tylko troską o inflację czy pomysłem na pewien mix walutowo-procentowy dla wygody RPP. Jest i druga strona medalu i kto wie czy aby nie najważniejsza. Niepewność co do zachowania graczy rynkowych w obliczu naszego deficytu finansów publicznych i problemy finansowe kilku innych krajów europejskich, rodzą ryzyko ucieczki inwestorów z naszego rynku i gry na osłabienie naszej waluty. Oświadczenie jest więc pokazaniem rynkowi jednej z broni z arsenału jakim dysponuje Polska.

I tu dochodzimy do pytania o skuteczność tej broni. Złoty utrzymuje się w paśmie poprawnej wyceny w rozumieniu sytuacji makroekonomicznej, ze skłonnością do trzymania się górnej granicy. Z punktu widzenia wsparcia RPP w jej walce z inflacją, oświadczenie wskazuje, że ministerstwo finansów i NBP będą broniły gospodarkę przed wzrostem inflacji w części w jakiej może się do tego przyczynić osłabienie złotego. Wymuszanie na rynku wzmocnienia złotego nie wchodzi w rachubę, ze względu na nieskuteczność takiej akcji. M.in. dlatego, że obecny poziom złotego należy uznać za poprawny czy pogarszanie się deficytów obrotów bieżących. O wzmocnieniu musi zdecydować rynek. Relacja deficytu obrotów bieżących do PKB szybko zbliża się do 4% i na tym poziomie się nie zatrzyma.

Z punktu widzenia obrony przed osłabieniem złotego, zaprezentowane w oświadczeniu działania to broń o ograniczonej skuteczności. Jej skuteczność zależy od poprawiania się naszej sytuacji makroekonomicznej i skuteczności w walce z deficytem finansów publicznych i zadłużeniem.

Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Dodaj komentarz