Jest dobrze

Oceniając sytuację gospodarczą przez pryzmat sytuacji finansowej przedsiębiorstw można powiedzieć, że jest dobrze chociaż z małym „ale. Przychody ze sprzedaży w II kw tego roku były o 5,3% wyższe od ubiegłorocznych. W I kw było to tylko 1,9%. Dobry wynik II kw to głównie zasługa przemysłu, a mówiąc dokładniej przetwórców ropy naftowej. Skok cen paliw  w II  kw pozwolił na zwiększenie wpływów. Biorąc więc pod uwagę I kw i II kw oraz po uwzględnieniu poprawek (j.w.), można powiedzieć że mamy stabilizację z szansą na powolny wzrost przychodów w najbliższych kwartałach. Wg moich obliczeń wzrost przychodów zawdzięczamy głównie (w 2/3) przychodom z eksportu. Z uznaniem dla polskich przedsiębiorstw trzeba powiedzieć, że przychody eksportowe w II kw wyrażone w euro są już prawie na poziomie rezultatów z 2008 roku (w rozumieniu wpływów miesięcznych). Potrzebowaliśmy więc półtora roku by powrócić czasów kiedy biliśmy rekordy. Z triumfalizmem trzeba być jednak bardzo ostrożnym. Kryzys gospodarczy pozwolił nam zająć pozycję konkurentów, którzy przejściowo odpadli z gry o zachodniego konsumenta. Sprzyja nam również obecna wartość złotego i to, że złoty – pomimo dobrych perspektyw polskiej gospodarki – nie ulega presji aprecjacyjnej.

Przychodu ze sprzedaży w kraju są na poziomie ubiegłorocznych, co jest już sukcesem nie tyle przedsiębiorstw, co gospodarki. Pomimo wzrostu bezrobocia i mimo wszystko pewnej niepewności gospodarczej, popyt wewnętrzny nie uległ załamaniu. To duża wartość w okresie kiedy ważyły się losy polskiej gospodarki. Zarówno eksport jak i popyt wewnętrzny generowany przez gospodarstwa domowe z dużą dozą prawdopodobieństwa pomoże stabilizować sprzedaż i zapobiegnie redukcji planów rozwojowych przedsiębiorstw. Decydenci gospodarczy muszą więc uważać by nie załamać kruchego popytu. Mówiąc inaczej, musimy unikać decyzji ekonomicznych i deklaracji, które mogą spowodować spadek popytu w krótkim terminie.

Tym „ale” o którym wspomniałem na wstępie są nakłady inwestycyjne. Przez pierwsze dwa kwartały nakłady wyniosły 34,4 mld zł i były o 21% niższe od ubiegłorocznych. GUS podaje nakłady za całe I półrocze, bez wyodrębnienia I kw, co uniemożliwia sprawdzenie czy któryś z kwartałów wyjątkowo przyczynił się do tak słabego wyniku. Nie ma co zrzucać winy na I kw i zimę. Około 2/3 nakładów z I półrocza przypada na II kw. Widać więc że i II kw musiał być kiepski. Nakłady spadły w większości działów gospodarki. Niemal identyczny spadek (po 21%) dwóch największych pozycji nakładów (budynki i budowle oraz maszyny) wskazuje, że mamy do czynienia z wstrzymaniem nakładów niemal na całym froncie, tzn. niemal we wszystkich działach gospodarki.

Daleki jestem jednak od pogrążania czytelników tą informacją. Przede wszystkim warto pamiętać, że przychody przedsiębiorstw są zadowalające, m.in. dlatego że nie spadły pomimo poważnego spadku nakładów inwestycyjnych. Tak więc spadek popytu inwestycyjnego nie zachwiał finansami polskich przedsiębiorstw. Jest i druga informacja związana z inwestycjami i do tego pozytywna. Ogromna ostrożność i ograniczenie działań inwestycyjnych, spowodowało przyrost gotówki na rachunkach bankowych. Środki na rachunkach depozytowych przedsiębiorstw wzrosły niemal o 14% w II kw w porównaniu z rokiem ubiegłym. Początek tego procesu miał miejsce już pod koniec ubiegłego roku. dla porównania podam, że nakłady inwestycyjne w I półroczu były mniejsze o ponad 9 mld zł od ubiegłorocznych. Tymczasem pozycja „inwestycje krótkoterminowe” w bilansach wzrosła 19 mld zł. Oczywiście przełożenie pomiędzy redukcją inwestycji a środkami na rachunkach jest bardziej złożone, niemniej od kilku miesięcy mamy do czynienia z utrzymywaniem relatywnie dużych współczynników płynności. Daleko za nami jest więc faza redukcji wydatków na rozwój z powodu kryzysu i poprawy płynności. Obecnie podmioty kumulują gotówkę dla podniesienia bezpieczeństwa finansowego, ale głównie czekają na potwierdzenie korzystnych trendów w gospodarce.

Wg moich wyliczeń, przedsiębiorstw przetrzymują na rachunkach niemal 10-15 mld zł, które gotowe były przeznaczyć praktycznie natychmiast na inwestycje. Uruchomienie tylko tych środków w tym roku, mogłoby zapobiec spadkowi nakładów inwestycyjnych w całym 2010 o więcej niż kilka procent w porównaniu z rokiem ubiegłym. Biorąc pod uwagę wielkość kwoty, uruchomienie tak dużych środków ponad planowane obecnie inwestycje będzie rozciągnięte na dwa do trzech kwartałów.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Otagowano | Dodaj komentarz

Bezradność liberała (cz. 2 ost.)

W poprzednim wpisie zasygnalizowałem odniesienie się do propozycji FOR przedstawionych przy okazji komentarza przedstawicieli fundacji do rządowych propozycji. Moje opinie nie skupiają się tylko na kwestii walki z narastającym deficytem, ale również na poglądach makroekonomicznych ekonomistów liberalnych, którzy czasami wydają się być więźniami własnych poglądów.

W tak wyjątkowych momentach jak obecnie nie da się walczyć z nadmiernym deficytem finansów publicznych tylko za pomocą obniżenia wydatków na czym skupiają się ekonomiści FOR. Można polemizować ile z bieżących wydatków budżetowych jest potrzebnych. Ekonomista liberalny w takiej sytuacji powie, że nie ma pojęcia „wydatki potrzebne”, ale co najwyżej te na które nas stać.  Jest w tym sporo racji. Warto pamiętać, że skupienie się w chwilach takich jak obecnie tylko na cięciach, to żądanie rzeczy nierealnych i niekoniecznie słusznych w makroekonomicznego punktu widzenia. Moim zdaniem komentatorzy ekonomiczni powinni się jednak wczuć w rolę premiera czy ministra finansów. Inaczej ekonomista staje się tylko krytykiem, który nie ponosi odpowiedzialności za swoje pomysły i nie musi weryfikować możliwości wprowadzenie swoich decyzji w życie. Ekonomiści zdają się czasami zapominać, że mamy demokrację i trzeba działać w ramach takich jakie wyznacza akceptacja społeczna.

Wielkość deficytu jaką musimy w najbliższych latach ograniczyć wymusza na nas podjęcie działań m.in. zmierzających do zwiększenia dochodów. Ekonomiści FOR natomiast sprowadzają swoje propozycje do rytualnego „ciąć”. Do tego zaintrygowało mnie to, że podane propozycje w dużym stopniu są mało wyrafinowane. Robią wrażenie naprędce spisanych pomysłów, które łączy to że notorycznie są wałkowane przez media w różnym kontekście.

Ekonomiści FOR chcą m.in. rezygnować z ulgi internetowej, na dzieci i programu wspierania budownictwa mieszkaniowego. Do ulgi internetowej mam obojętny stosunek i  w obecnych okolicznościach mogę się podpisać pod rezygnacją z niej. By jednak osoby o słabych dochodach nie były pokrzywdzone, można ograniczyć jej wykorzystanie. Rezygnacje z ulgi na dzieci i programu wsparcia budownictwa „Rodzina na swoim” są jednak zbyt pochopne. Wyszło przy tym specyficzne spojrzenie ekonomistów liberalnych na role państwa, ale i brak pomysłów na rozwiązywanie problemów ekonomiczno-społecznych. Z jednym z wielu zjawisk z jakim liberałowie sobie nie radzą, jest demografia. Po dwudziestu latach od zmiany ustroju widać, że zmiany demograficzne w dłuższym okresie potrafią wpłynąć na makroekonomię. Nie ma co ukrywać, że mamy pewien problem z dzietnością. To temat z pogranicza obyczajowości, ekonomii i wielu innych sfer nie do objęcia przez ekonomistów. Praktycznie musimy szukać metod by temu zaradzić, po omacku. Daleki jestem od sugerowania ulg i nakładów na które nas nie stać. Trudno się jednak zgodzić z argumentacją w polemice A.Rzońcy (G.Wyborcza z 17.08.2010), że skoro ulga w PIT niewiele ma wspólnego z kosztem utrzymania dziecka i jej konstrukcja nie jest zbyt mądra, to należy ją zlikwidować. Argument z kosztem utrzymanie dziecka zaskakuje. Czy gdyby ulga była kilka razy większą, to byłoby lepiej? Mamy okazję popracować nad polityką zachęcania do zwiększenia dzietności, więc szkoda marnować dotychczasowe regulacje. Jakkolwiek sobie wyobrażać politykę prokreacyjną, to i tak będzie ona oparta w jakimś stopniu na uldze podatkowej. Fakt, że obecne rozwiązanie nie jest najszczęśliwsze, ale w średnim okresie wystarczyłoby się ograniczyć do zmiany sposobu naliczania ulgi i ograniczenia korzystania z niej osób o wysokich dochodach.

Łatanie problemów ekonomiczno-demograficznych wydłużaniem wieku aktywności zawodowej jest formą ucieczki od problemu. Byłbym ostrożny z wydłużaniem wieku. To trochę reakcja na niemoc w ograniczaniu przywilejów emerytalnych. Wydłużanie wieku aktywności zawodowej jest przerzuceniem problemu na obywateli. Państwa ma mniejsze zmartwienie. Drażnią mnie zachęty wielu ekonomistów typu: dłużej pracuj, większą będziesz miał emeryturę. By tak się stało musi być spełniony warunek, że pracodawcy będą chcieli zatrudniać starsze osoby. Oczekiwałbym, że ekonomiści FOR nie mniej energii będą poświęcać na piętnowanie przedsiębiorców za szukanie na rynku pracy tylko młodych. Sądzę, że stereotypów przedsiębiorców nie zmienimy i – nie ma co ukrywać –  osoba np. po 60-tce ma mocno ograniczone możliwości zatrudnienia. Przypuszczam, że w dalszej przyszłości będziemy musieli podyskutować o bodźcach ekonomicznych do zatrudniania osób starszych. Może i w tak skrajnej postaci jak karna opłata za niezatrudnianie wystarczającej liczby niepełnosprawnych, z czym mamy do czynienia obecnie. Wątpię jednak by ekonomiści liberalni przełamali swoje opory wobec stymulowania ekonomicznego i administracyjnego wobec przedsiębiorców. Na chwilę obecną środowisko ekonomistów jeszcze nie dorosło do tej dyskusji. Jeżeli nie zrobią tego ekonomiści, to zostawią z tym problemem polityków.

Opinia FOR, a szczególnie opinia A.Rzońcy podana w G.Wyborczej, dotycząca programu wsparcie budownictwa „Rodzina na swoim” to dobry przykład na niechęć do redystrybucji w gospodarce. A.Rzońca wykpił wspomniany program, twierdząc że to program wspierania deweloperów. Przy takim podejściu każdy program wsparcia budownictwa, a zaliczaliśmy ich w Polsce z kilka, jest programem wsparcia deweloperów. Z opinii FOR trudno się dowiedzieć co jest złe: programy wsparcia czy redystrybucja w ogóle. Zaletą budownictwa mieszkaniowego jest wychodzenie naprzeciw społecznym potrzebom oraz wspieranie sektora który faktycznie charakteryzuje się wysoki związkami międzygałęziowymi. Nie uważam, by państwo miało pomagać każdemu w otrzymaniu własnego M, czy wręcz w realizowaniu marzenia o domu jednorodzinnym. Zresztą nie ma obaw. Budownictwo mieszkaniowe w Polsce ma dość skromne rezultaty na tle wielu innych krajów UE, a programy wsparcia budownictwa były u nas dość skromne i często zmieniane. Podobnie jak w przypadku polityki prorodzinnej, FOR zbyt łatwo rezygnuje z nienajgorszego programu. Warto powalczyć o pewną stabilizację wsparcia budownictwa. Również z punktu widzenia utrzymywania koniunktury w Polsce. Posłużę się tu przykładem funduszy z UE jakie napływają do Polski. Przepływy środków unijnych to środki pochodzące z redystrybucji zarządzonej przez polityków. Nam te pieniądze niezwykle pomogły. Wg różnych szacunków dzięki środkom z UE, PKB zwiększył się o 1,7% w 2009 r. Inaczej byłoby tylko 0,6%-0,8%. Warto pamiętać , że to fundusze unijne walnie przyczyniły się od obrony polskiego budownictwa przed skutkami kryzysu. Administracyjnie zarządzona redystrybucja nie musi więc być złem. Mam nadal wrażenie, że ekonomiści liberalni nie mają jednoznacznego zdania w tym temacie i doktrynalne ”nie” jest tylko formą ucieczki przed jego podjęciem oraz daje złudne poczucie posiadania rozwiązań na każdy problem.

Jak widać więc, stoimy obecnie przed wyborem – przepraszam za uproszczenie – tniemy ulgi czy podnosimy VAT. Wydaje się, że rząd wybrał niezły kompromis. Uzyskanie zgody społecznej na program cięć wg propozycji FOR jest w zasadzie niemożliwe stąd moja częściowa akceptacja propozycji rządu. Są one oczywiście niestety formą łaty na finansach publicznych, zastępującej tzw. reformę finansów publicznych. co do tego nie ma wątpliwości.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Bezradność liberała (cz.1)

Deficyt finansów publicznych, jaki urósł nam w ciągu ostatnich niemal dwóch lat, zmusił rząd do podjęcia przykrych społecznie decyzji makroekonomicznych. Z politycznego i społecznego punktu widzenia zapowiedziane działania łączy to iż trudno je nazwać radykalnymi i trudnymi do zaakceptowania. Nie będę wchodził w rozważania ile w tym działań rządu o charakterze politycznym (lęk przed utratą społecznego poparcia), a ile faktycznego szukania  rozwiązań łatwych do szybkiego wprowadzenia w życie i w miarę możliwości jak najmniej bolesnych dla społeczeństwa, bo nie to jest tematem mojego wpisu.

Z przykrością jednak widzę, że ciekawy poniekąd ekonomiczny problem (kogo i w jakim stopniu obciążyć kosztami redukcji deficytu finansów publicznych) nie pobudza komentatorów do rozważań o modelu  gospodarczym jaki chcielibyśmy przyjąć. Politycy ugrupowań rządowych nie pytani, wolą mówić jak najmniej. Politycy opozycji żądają reformy finansów, ale zaznaczają że nie może się odbyć kosztem ludzi, co generalnie reformę uniemożliwia już na wstępie. Ekonomiści (głównie z instytucji finansowych, doradczych itd.),  którzy pełnią rolę stałych komentatorów, standardowo ograniczają się w większości do krytyki  i to często dość banalnej.

Jednym z niewielu przypadków ciekawej dyskusji jest polemika Jacka Żakowskiego z propozycjami FOR. Forum Obywatelskiego Rozwoju (FOR) jest fundacją skupioną na szerzeniu wiedzy na rzecz rozwoju demokracji. Wydaje szereg opracowań i publikacji, a jej przedstawiciele coraz częściej pojawiają się w mediach w roli komentatorów. FOR skupia ludzi o przekonaniach liberalnych. Najbardziej znane osoby FOR, to oczywiście Leszek Balcerowicz, a ostatnio Andrzej Rzońca, który jest od początku tego roku członkiem Rady Polityki Pieniężnej. Po wyborze Andrzeja Rzońcy do RPP, media bardziej zainteresowały się FOR i jego publikacjami. Stąd też w mediach do grona stałych komentatorów medialnych dołączył Wiktor Wojciechowski, członek zarządu FOR. Stronę internetową FOR warto odwiedzać, ponieważ można tam znaleźć opracowania dotyczące szeregu ekonomicznych problemów. Dla osoby interesującej się myślą ekonomiczną, strona FOR ma i tą zaletę, że prezentuje spojrzenie ekonomistów liberalnych.

Rządowe propozycje opanowania deficytu finansów publicznych doprowadziły, jak wyżej wspomniałem, do zestawienia dwóch sposobów myśli ekonomicznej. FOR w pierwszych dniach sierpnia ocenił rządowe propozycje redukcji deficytu i przedstawił własne, Jacek Żakowski natomiast dokonał ich oceny. Do polemiki dołączył Witold Gadomski z G.Wyborczej, a we wtorkowej (wczorajszej) G.Wyborczej, J.Żakowskiemu odpowiedział Andrzej Rzońca. I tak o to zrobiła nam się wymiana zdań. J.Żakowski nie jest stricte ekonomistą, w rozumieniu osoby która namiętnie analizuje makroekonomiczne dane. Niemniej jednak ma sporą wiedzę i dar szerszej refleksji, którą niejednokrotnie zmusza do zadumy nad poruszanym problemem.

Ta mimowolna polemika to namiastka ekonomicznego sporu jakiego brakuje mi od lat w Polsce. Z jednej strony J.Żakowski, którzy przyjął rolę ekonomisty, a drugiej ekonomiczni liberałowie. Reakcja FOR na bieżące wydarzenia oraz artykuł A.Rzońcy, to świetny przykład braku elastyczność liberalnych ekonomistów na dynamicznie zmieniające się realia ekonomiczno-społeczne, ucieczka od szukania rozwiązań poprzez – wydawało by się – proste prawdy ekonomiczne. Nie potępiam wszystkim opinii i propozycji FOR i Andrzeja Rzońcy, bo wiele z nich jest oczywista. Jednak szukanie ratunku w obecnych okolicznościach tylko w redukcji uprzywilejowań, obniżaniu wydatków (i do tego dość przypadkowo wskazanych), prowadzi do wniosku iż ekonomiści liberalni chwilami kierują się bardziej wyznawanymi „kanonami wiary” niż realiami ekonomicznymi i społecznymi. Z biegiem lat coraz częściej mam wrażenie, że ten brak elastyczności to nie efekt braku innych rozwiązań, co raczej lęk przed zwątpieniem w dotychczasowe prawdy, które pozwalały – tzn. tak się wydaje ekonomistom liberalnym że pozwalały – mieć odpowiedź na każdy ekonomiczny problem. Nie da się po prostu za każdym razem wskazywać jako remedium na każdy problem ekonomiczno-społeczny recept typu: prywatyzacja, niskie podatki i redukcja ulg (przy nie dotyczy to ulg dla przedsiębiorców J ), redukcja udziału państwa w gospodarce (m.in. rozumianego jako udział finansów publicznych w relacji do PKB), itd. itd. Warto sobie czasami szczerze powiedzieć, że ekonomia liberalne nie zawsze sobie radzi z wieloma problemami ekonomiczno-społecznymi i czasami trzeba odłożyć na bok wyznawane kanony by niepotrzebnie nie krępowały procesu szukania racjonalnych rozwiązań.

Dokończenie w kolejnym wpisie.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Najgorsze za nami. Rząd w końcu poinformował o podniesieniu podatków.

Jeżeli kogoś interesuje, jak i w jakich warunkach podejmowane są decyzje o wielkości i strukturze dochodów budżetowych, to ma właśnie niepowtarzalną okazję przyjrzeć się temu procesowi. Teraz akurat jesteśmy świadkami metody – nazwałbym to –„doraźnej”, co wcale nie przeczy temu że przyjęte rozwiązania mogą okazać trwałe. Postaram się jednak nie ulec przyjętej przez część środowiska ekonomistów, manierze wykpiwania świata polityków i przyjętych decyzji, co nie oznacza iż nie będzie krytycznie.

Zapowiedziane zmiany po stronie dochodów (z których główne to: wzrost VAT i reguła ograniczająca tempo wzrostu wydatków budżetowych) dają faktycznie nadzieję na spadek deficytu w kolejnych latach i prześlizgnięcie się z długiem publicznym poniżej 55% PKB. O szczegółach nie będę pisał, bo to podają niemal codziennie media od końca ubiegłego tygodnia. Już od przełomu 2008/2009 wiadomo było, że bez przykrych społecznie decyzji ekonomicznych nie opanujemy deficytu finansów publicznych. W zasadzie do chwili obecnej, wysiłek rządu skierowany był na ograniczenie wydatków w tej części w jakiej wpływ na to mają poszczególni ministrowie oraz na szukaniu finansowania deficytu w postaci wpływów z prywatyzacji i dywidendy. Nie wymagało to więc na ogół zmian ustaw, co powodowałoby polityczne awantury w mediach i parlamencie.

W zasadzie już rok temu powinna się była rozpocząć debata medialna o sposobach zmniejszenia deficytu finansów publicznych w relacji do PKB. I o to mam pretensje. Owszem, były plany i pakiety, ale one co do zasady nie rozwiązywały problemu. Od kilkunastu miesięcy wiemy, że wejście w średnim tempie na dynamiczną ścieżkę wzrostu PKB, co w znacznym stopniu rozwiązałoby za nas problem deficytu, jest mało prawdopodobne. Wiadomo też było, że trzeba będzie zwiększyć bazę podatkową i/lub skalę opodatkowania. Szkoda straconego czasu. Można go było wykorzystać na ciekawą poniekąd dyskusję o polityce makroekonomicznej w dobie kryzysu i o sposobach dzielenia kosztów zmniejszania deficytu pomiędzy poszczególne grupy obywateli.

Nie ma co ukrywać, że obecny rząd (tzn. głównie PO) w pewnym stopniu ponosi konsekwencje decyzji ekonomicznych poprzedniej koalicji. Hojnie rozdawane ulgi w PIT i obniżenie składki rentowej bez zapewnia częściowego zastąpienia innymi wpływami czy redukcją wydatków, okrutnie się dzisiaj mści. Usprawiedliwienia się, że w okresie kryzysu pomogło to utrzymać popyt wewnętrzny jest lekka przesadą. Jak widać, wszystko zależy od tego w jakiej skali i kiedy się robi taką operację. Nie odmawiam całkowicie słuszności tym posunięciom, ale zmian dokonano w końcówce okresu wzrostu gospodarczego i można było oczekiwać większej wyobraźni w kwestii ryzyk związanych z deficytem finansów publicznych.

Obecne rozwiązania rządu nie zaskakują odwagą. Zostały ogłoszone niemal w ostatniej chwili, biorąc pod uwagę scenariusze prognoz dla wskaźnika zadłużenia do PKB i deficytu finansów publicznych oraz planowanie działań rządu.

Nie było czasu podyskutować o skali obciążeń poszczególnych grup społecznych kosztami walki z deficytem i narastającym zadłużeniem. Nie wykorzystali tego czasu na dyskusję i czołowi publicyści, którzy dzisiaj w większości odgrywają rolę zaskoczonych sytuacją makroekonomiczną i propozycjami premiera. Kiepsko spisali się również ekonomiści, którzy stale komentują wydarzenia ekonomiczne w mediach. O ile uprzedzali od dawna o dużym prawdopodobieństwie konieczności wzrostu wpływów budżetowych (podatki) w celu redukcji deficytu, to ich recepty nie odbiegały od znanego już od lat standardu. Mam tu na myśli skupienie się na stronie wydatkowej budżetu jak np.: wzrost wieku przejścia na emeryturę i redukcje przywilejów oraz redukcje wydatków. Dalsza reforma systemu emerytalnego ma głównie skutki w dłuższym okresie. W przypadku redukcji wydatków, brak szczegółowych propozycji i świadomości, że drastyczna redukcja nie jest możliwa w krótkim okresie. W podawanych receptach widać, iż makroekonomistom brak na ogół wiedzy o zasadności poszczególnych pozycji wydatków budżetowych.  Unikają więc wskazywania palcem konkretnych pozycji i wskazują najczęściej wydatki na pomoc społeczną, urzędników  i wycofanie się w całości lub części z ulg przyznanych w ostatnich latach. Mam przykładowo obojętny stosunek do ulgi internetowej i sądzę, że rezygnacja z niej w obecnych okolicznościach nie będzie nieszczęściem. Byłbym ostrożny z rezygnacją z ulgi na dzieci. Wobec problemu demograficznego przed jakim stoimy, warto na bazie tej ulgi pracować nad wsparciem finansowym na wychowanie dzieci.

Propozycje rządu są kompromisem na tle szeregu czynników natury politycznej, społecznej i ekonomicznej. Mam też wrażenie, że istotnym kryterium wyboru sposobów walki z deficytem było znalezienie takich rozwiązań, które zredukują do minimum parlamentarny i społeczny sprzeciw.

Rząd zamiast więc wchodzić w dyskusję, polemiki i spory, wybrał wariant najłatwiejszy, czyli podwyżkę VAT i scenariusz kolejnych. Tuż obok, na wyciągniecie ręki, leży niemal 2 mld zł z KRUS. Zabrakło odwagi na ograniczenie programu podwyżek wynagrodzeń dla nauczycieli lub połączenie ich z redukcją zapisów ochronnych w Karcie Nauczyciela. Minione kilkanaście miesięcy można było wykorzystać na analizę bilansu zysków i strat częściowej redukcji zróżnicowania stawek podatkowych w samym VAT i pomiędzy poszczególnymi podatkami. Wtedy być może doszlibyśmy do wniosku, że funkcjonowanie ustawy o dopłatach do wzrostu podatku VAT na materiały budowlane nie ma sensu. Nie ma się co bać ani wstydzić dyskusji o sensie istnienie CBA. To taki mały fragment naszej ekonomicznej rzeczywistości. Od czasu powstania tej instytucji, wydajemy na nią średniorocznie ponad 100 mln zł. Sądzę, że te same efekty (lub lepsze) mogły osiągnąć istniejące wcześniej instytucje (np. CBŚ) przy mniejszych nakładach. Te „strużki” milionów i dziesiątków milionów złotych, co roku składają się na setki, które umykają naszej uwadze.

Trudno się jednak z premierem nie zgodzić, że wybrana forma walki z deficytem (wzrost VAT) jest względnie społecznie sprawiedliwa, jeżeli weźmie się pod uwagę dzielenie kosztami przy jak najmniejszym wysiłku legislacyjnym. Wyszło to jednak niejako „przy okazji”, ponieważ przygotowanie budżetu do bardziej elastycznego reagowania na zmiany koniunktury wymaga szeregu innych zmian, gdzie koszty takich działań wcale nie musiałyby być równe dla wszystkich obywateli.

Szkoda trochę minionego czasu, jaki można było spożytkować na ciekawą dyskusję. Nie winiłbym tu całkowicie tylko rządu. Nie ukrywam, że i środowisko ekonomistów mogłoby wyjść poza swoje dotychczasowe krytykanckie standardy. Polityków opozycji,  ich opozycyjność nie usprawiedliwia. Tak samo jak rząd odpowiadają za stan finansów państwa i domaganie się obecnie debat o (faktycznym) stanie finansów państwa jest niepoważne. Najważniejsze jednak, że ktoś w końcu publicznie wyksztusił słowo „podniesiemy podatki”, bo zwlekanie z tym byłoby ryzykowne.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Na ożywienie w budownictwie przemysłowym przyjdzie jeszcze poczekać

Spadek produkcji budowlano-montażowej w pierwszych miesiącach roku wywoływał pytanie o to, na ile był to spadek wywołany ostra zimą, a na ile wstrzymaniem tempa inwestycji w gospodarce. Ciekawość wynikała z szukania odpowiedzi o koniunkturę w budownictwie oraz szukano przełożenia na nakłady inwestycyjne w PKB. W danych o PKB za I kw zawarta był informacja, która nieco przyhamowała  naszą radość z odradzająco się wzrostu gospodarczego. W ujęciu rok do roku nakłady inwestycyjne na środki trwałe spadły o 12,4% w I kw. Oczywiście przełożenie pomiędzy nakładami inwestycyjnymi w rachunku PKB a wartością prac budowlanych wg klasyfikacji PKD oraz budowli nie jest takie jednoznaczne.

W I kw tego roku produkcja budowlano-montażowa spadła o ponad 17% w układzie rok do roku. Wydawałoby się więc, że skoro zima przyhamowała realizację części inwestycji, to w II kw będziemy świadkami wyjątkowego ożywanie w budownictwie, co najmniej z powodu opóźnień z I kw. I już na tym etapie jest problem z odpowiedzią. W II kw faktycznie dynamika prac budowlanych ulegała poprawie, ale działo się to bardzo powoli. W styczniu, lutym i marcu, prace budowlane były odpowiednio mniejsze o (dynamika nominalna rok do roku): 16%, 26%, 12%. Kolejne trzy miesiące to powolna poprawa, czyli: -7%, 2%, 10%. Jest to wiec wyraźna poprawa sytuacji, ale trudno w tym przypadku mówić o nadrobieniu zaległości z I kw. W ujęciu kwartalnym, prace z II kw 2010 były raptem o 2% większe od prac z II kw ubiegłego roku. Patrząc jednak na wyniki budownictwa przez pryzmat poszczególnych miesięcy II kw 2010 r. to z całą pewnością można powiedzieć, że głównym powodem słabych wyników I kw tego roku były warunki meteorologiczne. II kw to powolny powrót do normalności i nadrabianie zaległości. Nadzieje na przyspieszenie dają wyniki z maja.

Analiza prac budowlanych wg typu obiektów rzuca nieco więcej światła na przyczyny powolnego powrotu budownictwa na ścieżkę wzrostu. Surowe warunki meteorologiczne odbiły się na pracach budowlanych niemal we wszystkich segmentach branży. W I kw tego roku budownictwo mieszkalne spadło o 30% (udział w sektorze – 14%), prace przy tzw. budynkach niemieszkalnych spadły o 18% (udział w sektorze – 27%). Segment tzw. inżynierii lądowej i wodnej odnotował spadek prac o 10% (udział w sektorze –59%). Co ciekawe budownictwo drogowe w dość niewielkim stopniu odczuło skutki zimy, przynajmniej w porównaniu z innymi segmentami rynku. W II kw budownictwo mieszkaniowe, powróciło do wyników z II kw ubiegłego roku, co biorąc po uwagę negatywne tendencje w poprzednich kwartałach, należy uznać za oznakę poprawy koniunktury. Budownictwo enigmatycznie zwane „niemieszkalnym” (biurowe, handlowo-usługowe, przemysłowe i magazynowe itd), również odradza się powoli, ale nierównomiernie. Budownictwo biurowe dość żwawo wychodzi z zimowego zastoju i roczna dynamika YoY z II kw 2010 w wysokości 20% świadczy o nadrabianiu zaległości i powrocie na ścieżkę wzrostu. Budownictwo handlowo-usługowe w II kw wzrosło o 1% YoY, ale trzeba też powiedzieć że w I kw dynamika wyniosła „zaledwie” -7%.

Ten obraz pełen nadziei, psuje budownictwo przemysłowe i magazynowe, które w czasach najlepszej koniunktury (np. 2007 r.) odpowiadała za 13% prac budowlano-montażowych. W pracach budowlanych za I półrocze 2010, wspomniany segment budownictwa stanowił już tylko 9%. O ile inne segmenty z grupy budownictwa „niemieszkalnego” można kojarzyć z działalnością inwestycyjną sektora prywatnego, to związane są bardziej z sektorami usługowymi gospodarki. Budownictwo przemysłowe i magazynowe jest miernikiem (uproszczonym) działalności inwestycyjnej przedsiębiorstw przemysłowych lub z przemysłem silnie powiązanych. W I kw w porównaniu z I kw 2009 r. wartość prac spadła aż o 43%. W II kw już „tylko” o 13%. Jak widać więc, w tym segmencie budownictwa mamy do czynienia dopiero z wyhamowywaniem tendencji spadkowych. Taka powściągliwość w inwestycjach może nieco dziwić. Należy jednak pamiętać, że radykalne spowolnienie zmusiło przedsiębiorstwa do rewizji planów inwestycyjnych, by uniknąć nadmiaru niewykorzystanych mocy produkcyjnych. Specyfiką tego segmentu budownictwa jest też znaczna bezwładność w reakcji na poprawę koniunktury. Można wręcz powiedzieć, że wpierw muszą być sygnały o wzroście gospodarczym, by przedsiębiorstwa przystąpiły do inwestowania. Wartość budownictwa przemysłowego i magazynowego po sześciu miesiącach tego roku jest mniejsza od o ok. 1/4 od wyników z 2009, 2008 i 2007 r. za ten sam okres.

Analiza wyników za I i II kw tego roku wskazuje, że główną przyczyną spadku wartości prac budowlano-montażowych na początku roku były warunki atmosferyczne. Nie da się jednak ukryć, że po stronie gospodarstw domowych i przedsiębiorstw (szczególnie tych ostatnich) brak jest chęci do szybkiego powrotu do poziomu nakładów inwestycyjnych sprzed dwóch czy trzech lat. Nadzieje budzi majowy wynik budownictwa (wzrost YoY o 10%) i korzystne wyniki produkcji przemysłowej w II kw. obecne dane makroekonomiczne potwierdzają scenariusze powolnego (jak na polskie warunki), ale raczej niezagrożonego w średnim terminie wzrostu gospodarczego, co powinno przełamać opór przedsiębiorstw przed większym inwestowaniem. Przyjdzie nam jednak poczekać przynajmniej kilka miesięcy, zanim budownictwo przemysłowe i magazynowe stanie się istotnym czynnikiem napędzającym popyt na prace budowlano-montażowe.

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Otagowano | Dodaj komentarz

Ostrożna polityka banków

W ujęciu rok do roku, suma bilansowa krajowego sektora bankowego wzrosła o 6,6%. To bardzo mało, szczególnie jeżeli weźmie się pod uwagę wskaźnik cenowy. Wzrost ten przypadł gównie na ten rok i jest wynikiem kilku czynników. Wśród nich jest wzrost depozytów instytucji rządowych szczebla centralnego. Trzeba jednak nadmienić, że porównanie stanu w końca maja (najnowsze dane) ze stanem z końca grudnia jest nieco mylące. Jesienią ubiegłego roku stan depozytów instytucji rządowych wynosił ok. 37 mld zł by w grudniu spaść o ponad 10 mld zł. Drugi czynnik to depozyty bieżące tzw. pozostałych sektorów krajowych (głównie gospodarstwa domowe i przedsiębiorstwa). Kolejny czynnik, to pozycje wchodzące w skład kapitałów i rezerw, czyli kapitał podstawowy oraz rezerwy. Każda z tych pozycji odpowiada za 5 mld wzrostu, co odpowiada za ok. 17% wzrostu sumy bilansowej od początku roku. W maju wzrosła pozycja pasywa zagraniczne. Od stycznia do kwietnia, wartość tej pozycji zawierała się w przedziale 185 – 190 mld zł. W maju, głównie wskutek osłabienia złotego, pozycja ta wzrosła do 200,2 mld zł.,  co odpowiada za 17% wzrostu sumy bilansowej w tym roku.

Cieszy stały wzrost funduszy podstawowych. Odpowiedzialna polityka banków jak i działania KNFu, powodują że pozycja ta rośnie od 3-4 lat w dwucyfrowym tempie. W ostatnich kilkunastu miesiącach roczne tempo zawierało się w przedziale 20%-30%. Dzięki temu udział funduszy podstawowych banków w pasywach sięgnął 8,4% (w maju), czyli wielkość nienotowanej od lat.

Poprawa sytuacji finansowej banków oraz stabilizacja sytuacji makroekonomicznej pozwoliły bankom na powolne przyspieszenie ekspansji rynkowej. Z naciskiem na słowo „powolne”. W II kw widoczne jest trend zwiększania majątku trwałego. Działają tu dwa czynniki: nadrobienie ograniczonych inwestycji w 2009 r. oraz trwała poprawa sytuacji makroekonomicznej, co pozwoliło na porzucenie pasywnej polityki przeczekania kryzysu. No, może trochę przesadziłem. Analiza zmian w strukturze aktywów wskazuje, że jesteśmy dopiero w fazie początkowej rezygnacji z pasywnej polityki w polskich bankach.  Kredyty dla przedsiębiorstw i gospodarstw domowych odpowiadają za niecałe 60% aktywów banków. W tym roku, wzrost akcji kredytowej zawdzięczamy głownie gospodarstwom domowym. Co ciekawe rozwija się przede wszystkim segment kredytów długoterminowych (mieszkaniowe). W tym roku kredyty krótko- i średnioterminowe  (w rachunku bieżącym  oraz od 1 do 5 lat) minimalnie zmniejszyły swoją wartość. W kredytowaniu przedsiębiorstw, widać niechęć do wzrostu kredytowania w każdym przekroju, zarówno pod względem przeznaczenia jak i struktury czasowej.

Wydaje się to dziwne? Pozornie. To zależy jak postrzegamy banki. Nie zamierzam banków usprawiedliwiać, ale trzeba pamiętać że są to podmioty gospodarcze jak każde inne. Kierują się własnym wynikiem finansowym i bezpieczeństwem. Wyłom w polityce kredytowej (mam nadzieję że kolejne będą wkrótce) wobec potrzeb mieszkaniowych gospodarstw domowych, to wypadkowa kilku czynników, jak na przykład: pomyślne skutki dotychczasowej polityki (niski udział kredytów mieszkaniowych zagrożonych), dobre zabezpieczenie, dobre prognozy dla rynku kredytów mieszkaniowych. Być może jest to i skutek tego, iż w czymś trzeba się w końcu przełamać. Prowadzenie polityki niezwiększania zaangażowania kredytowego ma swoje granice.

W bieżącym roku, podobnie jak i w ubiegłym, banki kontynuowały wycofywanie się w dłużne papiery wartościowe. Przypomnę, że w połowie 2008 udział tej pozycji w aktywach wyniósł ok. 15% sumy bilansowej. Udział ten rósł aż do końca I kw tego roku (21,4%). W najbliższych miesiącach proces ten będzie spowalniał, ponieważ dynamika wzrostu pasywów jest niska (kilka procent) oraz w strukturze aktywów nie zachodzą już tak duże zmiany jak jeszcze kilka miesięcy temu.

Na sytuację sektora bankowego można jeszcze spojrzeć z perspektywy danych o pieniądzu rezerwowym. Od kilku miesięcy spada zapotrzebowanie na zasilenie finansowe w NBP. Środki pozyskane w operacjach repo spadły z 14,5 mld w grudniu do zaledwie 3,4 mld w maju. Nie spada natomiast zainteresowanie banków lokowaniem pieniędzy w bony pieniężne NBP. Od marca do czerwca banki utrzymywały w bonach od 75 do 77 mld zł. Obydwie te informacje wskazują, że rynek międzybankowy nadal nie działa poprawnie. Widać to zresztą i po sposobie kwotowania stawek WIBID i WIBOR. Praktycznie z nadejściem nowego roku, banki zaprzestały prowadzenia polityki utrzymywania nadmiernych środków na rachunkach bieżących. O ile w ubiegłym roku przetrzymywane środki przekraczały obligatoryjny poziom rezerwy niemal o jeden punkt bazowy, to w tym roku jest to kilkanaście punktów procentowych.

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Dodaj komentarz

Kto jest za gospodarką rynkową?

Pytam, ponieważ w minionej kampanii prezydenckiej kandydaci o największych szansach na urząd starali się unikać wypowiadania słów: „rynek”, „wolny rynek”, „gospodarka wolnorynkowa”. Nie chcemy już rynku? Uważamy, że osiągnęliśmy już taki sukces gospodarczy iż pozostało tylko dzielić owoce wzrostu?

Jako ekonomista powinienem trzymać się liczb i powiedzieć: nie ma co ludziom mydlić oczu i nie wolno obiecywać co się da. Zdaje sobie jednak sprawę, że przedstawiciele świata polityki nie mają łatwej roli i do pewnego stopnia jestem skłonny zaakceptować unikanie przez polityków straszenie gospodarką wolnorynkową. Ich zadaniem jest skupiać ludzi wokół swojego programu i dokonywać zmian. Nie nakłaniam do oszukiwania ludzi, chociaż mam wrażenie że ludzie chcą być oszukiwani. Gospodarka wolnorynkowa wiąże się z ciągłymi zmianami. Warto ludziom uświadamiać, że w większości zmiany te tak dokonywane są przez nas, zwykłych zjadaczy chleba. To nasze drobne decyzje konsumpcyjne wywołują konieczność dostosowania się podmiotów gospodarczych i gospodarstw domowych do nowych wymagań. Taki przykład: by zaoszczędzić na opłatach za ogrzewanie, obkładamy na potęgę nasze bloki i domy styropianem, montujemy  szczelniejsze okna. Nie interesuje nas, że jest to jeden z mnóstwa czynników powodujących spadek popytu na węgiel, usług ciepłownicze itd. To jest sygnał wysyłany do gospodarki. Z tego powodu w wymienionych sektorach ludzie tracą pracę lub muszą się godzić na jej zmianę, nie zawsze po ich myśli. Do rynku mamy (my, wyborcy) dwoisty stosunek. Widzimy że żyje nam się łatwiej i przyjemniej, a wiele podstawowych produktów (np. żywność) staje się relatywnie tańsza. Ale z drugiej strony boimy się, bo wiemy że to my możemy być tymi górnikami czy rolnikami przeznaczonymi do redukcji. Chcemy więc rynku, ale takiego żeby nas nie skrzywdził (nie zasilił nami armii bezrobotnych).

Warto obywatelom wskazywać zalety wolnego rynku i przedstawić rachunek, który i tak jest pozytywny z racji przewag rynku. Gospodarka wolnorynkowa to z pewnej perspektywy konflikt grup zawodowych i wszystkich innych pobierających wszelkiego typu wynagrodzenie. Nie ma co tego konfliktu ukrywać, ale nie po to by budzić wrogość pomiędzy ludźmi. Tych, którzy dostają nieproporcjonalnie dużo, trzeba po prostu zawstydzić. Trzeba wskazywać, że różnego typu przywileje grupowe pogarszają skuteczność wolnego rynku. Wykorzystując popularny przykład KRUSu, nie ma co obwieszczać, że KRUS jest fajny i co do zasady go nie zmieniamy ani systemu ubezpieczeń rolniczych. Trzeba uporczywie powtarzać, że chodzi przynajmniej o grupę bogatszych rolników, gdzie podwyższenie składek zniesie obecny absurd. Do wolnego rynku warto więc przekonywać, bo zyskuje na nim w krótszym czy dłuższym terminie większość z nas.

Wypowiedzi kandydatów (szczególnie PiSu) wskazywały na to, że dotychczasowy system redystrybucyjny będzie zachowany (tzn. nikt nie straci), a dodatkowo znajdą się pieniądze na nowe „prezenty” dla wyborców. To niby miałaby być gospodarka społeczna, z szansami równymi dla wszystkich, solidarnościowa. Moje pytanie w tytule nie jest bezzasadne. W uproszczeniu gospodarkę społeczną możemy mierzyć skalą redystrybucji. To skala wszelkiego typu danin, które uszczuplają nam portfel i są transferowane do innych grup społecznych, czy na inne cele. Biorąc pod uwagę obecny stopień redystrybucji (w zależności od sposobu liczenia, niewiele odstawaliśmy od średniej w UE), dalsze jego zwiększanie będzie zabójcze w dłuższym terminie dla gospodarki. Wystarczą nam  zagrożenia jakie już mamy (deficyt finansów publicznych) lub uświadamiamy sobie obecnie (np. system emerytalny).

W uproszczeniu: im większa redystrybucja, tym większe podatki i spadek elastyczności oraz  gorsza efektywność gospodarki. Politycy wiele obiecywali, ale unikali powiedzenia wyborcom, że to będzie za ich pieniądze, bo inaczej się po prostu nie da. To co poleciłbym politykom, to unikanie wzrostu redystrybucji, a skupienie się na poprawie efektywności obecnych transferów. Wbrew pozorom, nie mamy w Polsce „zimnego” kapitalizmu i bliżej nam do gospodarki społecznej (cokolwiek to znaczy).

Politycy licytując się na to kto da więcej, jakby zapomnieli że mamy demokrację. A w końcu prawami wyborczymi obdarzeni są i ci ,którzy wcale nie mają ochoty na płacenie większych danin. Ci podatnicy albo są przeciwnikami gospodarki społecznej (bo np. uważają, że każdy jest odpowiedzialny za siebie), albo są rozczarowani obecnymi zasadami redystrybucji. Ci wyborcy nie cieszyli się tak dużym zainteresowaniem polityków w obecnej kampanii. Mogli mieć problem z wyborem kandydata, bo nawet kandydat PO wstydził się używać określenia „gospodarka wolnorynkowa”. Formalnie obydwaj główni kandydaci rytualnie wyrażali wolę ulżenia przedsiębiorcom i ułatwienia im życia, ale to była rzadkość i bez konkretnych deklaracji.

Jestem rozczarowany minioną kampanią, bo zapomniano o wolnym rynku i zaczęto iść w stronę socjalizmu i to w okresie kiedy trzeba zredukować deficyt finansów publicznych. A wydawałoby się, że po dwudziestu latach od zmiany ustroju wolny rynek udowodnił swoją wyższość.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Budżet i ryzyko przekroczenia progów ostrożnościowych zadłużenia

To co odróżnia lata trudne w gospodarce od łatwych (o ile można tak mówić), to m.in. tempo wykonania deficytu budżetowego. W maju  wykonaniu deficytu budżetowego sięgnęło niemal 62%. Podobnie, lub nawet gorzej, bywało w latach 1999-2003 i w roku ubiegłym. Tym razem jednak planowany deficyt budżetowy jest wyjątkowo duży, 52 mld zł. W relacji do PKB daje to ok. 4%. Te 4% to w sumie też nie nowość. Przekraczaliśmy tą wartość w niewielkim stopniu już w latach 2002-2003. Zasadnicza różnica polegała na tym, że zadłużenie sektora publicznego było kilka pkt. proc. mniejsze. W kolejnych latach udało nam się obniżyć poziom deficytu budżetowego do PKB do poziomu ok.1% na przełomie 2007 i 2007. Głównym sprzymierzeńcem w walce z deficytem nie była niestety wola polityków, ale wysokie tempo wzrostu gospodarczego. Brak elastyczności strony wydatkowej (od lat 90-tych wzrasta udział tzw. wydatków sztywnych) z biegiem lat mści się na nas coraz bardziej.

Po pięciu miesiącach tego roku wydatki sięgnęły 43% planów, co też należy zaliczyć do niechlubnych osiągnięć. Przy czym w przypadku wydatków, tempo wykonania w niewielkim stopniu przekracza wartości z lat ubiegłych. To pokazuje jak trudno nam zapanować nad wydatkami budżetowymi. Pewnym pocieszeniem w porównaniu z rokiem ubiegłym jest jednak zatrzymanie wzrostu wydatków w ujęciu realnym. Niestety nie wynika to z reformy finansów w rozumieniu uelastycznienia wydatków na poziomie zapisów w ustawach, a głównie oszczędności polegających na cięciu wydatków które są w zasięgu bieżących decyzji ministerstw. Z drugiej strony są rosnące wydatki w pozycji ubezpieczeń społecznych. W porównaniu z wartością po czterech miesiącach, wydatki były o 33% większe od ubiegłorocznych. Nominalnie dało to wzrost o 7,3 mld zł. szukając tymczasowego ratunku przycięto wiec wydawanie środków na (wg nomenklatury sprawozdań) inwestycje.

Generalnie nie można rządowi odmówić chęci redukcji wydatków, ale bez większych reform są to półśrodki, które mogą nam pomoc tylko w krótkim terminie. W zależności od przyjętego do analizy okresu, widać że praktycznie nie można zatrzymać realnego wzrostu wydatków i to nawet w okresach kryzysowych. Rocznie w minionej dekadzie, wydatki rosły o 3%-4%, przy znacznych wahaniach. Być może można by sprowadzić dynamikę w średnim terminie o 1%-2% rocznie realnie, ale wymagałoby to odpowiedzialności większości polityków, albo uchwalenie zasady 1%. Mam tu na myśli powracających pomysł z regułą ograniczającą tempo wydatków w okresach słabej koniunktury.

Po stronie dochodów nie jest wesoło. W porównaniu z rokiem ubiegłym (po pięciu m-cach), dochodu są mniejsze o ponad 10%. To głównie konsekwencja słabszych wpływów z podatków dochodowych i wpływów dochodów niepodatkowych. Pocieszające są tylko wyniki wpływów z podatków pośrednich. Po pięciu miesiącach były one lepsze od ubiegłorocznych.

Jest spora szansa, że wykonanie deficytu nie przekroczy planu na ten rok. Pamiętać jednak należy, że plan powoduje wzrost deficytu aż do 4% PKB. Na horyzoncie jest jednak większy problem: duży deficyt w obecnym i w kolejnych latach, generują potężne potrzeby pożyczkowe. Musimy więc coś zrobić z wydatkami i dochodami budżetowymi by w średnim terminie odwrócić niekorzystną tendencję w narastaniu deficytu finansów publicznych, ponieważ nie dość że dynamicznie będziemy zwiększać potrzeby pożyczkowe, to grozi nam przekroczenie kolejnych progów wyznaczonych przez ustawę o finansach publicznych. O ile przekroczenie 50% długu publicznego do PKB nie jest jeszcze tragiczne w konsekwencjach, to przekroczenie 55% ze względu na procedury sanacyjne wywołałoby polityczna burzę.  

 

Przy założeniu, że wydatki budżetowe będą rosły o 4% realnie rocznie (co jest wartością w miarę małą), a dochody rosły w tempie 3%-4% realnie rocznie, to rośnie ryzyko że już za rok – dwa (najdalej trzy) przekroczymy 555 wartości długu do PKB. Nie ukrywam, że założone tempo dochodów może się wydawać nieco zaniżone, ale i nieco zaniżone jest tempo wydatków. Założeniem jest wzrost tempa PKB o ok. 3%. Można problem zlekceważyć i być pewnym szybkiego powrotu tempa PKB do – powiedzmy – 5% rocznie. Wtedy problem 55% praktycznie znika sam. Ale w takich założeniach nie zmieniłem tempa wydatków, a wątpliwe by politycy nie zaczęli szczodrym gestem dzielić owoców wzrostu. Najbardziej należy się obawiać wiary decydentów w korzystny zbieg okoliczności (wysoki wzrost PKB i dochodów budżetowych, wzmocnienie złotego które obniży wartość zagranicznej części długu itd.).

W przeciętnym wariancie, by odsunąć ryzyko przekroczenia 50% i 55% wartości długu do PKB należało wprowadzić zmiany w budżecie, które w konsekwencji dadzą zmniejszenie deficytu o przynajmniej kilkanaście mld zł w ciągu kilku najbliższych kwartałów. Niestety konieczne będą zmiany po obydwu stronach budżetu, ponieważ niemożliwe jest w tak krótkim terminie znalezienie oszczędności po stronie tylko wydatków lub  tylko dochodów (wzrost obciążeń podatkowych). Czy rząd się na to zdecyduje? Zobaczymy.

Zaprezentowana prognoza może się wydawać nieprecyzyjna. Z obecnej perspektywy wydaje się niemożliwe by uniknąć przekroczenia 50%. Problem w tym, że na wartość długu wpływa wiele czynników. Obok tempa wzrostu PKB mogą to być wpływy z prywatyzacji, z zysku NBP i dywidend, tzw. twórcza księgowość budżetowa czy ostateczna wartość wskaźników waloryzacyjnych w kolejnych latach. Nie można też nie zauważyć, że deficyt budżetowy planowany na ten rok jest nieco zawyżony. Czasu na podjecie odpowiedzialnych decyzji nie zostało dużo. Źle by było, gdybyśmy sięgnęli w najbliższych kwartałach tylko po półśrodki.

 

 

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Porzucenie dawnych ideałów? cz.2

Zaczym więc publicyści o patriotyczno-lewicowych przekonaniach gospodarczych znajdą ten fragment wypowiedzi J.K.Bieleckiego, warto go odczarować. Przejście z gospodarki socjalistycznej na wolnorynkową wcale nie musi oznaczać poziomu dochodów budżetowych pokrywających wydatki i możliwości dowolnego ograniczania wydatków budżetowych. Nie usprawiedliwiam marnotrawstwa budżetowego i braku politycznej odwagi, ale bywa że ze względów społeczno-gospodarczych przejściowo tolerowany jest większy deficyt budżetowy bądź niestandardowe jego finansowanie (np. dochody z prywatyzacji). Redukcja wydatków ma swoje granice. Moim zdaniem nie ma nic w tym zdrożnego, że finansowanie deficytu budżetowego wspomagane była środkami z prywatyzacji. Biorąc pod uwagę udział państwa  w gospodarce na początku lat 90-tych, i tak należało szukać inwestora dla większości podmiotów. Przede wszystkim dlatego że na ogół kapitał prywatny jest skuteczniejszy w działaniu, a ponadto państwo nie miało pieniędzy i wykwalifikowanych kadr by sprostać wolnorynkowym wyzwaniom. W takiej sytuacji pozyskane poprzez prywatyzację środki pozwalały przy okazji na sfinansowanie wydatków budżetowych.  

Sprzedaż spółki zagranicznemu inwestorowi jest zła?
– Nie w tym rzecz. Chodzi o to, że światowy kryzys gospodarczy pokazał nowe ryzyka związane z taką formą prywatyzacji.

…..
…. Sektor bankowy powinien być bardziej zrównoważony, jeśli chodzi o udział w nim inwestorów zagranicznych i krajowych.

Przyznaje więc pan rację tym, którzy głośno krzyczeli, że oddajemy nierozumnie banki w obce ręce? Liberałowie odsądzali ich od czci i wiary.

– Nie, bo dotychczas skutki prywatyzacji banków są dla całej gospodarki pozytywne. Ale otoczenie gospodarcze wciąż się zmienia, zmieniają się reguły gry i trzeba to brać pod uwagę. Nikt nie przypuszczał, że kryzys będzie tak głęboki, że zmiany będą tak daleko idące, że grupy międzynarodowe upadną albo zostaną wyratowane przez państwo, albo też zostaną podzielone przez państwo

……

otoczenie gospodarcze wygląda inaczej niż w 2007 r. Głównie z powodu kryzysu.

To między innymi powyższe stwierdzenia zachęciły mnie do napisania tego tekstu, bo moim zdaniem to nie reguły się zmieniły, tylko liberalni ekonomiści doznali szoku. Szok polegał na tym, że sektor finansowy może się przyczynić do wywołania i/lub pogłębienia kryzysów gospodarczych. Szybko się okazało, że to nie podmioty prywatne ale państwa i ich związki (jak UE) muszą za pomocą potężnych środków finansowych (publicznych!), zwiększenia deficytów i regulacji, łagodzić skutki kryzysu. Tak więc kryzys mógł być trudnym przeżyciem, ale tylko dla ekonomistów bardzo liberalnych. Mnie też może i zaskoczyła skala, ale nie konkretne podawane przez media przypadki, tzn. zachowania instytucji finansowych. Miałem nadzieję, że ekonomiści liberalni otaczają sektor prywatny mniejszą „wiarą”. Pozytywnie należy jednak ocenić, że J.K.Bielecki dostrzegł niektóre anomalia w działaniu sektora finansowego. Większa część liberalnych ekonomistów nadal próbuje obarczać winą za kryzys władze państw lub banki centralne, albo po prostu przemilczeć problem.

Również diagnoza J.K.Bieleckiego zaskakuje. Nie sądzę aby  wielkim ratunkiem była kwestia proporcji kapitału prywatnego i państwowego w bankach. Jeżeli bank działa na zasadach komercyjnych, to większościowy udział kapitału krajowego, w tym nawet państwowego, wcale niewiele lepiej go chroni przed robieniem głupstw. J.K.Bielecki przypomina dyskusje w krajach UE nad kwestią przepływu kapitału i podległości regulacyjnej. Jest faktem, że proponowane rozwiązania by zagraniczny właściciel mógł w chwilach kryzysu wycofywać kapitał z innego kraju (np. z Polski) i by zmniejszyć rolę lokalnego nadzoru finansowego w takich sytuacjach, są dla nas niekorzystne w przypadku dużych globalnych kryzysów. Niemniej jednak szukanie ratunku w zwiększeniu krajowego kapitału w sektorze bankowym jest chyba mniej skuteczne niż dobrze regulowanych nadzór.

 

dziś wyzwania są inne. Można stworzyć listę największych spółek z udziałem skarbu państwa, które nie powinny być prywatyzowane w ten sposób. Choć nie lista jest tu najbardziej istotna. Chodzi raczej o pragmatyczne podejście do upubliczniania majątku państwowego

najważniejszą rzeczą jest profesjonalne zarządzanie i nadzór. Jeśli można te elementy zagwarantować, to nie ma powodu, by państwo pozbywało się swoich udziałów tylko dlatego, że przyjęliśmy zasadę, by sprzedawać wszystko, co się da

Ważne, by – tak jak w Norwegii – w odpowiednim departamencie w Ministerstwie Skarbu pracowali ludzie z doświadczeniem z rynku i z banków inwestycyjnych, którzy kompetentnie zajmują się nadzorem właścicielskim. Jeżeli dojdą do wniosku, że dla rozwoju tej spółki ważna jest decyzja o fuzji czy sprzedaży innemu inwestorowi, bo to gwarantuje najlepszy zwrot na kapitale, to nie mam nic przeciwko temu. Najważniejsze, aby każda taka decyzja miała poważne uzasadnienie biznesowe

 

W pewnym sensie trudno się z tym nie zgodzić, chociaż takie słowa w ustach liberalnego niegdyś polityka to nowość. Wydaje mi się, że zbyt łatwo J.K.Bielecki łączy kwestię upublicznienia z bezpieczeństwem. Daleki jestem od dogmatycznego twierdzenia, ze państwa ma być jak najmniej w przedsiębiorstwach. To nasze dotychczasowe doświadczenia nie są najlepsze. Inwestycja Orlenu w rafinerię w Możejkach i jej polityczny kontekst, wskazuje że kreacyjna rola inwestora państwowego jest co najmniej dyskusyjna lub obarczona dużym błędem. Ale nie mam nić przeciwko, by podejmować działania zmierzające do podniesienia jakości decyzji. Nie jest powiedziane, że musimy ponieść porażkę.

 

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Porzucenie dawnych ideałów?

Oj, coś mi się wydaje że wywiad którego Jan Krzysztof Bielecki udzielił Gazecie Wyborczej kilka dni temu (opublikowany przez GW 14.06.2010 r.) będzie jeszcze nie raz wspominany. Zresztą już obecnie wywołał małe poruszenie. Jak na osobę kojarzoną z liberalnym nurtem w ekonomii, słowa wypowiedziane w wywiadzie mogą wywołać wrażenie istotnej zmiany poglądów pod wpływem doświadczeń. Obawiam się, że wypowiedzi J.K.Bieleckiego będą odczytywane przez „nieliberalnych” ekonomistów i publicystów jako przyznanie się do częściowej porażki dotychczas wyznawanych poglądów w środowisku dawnych polityków Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Dla kręgów publicystów i polityków, którzy przez minione lata żyli z przekonywania że Polska jest „rozgrabiana” i wymaga innego podejścia do ekonomii i kwestii własności, wypowiedziane myśli to istna gratka. To oczywiście pewien medialny schemat interpretacyjny, który jest z jednej strony uproszczeniem, a z drugiej byłby trochę dla J.K.Bieleckiego krzywdzący.

Jest i inna grupa osób które mogą się poczuć skrzywdzone i zaskoczone tym wywiadem. Mam na myśli ludzi, którzy są zwolennikami liberalnej gospodarki i jak najdalej posuniętego usunięcia  państwa w strukturze własności. Ich liberalne poglądy są nie tyle efektem znajomości ekonomii, co bardziej postawy życiowej, powodzenia zawodowego i ulegania pokusie traktowania liberalizmu jako środka służącego do wyjaśnienia wszelkich ekonomiczno-społecznych problemów tego świata. Niektóre zdania zawarte w wywiadzie są jak ogłoszenie że kapłan tu i tu się mylił i od następnego dnia dany aksjomat jest nieważny.

Poniżej link do artykułu, z którego też zaczerpnąłem cytaty.

Link do artykułu: http://wyborcza.biz/biznes/1,101716,8009438,J_K_Bielecki__Polskie_spolki_dla_Polakow.html?as=1&startsz=x

To co uderza czytelnika już w połowie wywiadu, to zmiana akcentów w podejściu do prywatyzacji.

 

Przez długi czas pod słowem "prywatyzacja" kryła się sprzedaż firmy inwestorowi zagranicznemu. Taką prywatyzację trzeba było rozpocząć w latach 90., aby do Polski napłynął kapitał zagraniczny, a z nim – wiedza o zarządzaniu. Ale dziś wyzwania są inne. Można stworzyć listę największych spółek z udziałem skarbu państwa, które nie powinny być prywatyzowane w ten sposób. Choć nie lista jest tu najbardziej istotna

Pierwsze zasady prywatyzacji sektora bankowego przyjął w 1991 r. mój rząd. Jedną z wytycznych była etapowa prywatyzacja do 30 proc. sektora. A potem nastąpiła większa prywatyzacja wymuszona przez deficyt budżetowy. Były to spółki notowane na polskiej giełdzie, co przyczyniło się bardzo do rozwoju rynku kapitałowego.

 

Można odnieść wrażenie, że dojście do 70% kapitału zagranicznego w polskim sektorze bankowym nie było pierwotnie planowane i że pomiędzy 30% a 70% (przy ponad pięciokrotnym wzroście aktywów banków komercyjnych w latach 1996-2009) proces przekształceń w sektorze bankowym wymknął się spod kontroli. Ten cytat pokazuje jak bardzo proces przekształceń gospodarczych przekraczał świadomość ówcześnie rządzących. Nie sądzę, by wraz z globalizacją polskiej gospodarki i planowanym wejściem do UE udało się komukolwiek zatrzymać proces zmiany struktury własnościowej w sektorze bankowym.  Polska otwierała się na świat, co z natury rzeczy oznacza swobodę przepływu kapitału i inwestowania. Nawet gdyby można było zablokować proces kupna udziałów w polskich bankach, to banki zagranicznie otwierałyby u nas własne placówki i z biegiem czasu i tak uzyskałyby prawdopodobnie udział w sektorze bankowym niewiele ustępujący obecnemu. Polskie banki cieszyły się dużym zainteresowaniem kapitału zagranicznego, ponieważ sektor finansowy (w tym bankowy) był wręcz skazany na sukces. Wynikało to z niskiego udziału w gospodarce i tempa jej rozwoju. Warto też pamiętać, że w przypadku prywatyzacji poprzez publiczną emisję akcji, to i tak Polacy sprzedawali by akcje na giełdzie.

Warto przy tej okazji obalić mit, że polskie banki bardziej sprzyjają rozwojowi polskiej gospodarki niż te z zagranicznym kapitałem. Ci którzy myślą, iż polska gospodarka wyglądałaby lepiej gdyby była obsługiwana przez polskie banki, mocno się mylą. To nie ma nic do rzeczy. Owszem, banki mają przejściowo dystans do finansowania niektórych branż, ale to problem bankowości ogółem, a nie tylko tej zarządzanej przez kapitał zagraniczny. Z punktu widzenia struktury kapitału, kredytowanie przedsiębiorstw jest procesem w zasadzie wobec tego neutralnym. Oferta dla gospodarstw domowych, w przypadku dominacji kapitału krajowego (dokładnej: własność skarbu państwa) prawdopodobnie byłaby nawet gorsza.

Dziwi mnie fragment o prywatyzacji wymuszonej deficytem budżetowym. Wyglądałoby na to iż z perspektywy początku lat 90-tych wierzono, że łatwo zbilansujemy budżet. Albo przynajmniej będziemy mieli niski i bezpieczny poziom deficytu. Ze wspomnień liberalnych ekonomistów i polityków widać, że problemy społeczno-ekonomiczne mocno przekraczały ich ówczesne wyobrażenia o czynnikach kształtujących gospodarkę.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz