Partia Razem chce ustalić maksymalne marże.

Jakby to dziwnie nie brzmiało, czasami warto stanąć w obronie zasad wolnorynkowej konkurencji. W obronie przed kim? Otóż partia Razem przygotowała projekt ustawy wprowadzającej maksymalne marże dla pośredników w dostawie żywności. Wg Razem, duże zagraniczne (głównie) firmy obsługujące portale do składania zamówień opanowały rynek i narzucają polskim restauratorom ogromne – wg polityków Razem –  marże za składanie zamówień i/oraz dostawę posiłków do klienta. Ponieważ propozycja ustawy nie spotkała się z zainteresowaniem m.in. PO i PiS, to pod adresem tych partii posypały się złośliwości m.in. z ust A.Zandberga. Nie brakowało słów jak ‘wyzysk’, ‘międzynarodowe korporacje’, czy ‘serwilizm wobec ambasady USA’. Zapewne po to by podnieść temperaturę sporu. Byłoby lepiej, gdyby politycy partii Razem zaprezentowali merytoryczne argumenty.

Nikt nigdy nie twierdził, że wolny rynek załatwia wszystkie społeczne i gospodarcze problemy. Jako społeczeństwo wstępnie ustaliliśmy w jakich sektorach wolnego rynku nie będzie lub będzie on ograniczony. Takimi sektorami są m.in. energetyka, usługi zdrowotne i edukacja. W pozostałych sektorach warto utrzymywać zasady wolnego rynku, ponieważ jakoś tak się składa, że potrafi czynić cuda.  

Czy rynek zamówień i dostaw posiłków wymaga ustalenia maksymalnej marży, czyli interwencji państwa? Z przekazu polityków partii Razem tego się nie dowiemy. Próbowałem trafić na uzasadnienie, ale się nie udało. Na stronie partii Razem uzasadnienia nie znalazłem. W końcu zrezygnowałem z poszukiwań, bo nie będę tracił czasu. Skoro partii Razem nie zależy na łatwym udostępnieniu uzasadnienia, to nie ma co tracić czasu na jego poszukiwanie. Jako więc uzasadnienie pomysłu, pozostaje nam tylko emocjonalny przekaz partii Razem.

W internecie można znaleźć sporo ciekawych zestawień o rynku restauracyjnym, zamówień i dostaw. Raczej nie rysuje się z tego obraz grupy podmiotów, które stworzyły monopol i ciemiężą drobnych polskich restauratorów. Po drugie jak miałyby ciemiężyć? Trudno komuś nakazać korzystanie z takiego czy innego pośrednika. Moja rodzina na przykład większość zamówień realizuje bezpośrednio kontaktując się z restauracją. Opieramy się na własnych doświadczeniach z lokalnymi restauracjami, korzystamy z reklam i możliwości zamawiania on-line. Część firm ma w pakiecie dostawę, część odbiór u siebie. Jak słusznie też zauważył ktoś na jednym z forów pod artkułem o inicjatywie Razem, warto przemyśleć pomysł rozwinięcia usługi dowozu, skoro personel nie ma się czym zająć w dobie pandemii. Skoro pośrednicy pobierają zbyt dużą marżę, to warto stworzyć lokalny lub regionalny portal i zaoferować dostawę. Itd. Swoją drogą warto byłoby poznać , które firmy reprezentuje partia Razem. Poznać ich profil działalności itd. Może się okazać, że problem leży gdzie indziej.

Jeżeli jest potrzeba, można zbadać czy zachowane są warunki regulacji antymonopolowych. Nie trafiłem na wypowiedzi polityków Razem, w których analizowaliby problem od tej strony.

I na koniec drażliwy temat marży. Warto przypomnieć, że to właśnie marża przyczynia się do alokacji kapitału i zachęca do inicjatywy. Wiem, że tego typu uwagi stają się passe, ale na co dzień widzę, że wszyscy chętnie korzystają z dorobku prostego mechanizmu jakim jest wolna konkurencja. Warto więc pamiętać jaki mechanizm stoi za tym, że na ogół mamy ogromny wybór w produktach i usługach. Jeżeli więc, tak świetnie można zarobić na pośrednictwie, to dlaczego nikt z restauratorów się do tego nie garnie? Pomoc ze strony Razem nie musi się też skupiać na ograniczeniu marży, co jest banalnie lewicowe. A może firmy, które Razem reprezentuje, wymagają innej pomocy niż tylko ograniczanie konkurencji za pomocą marży.

Swoją drogą ciekaw jestem, czy jak już ograniczymy konkurencję, to Razem dopilnuje by cena za dostarczenie posiłku przez polskiego drobnego restauratora, również nie przekraczała progów przyzwoitości.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Minister Ziobro żartobliwie straszy przywróceniem ceł.

Pewne rzeczy i wypowiedzi powinno nazywać się po imieniu. Wypowiedź ministra Z.Ziobry, jest po prostu głupia i nieodpowiedzialna. Chodzi m.in. o słowa:  “Straty dla takich krajów jak Holandia czy Francja mogą wynikać w sytuacji, kiedy polski rynek byłby zamknięty dla tych państw i gdybyśmy wprowadzili cła. Rocznie bogate kraje UE wyprowadzają z Polski większe pieniądze niż te z dopłat”. (z wypowiedzi dla 300polityka.pl., za gazeta.pl). Manipulacyjne wypowiedzi polityków prawicowych odnoszące się do naszych relacji ekonomicznych z UE są zresztą wieloletnią tradycją, która ostatnio przybiera na sile.

No więc przypomnijmy kilka kwestii. Przywrócenia ceł w handlu wewnątrzunijnym oznacza wyjście z UE. Możemy się spierać, kto pierwszy będzie palił opony pod siedzibą ministra sprawiedliwości. Obstawiam, że rolnicy. Dla nich wejście do UE było darem niebios. Mamy nadwyżkę w wymianie handlowej tej grupy towarów. Rolnicy francuscy i niemieccy tylko czekają na realizację tego pomysłu.

Blisko 80% naszej wymiany handlowej realizujemy z krajami UE. Rolnicy i wiele innych sektorów gospodarki wypracowują nadwyżkę, która w ostatnich latach z nadmiarem pokrywa ujemne saldo wymiany w produktach chemicznych i surowcach. W tym ostatnim przypadku chodzi o import surowców jak ropa czy gaz. Chciałbym poznać wizję ministra Ziobry jak wyglądałby nasz bilans handlowy po wprowadzeniu w życie jego pomysłu.

O tym jak UE i zachodni kapitał rzekomo – przepraszam za wyrażenie – doi Polskę, na prawicy rozpowiadane są mity. Temat przepływu kapitału można próbować wyjaśnić za pomocą słupków danych lub na logikę. Spróbuję drugiej metody. Jeżeli minister Ziobro nie zamknął jak dotąd w więzieniu zachodnich kapitalistów, tzn. że nic na nich nie ma. Skoro można było próbować zatrzymać Polańskiego podczas jego wizyty w Polsce, to i można było podjąć próbą zatrzymania wizytujących swoje zakłady zagranicznych kapitalistów lub ich polskich reprezentantów. Skoro nic takiego się nie dzieje to znaczy, ze ci kapitaliści nie naruszają prawa lub, że minister Ziobro jest niekompetentny. Ponadto, skoro pobierają dywidendę, to pewnie musieli wcześniej zainwestować, prawda? Tzw. kapitał, jak każdy z nas, ma prawo czerpać korzyści na zasadach określonych polskim prawem. Najlepszym rozwiązaniem byłoby, gdyby politycy prawicowi przedstawili jakieś zestawienia dotyczące rzekomego wykorzystywania Polski przez zachodni kapitał. Ciekawie byłoby poznać poczynania naszego kapitału za granicą. W Polsce dostępne są statystki przepływu kapitału, ale politycy prawicowi ich nie eksponują lub wyciągają tylko fragmenty czyniąc je obiektem sprawnych manipulacji.

Jeżeli kapitaliści zachodni zachowują się niemoralnie, no to ktoś im na to pozwala i nic z tym nie robi również po 2015 roku. Może M.Morawiecki, gdy przy okazji kolejnej niemieckiej inwestycji w Polsce, w przemowie dziękczynnej skierowanej do przedstawicieli jednego z niemieckich koncernów motoryzacyjnych, omal się nie rozpłynął z wdzięczności.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Polityka podatkowa PiS.

Skoro tak chętnie niektóre środowiska mówią o radykalnej zmianie polityki gospodarczej w Polsce po 2015 r., to warto spojrzeć gdzie i w jakim stopniu zmiana ta dokonała się w sferze podatkowej. Eurostat właśnie udostępnił raport o wpływach podatkowych, skupiając się na ich pomiarze w relacji do PKB. Dla tych co chcą samodzielnie popracować z danymi, tradycyjnie polecam skorzystanie z olbrzymiej hurtowni danych udostępnianych przez Eurostat.

Na wstępnie spojrzenie na udział wpływów podatkowych i składek w UE. W UE relacja wpływów podatkowych i składek do PKB w ciągu ostatnich 20 lat wahała się między 39% a 41,5%. Wartości z przedziału 40%-41,5% osiągane są na ogół w okresach silniejszych wzrostów gospodarczych. Warto zaznaczyć, że w ramach UE występuje ogromne zróżnicowanie w skali opodatkowania i w roli podatków. W tym ostatnim przypadku chodzi o udział w strukturze.  

W Polsce, w latach 2012-2015 udział podatków i składek w relacji do PKB był rzędu 33,2% (33,4% w 2015 r.), by do 2018 r. wzrosnąć do 36% i taką wartość utrzymać w 2019 r. Można więc powiedzieć, że PiS podniósł wypływy o ok. 2,5 p.p., w czasach gdy w UE wpływy były stabilne w relacji do PKB (ok. 41%). I tu mała uwaga. Udział wpływów z podatków i składek relatywnie łatwo rośnie w okresach wysokiej koniunktury w Polsce. Ponad dziesięć lat temu wynosił on u nas ok. 35% w relacji do PKB. Możemy więc politykom PiS ewentualnie przypisać 1 p.p. (resztę zrobiła koniunktura), co daje kwotę 20-25 mld dodatkowych wpływów rocznie. Oczywiście warto pamiętać, że tego typu zabawy na wysoko agregowanych kwotach i przyrównaniach do PKB są obciążone pewnym błędem.

Nikt nie kwestionuje pewnej skuteczności PiS w walce z szarą strefą. Porównanie z poprzednim boomem gospodarczym wskazuje jednak, że luki podatkowe najlepiej się zmniejsza właśnie w tych okresach. Jedna z instytucji szacujących lukę już zwróciła uwagę, że w tym roku luka się zwiększy. Trudno żeby było inaczej w okresie gorszej koniunktury. Szacunki skuteczności, którą ewentualnie możny by przypisać PiS z tytułu zmniejszenia luki VAT, zawierają się na ogół między 10 mld – 15 mld zł.  

Cokolwiek byśmy nie sądzili o skuteczności PiS w walce z luką VAT to przypominam, że już tylko program 500 plus i 13-ta emerytura kosztowały budżet w 2019 ok. 50 mld zł. Tak więc PiS nie zapewnił trwałego i stabilnego finansowania dla swojego programu. I właśnie problem z finansowaniem programów socjalnych PiS powinien być szerzej omawiany, a nie tylko przez wąskie grono ekonomistów i pasjonatów grzebania w danych. Pozostała część wspomnianych programów socjalnych pochodzi z ograniczania tempa wzrostu szeregu innych pozycji w finansach państwa oraz ładowana jest w deficyt, czyli finansowana długiem.

Jak wyżej wykazałem, wątpliwe jest by PiS przyczynił się do radykalnego wzrostu trwałych wpływów podatkowych. Porównania z krajami o rozbudowanej polityce socjalnej państwa i jego udziale w gospodarce wskazują, że musi iść za tym poważne podniesienie podatków i składek. Sami tylko Niemcy, do których lubimy się przyrównywać, mają wpływ podatkowe sięgające 41,7% PKB. To prawie o 6 p.p. więcej od nas.

Inną ciekawostką jest polityka podatkowa PiS. Mimo krytyki IIIRP, PiS raczej niewiele zrobił by coś zmienić. Oczywiście warto odnotować takie posunięcia jak podatek bankowy, opłata recyclingowa, danina solidarnościowa, podatek handlowy, podatek cukrowy itd. Niektóre z nich na trwale weszły do naszej palety podatków, inne zaczną działać lub dopiero co weszły w życie. Te, z wymienionych, które już w pełni działają, dają rocznie blisko 10 mld zł, z czego niemal połowa przypada na podatek bankowy. Za, zgodne z przekazem medialnym, uderzenie w ‘bogatych’ (czy raczej ‘bogate’ sektory) uznać można podatek bankowy i  handlowy. Z natury rzeczy jednak, podmioty gospodarcze przynajmniej część podatku przenoszą na klientów. Na tle lat minionych i boomu gospodarczego sprzed 10 lat, PiS o 0,5 p.p. w relacji do PKB dociążył przedsiębiorstwa. Możemy przyjąć, że to wartość niewielka.

Dokonana została jedna istotna zmiana, którą można uznać za bezpośrednie uderzenie w ‘bogate’ osoby. Chodzi o tzw. opłatę solidarnościową, wpływy z której przeznaczone są na Solidarnościowy Fundusz Wsparcia Osób Niepełnosprawnych. W pewnym sensie, można opłatę nazwać trzecim progiem PIT. Opłata pojawiła się nieco przypadkowo w toku politycznego sporu o poprawę wsparcia dla niepełnosprawnych. Politycy PiS kategorycznie opłaty nie chcieli nazwać podatkiem, chcąc utrzymać wizerunek partii, która zmieniła polityczkę społeczną bez nakładania podatków. Zmiana w PIT nastąpiła i z drugiego końca rozkładu wynagrodzeń. Podniesiono kwotę wolną od podatku i ulżono osobom do 26 roku życia. Zmiana kwoty wolnej też w pewnym stopniu była dziełem przypadku. PiS formalnie obiecywał podniesienie kwoty wolnych w wyborach w 2015, po czym jakby zapomniał o tym. Dopiero wyrok TK (w reakcji na skargę złożoną przez RPO) zmusił do przynajmniej śladowego działania.

Polski system podatkowy nie przeszedł pod kilkuletnimi rządami PiS istotnej zmiany w rozumieniu wysokości i struktury wpływów. Wzrost wpływów podatkowych po czterech latach rządów o 1 p.p. trudno uznać za sukces (porównanie w poprzednim boomem gospodarczym). W podatkach i opłatach oprócz podatku dochodowego, poziom wpływów w zasadzie pozostał bez mian. Nadal poziom wpływów z podatku dochodowego od przedsiębiorstw jest nieco niższy niż w UE. Mocno odstajemy od średniej w UE (a szczególnie od krajów z rozbudowaną polityką społeczną) pod względem udziału podatku dochodowego od osób fizycznych (itp.) w strukturze wpływów podatkowych. W UE średnio to ponad 9,5% w relacji do PKB. W Polsce podatek dochodowy płacony przez gospodarstwa domowe stanowi 5,3% PKB. PiS kategorycznie nie chciał dotykać tej sfery, czyli nie chciał podnosić stawki podatku czy liczby progów by nie narazić się potencjalnym wyborcom.

Polityka podatkowa PiS robi wrażenie dość przypadkowej. PiS skupił się na łataniu dziur w ustawodawstwie i dociąganiu mniejszych lub większych kwot z różnych źródeł i na różne cele. Oczywiście taka polityka, w sumie, też jest jakąś polityką. By uniknąć wzrostu PIT czy innych podatków, PiS korzystał z urodzaju wpłat jak np. za koncesje z obszaru telekomunikacji czy wpłat z zysku NBP. PiS wciąż ma w rezerwie kilkanaście mld zł w tytułu przekształcenia OFE. Opłata za OFE w zasadzie jest opodatkowaniem osób fizycznych, chociaż sprytnie ukryta pod postacią opłaty.

Na zakończenie chyba największa ciekawostka dotycząca polityki podatkowej PiS. Tak naprawdę nakładane podatki, opłaty czy prowizje pośrednio (np. podatek bankowy, opłata recyclingowa) są najbardziej dotkliwe dla przeważającej większości przeciętnych obywateli niezależnie od ich dochodów. Można więc powiedzieć, że w dużym stopniu Polacy sami sobie opłacają 500 plus. Nie dokonał się tu transfer od ‘bogatych’ do ‘biednych’, a jeśli już to w niewielkim stopniu. Tam gdzie PiS starał się zmniejszyć tempo wydatków (np. edukacja), by pozyskać środki na programy socjalne, też robił to kosztem obywateli. Cześć programu opłacana długiem będzie spłacana w niedalekiej przyszłości, bez rozróżnienia na ‘bogatych’ czy ‘biednych’ obywateli.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | 2 komentarze

Moda na zadłużanie.

Sporo się teraz mówi o konieczności zwiększenia zadłużenia. W dyskusjach najczęściej operuje się długiem w relacji  do PKB. Część ekonomistów i niektórzy przedstawiciele rządu sugerują, że bariera 60% zapisana w polskiej konstytucji to przeżytek i niepotrzebne ograniczenie, szczególnie w obecnych czasach.

Problemem naszym i wielu społeczeństw należących do UE jest lekko lewicowe odchylenie i populizm. Lewicowość sama w sobie nie jest zła, dopóki nie zagraża sytuacji makroekonomicznej. My też od kilku lat zaczęliśmy śmielej twierdzić, że mamy prawo domagać się lepszego poziomu życia i powiększania socjalnych zdobyczy bez oglądania się na kryzysy. Lekiem na kryzysy ma być wzrost zadłużenia, który podobno nie jest problemem, pomaga (też podobno) w rozwoju gospodarki i że jakoś się go tam przyszłości zawsze te zadłużenie spłaca lub neutralizuje wynikające z niego zagrożenia. Doprawdy? Spójrzmy więc na poziom zadłużenia w relacji do PKB w UE w ciągu ostatnich prawie dwudziestu lat (2000-2019).

W okresie 2000-19 zadłużenie łącznie w UE wzrosło z 60,6% do 79,3% PKB. Niemal o 19 pp. Można się więc posunąć do uproszczenia, że ostatnio co dekadę zadłużenie rośnie niemal o 10 pp. Owszem, były w tym okresie dwa kryzysy, ale i wiele lat tłustych. Po drugie, kraje odpowiedzialne powinny się przygotowywać na raptowne pogorszenie koniunktury.

W analizowanym okresie na 28 państw, których dane podaje w swoich raportach Eurostat, raptem tylko 7, w omawianym okresie, zmniejszyło zadłużenie do PKB, a w przypadku 3 zwiększyło się ono w niewielkim stopniu.  Polska w tym okresie wyglądała dość przyzwoicie, ze wzrostem ‘jedynie’ o 9,5 pp do poziomu 46%. Niestety aż 17 krajów (w tym kilka sporych rozmiarów) zaliczyło wzrosty od 1,5 do ponad 7 razy większe (w ujęciu pp) od Polski. Widać więc, że większość krajów UE wzrost zadłużenia traktuje jako jedno w ważniejszych lekarstw na problemy. Wygląda na to, że taki sposób radzenia sobie z problemy zaimponował wielu polskim ekonomistom i koalicji rządowej, która za pośrednictwem kilku wyższych urzędników próbuje stworzyć grunt pod złamanie konstytucyjnych 60%. W rzeczywistości już obecnie zliczając obecne zadłużenia wg general government , niedawno przebiliśmy 60% PKB. Wystarczył więc kryzys i hojna ręka rządu by w kilka m-cy skoczyć o sporo ponad 10 pp. Jest niewielkim pocieszeniem, że inne kraje doświadczyły podobnego skoku zadłużenia.

Wygląda na to, że próbujemy podążać drogą wielu innych krajów, czyli ratować się przed problemami gospodarczymi i gniewem opinii publicznej (ewentualne zaciśnięcie pasa) potężnym wzrostem zadłużenia. Zniesienie konstytucyjnego limitu (który już jest obchodzony) dałoby rządowi szerokie pole do ścigania się z liderami Europy w tej niechlubnej konkurencji. Warto pamiętać, że większość krajów UE (i nie tylko) ma poważny problem z uniezależnieniem się od narkotyku jakim jest wzrost zadłużenia. Skąd pewność, ze Polska dołączy do grona tych krajów, które potrafiły uzdrowić finanse po kryzysach. Ja takiej pewności nie mam.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

W finansowaniu służby zdrowia bez zmian.

GUS opublikował właśnie Narodowy Rachunek Zdrowia za 2018 r. Warto więc przy tej okazji przypomnieć zasady finansowania usług zdrowotnych w Polsce. Jak widać z roku za który jest NRZ, otrzymujemy informację z ogromnym opóźnieniem. Szybciej otrzymujemy informację o wpływach i wydatkach NFZ w ramach informacji kwartalnej o sytuacji finansów publicznych. Ale i tu szału nie ma, bo znamy dane za I kw ’20 r. i w najbliższych tygodniach powinniśmy poznać dane za II kw. Resztę w zasadzie można sobie lepiej lub gorzej prognozować.

Przypomnę zasady finansowania usług zdrowotnych w Polsce. Usługi w dominującej części są finansowane ze środków publicznych, czyli tak naprawdę z naszych. Oczywiście wolno nam kupować usługi za własne pieniądze lub korzystać z pakietów firmowych. Dominującą część w finansowaniu publicznym stanowi nasza składka zdrowotna. Składka zaś jest pochodną naszych wynagrodzeń. W ten sposób docieramy, do kolejnej cechy naszego systemu. Skala nakładów na służbę zdrowia w dużym stopniu powiązana jest z sytuacją na rynku pracy, czyli inaczej mówiąc, ze stanem naszej gospodarki. Wydatki publiczne, jak wspomniałem, uzupełniane są wydatkami z budżetu państwa i wydatkami jednostek samorządowych.

Dostęp do usług zdrowotnych nie jest jednolity, niemniej należy podkreślić, że dominuje system, który możemy uznać jako sprawiedliwy społecznie . Środki z naszej składki i wydatków budżetu są równo rozdzielane na potrzebujących. Rozumiem przez to finansowanie dostępu do usług niezależnie od wynagrodzenia, statusu społecznego itd. Wymienione środki stanowią ok 67% wydatków ogółem na usługi zdrowotne.

Nieco sporów może wywołać finansowanie usług przez jednostki samorządowe (raptem ok. 4% w ogółem). Nie ma co ukrywać, że skala samorządowych wydatków uzależniona jest od zamożności gminy/samorządu. W skali jednostki samorządowej nikt nie różnicuje beneficjentów, ale w skali kraju może budzić to już wątpliwości, bo cóż winny jest obywatel, że mieszka w biedniejszej gminie, której na programy zdrowotne nie stać.

Oczywiście zróżnicowanie dostępu do usług służby zdrowia jest m.in. wynikiem wydatków prywatnych. Nie wszystkich stać na szersze korzystanie z prywatnej służby zdrowia i nie wszyscy pracują w bogatych korporacjach finansujących pakiety zdrowotne. Można to różnie oceniać, ale nie wyobrażam sobie, by w Polsce zabroniono samodzielnego nabywania usług za środki prywatne.

To co wiemy na pewno to to, że system finansowania służby zdrowia i skala finansowania w relacji do PKB od kilku lat nie ulegają zmianie. Względnie stabilna jest też struktura. Sądzę, że może w kolejnych 2-3 latach mamy szansę zobaczyć jakieś zmiany. Rząd ugiął się pod naporem protestu lekarzy i powinien zwiększać powoli, zgodnie z deklaracją, skalę nakładów w części publicznej. Bo nie ma co ukrywać, ze w relacji do PKB, Polska jest w ogonie na tle krajów UE. Nakłady publiczne od lat są rzędu 4,5% PKB, co daje od 1 do 2 pkt. proc. poniżej średniej w UE.

Mimo iż formalnie zdrowie i dostęp do służby zdrowia jest wg sondaży priorytetem Polaków, to ster rządów pozostawiliśmy koalicji, która w zasadzie nie wprowadziła zmian w zasadach finansowania, a przede wszystkim nie chciała finansowania – w relacji do PKB – zwiększać (mimo deklaracji z 2015 r.). Powinniśmy zwiększyć składkę zdrowotną lub zwiększyć nakłady z budżetu. Jeżeli tego nie zrobimy nadal będziemy się ograniczać do dopasowywania struktury wydatków do potrzeb i nadal stać będziemy w kolejkach. Niestety politycy prawicowi woleli rozdać pieniądza w ramach 500+ i dodatkowych emerytur, zamiast dokonać radykalnych zmian w finansowaniu służby zdrowia. Uczciwie trzeba przyznać, że taką hierarchię wydatków i potrzeb Polacy w wyborach zaakceptowali.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Otagowano , | Dodaj komentarz

Proponuję nie rezygnować tak szybko z limitów zadłużenia.

Poziom zadłużenia w ujęciu general government, jak osiągnęliśmy na koniec czerwca, powinien być wiaderkiem zimnej wody na głowy rozgrzane pomysłami zniesienia konstytucyjnego limitu zadłużenia. Sugestie dotyczące zniesienia limitu, jako krępującej nasz rozwój bariery, pojawiają się z dwóch stron. Z jednej strony ekonomiści i komentatorzy pozujący na anty-liberalnych i otwartych na nowe wyzwania. Z drugiej, najwyżsi urzędnicy państwowi, którzy delikatnie wrzucają w przestrzeń medialną informację o wzroście zadłużenia, unikając podawania liczb. To ostatnie biorą już głównie na siebie niezależne media. Celem polityków rządzących jest oswojenie opinii publicznej z faktem ogromnego wzrostu zadłużenia w ciągu dwóch najbliższych lat. Wg wiceministra finansów Piotra Patkowskiego, konstytucyjny limit zadłużenia – 60% PKB – jest już zbędnym przeżytkiem. Wg niego Polska jest wiarygodnym krajem i 60%-wa bariera jest zbędna.

Zanim ewentualnie usuniemy limit z konstytucji, zastanówmy się czy warto i czy tego na pewno chcemy.

Bariera 60% odnosi się do zadłużenia definiowanego w ustawie o finansach publicznych, co już pozwala na pewne manipulacje, z których rząd skrzętnie skorzystał. By uniknąć przekroczenia progu, znaczna część zadłużenia jest przeniesiona na Fundusz Przeciwdziałania Covid-19 (prowadzony przez BGK) i tarczę finansową Polskiego Funduszu Rozwoju. Każda z tych instytucji ma prawo emisji 100 mld zł, z czego obecnie zrealizowały po ponad 60 mld zł każda. Takie rozłożenie możliwości zadłużania, ma też pozwolić rządowi na nieprzekroczenie 55% zadłużenia do PKB, co skutkowałoby koniecznością praktycznie bilansowania wpływów i wydatków budżetowych w kolejnym roku. Politycznie byłaby to katastrofa.

Zrobiliśmy z poziomu ratunkowego wsparcia gospodarki formę międzynarodowej konkurencji. Bez głębszej refleksji przepompowujemy ponad dwie setki miliardów złotych i to jeszcze nie jest koniec. Pompowanie kasy bez opamiętania powoduje, że wyzbywamy się rezerwy na ewentualne dalsze/inne ekonomiczne tąpnięcie.

Lekkomyślna polityka w finansach publicznych (kupowanie elektoratu różnymi datkami socjalnymi) doprowadziły do tego, że na koniec boomu gospodarczego, na koniec 2019 r., deficyt finansów publicznych wyniósł 0,7% PKB. Kraje odpowiedzialne w UE bez większych problemów wypracowały nadwyżki. Powinniśmy byli wypracować nadwyżkę między 1,0% a 1,5% PKB, czyli o ok. 2 pkt.proc. lepszy wynik od uzyskanego. To ponad 40 mld zł. I o tyle mniej musielibyśmy emitować teraz długu.

Gdyby nie wspomniane wyżej dwa czynniki, to rząd być może i miałby nawet szanse zmieścić się w limicie konstytucyjnym, bez konieczności wyprowadzania emisji długu w takiej skali do BGK i PFR, czyli swego rodzaju księgowej manipulacji.

W obecnej dyskusji mało kto ma ochotę oddawać życie za konstytucyjny zapis o 60%. Ekonomiści wszelkich odcieni są świadomi powagi sytuacji jaka powstała w wyniku covid-owego kryzysu i tego, że pandemiczny kryzys być może zmusi nas do modyfikacji zapisu. Są też jednak świadomi, przynajmniej część z nich, naszych doświadczeń i niebezpiecznej determinacji części polityków w kupowaniu głosów wyborczych. To ostatnie doświadczenie jest nowością.

Zaledwie w ciągu dwóch ostatnich dekad, doświadczamy już trzeciego kryzysu skutkującego poważnym wzrostem deficytu finansów publicznych. Co gorsza, z każdym kolejnym kryzysem, deficyt w relacji do PKB jest większy (lata 2001-2003, 2009-2010 i obecnie), a zadłużenie błyskawicznie wzrasta o kilka pkt.proc. w relacji do PKB. Lata mijają i obecny kryzys pokazuje, że u części polityków rośnie lekkomyślne podejście do finansów publicznych.

Razi szantaż polityczny jaki zaczyna stosować obecny rząd i prezydent. Od dawna wiadomym było, że gospodarka będzie spowalniać i tak też się działo od II poł. 2019 r. Niestety mimo tego i mimo covido-wego kryzysu, politycy prawicowi podtrzymywali w wyborach finansowe obietnice i roztaczali obraz kraju niepodatnego na jakiekolwiek ekonomiczne zawirowania. Teraz, zamiast wycofać się z części rozdawanych prezentów, koalicja prawicowa potężny wzrost zadłużenia będzie tłumaczyć niemożliwą do przewidzenia sytuacją. A benefity socjalne, będą uzasadniane polityką rozkręcenia gospodarki popytem.

Warto też spojrzeć na doświadczenia innych krajów UE. Rozpiętość zadłużenia jest ogromna. Mamy Niemców z większym (w relacji do PKB) zadłużeniem niż nasze, ale i szereg krajów (w tym z naszego regionu) z niższym zadłużeniem. Nie ma tu prostej zasady, że wyższy dług daje większe szczęście. Przeczą temu doświadczenia m.in. Włoch i Hiszpanii. Dodatkowo analiza skutków kryzysu sprzed ponad dziesięciu lat wskazuje, że część krajów należących do UE wierzyła, że żaden poważny kryzys już się nie zdarzy i jakoś bez większego wysiłku i protestów swoich obywateli da się sprowadzić deficyt finansów publicznych do bezpiecznych rozmiarów. Minęło dziesięć lat, zaliczyliśmy w Europie boom gospodarczy, a mimo to część krajów nadal lekceważyła zasady zdrowych finansów publicznych.

Może więc pozostańmy przy konstytucyjnych 60% i zapisach ustawy o finansach publicznych. Obydwa te akty prawne stanowią łącznie w pewnym sensie jakieś, mniejszy czy lepszy, zabezpieczenie przed  bezmyślnym długoterminowym zadłużaniem. Zniesienie ograniczeń spowoduje, że politycy prawicowi i obecny prezydent dalej będą kupować za publiczne pieniądze elektorat i demonstrować niebezpiecznie nonszalancki stosunek do finansów publicznych.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | 2 komentarze

Socjalne rozdawnictwo ważniejsze od zatrudnienia. Zapowiadane zwolnienia w budżetówce.

W ostatnich tygodniach przedstawiciele rządu systematycznie oswajają opinię publiczną z informacją o nadchodzących zwolnieniach w sektorze usług publicznych. Sytuacja w finansach publicznych nie jest najweselsza, przechodzimy gospodarczy kryzys, więc trzeba szukać oszczędności. Opinia publiczna może być nieco zaskoczona, bo rząd zdawał się walczyć o każde miejsce pracy. Do tego od końca 2015 r. wmawia nam się, że mamy do czynienia z radykalną zmianą w podejście do gospodarki. To miała być (i podobno jest) wręcz inna filozofia. Państwo miało być aktywnym uczestnikiem w procesach gospodarczych, na rynku pracy itd. A tu bach.

Najwyżsi urzędnicy nie ukrywają, że mogą zwalniać, bo pozwalają na to zapisy wprowadzone w życie w ramach tarcz anty-covidowych. Kiedy uchwalano te zapisy i przed wyborami, temat redukcji zatrudnienia w sektorze publicznym nie istniał.

W całej sprawie zaskakuje kilka rzeczy, a jedna szokuje.

Co szokuje? Urzędnicy, politycy prawicowi oraz prezydent nie ukrywają, że priorytetem jest utrzymanie społecznych benefitów dla suwerena. Utrzymana będzie 500+, 300+, 13-ta emerytura. Wprowadzona w życie ma być tzw. 14-ta emerytura, zgodnie z polityczną obietnicą. Już tylko z wydatków na 13-tą emeryturę można utrzymać ponad 100-tysięczną armię urzędników przez rok. Jak widać rząd i politycy prawicowej koalicji rządzącej mają inne priorytety.

Porównanie liczby osób zatrudnionych w sektorze publicznym w grupie obejmującej administrację publiczna, obronę narodową i obowiązkowe zabezpieczenia społeczne w zatrudnieniu ogółem i na tle 35 krajów objętych raportami Eurostatu (głównie kraje UE), nie wskazuje byśmy w Polsce mieli do czynienia z przerostem zatrudnienia. W 2019 r., udział tej grupy w zatrudnieniu ogółem w Polsce to 6,4%, czyli nieco poniżej mediany (6,5%) i średniej w UE (6,7%).

Ilu urzędników chce zwolnić rząd? Trudno powiedzieć. W mediach przelatują wręcz fantazyjne wartości od 10% do 20% zatrudnionych, bez określenia, której grupy urzędników miałoby to dotyczyć. To nonsens. Urzędnicy rządowi unikają potwierdzania skali redukcji, ale i jej nie zaprzeczają. Robi to wrażenie przygotowania gruntu pod niższe redukcje, być dać poczucie związkowcom, ze utargowali mniejsze zwolnienia. Grupa, która ja przytoczyłem wyżej, obejmuje nieco ponad 1 mln osób.

Strzał w urzędników ma i tą zaletę (przepraszam, za takie określenie), że wątpliwe by ktoś się za nimi ujął. PiS dość sprytnie przenosi koszty swojej wizji gospodarki społecznej na grupy zawodowe, które nie cieszą się społeczną sympatią. Opinia publiczna nie ujmie się za urzędnikami.

Propozycja redukcji liczby urzędników jeść świetnym przykładem priorytetów polityków PiS w ich spojrzeniu na – ja wyżej wspomniałem – gospodarkę społeczną. Powinniśmy starać się ludzi utrzymać za wszelką ceną na rynku pracy i starać się przyzwoicie ich opłacać, a nie rozdawać wszelakiego typu społeczne benefity w postaci 500+ czy dodatkowych emerytur. Politycy PiS uważają inaczej.

Moralne wątpliwości budzi pomysł na wysyłanie pracowników budżetówki na emerytury, jeżeli mają do nich prawo. To ma być jeden ze sposobów na obniżanie społecznych skutków redukcji zatrudnienia. To nie przyczynia się do popularyzowania zatrudniania osób starszych.

Czy dojdzie do znacznych redukcji w budżetówce? Wątpię, by osiągnęła ona skalę sugerowaną przez media. Prawdopodobnie mamy do czynienia z przygotowaniem gruntu pod skromną redukcję w budżetówce i/lub wymuszenie akceptacji zamrożenia płac w zamian za powstrzymanie się od zwolnień. Tego typu, i tej skali, medialne igraszki są nie na miejscu. Po drugie, kiepsko to wygląda, gdy rząd chce zamrozić wynagrodzenia i zwalniać, gdy równocześnie rozdaje miliardy złotych na prawo i lewo.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Podatek cukrowy. Chcemy się niezdrowo odżywiać, to płaćmy za leczenie.

Rząd koalicji prawicowej, chcąc nie chcąc, będzie co jakiś czas przemycał w ustawach kolejne podatki. Rozpasany program socjalny obecnej ekipy rządzącej i skutki kryzysu zmuszają rząd do szukania pieniędzy. Wejście w życie tzw. podatku  cukrowego było w zasadzie zapowiadane od kilku lat. W obecnych okolicznościach gospodarczych rząd nie ma już z czym zwlekać. Oczywiście rząd i prezydent wyczekali, aż będą za nami wybory prezydenckie i ustawa wprowadzająca podatek cukrowy została zaakceptowana przez prezydenta. Ma wejść w życie z nowym rokiem.

Dyskusja czy opłata cukrowa naliczana od zawartości cukru w napojach jest podatkiem czy nie, jest co najmniej zabawna i zbędna. Rząd upiera się, że to nie podatek i że nie dotyczy osób fizycznych. To ma niby potwierdzać, że rząd konsekwentnie nie podnosi obciążeń podatkowych obywatelom. Owszem, biorąc pod uwagę definicję podatku, opłata cukrowa podatkiem nie jest. Biorąc jednak pod uwagę, że przede wszystkim uderzy w konsumentów, to będzie dla nich obciążeniem i zapewni wzrost  wpływów do finansów publicznych. Brak zero-jedynkowego przełożenia na zwrotną usługę świadczoną przez państwo obywatelowi, czyni opłatę cukrową świadczeniem zbliżonym do podatku.

Po drugie, należy pamiętać, że w wyniku strajku lekarzy rezydentów, rząd zobowiązał się do podnoszenia nakładów na służbę zdrowia w relacji do PKB. Podatek cukrowy będzie jednym z wielu źródeł dodatkowych nakładów. Mówiąc dosadniej, można by powiedzieć obywatelom: chcecie wzrostu nakładów na służbę zdrowia, to sobie za to zapłacicie. Nie mam wątpliwości, że za jakiś czas wzrost nakładów na służę zdrowia będzie medialnie sprzedany jako efekt gospodarowania rządów prawicowych.

Bez specjalnej przewrotności można też powiedzieć, że wpływy z podatku cukrowego do NFZ  (ma tam trafić 95% wpływów z podatku cukrowego) w kwocie bliskiej 3 mld zł, pozwolą rządowi na przeznaczenie/odblokowanie analogicznych pieniędzy na inne (być może polityczne) cele. Podsumowując, opłata cukrowa formalnie to nie podatek, ale ma wiele jego cech i podobieństw.

Pomijając już gorszący upór urzędników rządowych, stojących na stanowisku, że opłata cukrowa to nie podatek, z jego ideą czy raczej przeznaczeniem trudno się nie zgodzić.

Analiza wpływu anAalogicznych obciążeń w innych krajach nie wskazuje jednoznacznie, by tego typu obciążenia dopisywane do rachunku za słodkie napoje miały się istotnie przyczyniać do redukcji spożycia przesłodzonych napojów i zmiany nawyków żywieniowych. Doświadczenia poszczególnych krajów są raczej mieszane. Mało kto chyba jednak wierzy, że bogacące się społeczeństwo z powodu niewielkiego wzrostu ceny słodkiego napoju, nagle istotnie zredukuje jego spożycie tyko z powodu ceny. Okrutnie przyznajmy, że podatek cukrowy ma po prostu zapewnić wpływy na leczenie ludzi, którzy lekceważą zasady zdrowej diety. Jestem zwolennikiem zasady, by – tam gdzie jest możliwe i moralnie uzasadnione – indywidualizować źródła finansowania publicznej służby zdrowia, czyli by leczeniem poszczególnych chorób obciążać ludzi, którzy świadomie i demonstracyjnie lekceważą swoje zdrowie.

Podatek cukrowy nie jest pomysłem idealnym. Być może byłoby lepiej skoordynować jego wprowadzenie z akcją edukacyjną. Takie się głosy krytyków. Przyznajmy jednak szczerze, że media od lat bombardują nas informacjami o zasadach zdrowego żywienia i efekt jest raczej mizerny. Skoro więc lekceważąco podchodzimy do spożywania cukru, to przynajmniej starajmy się pokryć koszty naszego leczenia.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Słabe wyniki nakładów inwestycyjnych w II kw 2020 r.

Najnowsze dane o nakładach inwestycyjnych przypominają nam, że jakiś kryzys jednak jest i  Polski też on dotyczy. Nakłady inwestycyjne przypadające na II kw są pewnych wskaźnikiem nastrojów i koniunktury wśród największych przedsiębiorstw. Zaznaczam, że nie są optymistyczne, ale i nie tragiczne. To mieszanina krótkoterminowych skutków lockdown’u oraz  średnioterminowych obaw o stan gospodarki.

W II kw 2020 nakłady inwestycyjne w ujęciu y/y były o 13,6% niższe.

Dane potwierdzają, że lockdown w niewielkim stopniu dotknął budownictwo. Nakłady na budynki i budowle, stanowiące ok. 40% nakładów inwestycyjnych ogółem, były jedynie o 4,4% mniejsze od ubiegłorocznych, realizowanych w II kw 2019 r. Tu niestety możemy spodziewać się dalszego powolnego pogorszenia w III kw. Sugerują to wyniki budownictwa za lipiec 2020 r.

Niepokoi spadek nakładów na maszyny i urządzenia techniczne. Pozycja odpowiada za ok. 47% nakładów ogółem. Odnotowany tu spadek, to aż 13,1% (y/y II kw’20). Tu mamy do czynienia z nałożeniem się trwającego od ubiegłego roku, procesu spowalniania gospodarki, locdown’u i obaw o kondycję gospodarki w średnim terminie. Tak znaczne tąpnięcia w inwestycjach w maszyny i urządzenia to rzadkość. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można powiedzieć, że w kolejnych kwartałach tak spektakularnych spadków nie zobaczymy. I całe szczęście. Wydaje się, że część firm w obawie o utrzymanie płynności, z powodu zamrożenia gospodarki i zwykłą niepewność, wstrzymała przejściowo realizację inwestycji. Jestem przekonany, że część zaniechanych inwestycji będzie powoli uruchamiana w okresie najbliższych 2-3 kwartałów.

Trzecią dużą pozycją inwestycji są środki transportu. To ok. 13% nakładów inwestycyjnych ogółem.  Tu mieliśmy do czynienia z istną hekatombą. Nakłady na środki transportu w II kw 2020 r. były aż o 33% mniejsze od nakładów w II kw 2019 r. Można tylko współczuć producentom i sprzedawcom tego typu sprzętu. Podmioty gospodarcze w pierwszej kolejności, stojąc w obliczu zamrożenia gospodarki, rezygnowały lub odkładały zakup sprzętu transportowego.

Analizując wyniki inwestycji w II kw 2020 r., warto mieć na uwadze, że na ich niekorzystny wynik miały w niemałym stopniu czynniki krótkoterminowe. Mam na myśli głównie krótkoterminowe zamrożenie gospodarki. Przykładowo zakup środków na poziomie II kw 2019 r. zbijałby niekorzystny spadek z 13,6% do 8,5%.

Nie ma co jednak ukrywać, że nawet po pewnych mniej czy bardziej subiektywnych korektach o czynnik krótkoterminowego zamrożenia gospodarki, wynik inwestycji w II kw 2020 r. należy ocenić jako słaby. Sądzę jednak, że nie ma powodów popadania w nadmierny pesymizm. Zapewne w III kw również zobaczymy ujemną dynamikę, ale już nie taką jak w II kw.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Nazadłużaliśmy się, że hej.

Podejście do skali zadłużenia przypomina nasze nastawienie do wprowadzanych od pierwszej połowy marca restrykcji. Każde kolejne obostrzenia dotyczące naszego poruszania się poza miejscem zamieszkania przyjmowaliśmy karnie i niemal bez krytyki. Przełomem był zakaz poruszania się po lasach. Wtedy coś w nas pękło. Z zadłużaniem jest podobnie, tylko czekamy jeszcze na ten moment z lasami. Niemal powszechnie przyjęliśmy, że jakakolwiek wątpliwość i krytyka Tarcz oraz źródeł ich finansowania jest wręcz niepatriotyczna. Temat zadłużenia incydentalnie zaczął się pojawiać po wyborach, ale dość nieśmiało.

Rząd finansuje kolejne Tarcze na kilka sposobów. ..… Ale historię musimy zacząć od przełomu 2019/20. Na koniec 2019 r. dług Skarbu Państwa wyniósł 973 mld zł, co dawało niecałe 43% w relacji do PKB. Spowolnienie koniunktury i rozdmuchany socjal zaczął wymuszać wzrost zadłużenia. Dwa miesiące później zadłużenie było już o 1 pkt.proc. wyższe. W marcu przyszedł wirus (covid-19) i stanęliśmy w obliczu zupełnie nowej sytuacji. Zaledwie w trzy miesiące (marzec-maj) rząd zadłużył się o kolejne 100 mld pln. W relacji do PKB, daje to skok o 4,5 pkt.proc. czyli do – szacunkowo – do 48,5% na koniec maja.

Pieniądze na walkę ze skutkami wirusa rząd pozyskuje jeszcze przez BGK i Polski Fundusz Rozwoju (PFR). Bank odpowiada za program: Fundusz Przeciwdziałania COVID-19, finansowany głównie obligacjami na max. kwotę 100 mld pln. Obligację są gwarantowane przez Skarb Państwa. PFR ma również możliwość emisji na łączną kwotę 100 mld zł i każda z emisji jest gwarantowana przez Skarb Państwa. Tak więc, rząd odpowiada za emisje BGK i PFR.

BGK i PFR wykorzystały do tej pory po ok. 2/3 limitu emisji. To daje ponad 130 mld pln obligacji, które formalnie można klasyfikować jako dług SP. W ten sposób jesteśmy niemal pod poziomem zadłużenia 55% do PKB.

Zarówno rząd jak i BGK i PFR wyhamowały ze wzrostem zadłużenia. SP zwolnił w kwietniu tempo zadłużania, a BGK i PFR zasygnalizowały ostatnio w mediach, że na chwilę obecną również wstrzymują tymczasowo dalsze emisje lub radykalnie je zmniejszają. Jest z tym zbieżny komunikat NBP o ograniczeniu przetargów skupu obligacji. Na sierpień planowany jest tylko jeden przetarg 19 sierpnia. 

Skoro mowa o NBP, to warto przypomnieć jaką rolę w całej tej układance rozrzucania długu po różnych instytucjach pełni NBP. Nasz bank centralny jest niezwykle aktywny z skupie długu SP, BGK (fundusz covid-19) i PFR. NBP skupił z rynku do tej chwili obligacje na kwotę 102 mld pln. 50% to obligacje SK skupowane głównie w okresie marzec – połowa kwietnia. A od końca kwietnia NBP skupuje głównie obligacje BGK i PFR. 31% ze skupionych 102 mld pln, to papiery emitowane przez BGK, a  18% to papiery PFR.

Wątpliwości dotyczących zadłużenia na potrzeby walki z kryzysem jest kilka. Rząd , rozkręcając akcję zbierania pieniędzy (czyli zadłużania się) zaczął rozrzucać dług tak, by nie był w pełni objęty krajową definicją finansów publicznych. Wątpliwości budzi rola NBP w całej akcji. NBP przyjął rolę absorbera części długu nie wzywając rządu (nawet w komentarzach) do zmniejszenia socjalnych prezentów w postaci 500+, 300+ i dodatkowych emerytur. Skala emisji powinna wzbudzić dyskusję m.in. dlatego że  wg danych NBP, część przedsiębiorstw kumuluje na swoich kontach środki. Mowa o kwocie 40-50 mld pln. Zapewne część, to efekt ograniczanych inwestycji, ale NBP powinien dokładnie się temu przyjrzeć.

Rząd dodatkowo nie ułatwia kontroli sytuacji przez niezależnych ekonomistów. Bez względu na definicje i zasady prezentacji finansów publicznych wg przepisów krajowych, rząd powinien prezentować bez zbędnej zwłoki dane np. wg formuły wykorzystywanej przez Eurostat. 

Wydaje się, że rządzący uświadomili sobie, że zbyt szybko i zbyt mocno się zadłużyliśmy. Co gorsza stało się to zanim tak naprawdę poznaliśmy naturę i skutki kryzysu. Widać, że powoli czas kończyć bezwarunkowe rozdawnictwo pieniędzy. Nie chcę uprawiać banalnej krytyki. Mam świadomość wyjątkowości obecnej sytuacji. Biorąc jednak pod uwagę upór obecnej koalicji rządzącej w rozdawnictwie socjalnym i lekceważące podejście do finansów publicznych, temat zadłużenia powinien być poddanym poważniejszej kontroli pozarządowej.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz