Jaka liczba dzieci w rodzinie jest ekonomicznie uzasadniona? Jak daleko ma iść wsparcie państwa?

Trudne pytanie. Nie chcemy i nie lubimy go zadawać, bo wydaje się niemoralne. Sam wielokrotnie zastawiałem się czy podjąć taki temat na swojej stronie, ale za każdym razem rezygnowałem na rzecz innego ciekawego ekonomicznego problemu. A może mając podświadome poczucie nietaktu, rezygnowałem z podjęcia tematu. Nietaktu m.in. dlatego, że dyskusja o sytuacji ekonomicznej rodziny, w tym szczególnie wielodzietnej, zahacza o kwestie światopoglądowe. Być może przejawiałbym takie podejście dalej gdyby nie lektura najnowszych „Wysokich obcasów” czy jeden z ostatnich programów „Warto rozmawiać” Jana Pospieszalskiego. W najnowszych „Wysokich obcasach” (z 27 marca 2010; nr 13/566) jest artykuł pod tytułem „Krupska kontra państwo totalitarne”. Artykuł jest poświęcony poglądom Joanny Puzyny-Krupskiej m.in. na temat wsparcia finansowego rodzin wielodzietnych, czy też generalnie – sytuacji finansowej rodzin wielodzietnych. Joanna Puzyna-Krupska jest prezesem Związku Dużych Rodzin Trzy Plus, ekspertem zespołu ds. polityki rodzinnej przy Komisji Wspólnej Rządu RP i Episkopatu Polski. Program  z cyklu „Warto rozmawiać” sprzed dwóch tygodni również poruszał ten problem i jednym z aktywniejszych uczestników dyskusji była wspomniana  wyżej J.Pyzyna-Krupska. J.Puzyna-Krupska wyraziła ogromne rozczarowanie tym, że państwo kompletnie ignoruje problemy rodzin wielodzietnych i lekkomyślnie lekceważy tą sferę. W moim tekście odniosę się jedynie do ekonomicznych wątków dyskusji.

Wyrażane w audycji telewizyjnej i cytowane w artykule w „Wysokich obcasach” poglądy nie są niczym nowym. Do przełamania się w temacie wsparcia dla rodzin wielodzietnych zachęciła mnie w pewnym stopniu własna przekora ale przede wszystkim zaprezentowane argumenty ekonomiczne, które wymagają komentarza i to często krytycznego. J.Puzyna-Krupska w prezentowanych argumentach bardzo chętnie przekręcała fakty i korzystała z argumentów, które bardziej przypominają agresywną akcję marketingową bez żadnego szacunku dla słuchacza. Zaryzykuję pogląd, że J.Puzyna-Krupska konsekwencje finansowe swoich wyborów o charakterze światopoglądowym próbuje przerzucić na innych członków społeczności (czytaj: polskich podatników). Postaram się tą, z pozoru niegrzeczną, ocenę dalej uzasadnić.

Na wstępie jednak J.Puzynie-Krupskiej należy się wyrażenie szacunku i głęboki ukłon. Wychowywanie siedmiorga dzieci z całą pewnością jest ogromnym wysiłkiem i wymaga poświęcenia. Ja jestem ojcem tylko dwójki dzieci, więc mogę to sobie tylko wyobrazić.

W zasadzie dyskusję można zacząć od pytania czy posiadanie dzieci to problem (i frajda) ich rodziców czy też państwa. Przypomnę, że „państwo” to my, podatnicy. Dyskutując o liczbie dzieci musimy pamiętać o ograniczeniu ekonomicznym. Państwo w wymiarze ekonomicznym to transfery pieniężne, czyli pobór podatków i kierowanie tego na konsumowane przez obywateli dobra i usługi (od edukacji po budowę dróg). By mieć wynagrodzenie, to musimy mieć pracę. Zapotrzebowanie na liczbę pracowników i ich wynagrodzenie jest pochodną wytwarzanych dóbr i usług oraz udział czynnika ludzkiego w kosztach ich wytwarzania. Ta teoria w malutkiej pigułce wskazuje skąd pochodzą nasze wynagrodzenia oraz to, że niewiele rodzin może sobie pozwolić na to by tylko jedno z rodziców pracowało. Posiadanie dzieci wiąże się z poważnymi kosztami. A nasze możliwości finansowe to wynagrodzenie rodziców minus koszty funkcjonowania jak opłaty za mieszkanie (czy raty kredytów na mieszkanie), żywność, odzież i szereg innych mniej lub bardziej niezbędnych kosztów życia. Dalej można wspomnieć o zastępowalności pokoleń, finansowaniu systemu emerytalnego itd..itd. Krótko mówiąc, dzietność jest niestety uwarunkowana  w dużym stopniu ekonomicznie. Po co o tym piszę? J.Puzyna-Krupska nie ukrywa że państwo ją i rodziny wielodzietnie dyskryminuje. Państwo nie wspiera wszystkich, bo nas na to nie stać. Państwo jednak nikomu nie zabrania posiadania dowolnej liczby dzieci. To rodzice muszą sobie uświadomić, że każde kolejne dziecko wiąże się z pogorszeniem poziomu życia całej rodziny.

Kolejne czynniki determinujące dzietność to kwestie kulturowe i dążenie do poprawy jakości życia. Na to państwo ma niewielki wpływ i jedyne co może, to za pomocą transferów społecznych wspomagać rodziny wielodzietne poprzez pobieranie pieniędzy od ogółu podatników i kierowaniu ich do rodzin wielodzietnych. Wbrew zarzutom J.Puzyny-Krupskiej, państwu na zwiększeniu dzietności  zależy, ponieważ obecna chociażby tylko może zagrozić systemowi emerytalnemu. Możliwości mobilizacji obywateli do tego są ograniczone. Być może po ciężkich szacunkach doszlibyśmy do wniosku, że państwu zależy na dzietności min. od 1,9 do 2,4 na rodzinę (w uproszczeniu małżeństwo). Wbrew pozorom, nie są to liczby przypadkowe. To inna, trudna dyskusja o systemie emerytalnym i generowaniu transferów finansowych pomiędzy grupami wiekowymi i społecznymi, wchłanianiu imigrantów, zmian wydajności gospodarki, zastępowalności pokoleń, zmianach demograficznych w różnych odcinkach czasu itd.

Ktoś mógłby mi zarzucić rachunek ekonomiczny „na zimno”. Nic z tych rzeczy. Państwo stoi przed setkami wyzwań i problemów społecznych, których J.Puzyna-Krupska zdaje się niedostrzegać. Powyższy rachunek ekonomiczny zarysowałem dlatego, że na wielodzietność w masowym wydaniu państwa po prostu nie stać.  Zaryzykuje takie pytanie: mając ograniczone środki mam wspierać (np. większą ulgą, dopłatą do mieszkania, opiekunki, przedszkola itd.) młode małżeństwo które ze względu na niskie wynagrodzenia lub warunki mieszkaniowe rezygnuje z drugiego dziecka, czy też wspierać za wszelką cenę wielodzietność. Środki są ograniczone i unikanie wątku ekonomicznego jest pójściem na łatwiznę. Niestety w polskich warunkach dla części rodzin decydowanie się na trójkę i więcej dzieci ma poważne konsekwencje finansowe, których państwo nie jest w stanie wyrównać. Dla przykładu podam, że ulga prorodzinna to dla budżetu ubytek 5-6 mld zł rocznie ( lata 2007 i 2008). Z  wypowiedzi J.Puzyny-Krupskiej tego nie widać, ale państwo wspomaga rodzinę na różne sposoby i ogromne kwoty. Jest to pomoc bezpośrednia i pośrednia. Fakt iż nie jest to pomoc kierowana bezpośrednio na dzieci. Mamy ulgę prorodzinną i becikowe. Całą szeroko rozumianą opiekę społeczną, czyli wsparcie nakierowane na rodziny o słabszej kondycji finansowej. Przepisy o ZFŚS, Funduszu Pracy, wsparcie budownictwa mieszkaniowego i szereg innych. Proszę tez pamiętać, że odprowadzana składka na służbę zdrowia pozwala na korzystanie z niej bez względu na liczbę dzieci. Do tego akcje dofinansowania zakupu podręczników itd. itd. Wspomniane transfery społeczne to kolosalne pieniądze docierające do polskich rodzin. Owszem jest to w większości pomoc o charakterze wsparcia na poziomie niemal minimum egzystencji (wsparcie uwarunkowane min. dochodem na osobę, na ogół z przedziału 350-500 zł) i rodziny wielodzietne skorzystają z niej w przypadku problemów ekonomicznych. Państwo więc  rodzinie pomaga, ale na poziomie swoich możliwości. Faktycznie system ulg prorodzinnych rodzi się w sposób dość przypadkowy. Można podyskutować o zmianie transferów pieniężnych w społeczeństwie. Osobiście nie upieram się przykładowo przy uldze internetowej, bo moim zdaniem nie jest najbardziej potrzebna (1,8 mld w 2008). Ale gdyby J.Puzyna-Krupska zapytała podatników na co przeznaczyć te pieniądze (na jakie wsparcie rodziny), to zapewniam ze Polacy mieliby mnóstwo innych  i bardziej racjonalnych pomysłów. 

W ten sposób docieram do wątku, czy aby pretensje J.Puzyny-Krupskiej są właściwie kierowane. J.Puzyna-Krupska kieruje pretensje do państwa. Przypomnę, że państwo to nie worek bez dna, a najważniejsi decydenci to politycy i to oni uchwalają ustawy. Polityków wybierają Polacy, którzy  – czego J.Puzyna-Krupska chyba nie bierze pod uwagę – mogą mieć inne poglądy na wielodzietność, model rodziny i sposoby wsparcie finansowego itd.  To kolejny, obok wspomnianych wyżej, czynnik wpływający na wielkość i kierunek transferów społecznych. W jednej z wypowiedzi J.Puzyna-Krupska wskazując na źródło pieniędzy dała wybór: budowa dróg i stadionów czy silne państwo (poprzez politykę prorodzinną). W rozmowie w trakcie audycji, użyto tego argumentu nieco inaczej: jak będzie mało obywateli to i tak nikt nie korzystał z autostrad. O ile dawałem już wyraz na swojej stronie że budowa stadionów na mistrzostwa w 2012 to głównie niepoważne narodowe ambicje, to budowę autostrad Polacy przegłosowali kupując kilka mln samochodów w ciągu ostatnich dwudziestu lat. Odsyłam generalnie do danych o wzroście komunikacji drogowej. Jak widać część z nas ma inne preferencje, które wcale nie muszą się przenosić negatywnie na dzietność polskich małżeństw. Drugi argument kierowcy też obalili. Polaków nie przybyło a samochodów tak. Na szczęście nikt J.Puzyny-Krupskiej i osób o podobnych poglądach nie posłuchał, bo mielibyśmy już kompletny dramat komunikacyjny.

Z autorką prezentowanych poglądów pewnie byłoby trudno dyskutować, ponieważ wykazuje niezwykłą nonszalancję w zakresie ekonomii. Takie poglądy jak to że państwo nie pomaga w wychowaniu o potem zbiera zyski, państwo wyzyskuje rodziny, albo to że Polska dyskryminuje rodziny wielodzietne są szokujące. Widać że J.Puzyna-Krupska zupełnie się nie krępuje  niewiedzą na temat finansów państwa oraz systemu transferów społecznych. Sugerowanie by kobieta mogła po urodzeniu dzieci decydować czy pozostać przy po urodzeniu przy dzieciach czy iść do pracy wskazuje na nieliczenie się z rzeczywistością ekonomiczną Polski. Dziura w systemie emerytalnym powiększyłaby się o kolejne miliardy złotych. Państwo jest od tego by ten wybór umożliwić? co sugeruje autorka. Polska jest na takim a nie innym etapie rozwoju gospodarczego i nie można tego ignorować i to nam wyznacza pole manewru w szukaniu optymalnego wsparcia rodziny. Szkoda że w audycji telewizyjnej nikt nie zmusił autorki tych myśli do symulacji konsekwencji finansowych proponowanych ulg i utraty składek emerytalnych z tytułu niepracujących młodych matek.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Cała para w płynność i wynik

Wyniki przedsiębiorstw niefinansowych za IV kw 2009 są na pierwszy rzut oka bardzo korzystne. Wcale nie mam zamiaru im zaprzeczać, niemniej chciałbym zwrócić uwagę na kilka ciekawostek. Zacznę od przychodów. W IV kw przychody wzrosły nominalnie o 3,4% w porównaniu z IV kw 08 , koszty zaś tylko 2,2%. Dla laika różnica bez znaczenia, ale w rzeczywistości nieczęsto się zdarza i zachęca do sprawdzenia co  było powodem. W porównaniu z IV kw 08 przychody były większe o ponad 16 mld zł. W blisko 70% przyrost wynikał ze sprzedaży na eksport. Taki wpływ eksportu na przyrost przychodów to również rzadkość. Poprawa sprzedaży na eksport może być efektem wychodzenia z kryzysu w Europie Zachodniej jak i wysokich umiejętności polskich przedsiębiorstw. Częściowo jest to zasługa przemysłu motoryzacyjnego. Wzrost przychodów z tytułu eksportu szacuję w IV kw rok do roku na ponad 10%. Przychody ze sprzedaży krajowej wzrosły w ujęciu rocznym raptem o 1,4%, co przy skorygowaniu wyniku o wskaźnik cenowy, oznacza nawet minimalny spadek. Dynamika roczna kwartalnych przychodów dla II i III kw wyniosła odpowiednio -1,8% i 0,7%. W pewnym sensie widać minimalną poprawę, ale generalnie można powiedzieć że rozwój (wzrost sprzedaży) w oparciu o rynek krajowy nie będzie łatwy w najbliższym czasie.

Z danych ogólnych nie łatwo wyprowadza się wnioski z racji wymieszania firm dobrych i słabych. Mimo tego daje się zauważyć pewne trendy mimo ich częściowej sprzeczności. Cykl należności z wartości 50,6 w czasach najlepszej koniunktury, doszedł do 53 dni w II kw 09 i praktycznie ustabilizował się na tym poziomie (należy jednak odnotować, że w IV kw 09 wartość należności w porównaniu z III kw spadła o 10 mld zł). Podobnie z cyklem z tytułu dostaw i usług. W tym przypadku niestety wskaźnik, wprawdzie bardzo powoli, ale się pogarsza. Wniosek z tego, że wielu przedsiębiorstwo doskwiera problem z płynnością. Udaje się powoli obniżać cykl zapasów. W latach 2004 -I  poł. 2007 wskaźnik był na poziomie ok. 30 dni. Od końca 2007 do połowy 2009 wzrósł pogorszył się o 4 dni. Od tego czasu widać wyraźną i skuteczną presja na uwolnienie gotówki poprzez zmniejszenie zapasów.

Walka o gotówkę i poprawę płynności przynosi rezultaty. W IV kw wskaźnik płynności I stopnia (wg nomenklatury GUS) podskoczył do rekordowej wartości 38,5. Mozolną walkę o płynność trzeba docenić i zrozumieć w kontekście częściowego wycofywania się banków z finansowania krótkoterminowego. Według wartości podanych przez GUS, wartość kredytów krótkoterminowych na koniec 2009 spadła o blisko 8% w pasywach przedsiębiorstw.

Po wynikach PKB miałem nadzieję na nieco lepsze wyniki nakładów inwestycyjnych przedsiębiorstw. Tymczasem wartość nakładów przypadających na  IV kw była gorsza o ok. 19% od wyniku z roku wcześniejszego. Przy porównaniu całego roku 2009 do roku wcześniejszego, spadek wyniósł 11%. Dzięki temu przedsiębiorstwom pozostało więcej pieniędzy w kasie. Z drugiej jednak strony byłoby dobrze gdyby dynamika nakładów inwestycyjnych się nie pogarszała. Niespotykany w latach ubiegłych  wzrost gotówki i aktywów łatwo na nią wymienialnych (wzrost o 15,5 mld zł w porównaniu z III kw) pozwala w to wierzyć.

Generalnie wskaźniki rentowności za IV i za cały ubiegły rok należy uznać za korzystne,  czy wręcz bardzo dobre na tle spowolnienia gospodarczego. Pomijając konsekwencje instrumentów finansowych dla wyników kwartalnych z IV kw 08 i I kw 09, można by pomyśleć że w Polsce nie było spowolnienia gospodarczego. Wartości (rentowności sprzedaży) przedstawiam na wykresie. Na tak korzystny obraz nałożyło się wiele czynników. Zmiany wyceny pozycji bilansowych odbijały się na elementach rachunku wyników korzystnie i niekorzystnie w różnych okresach, co w ostateczności sprawiło iż rachunek wyników dla gospodarki ogółem nie oddaje rzeczywistej sytuacji, a przede wszystkim trendu zmian. Nie jest oczywiście źle, ale nie tak dobrze jak wskazywałyby na to wyniki.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Otagowano | Dodaj komentarz

Budżet. Wpływy z VAT i CIT przestały spadać

Gwałtowna zmiana koniunktury w okresie 2008-2009 przełożyła się na zmianę tendencji budżetowych. Jeszcze do połowy 2009 (a od II poł 2007) wydatki rosły w średnim tempie ok. 9% rocznie. Nie można  tego było niestety powiedzieć o wpływach. Tempo wpływów z przedziału 6%-15% w okresie od przełomu 05/06 do połowy 2008 r. uśpiło czujność większości polityków. Z tego też powodu deficyt budżetowy z 0,7% PKB I kw 08 wzrósł do 3,1% w III kw 09 r. Na ten rok planowany jest deficyt 52 mld zł, co daje niemal  ponad 3,5% PKB.

W I połowie ubiegłego roku, czyli  w najgorszym dla nas okresie, wpływy podatkowe ostro spadały. Wpływy z VATu w I i II kw 2009 spadły (po uwzględnieniu wskaźnika cenowego) po 12,5% w porównaniu z analogicznymi okresami roku wcześniejszego. Przypomnę, że z perspektywy budżetu VAT to największe źródło wpływów. W ostatnich latach udział VAT to ok. 40% wpływów budżetu centralnego w ujęciu rocznym. W latach 2006-2007 udział VATu sięgał 43%, by na koniec II poł. 2009 spaść do 38%. Trzymając się rocznego rachunku, przedstawiony spadek przekładał się na ponad 13 mld zł. Przy odniesieniu się do wartości średniej, to daje nam brak 6,5 mld zł. Tych pieniędzy bardzo brakowało w ubiegłorocznym budżecie. Wpływy z VATu przestały spadać w II połowie 2009 r. co potwierdza iż okres korekty polskiej gospodarki na tle globalnego spowolnienia, mieliśmy za sobą. W okresie zimowym wpływy z VAT marginalnie wzrosły w ujęciu rok do roku. Oznacza to, iż nawet jeżeli weźmie się pod uwagę, że mieliśmy faktycznie ostrą zimę która ograniczyła nieco wpływy podatkowe, to trudno mówić o tym iż gospodarka radykalnie przyspiesza.

W okresie zimowym przestały spadać (w ujęciu rocznej dynamiki) wpływy z CIT. Wpływy za okres zimowy (XII, I, II) są nawet o 10% większe ok. wpływów sprzed roku, ale trzeba pamiętać iż jest to głównie efekt słabych wpływów z CIT sprzed roku niż dobrych wpływów obecnie. Lepszym porównaniem jest zima 2007/2008. W takim układzie wpływy z CIT są mniejsze nominalnie o 3%, co biorąc pod uwagę okresy gospodarcze potwierdza niezłe wyniki.

Nadal spadają wpływy z PIT. Przez cały ubiegły rok roczna dynamika spadku przybierała na sile, by w II półroczu spadać w niemal stałym tempie 13%-14%. Na szczęście widać już efekty stabilizacji poziomu bezrobocia co przekłada się na spowalnianie tempa spadku wpływ z PIT. Po pierwszych dwóch miesiącach tego roku wpływy z PIT były nominalnie o ok. 7% niższe od ubiegłorocznych.

Co ciekawe roczny deficyt do PKB liczony na koniec lutego wynosi 2,7%. Aż czy tylko? W chwili obecnej „tylko”, ale już niedługo. Warto przypomnieć, że na koniec ubiegłego roku deficyt stanowił tylko 1,8% PKB! Na początku wpisu wspomniałem iż w III kw deficyt wyniósł 3,1% PKB. Skąd te nagła i przejściowa poprawa? Trzeba przyznać, że minister finansów dokonywał cudów zręczności w IV kw 2009 głównie po stronie wpływów (dywidendy i środki z UE). Patrząc wstecz, można powiedzieć że to największa w ostatnich kilkunastu latach akcja „ratunkowa” budżetu (dokładnie: zaniżania deficytu) na koniec roku.

Wyniki PKB po IV kw 2009 oraz wpływy z podatków VAT i CIT pozwalają wierzyć, że rządowych prognoz deficytu budżetowego do PKB na 2010 nie trzeba będzie korygować w górę. Można wręcz zaryzykować twierdzenie, że rząd ma mały zapas w postaci niższej prognozy PKB w założeniach budżetowych (większe wpływy podatkowe) i m.in. szansy na przyzwoity zysk z NBP oraz wpłaty z funduszy UE. Nie zmienia to oczywiście oceny iż przed nami sporo wysiłku w najbliższej przyszłość by budżet po stronie wydatków szybciej reagował na zmiany koniunktury.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Otagowano | Dodaj komentarz

Rada Gospodarcza przy premierze. Niefortunny skład.

Mam mieszane uczucia kiedy słyszę, że ten czy ów organ władzy czy administracji państwowej powołał ciało doradcze. Po prezydencie inicjatywą wykazał się premier, który powołał 9 marca Radę Gospodarczą. Przede wszystkim premier ma ministrów. Ministrowie mają dyrektorów, zastępców, doradców itd. Na ogół ministerstwa mają też swoje departamenty analityczno-doradcze lub ciała o podobnym przeznaczeniu. Moim zdaniem więc, premier ma zastępy kompetentnych ludzi którzy bez problemów są w stanie zdiagnozować problemy gospodarcze i podać scenariusze rozwiązań. Zresztą premier niejednokrotnie dawał wyraz temu iż wie gdzie są źródła problemów i zna drogi wyjścia z nich. Problem w tym, że na drodze do ich rozwiązania stoją realia polityczne, ekonomiczne  i społeczne. Nie też co ukrywać, że dla wielu z trapiących nas problemów natury społeczno-ekonomicznej nie ma łatwych rozwiązań, ponieważ oszacowanie skutków społeczno-ekonomicznych znacznie wybiega poza prostą ekonomiczną analizę kosztów i efektów. Jako przykład podam nakłady na wojsko. To jeden z fragmentów naszego życia, które wymyka się spod prostej analizy ekonomicznej budżetu państwa. Co do zasady, poziom nakładów na wojsko powinien być określany poprzez docelową siłę i zdolność bojową. Inaczej mówiąc – ludzie plus sprzęt by zapewnić nam bezpieczeństwo. Obecna formuła finansowania obronności opiera się głownie na relacji wartości wydatków do PKB. Wojskowi uparcie twierdzą że pieniędzy jest ciągle za mało, a ekonomiści że sztywna relacja do PKB powoduje iż wydatki budżetowe nie są elastyczne, co jest szczególnie dotkliwe w Polsce w okresach dekoniunktury. Oczywiście ekonomiści postulują często rezygnację (przynajmniej na pewien czas) z tej formuły, bo dla nich sztywne nakłady na wojsko to przeszkoda. Nie ma jednak co ukrywać, że wiedza makroekonomistów o wojsku, obronności itd. jest żadna i postulat cięcia nakładów jest jedynie spojrzeniem na budżet z perspektywy deficytu budżetowego który należy ograniczyć. W efekcie wojskowi mają swoje racje, makroekonomiści swoje, a pośrodku jest premier (decydent) który faktycznie ma nie lada problem do roztrzygnięcia. Problemów tego typu są setki i Rada Gospodarcza ich nie rozwiąże.

Refleksją jaka nasuwa mi się po informacji o powołaniu Rady i jej składu jest podejrzenie, iż jest to decyzja natury politycznej, obliczona trochę na efekt medialny. Powołanie Rady wywołuje wrażenie jakby premier był gotów wystawić się pod osąd niezależnego gremium. Problem w tym że pod takim osądem jest cały czas i niewiele to zmienia. Jeżeli w mediach w kółko przypomina się problem KRUSu, to i tak ze względów politycznych nie będzie on  szybko rozwiązany. Rada pewnie o tym wspomni, ale premier i tak nic – lub niewiele – w tej materii nie zrobi bo ma związane ręce. Politycy PO zresztą tego nie ukrywają. Powoływanie tego typu Rad i poddawanie się ocenie think tanków ma już pewną tradycję w Polsce i obecna Rada też się w nią wpisze, bo tak naprawdę nie może być inaczej.

Bodaj jedynym plusem Rady jest jej liczebność. Obecnie dziesięć osób. W takim gronie można zasiąść przy jednym stole i wypracować wspólne stanowisko.  Z autentycznym szacunkiem należy się odnieść do wiedzy i dorobku zawodowego praktycznie każdego z członków Rady (no, może poza drobnymi wyjątkami). Zaznaczam, że uwaga w nawiasie dotyczy oceny wiedzy i dorobku w kontekście tego do czego Rada została powołana. Nie ukrywam, że z opiniami niektórych członków Rady zawsze chętnie się zapoznaję jak tylko pojawia się w mediach.

Głównym grzechem Rady jest jej skład. W komunikacie na stronie www.premier.gov.pl podano:

„W skład Rady wchodzą ekonomiści, naukowcy i praktycy biznesu.”

Pozornie można odnieść wrażenie, że premier dobrał proporcjonalnie fachowców od różnych dziedzin życia. Tymczasem ja zaryzykuje twierdzenie, że skład Rady jest obliczony na efekt medialny. Drugim zarzutem jest dołączenie do Rady 2-3 osób, wokół których powstała aura „autorytetów” w mediach.

Rada zdominowana jest przez makroekomistów. To że ktoś jest naprawdę dobrym makroekonomistą (a tacy w radzie faktycznie są)  nie oznacza iż zna problemy skali mikro. Ktoś kto śledzi ekonomiczne spory w mediach, zauważy że makroekonomiści na ogół bardzo słabo znają gospodarkę w skali mikro czy problemy społeczne, mimo iż często i chętnie wypowiadają na ten temat sądy. „Odwaga” w wypowiadaniu sądów to jedno, a ich jakość to drugie. Drugą nadreprezentowaną grupą są bankowcy. Sam jestem bankowcem i śledzę co bankowcy (prezesi itd.) mają do powiedzenie i niestety nie mógłbym obronić tezy, że prezes banku albo ktoś kto piastuje wysoką funkcje w sektorze finansowym ma ponadprzeciętną wiedzę o pozabankowych realiach życia społeczno-ekonomicznego. Premier w tym grzechu nie jest odosobniony, to samo można dostrzec w prasie czy generalnie w mediach. Krótko mówiąc bankowcy na ogół znają się tylko na bankowości (wyjątki oczywiście bywają). I tyle.

Nie rozumiem po co w Radzie jest socjolog, nawet jeśli bardzo znany z mediów. Skoro Rada jest małym ciałem, to powinna być nasycona ekspertami z dziedzin społeczno-ekonomicznych. Przy czym jako część „społeczną”  rozumiem np. udział Aleksandry Wiktorow, czyli kogoś kto zna problemy od pojedynczego człowieka po ich globalny (budżetowy) efekt makro. Udział osoby która długo była związana z ZUS jest tu dobrym rozwiązaniem.

Jak wspomniałem, co najmniej dwie osoby są chyba w Radzie tylko dlatego, że w mediach zaczęto je prezentować jako silnych i zdolnych menadżerów dużych instytucji o szerokich horyzontach. Podam tylko jeden przykład, a w przypadku drugiej osoby ugryzę się w język by nie być posądzonym o nadmierną złośliwość. Dla osób które zaglądają na moją stronę nie jest tajemnicą że jedną z tych osób jest M.Morawiecki, prezes jednego z największych polskich banków. M.Morawiecki jest od blisko roku coraz częściej zapraszany do gremiów dyskusyjnych debatujących nad ekonomicznymi problemami Polski. Jestem przekonany że jest dobrym prezesem, ale w ekonomicznych debatach jest niespecjalnie merytorycznie aktywny. Prezes BZ WBK skupił na sobie zainteresowanie kilkoma tekstami sprzed roku, gdzie podawał swoją diagnozę problemów jaki dotknęły polski sektor bankowy i propozycję działań dla rządu. W tekstach tych roiło się od manipulowania faktami i siania niepotrzebnego strachu, co też było przyczyną iż  poświeciłem jeden tekst na swojej stronie na komentarz do artykułów prasowych prezesa BZ WBK.

Rada nie wniesie nowej jakości. Diagnozy i propozycje Rady nie wyjdą poza to co już znamy. Na przeszkodzie stoi skład Rady i to że tak naprawdę w dziedzinie finansów publicznych i ich naprawy wszystko już zostało powiedziane. Nie ma też co oczekiwać, że ludzie którzy na co dzień mają inne obowiązki zawodowe będą mieli czas debatować, czy będzie lepiej jak rolnicy będą płacić podatek rolny czy dochodowy jak reszta przedsiębiorców, czy obecny system pomocy społecznej jest efektywny, czy rozwiązania dotyczące sfery polityki mieszkaniowej są najlepsze z możliwych czy nie, czy ustalenie progu zadłużenia w Konstytucji na poziomie 60% należy zmienić czy nie,  itd, itd., itd.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Otagowano | Dodaj komentarz

Jakie firmy są w gospodarce najważniejsze? Małe, średnie czy duże?

Jakie firmy są w gospodarce najważniejsze? Małe, średnie czy duże? Takie pytanie jest w pewnym niemoralneJ, ponieważ potrzebne są wszystkie. Wartościowanie nie ma sensu, ponieważ każda z tych grup podmiotów ma częściowo inna rolę do spełnienia, a rozmiary ekonomiczne i przedmiot działalności w znacznym stopniu determinują ich możliwości. Niemniej porozważać warto. Pozwala to odrzucić krążące w mediach legendy i półprawdy o roli poszczególnych grup podmiotów gospodarczych oraz pozwala spojrzeć na gospodarkę z innej perspektywy. W ocenie grup przedsiębiorstw jako kryterium wielkości przyjmuje wielkość zatrudnienia, co na pewno nie jest kryterium doskonałym, ale starałem się to brać uwagę przy formułowaniu wniosków. Starałem się również pamiętać o tym, że GUS prezentuje dane o dużym stopniu agregacji.

W bieżącym wpisie opieram się na danych GUS za lata 2003-2008 ze szczególnym uwzględnieniem corocznych opracowań „Działalność przedsiębiorstw niefinansowych w…”. Okres ten obejmuje ostatni rok przed wejściem do UE i rozpoczęciem dynamicznego wzrostu gospodarczego, aż do zakończenia okresu dobrej koniunktury.

Za klasyfikacją GUS, przyjmuje że duże formy to te które zatrudniają powyżej 250 osób, średnie 50-249, małe 9-49 i mikro – do 9 osób. Firm dużych było w Polsce w 2008 roku było 3,3 tys., średnich 16,3 tys., małych 54,9 tys. , a mikro 1.797,0 tys. W latach 2003-2008 liczba podmiotów wzrosła o 8%. W poszczególnych grupach był różny, ale wspólną cechą jest to iż wzrost liczby podmiotów przypadł głównie na ostatnie 2-3 lata analizowanego okresu. Najmocniej wzrosła liczba małych przedsiębiorstw, bo aż o 29%. Zalecam jednak pewną ostrożność, ponieważ większość tego wzrostu przypada na ostatni rok. Częściowo mogło to być efektem przesunięć z grupy podmiotów mikro wskutek rozwoju działalności. Liczba podmiotów dużych wzrosła o 20%, a średnich o 14%. Co ciekawe najsłabiej wzrosła liczba podmiotów małych, bo zaledwie o 7%.

W analizowanym okresie liczba pracujących w analizowanych firmach wzrosła z 8,1 mln osób do 9,5 mln osób., czyli o 17%. Udział grup przedsiębiorstw w zatrudnieniu w roku 2003 był następujący: duże 28%, średnie 18%, małe 12%, mikro 42%. I tu ciekawostka. We wzroście zatrudnienia w okresie 2003-2008 największy udział miały duże firmy bo aż 42% przyrostu. Małe firmy odpowiadały za 18% przyrostu, co przy udziale 12% w 2003 należy uznać za dobry wynik. Średnie przyczyniły się w 16% do przyrostu zatrudnienia, co jest rezultatem zbliżonym do udziału w liczbie pracujących ogółem. Jedną z większych ciekawostek jest to, że firmy mikro przyczyniły się wzrostu liczby pracujących zaledwie w 24%. W latach 2004-2008 liczba pracujących w firmach mikro rosła z roku na rok odpowiednio o: 0%, 1%, 2%, 3%, 4%. Nie widać więc gwałtownego skoku zatrudnienia po obniżeniu kosztów pracy. Wydaje się, że większy wpływ na zatrudnienie w ostatnich dwóch analizowanych latach miało utrzymujące się wysokie tempo wzrostu gospodarczego. Zwracam na to uwagę, ponieważ moim zdaniem mocno przecenia się w Polsce wpływ kosztów pracy na wielkość zatrudnienia w firmach mikro i liczbę firm mikro w gospodarce.

Średnie wynagrodzenie na 1 zatrudnionego wzrosło w analizowanych latach z 2,14 tys. do 3,0 tys. czyli o 40%. Firmy od małych po duże podniosły wynagrodzenie o od 40% do 45%. W firmach mikro wynagrodzenie podniesiono jedynie o 24%. Spowodowało to, iż zwiększyła się różnica w wynagrodzeniach pomiędzy osobami zatrudnionymi w firmach mikro i w dużych przedsiębiorstwach z 1,9 do 2,2 (wyn. w dużych firmach/w małych firmach). Co ciekawe, najsilniej wynagrodzenia podnoszono w małych i średnich firmach bo aż o 45% w latach 2003-2008. Potwierdza to jak bardzo potrzebowały one nowych pracowników i starały się coraz lepiej wynagradzać dotychczasowych pracowników by zmniejszyć rotację personelu. Firmy mikro płaciły zatrudnionym 1,7 tys. zł w 2008. W ujęciu realnym, wynagrodzenia w firmach mikro wzrosły tylko o 10%. Niższy wzrost wynagrodzeń w firma mikro to wypadkowa wielu czynników. W tej grupie mieszczą się działalności usługowe i produkcyjne o dużej konkurencyjności i niewymagające pracowników o zbyt dużych kwalifikacjach zawodowych oraz o dużym udziale kosztów pracy w kosztach ogółem. Niemniej jednak kiedy się spojrzy na wyniki firm mikro oraz  – przykładowo – nakłady inwestycyjne, to wydaje się iż w Polce sporo do życzenia pozostawia kultura podziału wyniku finansowego z zatrudnionymi.

Okres dobrej koniunktury gospodarczej przyczynił się do wzrostu przychodów firm. Przychody w firmach dużych w 2008 r. były o 78% większe niż w 2003 roku. Najsłabsze tempo wykazały firmy mikro – 50%. Rozpiętość we wzroście wydajności (przychody na 1 pracującego) nie była zbyt duża i zawierała się w przedziale 37% do 44%. Wyjątkiem są małe firmy ze wzrostem 23%. Największy wzrost miały oczywiście firmy duże i średnie.

Firmy mikro były liderem pod względem dynamiki wyniku finansowego brutto i tegoż wyniku w przeliczeniu na 1 pracującego. W latach 2003-2008 obydwie wielkości wzrosły dwukrotnie. O ile pozostałe grupy firm nie ustępowały znacznie w dynamice wypracowanego wyniku ogółem, to już poważnie ustępowały w dynamice wyniku na 1 pracującego. Pracodawcy chętniej dzielą się z pracownikami wytworzonymi zyskami w firmach małych i dużych, czyli tam gdzie jest/był duży popyt na pracowników lub silna ich reprezentacja.

Nakłady inwestycyjne to domena większych firm. Przykładowo firmy duże odpowiadają za ok. 53% nakładów inwestycyjnych. Razem z firmami średnimi wielkość ta rośnie do 75%. Firmy mikro odpowiadają za 13% nakładów z wartości ogółem. Absolutnie nie można tego oceniać negatywnie. Relacje typu: inwestycje do przychodów, za 1 zatrudnionego itd. nie są w tym przypadku miarodajne. Przede wszystkim dlatego, że znaczna część firm mikro związana jest z usługami czy wybraną działalnością produkcyjną, które nie wymagają ponoszenia dużych nakładów inwestycyjnych.

Ostatnim parametrem jaki chciałem poruszyć jest wartość dodana. Udział poszczególnych grup przedsiębiorstw w wartości ogółem w latach 2003-2008 nie ulegał poważniejszym wahaniom. Trudno też doszukać się trendów dla poszczególnych grup. W strukturze podziału, na pierwszym miejscu są firmy duże w udziałem 44%. Na drugim są firmy mikro – 28%. Dalej firm średnie z udziałem 18% i małe z udziałem 10%. Rezultat wygląda inaczej jeżeli porównamy wartość dodaną w przeliczeniu na osoby pracujące. W przypadku firm małych, średnich i dużych, wartość dodana na pracującego to od 1,2 do 1,5 (firmy duże) krotności średniej. Firmy mikro 0,8 średniej.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Wyniki PKB za 2009 r. pozwalają spokojnie patrzeć w przyszłość

Po opublikowaniu przez GUS danych o PKB, pierwsze spojrzenie skierowałem na dane o nakładach brutto na środki trwałe. Rocznie nakłady inwestycyjne wykazały minimalny spadek o 0,5% w porównaniu do 2008 r. Należy podkreślić, że ZALEDWIE o 0,5%. Blisko rok temu  były poważne obawy o dynamikę nakładów inwestycyjnych. W latach 2006-2007 inwestycje rosły w tempie 14%-19% rocznie. To była dynamika wyjątkowa po dwóch latach mizernego wzrostu (2004-2005). W 2008 nakłady inwestycyjne wzrosły o prawie 10%, głównie zresztą dzięki wysokiej dynamice w I i II kw 2008 r. W IV kw 2009 nakłady na środki trwałe wzrosły o realnie 1,6% w porównaniu do IV kw 2008. Oznacza to, że decydenci ekonomiczni nie wystraszyli się kryzysu i czujnie nadstawiali uszu, słuchając co się dzieje w gospodarce. Najgorszy scenariusz mógł być taki że, kiepskie rezultaty gospodarcze i oczekiwania mogły przełożyć się na odłożenie inwestycji. Mieliśmy taką sytuację jakieś 7 lat temu. Po wynikach IV kw ubiegłego roku, można wiec powiedzieć, że nam to tym razem nie grozi. Z punktu widzenia zmian PKB w 2009 w pewnym sensie nakłady inwestycyjne były neutralne. Mówiąc dokładniej, nominalna wartość nakładów inwestycyjnych w 2008 i 2009 była bardzo zbliżona (ok. 280 mld zł), więc w rachunku dekompozycji zmian PKB udział nakładów inwestycyjnych był śladowy. Wartość inwestycji w relacji do PKB w 2009 wyniosła 21%, co jest wynikiem niewiele większym od średniej dla Polski dla lat 1990-2008 (20%). W celu dogonienia państw rozwiniętych, byłoby pożądane utrzymywać udział nakładów o kilka pkt. procentowych wyższy, do czego – mam nadzieję i silne przekonanie – w najbliższych latach wrócimy.

Spożycie indywidualne, które stanowi ok. 60% PKB, w IV 2009 wzrosło o 2,0% w porównaniu do IV kw 2008. Trzeci kwartał z rzędu roczna dynamika była na poziomie 2%. Jak na obecne czasy jest to wynik bardzo zadowalający i świadczący o tym, że społeczeństwo odnalazło kompromis pomiędzy ograniczaniem domowych wydatków a zbyt dalekim odejściem od dotychczasowego poziomu konsumpcji. W rzeczywistości wygląda to oczywiście mniej romantycznie, ponieważ dzielimy się na tych którzy stracili pracę lub którym ograniczono wynagrodzenia i na tych których sytuacja ekonomiczna nie jest zagrożona, więc nie rezygnują z dotychczasowej stopy konsumpcji.

 Bardzo miłą niespodziankę sprawił udział wymiany zagranicznej w przyroście PKB. W I poł. 2009 obawiałem, się że udział tego składnika będzie malał. Tymczasem dokonując dekompozycji w ujęciu kwartał rok do roku, przez cały 2009 rok wyliczony nominał pokrywał ujemny wpływ zmiany rzeczowych środków trwałych. Mówiąc inaczej i w pewnym uproszczeniu, wzrost PKB o 1,7% w roku ubiegłym zapewniło nam saldo obrotów zagranicznych  i spożycie indywidualne.

Patrząc na PKB z drugiej strony, czyli poprzez jego wytwarzanie, to utrzymanie wzrostu PKB zawdzięczamy szeroko rozumianego sektorowi usług. To zresztą bardzo charakterystyczne dla okresów osłabienia gospodarczego, że sektory usługowe reagują wolniej podczas kiedy sektory produkcyjne przestają się przyczyniać do przyrostu PKB. Wyjątkową rolę odegrały działy gospodarki wchodzące w skład handlu i napraw. Wzrost wartości dodanej w III i IV kw 2009 w ujęciu rocznym sięgnął 6%, co oczywiście częściowo wynika z efektu bazy po słabych wynikach II półrocza 2008 a szczególnie IV kw 2008. Dzielnie spisało się budownictwo. Wprawdzie udział budownictwa w wytwarzaniu PKB to jedynie ok. 6%, to wzrost wartości dodanej  o 4,7% w porównaniu do 2008 jest jak najbardziej godny pochwały, szczególnie jeżeli weźmie się pod uwagę rok ubiegły to okres dekoniunktury.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Kryzys obszedł się z nami łagodnie

Kryzys nie odbił się na Polsce tak silnie jak się tego początkowo obawialiśmy. Przypomnę, ze w I kw 2009 najczarniejsze prognozy dla Polski zakładały spadek PKB o od -1% do prawie -2% w 2009. Spadek tempa wzrostu gospodarczego w pierwszej kolejności z dużą siłą uderza w działy przemysłowe gospodarki. Opierając się danych kwartalnych dotyczących sytuacji finansowej działów gospodarki, opieram się na porównaniu pierwszych trzech kwartałów z lat 2007, 2008 i 2009 r. Wyniki za IV kw 2009 opublikowane będą dopiero w marcu. Jeszcze w 2008 wzrost gospodarczy odczuwany był przez większość działów gospodarki. Przychody działów przetwórstwa przemysłowego wrosły nominalnie o 9,5%. Świadomie dokonuje zawężenia analizy z przemysłu do przetwórstwa przemysłowego, ponieważ działy niewchodzące w skład przetwórstwa jak górnictwo i wydobycie oraz szeroko rozumiane utilities, wypaczają często analizę. Sektory gospodarki wchodzące w skład tych działów działają na pograniczu komercjalizacji i urynkowienia przy dużym udziale państwa i przepisów regulujących zasady ustalania stawek za dostarczane usługi i dobra. Krótko mówiąc, przetwórstwo przemysłowe obejmuje działy gospodarki od 10 do 33 (wg PKD 2007), bez działów od 5 do 9 i od 35 do 39. Mówiąc inaczej, wykorzystując kryterium przychodów, przetwórstwo stanowi 78% przemysłu.

W 2008 przychody sektorów gospodarki wchodzących w skład przetwórstwa przemysłowego wzrosły o 9,5% nominalnie. I to był ostatni rok tak dobrych wyników. Część działów gospodarki już wtedy odczuwała spadek przychodów. Głównie były to działy od produkcji tekstyliów przez przetwórstwo drewna po poligrafie. Pierwsze dwie grupy sektorów odczuły konsekwencje silnego złotego ale i bariery popytu. Niestety pogorszenie koniunktury w pierwszej kolejności dotyka podmioty z sektorów przetwórstwa przemysłowego. W 2009 ponad połowa działów gospodarki należących do przetwórstwa, odnotowało spadek przychodów. W niektórych przypadkach dość radykalny. Działy opisywane przed chwilą, odnotowały spadek przychodów od dziesięciu do kilkunastu procent. Jedynie produkcja papieru i poligrafia odnotowały kilkuprocentowy wzrost przychodów w porównaniu z 2008. Wyjątkowo silny spadek odczuło hutnictwo, bo aż o 38%. Niewielkie spadki dotknęły producentów maszyn oraz sektor motoryzacyjny. Co ciekawe ten ostatni zaliczył spadek przychodów tylko o 7,3%, co przy problemach koncernów motoryzacyjnych można uznać za sukces. Kryzys światowej motoryzacji jak na razie w stosunkowo niewielkim stopniu odbił się krajowym sektorze, przynajmniej w rozumieniu przychodów ze sprzedaży, ponieważ motoryzacja była jednym z liderów zwolnień pracowników.

Przetwórstwo przemysłowe generuje dominującą część polskiego eksportu. Duży udział eksportu w przychodach rodzi ryzyko uzależnienia od popytu zagranicznego i zmian kursu złotego. Wg danych za 2008 r. udział eksportu w przychodach się przekraczał minimalnie 35%. Rekordzistami w udziale eksportu w przychodach są: motoryzacja, producenci mebli oraz sprzętu elektronicznego ( w tym RTV). W ich przypadku udział eksportu sięga od 55% do ponad 70%. Załamanie gospodarcze z jakim mieliśmy do czynie w Europie kilka kwartałów temu postawiło polskich producentów eksporterów przed nie lada wyzwaniem. Śmiało można powiedzieć, że kryzys gospodarczy nie uderzył w polskie przetwórstwo z taką siła jak się obawiano. Powodów jest kilka. Na pewno pomogło nam osłabienie złotego zwiększając wartość przychodów po przewalutowaniu na krajową walutę. Głębsza analiza wskazuje jednak, że tam gdzie mamy do czynienia z dużym zaawansowaniem technologicznym, kooperacją o znacznym zaawansowaniu technologicznym i lokowaniem na terenie Polski produkcji finalnej produktów wysoko przetworzonych, wpływ kryzysu był ograniczony. Osłabienie złotego działało tu wspomagająco lub co najwyżej na równi z czynnikiem kooperacyjnym i technologicznym. Dla osób analizujących wpływ waluty na sytuację ekonomiczną polskiej gospodarki (na tle dyskusji o wprowadzeniu euro), ostatnie dwa lata dwa lata mogą prowadzić do ciekawych wniosków.

Drugim czynnikiem o większym znaczeniu dla gospodarki, był utrzymujący się popyt wewnętrzny który pozwolił względnie łagodnie przetrwać czasy kryzysu. Mowa tu o popycie generowanym przez gospodarstwa domowe oraz sektor rządowy i samorządowy. Niestety jednym ze skutków jest wyjątkowo duży deficyt finansów publicznych. Stabilizująco na gospodarkę tradycyjnie działały działy usługowe gospodarki. Wzrost przychodów w 2008 wyniósł 15,3%, a rok później prawie 4%. Wahania popytu części usługowej gospodarki mają skłonność do mniejszej amplitudy niż przemysłu. Splot kilku pomyślnych czynników pozwolił nam ogłosić zakończenie kryzysu. Całe szczęście, że kryzys trwał relatywnie krótko i nie był tak głęboki dla gospodarki jak się obawiano. Gdyby się przedłużał mogłoby to grozić redukcją popytu po stronie gospodarstw domowych oraz przedsiębiorstw.

Przedłużający się kryzys mógł być szczególnie niebezpieczny dla inwestycji. Po 10% nominalnym wzroście inwestycji dokonanych przez działy przetwórstwa przemysłowego w 2008 r., w 2009 nakłady spadły o niemal taką sama wartość. Oznacza to jednak że poziom nakładów utrzymał się na poziomie 2008 roku, co wbrew pozorom nie jest wcale takim złym rezultatem. Niestety część usługowa gospodarki bardziej zredukowała swoje apetyty inwestycyjne. Ogółem nakłady spadły o 14% w porównaniu z 2008,  w którym praktycznie nominalnie nie wzrastały. Na nasze szczęście dominujący w usługach handel, utrzymał nakłady na poziomie roku ubiegłego. Znacznie gorzej było w transporcie i gospodarce magazynowej czy informatyce i telekomunikacji. Tam spadek nakładów sięgał od 13% do prawie 20%.

Względnie łagodny sposób wychodzenia z kryzysu pozwolił utrzymać dość dobre wyniki finansowe. Na koniec III kw 2008 rentowność netto dla przedsiębiorstw wynosiła 4,7%. Rok później było to 3,2% po 2,8% w I kw 2009. Taka ścieżka wychodzenia z kryzysu dotyczyła zarówno przemysłu jak i usług. Uniknięcie poważniejszego spadku wyników zawdzięczamy m.in. stosunkowo szybkiej reakcji przedsiębiorstw na kryzys po stronie kosztów jednak bez objawów paniki. W wydaniu społecznym oznaczało to niestety wzrost bezrobocia. W przetwórstwie przemysłowym do końca 2009 zwolniono 9% zatrudnionych w porównaniu do szczytowego stanu z I poł. 2008 r. pozwoliło to osłabić spadek wydajności.

Na szczęście najgorsze na nami i możemy optymistycznie patrzeć w przyszłość. Nie oznacza to wcale, że przed nami dynamika 5% PKB i żadnych problemów. Powrót do tak szybkiej dynamiki PKB jeszcze daleko przed nami, ponadto –  co warto przypomnieć – nie jest to wartość gwarantowana dla kraju takiego jak nasz. Jak na razie nie znamy konsekwencji wstrzymania/ograniczania pomocy publicznej na świecie i w Polsce. Mam na myśli bezpośrednie wsparcie finansowe dla wybranych działów gospodarki czy akceptacje dużych deficytów finansów publicznych (ta metoda dominowała w Polsce). Miernikiem optymizmu będą nakłady na inwestycje w IV kw 2009 i dwóch kolejnych. Z dużą doza prawdopodobieństwa, można oczekiwać że optymizm w inwestowaniu pojawi się szybciej niż w poprzednim cyklu gospodarczym, kiedy to przedsiębiorstwa kilka kwartałów czekały by upewnić się że wzrost gospodarczy nie jest niski i krótkotrwały.

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Otagowano | Dodaj komentarz

Sektor bankowy w 2009 r.

Po opublikowaniu przez KNF wyników sektora bankowego, można pokusić się o podsumowanie minionego roku. Wynik na działalności bankowej wzrósł w 2009 w porównaniu z 2008 o 1,2%. W dwóch latach poprzednich dynamika wynosiła po blisko 18%. Proste porównanie 2009 r. z latami 2007-2008 nie jest jednak miarodajne. Wzrost w dwóch latach wcześniejszych niewiele ustępował dynamice aktywów banków. W 2009 r. aktywa banków wzrosły tylko o niewiele ponad 3% w ujęciu rok do roku. Z jednej strony utrzymuje się silna zależność tempa wzrostu wyniku finansowego od tempa wzrostu aktywów. Z drugiej strony jednak, biorąc pod uwagę kryzys w wielu krajach i kiepską koniunkturę w Polsce, utrzymanie wyniku na działalności bankowej na poziomie nie mniejszym niż w 2008, można uznać za spore osiągnięcie. 6-cio procentowy spadek wyniku na odsetkach, banki zrekompensowały sobie ponad 9% wzrostem wyniku na prowizjach.

Bankom udało się minimalnie obniżyć koszty osobowe (spadek o 2%; 09/08). Analiza kwartalnych wyników wskazuje jednak, że w IV kw banki zaczęły tracić zapał do redukcji kosztów osobowych. Podobne zjawisko daje się zauważyć z pozycji pozostałe koszty (11,4 mld zł). W ciągu roku banki obniżyły zatrudnienie o 6,3 tys. osób, czyli o 3,5%. Najtrudniejszym dla bankowców okresem był II kwartał 09. W tym okresie zostało zwolnionych aż 37% z redukcji przypadającej na cały ubiegły rok. Skala redukcji zatrudnienia, w porównaniu z reszta gospodarki (spadek o ponad 2%), wydaje się więc relatywnie ostra. Tu jednak trzeba uważać z oceną. Sektor bankowości, utrzymywał ponad 7% dynamikę wzrostu zatrudnienia, niemal do końca 2008. Kiedy weźmie się to pod uwagę, to redukcja o 3,5% jest dość ostrożna i oznacza powrót do zatrudnienia z połowy 2008 r.

Najboleśniejszy dla banków był wzrost rezerw. Saldo rezerw w rachunku wyników banków wzrosło o 6,8 mld zł w porównaniu z 2008r, co spowodowało że wynik brutto spadł z 17,2 mld zł do 10,7 mld zł. Wynik netto w porównaniu z 2008 obniżył się o 38%, do kwoty 8,7 mld zł.

Jak wyżej wspomniałem, wartość aktywów banków wzrosła jedynie o 3,2% 2009 r. w porównaniu z 2008 r. Wartość aktywów trwałych na koniec 2009 stanowiła 3,4% aktywów ogółem. W dwóch wcześniejszych latach wartość aktywów trwałych rosła w tempie 7%-8% rocznie. Było to tempo dwa razy szybsze niż w latach 2006-2007. Dynamikę rozwoju banków trudno było zresztą nie dostrzec na głównych ulicach polskich miast. W roku ubiegłym plany rozwojowe zostały przykrócone i dynamika wzrostu aktywów wyniosła już tylko 3,3%, czyli wciąż niemało. Wg raportu KNF, sieć bankowych placówek wzrosła o 1,3% w 2009 r. Jeszcze w IV kw 08 i I kw 09 roczna dynamika powstawania nowych placówek była na poziomie 9%. Na 14,9 tys. placówek 43% określanych jest w raporcie jako oddziały. Jeszcze do III kw roczna dynamika powstawania nowych oddziałów sięgała 7%. Mniejsza dynamika odnotowana dla placówek ogółem wynikała z zatrzymania rozwoju placówek określanych w raporcie jako pozostałe. Największą liczbę placówek banki miały w II kw 09. Do końca roku ich liczba została zredukowana o 0,8%, jak wspomniałem, głównie za sprawą drobnych placówek. Z danych widać, że korekta procesów rozwojowych ma pewną bezwładność. Można powiedzieć, że poprawa koniunktury gospodarczej i wcale niezłe wyniki banków, odsuwają na bok plany ograniczające ekspansję rynkową.

Dość dobrze rozwija się akcja depozytowa. Pozycja depozyty i inne zobowiązania wzrosła w 2009 o 8%. To głównie zasługa gospodarstw domowych. W dalszej kolejności do wzrostu pasywów przyczyniły się: fundusze podstawowe (to dobra wiadomość) i – niestety – rezerwy. Fundusze podstawowe wzrosły w 2009 o 20,5 mld zł. Przeciwnym kierunku działały pasywa wyceniane w walutach obcych. W IV kw banki ożywiły się w pozyskiwaniu kapitału za pomocą papierów dłużnych. Wartość tej pozycji wzrosła o 7 mld zł, do niemal 24 mld zł na koniec 2009 r.

Wartość kredytów wzrosła o 9% w ciągu 2009. Jest to zasługą sektora gospodarstw domowych i w dalszej kolejności jednostek samorządowych i szczebla centralnego. Niestety, banki wykazały się sporą rezerwą wobec przedsiębiorstw. Wartość kredytów spadła o prawie 4%. W aż 93% jest to efektem spadku zadłużenia wyrażonego w krajowej walucie. Kolejne „niestety”, muszę dodać dlatego, że spadek wynika z obniżenia zaangażowania w kredytach krótkoterminowych. Wartość kredytów inwestycyjnych praktycznie nie uległa zmianie. Pozostałe wolne środki, ulokowane są w papierach rządowych i bonach NBP. Przy czym w tych pierwszych lokowano nadwyżki głównie na przełomie 2008 i 2009. W bonach NBP banki zwiększają systematycznie zaangażowanie od II kw 2009 do chwili obecnej.

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Dodaj komentarz

Projekcja stóp procentowych banku centralnego.

Prezes NBP przypomniał o idei projekcji stóp procentowych. Pomysł ten pojawia się od dawna i jednym z jego zwolenników jest obecny prezes naszego banku centralnego. Podstawowe pytanie w takim razie brzmi: czy będzie to nowa jakość na rynku? Czy projekcja pozwoli lepiej postrzegać trudną makroekonomiczną rzeczywistość uczestnikom rynku? Dla kogo będzie przydatna projekcja stóp?

Wcale nie zmierzam zniechęcać do tego pomysłu. Generalnie z punktu widzenia obserwatora gospodarki i rynku finansowego, projekcja nie da mi w zasadzie niczego nowego. Osobiście traktuje ten pomysł jako ciekawostkę, z którą możemy poeksperymentować.

Po prostu projekcja nie będzie, bo i nie może być, prostym sposobem na poznanie przyszłych stóp procentowych. Projekcja nie jest jakimś cudownym środkiem, który da wiedzę o przyszłych stopach procentowych bez całego ryzyka prognozy i konieczności analizy sytuacji makroekonomicznej, niezbędnej do dokonania projekcji. Będzie to jeden z wielu elementów komunikacji RPP z rynkiem.

 

Rynek ma skłonność do oczekiwania swego rodzaju wskazówek od RPP. Od czasu do czasu ktoś przypomni i zaproponuje powrót do publikowania nastawienia RPP. Na tej samej zasadzie, od czasu do czasu powraca idea projekcji stóp. Jest to tym ciekawsze, że bywa iż zwolennikami takich podpowiedzi dla rynku finansowego są makroekonomiści. Jest to dla mnie niezrozumiałe, bo to właśnie ekonomiści i wszelkiej maści analitycy rynku, mają samodzielnie analizować gospodarkę i ryzykować prognozę stóp procentowych. Przypomnę, że przed laty NBP wycofał się ze stosowania bonów pieniężnych o terminie  od 1 miesiąca do 1 roku, w operacjach ścigania z rynku nadmiaru pieniędzy. Jednym z celów takiego działania było unikanie wpływu bonami o długim terminie na kształt krzywej rentowności. Również z początkiem wieku, NBP podjął decyzję o zaniechaniu odnoszenia złotego do kursu odniesienia określanego m.in. na zasadzie crawling peg. Generalnie, tak jak w przyzwoitej gospodarce rynkowej, rynek miał być samodzielny w podejmowaniu decyzji i ryzyka.  Dla ekonomisty, który na bieżąco śledzi sytuację makroekonomiczną, komunikaty RPP są jedynie informacją o poglądach jej członków, a nie źródłem informacji o rynku. Mało tego. Zawodowy makroekonomista (mam na myśli np. głównych makroekonomistów bankowych), musi (tzn. powinien) mieć na tyle dużą wiedzę i doświadczenie, zestaw informacji i samodzielność, by mógł w oderwaniu od RPP przygotowywać prognozy i opatrywać je prawdopodobieństwem realizacji. To na wypadek gdyby RPP popełniła błąd, albo na wypadek gdyby rynek inaczej oceniał rzeczywistość makroekonomiczną. Inaczej mówiąc, celem RPP jest dbałość o inflację i – w dalszej kolejności – o zrównoważony wzrost gospodarczy, a nie prowadzenie edukacji ekonomicznej.

 

Brak jest dokładnych informacji na jakich zasadach i jak będzie wyglądała taka projekcja. Jeżeli ma to być instrument o charakterze informacyjnym i do tego łatwo zrozumiały, to jego interpretacja (odczytanie) musi być relatywnie proste. Najprościej byłoby podawać stopę referencyjną jaka powinna być by utrzymać cel inflacyjny w pożądanym przedziale w dłuższym terminie.

Jedną z największych ciekawostek będą zasady przyjęte dla prognozowania stopy. Nie może to przecież być prosty mechanizm, typu: CPI + stopą realna. W zależności od sytuacji makroekonomicznej , stopa realna dla Polski przyjmowała różne wartości. Model makroekonomiczny, zaprzęgnięty do projekcji stóp, będzie musiał sobie z tym poradzić. Być może nie będzie to problem, ponieważ już obecnie NBP w projekcji inflacji, uzależnia jej zmiany od stopy referencyjnej. Jest to zresztą jeden z plusów projekcji, który by mnie zainteresował. Rynek zyskałby ciekawy materiał analityczny do studiów nad realną stopą procentową.

Ciekawy jestem, czy projekcja będzie podawać jeden scenariusz o największym prawdopodobieństwie realizacji czy też zakres lub będzie to projekcja wariantowa. By projekcja była łatwa do odczytania, jej wariantowość musiałaby być jak najbardziej ograniczona.

Kolejnym problemem jest wiarygodność projekcji i instytucji które będą za nią stały (RPP i NBP). Zjawiska makroekonomiczne nie są w pełni przewidywalne, tak jak ich zależność i reakcje rynku finansowego. Zarówno RPP jak i NBP, nie są w stanie tego przeskoczyć. Można mieć tylko nadzieję, że projekcje będą opracowywane z największą możliwą dbałością. Przypomnę, że w minionej dekadzie RPP podejmowała już decyzje, które potwierdzały iż prognozowanie makroekonomiczne jest obarczone błędem lub decyzje były błędne w opinii rynku. W tym ostatnim przypadku mowa o sytuacji kiedy RPP podejmowała decyzje które nie brały (w opinii rynku i czasami mojej) wszystkich informacji makroekonomicznych lub inaczej je interpretowała. Żeby nie cofać się zbyt daleko, można podać przykład II połowy roku 2008. Projekcje z połowy roku i z jego końca zapewne bardzo by się różniły.

Stąd pytanie czy aby projekcje nie naruszą szacunku do RPP i NBP? To jeden z głównych powodów, dla których nie nalegałbym na podawanie projekcji. No chyba, że projekcja byłaby uzupełnieniem do projekcji inflacji, a rynek miałby do niej odpowiedni dystans.

Jedną z zalet projekcji byłaby możliwość porównania projekcji z przewidywaniami stóp przez rynek. W pewnym sensie projekcja byłaby miernikiem rzetelności rynku międzybankowego i stanowiła formę zniechęcania rynku do zniekształcania krzywej rentowności. Zaznaczam jednak, że sytuacje kiedy kształt stóp wg prognoz rynkowych odbiegałby radykalnie od projekcji ( na tyle na ile potrafię ją sobie wyobrazić) są dość rzadkie. Ponadto nie muszą odzwierciedlać potencjalnie wymaganych przez gospodarkę stóp referencyjnych. Niemniej jednak wspomniane sytuacje zdarzają się i w rynek musiałby się ustosunkować do ewentualnej różnicy. Z pewną anomalią rynku mamy do czynienia od roku. Poziom WIBORów, nie ma wiele wspólnego z rynkowym jego kształtowaniem i dopiero do niedawna układ krzywej w pewnym stopniu odzwierciedla przewidywania działań RPP w perspektywie roku. Gdyby klienci kredytowi banków w negocjacjach posługiwali projekcją stopy procentowej banku centralnego, to przypuszczam że bankom byłoby trudno utrzymywać tak wysokie stopy lub musiałyby ograniczyć swoje marże.

W niektórych komentarzach pojawiały się sugestie, iż projekcja pomoże instytucjom i gospodarstwom domowym zaciągającym kredyt, w prognozie kosztów kredytu. Nic bardziej mylnego. Przede wszystkim projekcja miałaby obejmować stopy banku centralnego a nie rynkowe. Kredytobiorca musiałby szukać zależności pomiędzy stopą referencyjną a rynkową. Czyli w tym wypadku WIBORem, o który najczęściej jest oparty koszt kredytu. Warto też pamiętać, że podmioty gospodarcze mogą brać kredyty na kilka i więcej lat, a gospodarstwa domowe nawet na ponad 30 lat (kredyty mieszkaniowe). Wątpię natomiast, by projekcja banku centralnego wykraczała poza kilka lat.

Koszt pieniądza w przyszłości jest już prognozowany obecnie. Mówiąc prościej, już obecnie wystarczy korzystać z wyliczeń w oparciu o krzywą rentowności.

Wracam więc do pytania, czy stopa referencyjna wprowadzi nową jakość. Należy przypomnieć, że już obecnie uczestnicy rynku (od banków pod gospodarstwa domowe) dostają szereg informacji pozwalających prognozować przyszłe stopy procentowe. Zaletą projekcji jest głównie zamiana tych wszystkich informacji ekonomicznych w konkretną liczbę, ale przy utrzymaniu ryzyka realizacji prognoz praktycznie na takim samym poziomie jak analiza stóp w oparciu o stopy rynkowe.

Wracając więc do tego co już rynek otrzymuje, to należy wymienić prognozy makroekonomiczne, rynkową krzywą rentowności, prognozy inflacji przygotowywane przez NBP. Podsumowując, projekcja stóp będzie tylko jedną z wielu form informowania rynku. Osobiście nic przeciwko tej idei nie mam, ale tez nie nadaję jej wyjątkowego znaczenia. Zawodowym ekonomistom i analitykom nie da ona nic nowego. Może być pomocą dla podmiotów, które z usług instytucji finansowych korzystają (weryfikacja prognoz stopy procentowej).

 

Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Dodaj komentarz

Ile wart jest złoty?

Gwałtowne zmiany złotego w ostatnich dniach zachęcają by po długiej przerwie szukać (dawno już nie poruszałem tego tematu) odpowiedzi na pytanie o wartość złotego. Drugiego lutego złoty przebił poziom 4 zł za euro i już następnego dnia sięgnął 3,969. Wg danych z NBP, usd kosztował tego dnia 2,8321 złotego. Niby nic wielkiego, ale zejście poniżej 4 zło za euro to zjawisko dawno nie widziane na polskim rynku. Zwracam uwagę na to zdarzenie nie tylko z powodu magii „okrągłych” liczb. Ostatnio tyle za euro płacono w XII 2008 i przez chwilę w połowie stycznia 2009 r. Gracze rynkowi sprawdzili w ubiegłym tygodniu jaką skalę wzmocnienia rynek jest w stanie zaakceptować i zaraz uciekli na poziom 4,09 za euro. Zdarzenia te dzieliły zaledwie dwa dni. Być może test trwałby dalej gdyby nie pogorszenie nastrojów na rynkach i ucieczka z m.in. akcji. Sama akcja sprowadzenia złotego poniżej 4 złotych za euro, nie powinna była być jednak niespodzianką. Biorąc pod uwagę bieżącą wartość rynkową złotego i wartość uzasadnioną sytuacją makroekonomiczną Polski (dalej: wartość rzeczywista) złoty jest nadal niedowartościowany. Od czasu gwałtownej przeceny złotego (I kw 2009), rynek powoli zmierzał do wartości rzeczywistej.

Szukanie odpowiedzi na pytanie o rzeczywistą wartość waluty danego kraju, to jedno z trudniejszych wyzwań dla makroekonomisty. Szukanie wartości na bazie porównywania cen analogicznych dóbr i usług, wydaje się dawać obiektywny wynik, czyli ceną (kurs) równowagi. To tylko pozornie łatwe do wyliczenia. W rzeczywistości cenę równowagi danej waluty można co najwyżej szacować, ponieważ specyfika zjawiska i jego złożoność wprowadzają szereg zakłóceń w wyliczeniach. Inaczej mówiąc, kurs walutowy to rezultat nakładania się na siebie szeregu zjawisk makroekonomicznych. Do tego rynek miewa skłonność do, trwającego nawet wiele miesięcy, utrzymywania ceny waluty poza jej faktyczną wartością. Doświadczaliśmy tego i w Polsce. Nie oznacza to wcale, że nikt nie wie jaka jest faktyczna wartość złotego. Można ją jak najbardziej oszacować. To że nie jest to łatwe i wymaga przyjęcia pewnych założeń (element subiektywny), zdaje się potwierdzać fakt iż ekonomiści dość rzadko podają tą wartość. Jeszcze rzadziej ujawniają szczegóły warsztatu, czyli sposób w jaki do tego doszli.

W moich szacunkach opieram się na zmianie wydajności w polskiej gospodarce. Szacunków dokonuje na bazie kwartalnej, co wynika z faktu iż część danych makroekonomicznych publikowana jest tylko co kwartał. Zresztą, szczerze mówiąc, przejście na szacunki miesięczne nie przenosi się i tak na dokładność wyliczeń. Kolejnym problemem jest wybór sposobu liczenia zmian wydajności pracy i odpowiedzi na pytanie czy uzależnić wyliczenie od bieżących zmian wydajność czy od średnich dla okresów kilkuletnich. A dalej, która z metod liczenia wydajności jest najsilniej skorelowana z kursem walutowym, czy też – mówiąc inaczej – która z makroekonomicznych wielkości jest najbardziej związana z kształtowaniem się kursu walutowego. Pewne znaczenie w moich obliczeniach mają historyczne kursy walutowe. Dyskusyjne jest na pewno, skoro opieram się na kwartałach, czy brać średnie kwartalne z przeszłości, czy też średnią z kilku tygodni. A może brać średnie z ostatniego miesiąca kwartału kalendarzowego. Każdy kto przystępuje do szacowania faktycznej wartości złotego, musi sobie na wiele pytań odpowiedzieć. Zakres wątpliwości można istotnie zmniejszyć dzięki weryfikowaniu poszczególnych założeń, jednego po drugim. Tyle w dużym zarysie, ponieważ można by o tym pisać bez końca. Osobom, które spróbują sił w wyznaczeniu wartości złotego odradzam oparcie się tylko na euro, usd czy innej walucie. Lepiej od razu wyznaczyć kurs złotego w oparciu o zróżnicowaną wagę najważniejszych dla Polski walut i dopiero potem przeliczyć na euro, usd itd.

Wg moich obliczeń, faktyczna wartość złotego w relacji do euro, koncentruje się  w okolicach 3,7-3,8. Niemniej jeżeli ktoś upierałby się przy wartości 3,6, czy przykładowo 3,95, nie widziałbym sensu toczenia sporu. Przyjęcie pewnych subiektywnych założeń oraz wybór danych do wyliczeń, uniemożliwia ich precyzję. Stąd słowo „szacunek” a nie „obliczenia”, jest bardziej odpowiednie w wyliczaniu rzeczywistej wartości złotego.

W I kw 2009 skala niedowartościowania złotego sięgała nawet 17%-20%. Przypominam, że jest to wartość obliczona dla średniego kursu w kwartale lub wartości do średniej zbliżonych. Gdyby wybrać kurs z jednego dnia (np. 18 luty 2009) wartość odchylenia byłaby znacznie wyższa (nawet o 30%). Tak silne osłabienie złotego to wartość rekordowa w tej dekadzie, więc rynek wcześniej czy później wziąłby się za wzmocnienie złotego, czyli sprowadzałby kurs w dół. Pojawiające się więc już wtedy prognozy o rozpoczęciu powolnego spadku kursu euro do złotego (w tym i moja), nie były niczym oryginalnym. To była w zasadzie, makroekonomiczna oczywistość. W II kw 2009 rynek zredukował odchylenie złotego do ok. 16%. Strach więc był mniejszy, ale odchylenie wciąż wyjątkowo duże. W naszych warunkach osłabienie złotego w porównaniu z kursem rzeczywistym (przypominam: uzasadnionym makroekonomicznie) na poziomie 15%, to była wartość do tej pory maksymalna (np. przełom 2003 i 2004). Poprawa nastrojów na globalnym rynku finansowym i pojawienie się danych makroekonomicznych wieszczących rychłe zakończeniu kryzysu zaowocowało większą odwagą w redukcji odchylenia. Rynek w III kw 2009 zredukował odchylenie o połowę i – przy niewielkiej dalszej korekcie – utrzymał je praktycznie do końca roku.

W styczniu rynek zaczął przymierzać się do testowaniach niższych poziomów kursów. Przy czym wraz z wspomnianą ochotą, zwiększała się nerwowość. Rynek zszedł do 4,02 za euro w połowie stycznia i szybko wycofał się na poziom 4,09 pod koniec miesiąca. A o tym co wydarzyło się w lutym, wspomniałem już na początku mojego wpisu.

Skoro wiadomo jaka jest rzeczywista wartość złotego, to co powstrzymuje rynek od zejścia do tego poziomu? Przede wszystkim, ludzi czy instytucji którzy potrafią i chcą/mają ochotę (z naciskiem na „chcą/mają ochotę”) szacować faktyczną wartość złotego jest mało. Znacznie popularniejsza jest analiza techniczna. Nie ma jednej obiektywnej metody wyliczania wartości złotego. Szacowanie rzeczywistej wartości złotego opiera się m.in. na założeniu, że pewne cechy polskiej gospodarki, które ujawniły się w przeszłości , jak elastyczność i relatywnie wysokie tempo PKB (średnie tempo PKB od 2000 do 2009 r., to 4%), będą również ją charakteryzowały z najbliższej przyszłości. Ponadto rynek dzieli się na tych, którzy są pewni siły polskiej gospodarki i tych, którzy być może w tą siłę wierzą, ale oczekują na potwierdzenie w faktach. To wyjaśnia dlaczego rynek powoli, przy zmiennym tempie, sprowadził kurs euro niedaleko kursu równowagi w ciągu roku. Nie był to proces łatwy. Moim zdaniem w II kw 2009 rynek powinien był mieć więcej odwagi we wzmacnianiu złotego. Odkładanie silnego ruchu dopiero na III kw, to świadectwo sporych lęków na rynku.

Już jako uzupełnienie podam, że tak jak rynek potrafi osłabić złotego o kilkanaście procent wobec faktycznej wartości, potrafi też dokonać czegoś odwrotnego. Przypomnę chociażby II i III kw 2008 r. Skala nadmiernego przewartościowania złotego niewiele ustępowała odwrotnej sytuacji w II kw 2009 (skala odchylenia – kilkanaście procent). Szkoda tylko, że rynek nie był tak ostrożny w 2008 jak w 2009 r. Uniknęlibyśmy wielu kłopotów, gdyby rynek i klienci instytucji finansowych (nieszczęsne opcje itp. zabezpieczające przed dalszym wzmocnieniem) mieli świadomość skali nadmiernego wzmocnienia złotego.

Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Otagowano , | Dodaj komentarz