Deficyt budżetowy po III kw.

Wg założeń budżetowych, na 2010 r. wydatki mają być minimalnie większe od ubiegłorocznych. Dochody mają być mniejsze o 9% w porównaniu z wykonaniem za 2009 r. Planowany deficyt na ten rok to 52 mld zł. W relacji do PKB będzie to wartość poniżej 4%.

Po trzech kwartałach można powiedzieć, że sprawdzi się prognoza wpływów z podatku VAT. Ten podatek to czołowa pozycja w dochodach naszego budżetu państwa, bo aż 44%. Planowano wzrost wpływów o ok. 8% w porównaniu z wykonaniem w 2009 r. Jak na razie wszystko idzie zgodnie z planem. Analizując na przykład dynamikę zmian we wpływach w podatku VAT, można zaryzykować twierdzenie, że wpływy minimalnie przekroczą wartości planowane (ok. 106 mld zł). może to być kwota pomiędzy rzędu 3 mld zł.

Miłą wiadomością są wpływy z akcyzy. Planowano powtórzenie wpływów z roku 2009, czyli ponad 53 mld zł. Opierając się na wynikach po 9 miesiącach, jest szansa iż z tego tytułu wpływy będą większe o 2-3 mld zł. Te pieniądze bardzo się przydadzą, ponieważ wygląda na to iż wpływy z CIT mogą być mniejsze o 3 do 5 mld zł. Na słaby wynik rzutują bardzo słabe wpływy z okresu marzec-lipiec. Jest pewna nadzieja na lepszy IV kwartał, dlatego podałem jako dolną granicę 3 mld zł.

Mam nadzieję, że nie jestem niepoprawnym optymistą twierdząc, że w części podatkowej budżet zrealizuje planowane wpływy. Różnica względem założeń polega na tym, iż będziemy mieli niedobór w podatkach dochodowych (głównie w CIT). Na szczęście nadwyżka wpływów z podatków pośrednich pokryje te braki.

Generalnie wydźwięk wyników budżetu po trzech kwartałach oceniłbym jako neutralny. Z jednej strony wszystko wskazuje na to, iż nie przekroczymy planowanego deficytu. Pocieszająca jest również realizacja wpływów budżetowych z podatków, rozumianych  jako suma. Razi trochę skala niedoszacowania wpływów z CIT. Możemy być świadkami realizacji nawet o kilkanaście procent poniżej planu. Trzeba oczywiście pamiętać, że CIT w naszym budżecie to tylko ok. 10% w ostatnich latach. Ponadto planowanie wpływów z podatków dochodowych obarczone jest zawsze pewnym błędem. Szczególnie w okresach wahań koniunktury.

Z drugiej strony trudno uznać planowany deficyt na poziomie 52 mld zł za sukces. Jest to deficyt o połowę za duży. Niewielkim tłumaczeniem są tu okoliczności, czyli spowolnienie gospodarcze z ubiegłego roku, które wywołało sporych rozmiarów deficyt. Mści się na nas relatywnie niska elastyczność wydatków budżetowych oraz odłożenie decyzji zmierzających do ograniczenia deficytu o kilka kwartałów.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Rodzina na swoim, wątpliwości dot. programu

Wielka dziura w finansach publicznych jaka powstała wskutek różnicy pomiędzy wydatkami i wpływami, zmusza do gorączkowego poszukiwania oszczędności. Na liście pozycji do zlikwidowania lub redukcji dość często pojawia się program Rodzina na swoim (RNS). Wymieniają ta pozycję zarówno ekonomiści i analitycy z instytucji niezwiązanych z rządem, ale i coraz częściej urzędnicy reprezentujący stronę rządową. Ostatnio, wg informacji „Rzeczpospolitej”, wnioski dotyczące m.in. RNS przekazał kancelarii ministra Michała Boniego Bank Gospodarstwa Krajowego, który obsługuje ten program. Zadaniem BGK była analiza obsługiwanych przez ten bank programów, na potrzeby rządu. BGK proponuje likwidację programu. Informacja prasowa podaje jedynie, że w opinii BGK, RNS przyczynia się do wzrostu cen mieszkań, korzystają na nim głównie banki i że nie spełnia swojej roli społecznej, bo korzystają na nim głównie osoby dobrze zarabiające (tzn. posiadające zdolność kredytową). Wg BGK, rezygnując z programu, państwo zaoszczędziłoby do 2020  4,5 mld zł.

Jednym z najtrudniejszych zadań w przypadku programów wsparcia budownictwa jest odpowiedź na pytanie, czy w ogóle są one potrzebne. To temat na poważne rozważania. W dużym skrócie przyznam, że jestem za wspieraniem budownictwa mieszkaniowego. Dyskusyjna jest skala i kierunki wsparcia. Być może będzie okazja wrócić do tego tematu. W tym wpisie skupie głównie na programie RNS w kontekście uwag BGK.

Z jednej strony mamy program wsparcia, ale z drugiej trzeba pamiętać, że nie odgrywa on specjalnie nadzwyczajnej roli. W 2007 z programu (pokrycie połowy odsetek przez pierwsze osiem lat spłaty) skorzystało zaledwie 4 tys. rodzin. Rok później niewiele więcej, bo tylko 6,6 tys. Główną przyczyną były limity cenowe metra kwadratowego, powyżej których wsparcie się nie należało. Koszt metra liczony jest dla miast – głównie wojewódzkich – i pozostałego obszaru województwa jako iloczyn kosztu budowy i wskaźnika (obecnie 1,4). Przykładowo, w 2008 dla Warszawy program pozwalał na wsparcie przy cenie nie większej niż 6,7 tys. i średniej cenie rynkowej – 8,3 tys. W kolejnym roku ceny metra kwadratowego spadły  w Polsce na ogół o nie więcej niż 10%, ale pułapy cenowe dla RNS wzrosły średnio aż o 33% (porównanie III kw 2008 z IV kw 2009). Radykalna zmiana parametrów przyczyniła się do w największym stopniu do popularności kredytu w 2009 r. W ubiegłym roku skorzystało z programu 31 tys. rodzin. Było to 16% kredytów hipotecznych udzielnych przez banki. W latach 2007 i 2008 było to odpowiednio 1,3% i 2,3%. W 2010 popularność programu RNS utrzymuje się na poziomie ubiegłorocznym w rozumieniu udziału w kredytach hipotecznych ogółem. Biorąc jednak pod uwagę wzrost liczby udzielnych kredytów hipotecznych, to w tym roku może skorzystać z programu od 35 tys. do 40 tys. rodzin.  

Każdy kolejny kredyt to koszt dla budżetu. Przy takim zainteresowaniu RNS jak obecnie, za dwa-trzy lata obsługa programu może pochłonąć nawet 1 mld zł rocznie. Zwracam na to uwagę, ponieważ prawdopodobnie to aspekt kosztowy zmusił rząd do przeglądu programów. Wg BGK rezygnacja z programu oznacza oszczędności rzędu 4,5 mld do 2020 r. Z przeprowadzonych przeze nie obliczeń wynika, że BGK robił obliczenia przy założeniu popularności programu na obecnym poziomie. Warto jednak zauważyć, że rząd sam wywołał popularność programu poprzez podniesienie wskaźnika aż do 1,4. I bez tego od III kw 2008 (górka cenowa na rynku mieszkaniowym) do chwili obecnej deklarowane koszty budowy (czyli bez wskaźnika) wzrosły o ponad 25%. Rząd ma więc możliwość sterowania zainteresowaniem RNS. Jeżeli więc koszty są za duże, to po co podnoszono wskaźnik. Dodatkowo dostępność programu RNS można było regulować innych parametrami określającymi dostęp do programu.

Zarzut o przyczynianie się do wzrostu cen mieszkań jest dyskusyjny, co nie oznacza że pozbawiony racji. Po prostu nie przeceniałbym go. Po drugie rząd sam jest tu winien, bo – jak wyżej wspomniałem – sam podnosi pułapy kwalifikacyjne ceny metra kwadratowego. Musimy pamiętać, ze każdy program wsparcia, w tym i RNS, jest przy okazji ingerencją w mechanizm rynkowy, czyli relacje popyt i podaż. BGK zwrócił uwagę na negatywną stronę określania pułapu cenowego. To co jest teraz wadą RNS, może być jego zaletą, na co dowodem są lata 2007 i 2008. Owszem, RNS ma cechy ingerencji w rynek, ale decydenci mogli tak ustawiać pułapy cenowe (co najmniej za pomocą wskaźnika) by uniknąć dofinansowania droższych mieszkań w największych miastach.

Wpływ programu na ceny rynkowe nie jest moim nadmiernie istotny. W ponad połowie kredyty w ramach RNS przeznaczone są na zakup mieszkań na rynku wtórnym i w kilkunastu procentach na domy jednorodzinne. W rzeczywistości RNS obniża koszt spłaty kredytu tylko (kapitał + odsetki) o ok. 9%. Biorąc pod uwagę średni kredyt ze wsparciem RNS (ok. 175 tys.), to i tak większość z tych którzy skorzystali z programu i tak skorzystałaby z normalnych kredytów. Przy kredycie na 25 lat na kwotę 175 tys. miesięcznie trzeba spłacać przynajmniej 1 tys. zł. RNS pozwala obniżyć płatność o ponad dwieście złotych miesięcznie przez pierwsze osiem lat. To istotne jeśli weźmie się pod uwagę sugestie BGK, iż program wspiera osoby które i tak stać na mieszkanie. To dziwny i zabawny zarzut. Trzeba sobie odważnie i uczciwie powiedzieć, że programu wsparcia tego typu i tak będą dotyczyły rodzin o dobrych dochodach, ponieważ rodziny gdzie rodzice otrzymują wynagrodzenie poniżej średniej krajowej każdy (czyli przynajmniej 2/3 społeczeństwa), nie mają szans na sprostanie obsłudze kredyty hipotecznego. Tu niewielką szansą są idee typu TBSów, a dalej to już tylko budownictwo komunalne. Te zaś jest przeznaczone raczej dla innej grupy klientów. Nie stać nas na razie na potężne wsparcie budownictwa dla osób o słabych wynagrodzeniach. Nie gardźmy więc programami dla osób średniozamożnych, bo one – idąc do nowych mieszkań – odstępują stare.

RNS można chwalić i ganić, jak każdy inny program wsparcia budownictwa mieszkaniowego opierający się na wsparciu w spłacie.  Z perspektywy czasu mniej mnie już kręci krytykowanie takiego czy innego programu wsparcia, a dostrzegam coraz większy brak konsekwencji. Nie potrafimy się na coś zdecydować. Mieliśmy kilka różnego typu programów i zawsze po kilku latach zainteresowanie słabnie.  Na razie widzę, że najważniejsza jest walka z deficytem finansów publicznych. Ok., zgoda. Ale właśnie tego typu program pozwalają rządowi na sterowanie popytem na program, za pomocą parametrów zawartych w ustawie i załącznikach. Przy mądrym wykorzystanie można by walczyć z patologiami rynkowymi (ceny) na rynku nowych mieszkań. Nie jest problemem zmniejszenie zainteresowania RNS nawet o połowę i to w ciągu 2-3 kwartałów. Swoją drogą jest to dobry przykład tzw. odsztywnienia wydatków budżetowych. W okresach niebezpiecznych dla finansów publicznych można zmniejszyć, decyzją urzędników, wydatki budżetowe. Oczywiście z pewną bezwładnością i bez możliwości całkowitego ucięcia wydatków (trzeba wypłacać wsparcie dla wcześniej podpisanych umów).

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Nie ma potrzeby demonizowania problemu dostaw gazu do Polski

Niemal jak co roku, media żyją dostawami gazu dla krajowych odbiorców. Wydawałoby się, że temat gazu jest wysoce niemedialny, bo trudny do wytłumaczenia i wbrew pozorom grubo mniej ciekawy niż szereg innych branż. Drugim powodem niemedialności jest to, iż w rzeczywistości nawet nie nadaje się do toczenia politycznych sporów. Każdy rząd stykał się z problematyką dywersyfikacji i zapewnienia dostaw gazu. I każdy rząd miał malutkie sukcesy i porażki, zarówno w relacjach z zagranicznymi dostawcami jak i z Rosjanami. Słowo „porażki” ma być może nazbyt negatywny wydźwięk, ponieważ są to głównie porażki wynikające ze stawiania sobie nazbyt ambitnych celów, w zakresie zarówno ekonomicznym jak i politycznym. Ja osobiście nie mam poczucia jakiegoś nadzwyczajnego zagrożenia brakiem dostaw gazu, czy też upokorzenia ze strony Rosjan albo wyjątkowej niezdarności naszych decydentów.

Kontrakty gazowe i dywersyfikacja stały się bronią w politycznym sporze. W związku z tym politycy, przy aprobacie mediów, zaczęli się spierać o kontrakty na dostawę gazu z Rosji i dywersyfikację. Dla widza próba wyrobienia sobie zdania spełza na niczym. Standardem wśród medialnych rozmówców jest manipulacja faktami. Do tego polscy politycy starają się kreować na znawców  europejskiego rynku gazu i przybierać pozę nauczycieli wobec innych państwa UE w zakresie polityki energetycznej. Szkoda że największa obecnie partia opozycyjna, przed kilku laty zrobiła z polityki energetycznej jeden z głównych punktów sporu politycznego. To poważnie utrudnia racjonalna dyskusję. Łączymy to z antypatią do Rosjan i urzędników UE, którzy w naszym (tzn. części polityków) przekonaniu prowadzą krótkowzroczną politykę energetyczną.

Jako przykład idiotycznej debaty podam rozmowę jak odbyła się w jednego z kanałów telewizyjnych. Polityk opozycyjny powiedział że gaz z Rosji to aż 90% importu. Polityk koalicji rządowej chcąc uspokoić widzów, twierdził że gaz  ziemny to tylko kilka procent w naszym bilansie energetycznym. W każdej z wypowiedzi kładziono nacisk na udział procentowy, starając się nie tłumaczyć czego on dotyczy. Widz mógł oszaleć. To albo mamy gaz i tylko od Rosjan, albo nie ma problemu, bo gaz to tylko kilka procent. Jak więc jest? Otóż każdy z polityków miał rację. Tylko że polityk opozycji chciał straszyć zagrożeniem energetycznym (uzależnienie od jednego dostawcy), a polityk koalicji rządowej nadużył statystyki by zmarginalizować problem dostaw gazu.

Warto zacząć od rzekomo strasznego uzależnienia od Rosjan. W minionej dekadzie udział Rosjan w konsumpcji gazu w Polsce to ok. 50% (ostatnio wzrósł do 60%). Pozostała część to wydobycie krajowe (4,3 mld m3), które stanowi niemal 1/3 naszego zapotrzebowania. Dostawy z pozostały krajów (np. Niemcy i Turkmenia) to do 10% do 25% dostaw, w zależności od roku. formalnie UE sugeruje by udział jednego dostawcy nie przekraczał 30%. Pod względem uzależnienia od importu, a w tym od Rosjan, nie jesteśmy jakimś szczególnie uciemiężonym krajem. Udział Rosjan w dostawach do UE to aż ok. 40% i 33% udziału w imporcie. Specyfiką krajów z obszaru objętego przez Turcję, Grecję, Austrię, Ukrainę i Finlandię jest uzależnienie od Rosjan w zakresie od 50% do 100%. Udział więc Rosjan w naszym bilansie gazowym nie jest więc wyjątkowy. Taka skala uzależnienia to efekt dawnych podziałów politycznych, ograniczonej alternatywy dostaw, ale i polityki cenowej Rosjan. W takich państwach jak Francja, Włochy  i Niemcy, udział Rosjan zawiera się w przedziale od 25% do 43%. Formalnie więc Niemcy maja niższy udział (43%) rosyjskiego gazu w porównaniu z nami, ale fizycznie dostawy kilkakrotnie przekraczają dostawy do Polski.

Dywersyfikacja jest jak najbardziej pożądane. Mamy duży udział źródeł krajowych. Wg ekspertów można udział ten zwiększyć, ale to wymagałoby zwiększenia inwestycji. Ponadto nasze zasoby (ekonomicznie opłacalne i objęte koncesjami) są ograniczone. Do niedawna mówiło się nawet tylko o nieco ponad 100 mld m3. Nie ma się więc co spieszyć z wyczerpywaniem tych złóż, tylko po to by robić Rosjanom na złość. Słynny ostatnio gaz łupkowy to melodia przyszłości w rozumieniu kilku- , kilkunastu lat. Tyle trzeba czasu by dokładnie zdiagnozować zasoby i ich ekonomiczną opłacalność wydobycia oraz rozkręcić wydobycie.  

Podjęte przed laty działania na rzecz dywersyfikacji dostaw gazu są oczywiście zasadne. Dostawy z państw Azji Środkowej jak na razie nam nie wychodzą. Gaz z Turkmenistanu może być tylko uzupełnieniem, ale nie alternatywą dla Rosjan. Najgorętszy spór przed laty wybuch wokół dostaw ze Skandynawii. Wbrew pozorom nie chodziło o animozje pomiędzy poszczególnymi ekipami rządzącymi w Polsce i robienie sobie na złość. Problem z dywersyfikacja jest trudny do rozwiązania z kilku powodów i to natury obiektywnej. Celem dywersyfikacji w naszym przypadku jest pokazanie Rosjanom, że mamy alternatywę by uniknąć ewentualnego szantażu energetycznego. Okazało się jednak, że dostawcy ze Skandynawii postawili warunki, które spowodowały powrót do dyskusji nad celami dywersyfikacji i ich kosztem. Jednym z rowiązań jest terminal LNG. Wg obecnych prognoz już w w 2015 drogą morską uzupełnimy dostawy o 1,5 mld m3 gazu. Porażki w dywersyfikacji z kierunku skandynawskiego i azjatyckiego, skierowały naszą uwagę na zaopatrzenie z krajów UE. W 2015 dostawy z Niemiec i Czech sięgną łącznie 2 mld m3.

Wydaje się, że przeszliśmy już etap dziecięcych sporów o dywersyfikację, prowadzonych na potrzeby bieżącej polityki. Politycy już wiedzą, ze dywersyfikacja to potężne wydatki na infrastrukturę i koszt dla odbiorców oraz wieloletnie mozolne planowanie i analizowanie by uniknąć przypadkowych decyzji. Nie ma potrzeby demonizować Rosjan, którzy tak jak wszyscy inni chcą robić dobry interes z krajami UE. Są wymagającym partnerem, który stara się wykorzystać swoje przewagi, ale dokładnie tak samo działały firmy z państw w których staraliśmy podjąć współprace gazową. Warto przypomnieć, że jesteśmy w pewnym stopniu zdani a Rosjan i a oni zwiększają dostawy wraz z rosnącymi oczekiwaniami. I mimo corocznych strachów wciąż mamy od nich gaz.

Nie lekceważę bynajmniej dywersyfikacji, ale nie mniej wydajne jest chyba mozolne wprowadzanie tego tematu na forum UE. Mam na myśli bezpieczeństwo i solidarność energetyczną, ale i działania na rzecz redukcji zużycia surowców energetycznych czy wspólnej reprezentacji w kontaktach międzynarodowych. Powinniśmy się też wyleczyć z naszych antypatii rosyjskich i zarażania tym innych państw UE. Świetnym przykładem jest rurociąg bałtycki, Nord Stream. Nie ma co ukrywać, że z rosyjskiego punktu widzenia budowa bałtyckiego rurociągu wydaje się naturalnym posunięciem. Jeden rzut oka na mapę rurociągów i ich przepustowość pokazuje, że Nord Stream jest świetnym uzupełnieniem dywersyfikacji dróg dostaw rosyjskiego gazu do państw UE. Należy też pamiętać, że to inwestycja którą zainteresowane są też niektóre państwa UE, a sam projekt ma akceptacje UE. A że inwestycja jest droga. Cóż, wielkie projekty energetyczne nie sprowadzają się tylko do wyliczenia opłacalności inwestycji. Obejmują trudne do objęcia przez ekonomię kwestie polityczne, ale i bezpieczeństwa energetycznego. Podobnie z naszym terminalem LNG. Byłbym tez ostrożny z zarzutami o polityczną motywację projektu Nord Stream, m.in. i z tego powodu że sami też względem Rosjan używaliśmy ich rurociągów (planowanych) w naszej wizji polityki wschodnio europejskiej i odrzucaliśmy propozycje przebiegu rurociągów przez terytorium naszego kraju.

Sądzę, że gdyby tak oczyścić dyskusje o imporcie gazu i polityce energetycznej z krajowych sporów politycznych i fobii antyrosyjskich, to znacznie lepiej nam by się rozmawiało.

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Dodaj komentarz

Krzysztof Rybiński przestaje szanować czytelnika

Jak pewnie wielu „użytkowników” prasy i telewizji, również i ja trafiam coraz częściej na felietony i wypowiedzi Krzysztofa Rybińskiego. Przypomnę, że to znany makroekonomista o godnym pozazdroszczenia dorobku naukowym, zawodowym i równie godnych pozazdroszczenia tytułach naukowych.

Krzysztof Rybiński zaczyna w ostatnich kilkunastu tygodniach przemieniać się w kąśliwego publicystę. Porusza w felietonach i na swojej stronie internetowej rzeczy wprawdzie ważne, ale sposób w jaki to robi zaczyna budzić pewne zakłopotanie. W sumie powinno mi być obojętne co kto pisze i jakiej formy używa do zwracania uwagi na ważne problemy ekonomiczne. I pewnie powinno mi być też obojętne czy K.Rybiński zwraca uwagę na ekonomiczne problemy kraju czy na siebie.

Moja opinia chyba nie jest chyba odosobniona, ponieważ porównanie przez Krzysztofa Rybińskiego rosnącego obecnie zadłużenia kraju do czasów Gierka, również wywołało poruszenie wśród ekonomistów (mam na myśli m.in. niedawną polemikę  na łamach Gazety Wyborczej).

W ostatnich tygodniach K.Rybiński był popularny dzięki dość niestosownym porównaniom z latami 70-tymi i uporczywego powtarzania przy każdej okazji (i na swoim blogu), że problemy z deficytem finansów publicznych i niesprawnością państwa są pochodną nadmiaru nieefektywnych urzędników.

Jak wyżej wspomniałem, pewnie byłoby mi obojętne jaką formę przekazu wybiera Krzysztof Rybiński, gdyby nie to, że po lekturze felietonu w „Dzienniku Gazecie Prawnej” (nr 138  z 20 września, „Asfaltowa pustynia innowacji”), można powiedzieć iż K.Rybiński nie szanuje czytelnika. Wspomniany artykuł, to nie kompetentna analiza ekonomiczna, tylko czysta publicystyka pisana pod gusta i oczekiwania czytelnika.

Wnioski i popierające je argumenty świadczą o tym, że autor tekstu wie iż czytelnicy w przeważającej części nie mają wiedzy by zweryfikować przedstawione tam opinie, a przy tym bardzo łatwo przyswajają cokolwiek co służy krytyce rządzących. Warto więc przedstawić postawione tam opinie. Dalej więc trochę cytatów i komentarzy.

W dużym skrócie, artykuł sugeruje ze państwo jest fatalnie zarządzane, a środki pozyskane z emisji długu są bezmyślnie wydawane itd.

„W społeczeństwach rozwiniętych państwo powinno dbać o jednostki słabsze, dotknięte nieszczęśliwymi zdarzeniami losu i zapewnić im minimum egzystencji. Na przykład inwalida, który stracił nogi w wypadku, a nie ma rodziny, która by go wsparła, powinien otrzymywać od państwa rentę”

Wydatki socjalne, które szybko rosną, bo nie ma politycznej woli reform,..”

Tego typu opinie wśród polskim makroekonomistów to żadna nowość. Na ogół polityka socjalna mimo iż jest jednym z głównych „chłopców do bicia” w tekstach ekonomistów, to po poziomie argumentacji widać że środowisko makroekonomistów ma tą sfere państwa niezwykle słabo rozpoznaną. Żeby nie powiedzieć, że  wcale. Przykład z inwalidą, to raczej żart z czytelnika. Już obecnie poziom wsparcia dla osób wymagających opieki (w tym niepełnosprawnych) w pewnym stopniu jest uzależniony od tego czy osoba ma opiekę/wsparcie (wspólne zamieszkiwanie) np. rodziny. Po drugie, obecny poziom rent bynajmniej nie pozwala na hulaszcze życie. Uzależnienie przyznania pomocy od faktu czy ma się wsparcie rodziny czy nie, to raczej żart niż propozycja i do tego rozwiązani bardzo nieuczciwe. Ciekawy jestem, jak K.Rybiński ująłby to w ustawie i czy wie jak szybko musiałby ją nowelizować. Co do zmian, dotyczących wydatków socjalnych (kwot i kryteriów ich przyznawania) miały i maja miejsce zmiany, tylko że autor chyba się tym nie zainteresował.

: jeżeli Tusk zadłuża Polskę szybciej niż Gierek, to na co wydaje te pieniądze? Pewne jest, że w niewielkim stopniu na tworzenie wiedzy i innowacji”

To żadne odkrycie. Z natury rzeczy wydatki stricte inwestycyjne i innowacyjne stanowią skromną część wydatków budżetu i – co za tym idzie – środków finansowych pozyskanych w drodze emisji długu. Dalej autor przytacza wyniki badań jednej z zagranicznych instytucji wskazujące, że Polska ma niezwykle niską liczbę patentów na tle innych krajów.

„w 1990 roku polscy naukowcy byli autorami 3585 patentów”…„Te same dane dla 2007 roku wyglądają następująco: Polska 242 patenty, Czechy 684, Korea Południowa 112 245 patentów, Dania 1602 patenty, Ukraina 511 patentów na skutek potwornej recesji, bo rok wcześniej mieli 1314 patentów. Te statystki są zatrważające. Dwadzieścia lat temu Polska była krajem, gdzie powstawało dużo innowacji prowadzących do aplikacji patentowych, teraz staliśmy się patentową pustynią, daleko za Czechami i Ukrainą.”

Krzysztof Rybiński, chyba zupełnie niechcąco niepoważnie potraktował własne argumenty. Jeżeli miałbym się posługiwać zależnością pomiędzy rozwojem gospodarczym i innowacyjnością gospodarki a liczbą patentów, to wyszłoby na to, że Ukraina jest lepiej rozwiniętagospodarczo od Polski. Autor nie wspomina o jakich patentach mówimy. Tej klasy ekonomista musiał przecież zauważyć, że przez ostatnie 20 lat Polska gospodarka doświadczyła bardzo dynamicznego wzrostu wydajności w wielu sektorach gospodarki i doznała technologicznego skoku. Kilka lat temu analizowałem branżę producentów łodzii motorowych i jachtów. Byłem po wrażeniem tempa rozwoju i adaptacji nowych technologii. To tylko jeden z wielu przykładów jakie mógłbym przytaczać. Jak widać wiec liczba patentów nie jest bezpośrednią determinanta rozwoju technologicznego gospodarki. Doprawdy nie wiem, jak takie fakty mogą uchodzić uwadze tak doświadczonego ekonomisty.

„Wróćmy zatem do teoretycznych rozważań na temat celu interwencji państwa. Na wojsko wydajemy 1,95 proc. PKB, ale eksperci twierdzą, że wojnę z Białorusią przegralibyśmy szybciej niż z Niemcami w 1939 roku. Ingerencje regulacyjne w gospodarkę mamy tak daleko posunięte, że według OECD jesteśmy najbardziej przeregulowaną gospodarką w tej grupie..”

Od razu napiszę, że sugestia powrotu do rozważań na temat celu interwencji państwa, to raczej żart autora, bo jakość „rozważań” widać w kolejnym zdaniu. Niedawny czas temu pisałem, że temat finansowania wydatków na obronność, przekracza możliwości ekonomistów. Nie potrafię powiedzieć czy w naszym  konkretnym przypadku 1,95% PKB wydatków na obronność to dużo czy mało. To w pewnym stopniu decyzja natury politycznej. Krzysztof Rybiński, jak widać, też nie wie, ale stara się to ukryć po przykryciem żartu. Żartu, co tu dużo mówić, mało zabawnego. Zresztą ze zdań o finansowaniu armii w rzeczywistości nic nie wynika. Mamy w ogóle zrezygnować z armii? Doprawdy nie wiem.

Ostatnie zdanie w cytacie trudno mi komentować, bo to publicystyka a nie ekonomia. Mogę tylko bezradnie napisać że to nieprawda, żeby nie powiedzieć – bzdura. Ma jednak ta zaletę, ze łatwo przyswajalna przez czytelników. Rozkoszujemy się wręcz w krytykowaniu własnego kraju.

Krzysztof Rybiński z dobrego ekonomisty przeobraża się w publicystę, który pisze pod gusta czytelników. Poziom krytyki obecnego rządu i „jakość” argumentów zeszła do poziomu jaki uprawia część zaangażowanych politycznie publicystów i polityków opozycyjnych. Żal trochę, bo czytelnicy nieobeznani w makroekonomii przyswajają tego typu argumenty, opierając się na zaufaniu do znanej z mediów postaci. Tymczasem, postać ( Krzysztof Rybiński) jawnie sobie kpi nie tylko z obecnego rządu ale i z czytelnika.

Świetnym miernikiem poziomu krytyki jest zauważenie i zainteresowanie ostrymi opiniami K.Rybińskiego w ostatnich miesiącach przez polityków i publicystów będących w opozycji do obecnego rządu. Bynajmniej nie wynika to z przenikliwości ocen K.Rybińskiego, bo  krytyczna opinię dotyczącą obecnego stanu finansów publicznych przedstawia w mediach dziesiątki publicystów i ekonomistów. To raczej poziom ocen i nieskrywana niechęć pod adresem obecnego rządu, zeszły do poziomu polskiej debaty politycznej.

A tak już na zakończeni: może doczekam czasów, kiedy pojawi się odważny ekonomista który, stojąc przed kamerą czy pisząc felieton w gazecie – pretensje o dług skieruje nie do premiera i rządu, a do Polaków. Premier nie bierze kasy z obligacji na własne potrzeby, a dlatego że żadna grupa  – nieważne czy zawodowa czy społeczna – nie chce słyszeć o ponoszeniu kosztów reformy finansów.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Samorządy korygują prognozy dochodów własnych

Dane za II kw jednostek samorządu terytorialnego (JST) są odbiciem bieżących problemów i trendów gospodarczych. Przypomnę, że wraz z danymi przedstawiającymi aktualną sytuację finansową, podawane są prognozy wykonania poszczególnych pozycji. Kolejne dane kwartalne zawierają uaktualnione prognozy, które są niezłym źródłem informacji o planowaniu i nadziejach samorządowców. Poprzednio zwracałem uwagę, że plany dochodów własnych JST jakie obowiązywały w I kw, nie brały pod uwagę słabszej koniunktury gospodarczej. Jednak rzeczywistość można ignorować do pewnego czasu. W II kw niekorzystne trendy w dochodach własnych znalazły w większości potwierdzenie i władze JST musiały przystąpić do korekty planów. Formalnie prognoza dochodów zakłada wzrost o 1,6% w porównaniu z prognozą obowiązującą w I kw tego roku. Jak na doświadczenia lat ubiegłych jest to wzrost bardzo mały. Samorządowcy nie mogli dłużej ignorować ujemnej dynamiki niektórych pozycji dochodów własnych i obniżyli prognozy dochodów własnych w porównaniu z prognozami z I kw, o 3,3%. Wspomniany wzrost prognozy wykonania dochodów ogółem o 1,6%, to głównie konsekwencja wzrostu planowanych dochodów na inwestycje. Dotychczasowa realizacja wpływów na inwestycje uzasadnia wspomnianą korektę. Gorzej jednak z oceną planowania dochodów własnych. Korekta planów o 3,3% w dół, to raczej niewiele. Z jednej strony na plus władzom samorządowym należy zapisać sam fakt korekty. Z drugiej strony należy pamiętać, że korekta jest dość skromna i tak naprawdę już kilka miesięcy temu – kiedy JST przygotowywały prognozy budżetowe – samorządowcy powinni bardziej realnie patrzeć na rzeczywistość. Trendy w dochodach z podatków są kontynuacją trendów z II poł. 2009 i trzeba było od dwóch do trzech kwartałów by samorządowcy w końcu przyjęli to do wiadomości. Mimo korekty, plany realizacji dochodów własnych wobec realizacji w 2009, zakładają wzrost aż o 9%. Moim zdaniem nadal jest to prognoza optymistyczna. W porównaniu z I pół 2009 wpływy w części „własnej” są jedynie o 1,3% wyższe. Zaś w porównaniu z I poł. 2008 wpływy są o 3% niższe. Wygląda więc na to, że w III kw będziemy świadkami kolejnej korekty prognozy dochodów własnych.

W porównaniu z I pół 2009 wpływy z CIT są o ponad 25% mniejsze, a PIT o niemal 8%. Wiarę w wykonanie prognoz samorządowcy opierają na podatku od nieruchomości, wpływach z majątku i pozycji „dochody pozostałe” które obejmuje pozycje inne niż podstawowe podatki i wpływy majątkowe. JST uruchamiają wszelkie inne źródła wpływów i podnoszą ich wydajność. To że te pozycje majątkowe i „pozostałe” dały po I pół 9% i 22% większe wpływy od ubiegłorocznych, nie uzasadnia optymizmu. Samorządowcy chyba to dostrzegli i w II kw skorygowali prognozę dochodów w tych pozycjach.

W porównaniu z I pół ubiegłego roku wydatki inwestycyjne wzrosły o 13%. Jest to dynamiką dość znaczna, chociaż już nie taka jak w ubiegłym roku. Widać więc, ze JST są w stanie korygować  wartość inwestycji w okresach gorszej koniunktury i szukają kompromisu pomiędzy dynamicznym rozwojem w możliwościami finansowymi. Kolejnymi pozycjami, które obciążają wydatki są wynagrodzenia dla pracowników opłacanych z kas JST i wydatki na pozostałe działania, w tym dotacje. Wynagrodzenia i inwestycje stanowiły w I pół. 47%  wydatków. W pozycji wynagrodzeń, JST są w znacznej części uzależnione od uregulowań ogólnokrajowych. Należy nadmienić też, że maja tu wsparcie w postaci subwencji, które pokrywają dominującą część wynagrodzeń nauczycieli. Ta pozycja wydatków jest więc względnie sztywna. Średnia roczna dynamika w ostatnich kilku latach to niemal 9%. Na pozostałe zadania JST przypada ponad 45% wydatków. Jeszcze w 2009 wzrost roczny wydatków w tej grupie wyniósł prawie 12%. Po I pół. 2010 w porównaniu z I pół 2009, tempo na szczęście osłabło do 7%.

Próba godzenia marzeń o rozwoju i bieżących zadań jakie przyporządkowane są JST z możliwościami ich finansowania, jest w obecnej sytuacji gospodarczej trudna do realizacji. Nadal rośnie deficyt JST, który wymaga zewnętrznego wsparcia finansowego. Trzeba jednak zaznaczyć, że tempo  narastania jest słabsze w porównaniu z rokiem ubiegłym. Widać więc, że JST podejmują działania zmierzające do ograniczenia tego zjawiska.

 

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Dodaj komentarz

Podatek bankowy

Problemy budżetowe zmusiły rząd i ugrupowania opozycyjne do szukania źródeł dochodów. Tzw. świat zachodni, szuka pieniędzy między innymi w sektorze bankowym. Motywacje są różne. Od spłacenia pomocy państwowej udzielonej w czasach kryzysu, przez ukaranie finansistów za ich niecne zachowanie, po bezwzględne szukanie źródeł dochodów. W końcu dyskusja dotarła do Polski. Okazało się, że i nasz rząd rozważa możliwość opodatkowania instytucji finansowych. Niemniej tzw. podatek bankowy nie pojawił się w pierwszej fali propozycji rządowych.

W Polsce dyskusja o podatku bankowym pojawiła się późno, ponieważ kryzys finansowy w niewielkim stopniu dotknął nasz systemu finansowy. Na szczęście też, sektor finansowy nie wymagał poważniejszych zabiegów ratunkowych. Trzeba podkreślić, że sektor finansowy nie przysporzył problemów gospodarce. Jeżeli już, to problemy ujawniły się między bankami (m.in. spadek zaufania na rynku międzybankowym krajowym i zagranicznym) co wymagało zwiększenia aktywności NBP. Niemniej pamiętać trzeba, że w obliczu kryzysu – jesienią i zimą 2008 r. – nasi bankowcy próbowali zasiać nieco paniki by wymusić na rządzie i banku centralnym działania pomocowe większe niż to było potrzebne. Tak jak można było przypuszczać, wyniki finansowe banków z okresu 2009 i 2010 wskazują, że krajowy sektor bankowy nie ucierpiał poważniej z powodu kryzysu. Obyło się bez drastycznego cięcia kosztów i etatów. Wprawdzie zysk netto sektora bankowego spadł w 2009 i 2010 o połowę w porównaniu z latami wcześniejszymi, ale jest to przede wszystkim konsekwencja wzrostu rezerw.

Z ekonomicznego punktu widzenia, dylematem dla wielu ekonomistów jest problem, czy wolno poszczególne sektory gospodarki obciążać selektywnymi podatkami. W końcu jest to naruszenie zasady równości. Osobiście nie jestem przeciwnikiem zróżnicowania sektorów gospodarki pod względem skali obciążeń fiskalnych. Pod warunkiem jednak, że zróżnicowanie obciążeń będzie wynikiem analizy społeczno-ekonomicznej, a nie motywowane ideologicznie lub doraźnymi problemami finansowymi państwa.

Uproszenie systemu obciążeń fiskalnych i zrównanie stawek podatkowych głównych podatków jest postrzegane przez niektórych ekonomistów jako ideał. Jest to jednak sytuacja nie do osiągnięcia z wielu powodów. Regulacje prawne i ekonomika poszczególnych sektorów, powodują że niektórym z nich łatwiej osiągać świetne i stabilne wyniki finansowe, a innym nie. Inaczej więc reaguje na wahania koniunktury hutnictwo, inaczej sprzedaż detaliczna artykułów spożywczych, a jeszcze inaczej sektor bankowy. Wymagania techniczne czy skala działalności zapewniająca efektywne działanie, również różnicują sektory. W innych warunkach więc działa KGHM, a w innych mały producent mebli. Na to nakładają się problemy natury społecznej, powodujące zróżnicowanie pod względem skali obciążeń. O ile więc cały proces związany z dostarczeniem (produkcją) obywatelom podstawowych artykułów żywnościowych i usług medycznych, obłożony jest niskim podatkiem VAT, to papierosy i alkohol dociążone są akcyzą. Na to wszystko nakłada się działanie regulatora (państwa), który ciągle szuka dodatkowych źródeł wpływów budżetowych, co czasami prowadzi do szukania pieniędzy tam gdzie one w danej chwili są, ale bez analizy długotrwałych skutków dla efektywności i racjonalności działalności gospodarczej.

Po zarysowaniu tła ekonomicznego, pozostaje szukać odpowiedzi na pytanie gdzie ulokować w tym schemacie sektor finansowy. Specyfiką rynku usług finansowych takich jak usługi bankowe i ubezpieczeniowe jest niewielka podatność na spadek popytu na świadczone usługi w okresach słabej koniunktury. Średnie wynagrodzenie w sektorze bankowym przekraczało średnią w przemyśle niemal o  2 tys. zł. na koniec 2009 r. Itd, itd. Sektor finansowy należy więc do tych, którym łatwiej przerzucić część kosztów na otoczenie gospodarcze oraz może sobie pozwolić na wynagradzanie pracowników lepiej niż w innych sektorach. Przykładem mogą być m.in. wynagrodzenia zarządów firm giełdowych, tzn. banków na tle reszty notowanych firm. Upraszczając, można powiedzieć że sektor finansowych pobiera swego rodzaju rentę za prawno-ekonomiczne umocowanie w gospodarce.

Zanim jednak przystąpi się do fiskalnego „dociążenia” banków, warto przypomnieć że banki płacą wszystkie powszechne podstawowe podatki, ZUS, itd. Dodatkowo kilka lat temu wprowadzono podatek od oszczędności i inwestycji (popularnie zwany podatkiem Belki), na czym cierpią klienci sektora finansowego. Państwa czerpie z tego tytułu od 3 do 5 mld rocznie. Do tego narastający deficyt budżetowy zachęcił rząd do drenowania firm państwowych (w tym instytucji finansowych) pod postacią dywidendy. To kolejne kilka miliardów złotych rocznie.

Szkoda, że dyskusja o dodatkowym obciążeniu sektora finansowego nie jest wynikiem szerszej dyskusji o długofalowej polityce podatkowej państwa, a skutkiem doraźnego szukania środków finansowych na łatanie deficytu budżetowego. Na to nałożyły się antypatie do banków i próby zaskarbienia sobie opinii publicznej przez część polityków.

No ale trudno. Jesteśmy tu i teraz. Nowy podatek nazywany jest przez pomysłodawców podatkiem bankowym. Pomysłodawcy na ogół wymieniają banki, firmy ubezpieczeniowe i TFI, ale w tym układzie udział banków w aktywach ogółem sięga ok. 80%. Ograniczenie się więc do bankowości w dalszych rozważaniach nie będzie nadmiernym uproszczeniem. Wartość podatku to iloczyn stawki i wartości aktywów. Rząd wprawdzie dopiero rozważa wprowadzenie takiego podatku, ale z przecieków dowiadujemy się, że oczekuje się wpływów określanych jako kilkaset milionów złotych. Oznacza to podatek pomiędzy 0,05% a 0,1% wartości aktywów. Opozycja idzie dużo dalej. SLD wspomina o podatku 0,3%, a PiS aż o 0,39%. W tym ostatnim przypadku podawane przez polityków PiS w mediach kwoty, sugerują nawet podatek zbliżony do 0,5%. Problem z propozycjami partii opozycyjnych polega na tym, że bardzo chcą społeczeństwu udowodnić, że nie ma potrzeby podnoszenia VATu, bo można tą samą kwotę uzyskać poprzez obciążenie banków. PiS oczekuje ponad 5 mld złotych, co odpowiada wartości zysku netto sektora bankowego po I półroczu 2010 r., czy wartości prawie 1% depozytów. Można nie lubić bankowców, ale wypadałoby mieć szacunek dla ekonomii. Co ciekawe politycy PiS zarzekają się, że podatek nie będzie przeniesiony na klientów banków, co jest kolejnym absurdem. Porównanie wartości podanych przez PiS wpływów do funduszu płac czy wartości majątku banków, wskazuje że nie ma mowy by sektor wziął na swoje barki koszt nowego podatku.

Na tym tle bardzo racjonalne jest podejście rządu. Podatek w przedziale od 0,05% do maks. 0,1% byłby do uzyskania bez nadmiernych negatywnych skutków dla klientów banków. Dalsze rozważania o propozycji rządu musiałyby być poprzedzone określeniem na jak długo ten podatek byłby wprowadzony.

Z niepoważnej propozycji PiS jest jednak pewien pożytek. PiS nieświadomie pomógł rządowi, poprzez stworzenie korzystniejsze atmosfery. Na tle propozycji PiS (ale i SLD), rządowe pomysły jawią się jako bardzo łagodne dla banków i ich klientów.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Jest dobrze

Oceniając sytuację gospodarczą przez pryzmat sytuacji finansowej przedsiębiorstw można powiedzieć, że jest dobrze chociaż z małym „ale. Przychody ze sprzedaży w II kw tego roku były o 5,3% wyższe od ubiegłorocznych. W I kw było to tylko 1,9%. Dobry wynik II kw to głównie zasługa przemysłu, a mówiąc dokładniej przetwórców ropy naftowej. Skok cen paliw  w II  kw pozwolił na zwiększenie wpływów. Biorąc więc pod uwagę I kw i II kw oraz po uwzględnieniu poprawek (j.w.), można powiedzieć że mamy stabilizację z szansą na powolny wzrost przychodów w najbliższych kwartałach. Wg moich obliczeń wzrost przychodów zawdzięczamy głównie (w 2/3) przychodom z eksportu. Z uznaniem dla polskich przedsiębiorstw trzeba powiedzieć, że przychody eksportowe w II kw wyrażone w euro są już prawie na poziomie rezultatów z 2008 roku (w rozumieniu wpływów miesięcznych). Potrzebowaliśmy więc półtora roku by powrócić czasów kiedy biliśmy rekordy. Z triumfalizmem trzeba być jednak bardzo ostrożnym. Kryzys gospodarczy pozwolił nam zająć pozycję konkurentów, którzy przejściowo odpadli z gry o zachodniego konsumenta. Sprzyja nam również obecna wartość złotego i to, że złoty – pomimo dobrych perspektyw polskiej gospodarki – nie ulega presji aprecjacyjnej.

Przychodu ze sprzedaży w kraju są na poziomie ubiegłorocznych, co jest już sukcesem nie tyle przedsiębiorstw, co gospodarki. Pomimo wzrostu bezrobocia i mimo wszystko pewnej niepewności gospodarczej, popyt wewnętrzny nie uległ załamaniu. To duża wartość w okresie kiedy ważyły się losy polskiej gospodarki. Zarówno eksport jak i popyt wewnętrzny generowany przez gospodarstwa domowe z dużą dozą prawdopodobieństwa pomoże stabilizować sprzedaż i zapobiegnie redukcji planów rozwojowych przedsiębiorstw. Decydenci gospodarczy muszą więc uważać by nie załamać kruchego popytu. Mówiąc inaczej, musimy unikać decyzji ekonomicznych i deklaracji, które mogą spowodować spadek popytu w krótkim terminie.

Tym „ale” o którym wspomniałem na wstępie są nakłady inwestycyjne. Przez pierwsze dwa kwartały nakłady wyniosły 34,4 mld zł i były o 21% niższe od ubiegłorocznych. GUS podaje nakłady za całe I półrocze, bez wyodrębnienia I kw, co uniemożliwia sprawdzenie czy któryś z kwartałów wyjątkowo przyczynił się do tak słabego wyniku. Nie ma co zrzucać winy na I kw i zimę. Około 2/3 nakładów z I półrocza przypada na II kw. Widać więc że i II kw musiał być kiepski. Nakłady spadły w większości działów gospodarki. Niemal identyczny spadek (po 21%) dwóch największych pozycji nakładów (budynki i budowle oraz maszyny) wskazuje, że mamy do czynienia z wstrzymaniem nakładów niemal na całym froncie, tzn. niemal we wszystkich działach gospodarki.

Daleki jestem jednak od pogrążania czytelników tą informacją. Przede wszystkim warto pamiętać, że przychody przedsiębiorstw są zadowalające, m.in. dlatego że nie spadły pomimo poważnego spadku nakładów inwestycyjnych. Tak więc spadek popytu inwestycyjnego nie zachwiał finansami polskich przedsiębiorstw. Jest i druga informacja związana z inwestycjami i do tego pozytywna. Ogromna ostrożność i ograniczenie działań inwestycyjnych, spowodowało przyrost gotówki na rachunkach bankowych. Środki na rachunkach depozytowych przedsiębiorstw wzrosły niemal o 14% w II kw w porównaniu z rokiem ubiegłym. Początek tego procesu miał miejsce już pod koniec ubiegłego roku. dla porównania podam, że nakłady inwestycyjne w I półroczu były mniejsze o ponad 9 mld zł od ubiegłorocznych. Tymczasem pozycja „inwestycje krótkoterminowe” w bilansach wzrosła 19 mld zł. Oczywiście przełożenie pomiędzy redukcją inwestycji a środkami na rachunkach jest bardziej złożone, niemniej od kilku miesięcy mamy do czynienia z utrzymywaniem relatywnie dużych współczynników płynności. Daleko za nami jest więc faza redukcji wydatków na rozwój z powodu kryzysu i poprawy płynności. Obecnie podmioty kumulują gotówkę dla podniesienia bezpieczeństwa finansowego, ale głównie czekają na potwierdzenie korzystnych trendów w gospodarce.

Wg moich wyliczeń, przedsiębiorstw przetrzymują na rachunkach niemal 10-15 mld zł, które gotowe były przeznaczyć praktycznie natychmiast na inwestycje. Uruchomienie tylko tych środków w tym roku, mogłoby zapobiec spadkowi nakładów inwestycyjnych w całym 2010 o więcej niż kilka procent w porównaniu z rokiem ubiegłym. Biorąc pod uwagę wielkość kwoty, uruchomienie tak dużych środków ponad planowane obecnie inwestycje będzie rozciągnięte na dwa do trzech kwartałów.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Otagowano | Dodaj komentarz

Bezradność liberała (cz. 2 ost.)

W poprzednim wpisie zasygnalizowałem odniesienie się do propozycji FOR przedstawionych przy okazji komentarza przedstawicieli fundacji do rządowych propozycji. Moje opinie nie skupiają się tylko na kwestii walki z narastającym deficytem, ale również na poglądach makroekonomicznych ekonomistów liberalnych, którzy czasami wydają się być więźniami własnych poglądów.

W tak wyjątkowych momentach jak obecnie nie da się walczyć z nadmiernym deficytem finansów publicznych tylko za pomocą obniżenia wydatków na czym skupiają się ekonomiści FOR. Można polemizować ile z bieżących wydatków budżetowych jest potrzebnych. Ekonomista liberalny w takiej sytuacji powie, że nie ma pojęcia „wydatki potrzebne”, ale co najwyżej te na które nas stać.  Jest w tym sporo racji. Warto pamiętać, że skupienie się w chwilach takich jak obecnie tylko na cięciach, to żądanie rzeczy nierealnych i niekoniecznie słusznych w makroekonomicznego punktu widzenia. Moim zdaniem komentatorzy ekonomiczni powinni się jednak wczuć w rolę premiera czy ministra finansów. Inaczej ekonomista staje się tylko krytykiem, który nie ponosi odpowiedzialności za swoje pomysły i nie musi weryfikować możliwości wprowadzenie swoich decyzji w życie. Ekonomiści zdają się czasami zapominać, że mamy demokrację i trzeba działać w ramach takich jakie wyznacza akceptacja społeczna.

Wielkość deficytu jaką musimy w najbliższych latach ograniczyć wymusza na nas podjęcie działań m.in. zmierzających do zwiększenia dochodów. Ekonomiści FOR natomiast sprowadzają swoje propozycje do rytualnego „ciąć”. Do tego zaintrygowało mnie to, że podane propozycje w dużym stopniu są mało wyrafinowane. Robią wrażenie naprędce spisanych pomysłów, które łączy to że notorycznie są wałkowane przez media w różnym kontekście.

Ekonomiści FOR chcą m.in. rezygnować z ulgi internetowej, na dzieci i programu wspierania budownictwa mieszkaniowego. Do ulgi internetowej mam obojętny stosunek i  w obecnych okolicznościach mogę się podpisać pod rezygnacją z niej. By jednak osoby o słabych dochodach nie były pokrzywdzone, można ograniczyć jej wykorzystanie. Rezygnacje z ulgi na dzieci i programu wsparcia budownictwa „Rodzina na swoim” są jednak zbyt pochopne. Wyszło przy tym specyficzne spojrzenie ekonomistów liberalnych na role państwa, ale i brak pomysłów na rozwiązywanie problemów ekonomiczno-społecznych. Z jednym z wielu zjawisk z jakim liberałowie sobie nie radzą, jest demografia. Po dwudziestu latach od zmiany ustroju widać, że zmiany demograficzne w dłuższym okresie potrafią wpłynąć na makroekonomię. Nie ma co ukrywać, że mamy pewien problem z dzietnością. To temat z pogranicza obyczajowości, ekonomii i wielu innych sfer nie do objęcia przez ekonomistów. Praktycznie musimy szukać metod by temu zaradzić, po omacku. Daleki jestem od sugerowania ulg i nakładów na które nas nie stać. Trudno się jednak zgodzić z argumentacją w polemice A.Rzońcy (G.Wyborcza z 17.08.2010), że skoro ulga w PIT niewiele ma wspólnego z kosztem utrzymania dziecka i jej konstrukcja nie jest zbyt mądra, to należy ją zlikwidować. Argument z kosztem utrzymanie dziecka zaskakuje. Czy gdyby ulga była kilka razy większą, to byłoby lepiej? Mamy okazję popracować nad polityką zachęcania do zwiększenia dzietności, więc szkoda marnować dotychczasowe regulacje. Jakkolwiek sobie wyobrażać politykę prokreacyjną, to i tak będzie ona oparta w jakimś stopniu na uldze podatkowej. Fakt, że obecne rozwiązanie nie jest najszczęśliwsze, ale w średnim okresie wystarczyłoby się ograniczyć do zmiany sposobu naliczania ulgi i ograniczenia korzystania z niej osób o wysokich dochodach.

Łatanie problemów ekonomiczno-demograficznych wydłużaniem wieku aktywności zawodowej jest formą ucieczki od problemu. Byłbym ostrożny z wydłużaniem wieku. To trochę reakcja na niemoc w ograniczaniu przywilejów emerytalnych. Wydłużanie wieku aktywności zawodowej jest przerzuceniem problemu na obywateli. Państwa ma mniejsze zmartwienie. Drażnią mnie zachęty wielu ekonomistów typu: dłużej pracuj, większą będziesz miał emeryturę. By tak się stało musi być spełniony warunek, że pracodawcy będą chcieli zatrudniać starsze osoby. Oczekiwałbym, że ekonomiści FOR nie mniej energii będą poświęcać na piętnowanie przedsiębiorców za szukanie na rynku pracy tylko młodych. Sądzę, że stereotypów przedsiębiorców nie zmienimy i – nie ma co ukrywać –  osoba np. po 60-tce ma mocno ograniczone możliwości zatrudnienia. Przypuszczam, że w dalszej przyszłości będziemy musieli podyskutować o bodźcach ekonomicznych do zatrudniania osób starszych. Może i w tak skrajnej postaci jak karna opłata za niezatrudnianie wystarczającej liczby niepełnosprawnych, z czym mamy do czynienia obecnie. Wątpię jednak by ekonomiści liberalni przełamali swoje opory wobec stymulowania ekonomicznego i administracyjnego wobec przedsiębiorców. Na chwilę obecną środowisko ekonomistów jeszcze nie dorosło do tej dyskusji. Jeżeli nie zrobią tego ekonomiści, to zostawią z tym problemem polityków.

Opinia FOR, a szczególnie opinia A.Rzońcy podana w G.Wyborczej, dotycząca programu wsparcie budownictwa „Rodzina na swoim” to dobry przykład na niechęć do redystrybucji w gospodarce. A.Rzońca wykpił wspomniany program, twierdząc że to program wspierania deweloperów. Przy takim podejściu każdy program wsparcia budownictwa, a zaliczaliśmy ich w Polsce z kilka, jest programem wsparcia deweloperów. Z opinii FOR trudno się dowiedzieć co jest złe: programy wsparcia czy redystrybucja w ogóle. Zaletą budownictwa mieszkaniowego jest wychodzenie naprzeciw społecznym potrzebom oraz wspieranie sektora który faktycznie charakteryzuje się wysoki związkami międzygałęziowymi. Nie uważam, by państwo miało pomagać każdemu w otrzymaniu własnego M, czy wręcz w realizowaniu marzenia o domu jednorodzinnym. Zresztą nie ma obaw. Budownictwo mieszkaniowe w Polsce ma dość skromne rezultaty na tle wielu innych krajów UE, a programy wsparcia budownictwa były u nas dość skromne i często zmieniane. Podobnie jak w przypadku polityki prorodzinnej, FOR zbyt łatwo rezygnuje z nienajgorszego programu. Warto powalczyć o pewną stabilizację wsparcia budownictwa. Również z punktu widzenia utrzymywania koniunktury w Polsce. Posłużę się tu przykładem funduszy z UE jakie napływają do Polski. Przepływy środków unijnych to środki pochodzące z redystrybucji zarządzonej przez polityków. Nam te pieniądze niezwykle pomogły. Wg różnych szacunków dzięki środkom z UE, PKB zwiększył się o 1,7% w 2009 r. Inaczej byłoby tylko 0,6%-0,8%. Warto pamiętać , że to fundusze unijne walnie przyczyniły się od obrony polskiego budownictwa przed skutkami kryzysu. Administracyjnie zarządzona redystrybucja nie musi więc być złem. Mam nadal wrażenie, że ekonomiści liberalni nie mają jednoznacznego zdania w tym temacie i doktrynalne ”nie” jest tylko formą ucieczki przed jego podjęciem oraz daje złudne poczucie posiadania rozwiązań na każdy problem.

Jak widać więc, stoimy obecnie przed wyborem – przepraszam za uproszczenie – tniemy ulgi czy podnosimy VAT. Wydaje się, że rząd wybrał niezły kompromis. Uzyskanie zgody społecznej na program cięć wg propozycji FOR jest w zasadzie niemożliwe stąd moja częściowa akceptacja propozycji rządu. Są one oczywiście niestety formą łaty na finansach publicznych, zastępującej tzw. reformę finansów publicznych. co do tego nie ma wątpliwości.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Bezradność liberała (cz.1)

Deficyt finansów publicznych, jaki urósł nam w ciągu ostatnich niemal dwóch lat, zmusił rząd do podjęcia przykrych społecznie decyzji makroekonomicznych. Z politycznego i społecznego punktu widzenia zapowiedziane działania łączy to iż trudno je nazwać radykalnymi i trudnymi do zaakceptowania. Nie będę wchodził w rozważania ile w tym działań rządu o charakterze politycznym (lęk przed utratą społecznego poparcia), a ile faktycznego szukania  rozwiązań łatwych do szybkiego wprowadzenia w życie i w miarę możliwości jak najmniej bolesnych dla społeczeństwa, bo nie to jest tematem mojego wpisu.

Z przykrością jednak widzę, że ciekawy poniekąd ekonomiczny problem (kogo i w jakim stopniu obciążyć kosztami redukcji deficytu finansów publicznych) nie pobudza komentatorów do rozważań o modelu  gospodarczym jaki chcielibyśmy przyjąć. Politycy ugrupowań rządowych nie pytani, wolą mówić jak najmniej. Politycy opozycji żądają reformy finansów, ale zaznaczają że nie może się odbyć kosztem ludzi, co generalnie reformę uniemożliwia już na wstępie. Ekonomiści (głównie z instytucji finansowych, doradczych itd.),  którzy pełnią rolę stałych komentatorów, standardowo ograniczają się w większości do krytyki  i to często dość banalnej.

Jednym z niewielu przypadków ciekawej dyskusji jest polemika Jacka Żakowskiego z propozycjami FOR. Forum Obywatelskiego Rozwoju (FOR) jest fundacją skupioną na szerzeniu wiedzy na rzecz rozwoju demokracji. Wydaje szereg opracowań i publikacji, a jej przedstawiciele coraz częściej pojawiają się w mediach w roli komentatorów. FOR skupia ludzi o przekonaniach liberalnych. Najbardziej znane osoby FOR, to oczywiście Leszek Balcerowicz, a ostatnio Andrzej Rzońca, który jest od początku tego roku członkiem Rady Polityki Pieniężnej. Po wyborze Andrzeja Rzońcy do RPP, media bardziej zainteresowały się FOR i jego publikacjami. Stąd też w mediach do grona stałych komentatorów medialnych dołączył Wiktor Wojciechowski, członek zarządu FOR. Stronę internetową FOR warto odwiedzać, ponieważ można tam znaleźć opracowania dotyczące szeregu ekonomicznych problemów. Dla osoby interesującej się myślą ekonomiczną, strona FOR ma i tą zaletę, że prezentuje spojrzenie ekonomistów liberalnych.

Rządowe propozycje opanowania deficytu finansów publicznych doprowadziły, jak wyżej wspomniałem, do zestawienia dwóch sposobów myśli ekonomicznej. FOR w pierwszych dniach sierpnia ocenił rządowe propozycje redukcji deficytu i przedstawił własne, Jacek Żakowski natomiast dokonał ich oceny. Do polemiki dołączył Witold Gadomski z G.Wyborczej, a we wtorkowej (wczorajszej) G.Wyborczej, J.Żakowskiemu odpowiedział Andrzej Rzońca. I tak o to zrobiła nam się wymiana zdań. J.Żakowski nie jest stricte ekonomistą, w rozumieniu osoby która namiętnie analizuje makroekonomiczne dane. Niemniej jednak ma sporą wiedzę i dar szerszej refleksji, którą niejednokrotnie zmusza do zadumy nad poruszanym problemem.

Ta mimowolna polemika to namiastka ekonomicznego sporu jakiego brakuje mi od lat w Polsce. Z jednej strony J.Żakowski, którzy przyjął rolę ekonomisty, a drugiej ekonomiczni liberałowie. Reakcja FOR na bieżące wydarzenia oraz artykuł A.Rzońcy, to świetny przykład braku elastyczność liberalnych ekonomistów na dynamicznie zmieniające się realia ekonomiczno-społeczne, ucieczka od szukania rozwiązań poprzez – wydawało by się – proste prawdy ekonomiczne. Nie potępiam wszystkim opinii i propozycji FOR i Andrzeja Rzońcy, bo wiele z nich jest oczywista. Jednak szukanie ratunku w obecnych okolicznościach tylko w redukcji uprzywilejowań, obniżaniu wydatków (i do tego dość przypadkowo wskazanych), prowadzi do wniosku iż ekonomiści liberalni chwilami kierują się bardziej wyznawanymi „kanonami wiary” niż realiami ekonomicznymi i społecznymi. Z biegiem lat coraz częściej mam wrażenie, że ten brak elastyczności to nie efekt braku innych rozwiązań, co raczej lęk przed zwątpieniem w dotychczasowe prawdy, które pozwalały – tzn. tak się wydaje ekonomistom liberalnym że pozwalały – mieć odpowiedź na każdy ekonomiczny problem. Nie da się po prostu za każdym razem wskazywać jako remedium na każdy problem ekonomiczno-społeczny recept typu: prywatyzacja, niskie podatki i redukcja ulg (przy nie dotyczy to ulg dla przedsiębiorców J ), redukcja udziału państwa w gospodarce (m.in. rozumianego jako udział finansów publicznych w relacji do PKB), itd. itd. Warto sobie czasami szczerze powiedzieć, że ekonomia liberalne nie zawsze sobie radzi z wieloma problemami ekonomiczno-społecznymi i czasami trzeba odłożyć na bok wyznawane kanony by niepotrzebnie nie krępowały procesu szukania racjonalnych rozwiązań.

Dokończenie w kolejnym wpisie.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Najgorsze za nami. Rząd w końcu poinformował o podniesieniu podatków.

Jeżeli kogoś interesuje, jak i w jakich warunkach podejmowane są decyzje o wielkości i strukturze dochodów budżetowych, to ma właśnie niepowtarzalną okazję przyjrzeć się temu procesowi. Teraz akurat jesteśmy świadkami metody – nazwałbym to –„doraźnej”, co wcale nie przeczy temu że przyjęte rozwiązania mogą okazać trwałe. Postaram się jednak nie ulec przyjętej przez część środowiska ekonomistów, manierze wykpiwania świata polityków i przyjętych decyzji, co nie oznacza iż nie będzie krytycznie.

Zapowiedziane zmiany po stronie dochodów (z których główne to: wzrost VAT i reguła ograniczająca tempo wzrostu wydatków budżetowych) dają faktycznie nadzieję na spadek deficytu w kolejnych latach i prześlizgnięcie się z długiem publicznym poniżej 55% PKB. O szczegółach nie będę pisał, bo to podają niemal codziennie media od końca ubiegłego tygodnia. Już od przełomu 2008/2009 wiadomo było, że bez przykrych społecznie decyzji ekonomicznych nie opanujemy deficytu finansów publicznych. W zasadzie do chwili obecnej, wysiłek rządu skierowany był na ograniczenie wydatków w tej części w jakiej wpływ na to mają poszczególni ministrowie oraz na szukaniu finansowania deficytu w postaci wpływów z prywatyzacji i dywidendy. Nie wymagało to więc na ogół zmian ustaw, co powodowałoby polityczne awantury w mediach i parlamencie.

W zasadzie już rok temu powinna się była rozpocząć debata medialna o sposobach zmniejszenia deficytu finansów publicznych w relacji do PKB. I o to mam pretensje. Owszem, były plany i pakiety, ale one co do zasady nie rozwiązywały problemu. Od kilkunastu miesięcy wiemy, że wejście w średnim tempie na dynamiczną ścieżkę wzrostu PKB, co w znacznym stopniu rozwiązałoby za nas problem deficytu, jest mało prawdopodobne. Wiadomo też było, że trzeba będzie zwiększyć bazę podatkową i/lub skalę opodatkowania. Szkoda straconego czasu. Można go było wykorzystać na ciekawą poniekąd dyskusję o polityce makroekonomicznej w dobie kryzysu i o sposobach dzielenia kosztów zmniejszania deficytu pomiędzy poszczególne grupy obywateli.

Nie ma co ukrywać, że obecny rząd (tzn. głównie PO) w pewnym stopniu ponosi konsekwencje decyzji ekonomicznych poprzedniej koalicji. Hojnie rozdawane ulgi w PIT i obniżenie składki rentowej bez zapewnia częściowego zastąpienia innymi wpływami czy redukcją wydatków, okrutnie się dzisiaj mści. Usprawiedliwienia się, że w okresie kryzysu pomogło to utrzymać popyt wewnętrzny jest lekka przesadą. Jak widać, wszystko zależy od tego w jakiej skali i kiedy się robi taką operację. Nie odmawiam całkowicie słuszności tym posunięciom, ale zmian dokonano w końcówce okresu wzrostu gospodarczego i można było oczekiwać większej wyobraźni w kwestii ryzyk związanych z deficytem finansów publicznych.

Obecne rozwiązania rządu nie zaskakują odwagą. Zostały ogłoszone niemal w ostatniej chwili, biorąc pod uwagę scenariusze prognoz dla wskaźnika zadłużenia do PKB i deficytu finansów publicznych oraz planowanie działań rządu.

Nie było czasu podyskutować o skali obciążeń poszczególnych grup społecznych kosztami walki z deficytem i narastającym zadłużeniem. Nie wykorzystali tego czasu na dyskusję i czołowi publicyści, którzy dzisiaj w większości odgrywają rolę zaskoczonych sytuacją makroekonomiczną i propozycjami premiera. Kiepsko spisali się również ekonomiści, którzy stale komentują wydarzenia ekonomiczne w mediach. O ile uprzedzali od dawna o dużym prawdopodobieństwie konieczności wzrostu wpływów budżetowych (podatki) w celu redukcji deficytu, to ich recepty nie odbiegały od znanego już od lat standardu. Mam tu na myśli skupienie się na stronie wydatkowej budżetu jak np.: wzrost wieku przejścia na emeryturę i redukcje przywilejów oraz redukcje wydatków. Dalsza reforma systemu emerytalnego ma głównie skutki w dłuższym okresie. W przypadku redukcji wydatków, brak szczegółowych propozycji i świadomości, że drastyczna redukcja nie jest możliwa w krótkim okresie. W podawanych receptach widać, iż makroekonomistom brak na ogół wiedzy o zasadności poszczególnych pozycji wydatków budżetowych.  Unikają więc wskazywania palcem konkretnych pozycji i wskazują najczęściej wydatki na pomoc społeczną, urzędników  i wycofanie się w całości lub części z ulg przyznanych w ostatnich latach. Mam przykładowo obojętny stosunek do ulgi internetowej i sądzę, że rezygnacja z niej w obecnych okolicznościach nie będzie nieszczęściem. Byłbym ostrożny z rezygnacją z ulgi na dzieci. Wobec problemu demograficznego przed jakim stoimy, warto na bazie tej ulgi pracować nad wsparciem finansowym na wychowanie dzieci.

Propozycje rządu są kompromisem na tle szeregu czynników natury politycznej, społecznej i ekonomicznej. Mam też wrażenie, że istotnym kryterium wyboru sposobów walki z deficytem było znalezienie takich rozwiązań, które zredukują do minimum parlamentarny i społeczny sprzeciw.

Rząd zamiast więc wchodzić w dyskusję, polemiki i spory, wybrał wariant najłatwiejszy, czyli podwyżkę VAT i scenariusz kolejnych. Tuż obok, na wyciągniecie ręki, leży niemal 2 mld zł z KRUS. Zabrakło odwagi na ograniczenie programu podwyżek wynagrodzeń dla nauczycieli lub połączenie ich z redukcją zapisów ochronnych w Karcie Nauczyciela. Minione kilkanaście miesięcy można było wykorzystać na analizę bilansu zysków i strat częściowej redukcji zróżnicowania stawek podatkowych w samym VAT i pomiędzy poszczególnymi podatkami. Wtedy być może doszlibyśmy do wniosku, że funkcjonowanie ustawy o dopłatach do wzrostu podatku VAT na materiały budowlane nie ma sensu. Nie ma się co bać ani wstydzić dyskusji o sensie istnienie CBA. To taki mały fragment naszej ekonomicznej rzeczywistości. Od czasu powstania tej instytucji, wydajemy na nią średniorocznie ponad 100 mln zł. Sądzę, że te same efekty (lub lepsze) mogły osiągnąć istniejące wcześniej instytucje (np. CBŚ) przy mniejszych nakładach. Te „strużki” milionów i dziesiątków milionów złotych, co roku składają się na setki, które umykają naszej uwadze.

Trudno się jednak z premierem nie zgodzić, że wybrana forma walki z deficytem (wzrost VAT) jest względnie społecznie sprawiedliwa, jeżeli weźmie się pod uwagę dzielenie kosztami przy jak najmniejszym wysiłku legislacyjnym. Wyszło to jednak niejako „przy okazji”, ponieważ przygotowanie budżetu do bardziej elastycznego reagowania na zmiany koniunktury wymaga szeregu innych zmian, gdzie koszty takich działań wcale nie musiałyby być równe dla wszystkich obywateli.

Szkoda trochę minionego czasu, jaki można było spożytkować na ciekawą dyskusję. Nie winiłbym tu całkowicie tylko rządu. Nie ukrywam, że i środowisko ekonomistów mogłoby wyjść poza swoje dotychczasowe krytykanckie standardy. Polityków opozycji,  ich opozycyjność nie usprawiedliwia. Tak samo jak rząd odpowiadają za stan finansów państwa i domaganie się obecnie debat o (faktycznym) stanie finansów państwa jest niepoważne. Najważniejsze jednak, że ktoś w końcu publicznie wyksztusił słowo „podniesiemy podatki”, bo zwlekanie z tym byłoby ryzykowne.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz