Pierwsze doświadczenia NBP w wysiłkach o udrożnienie sektora bankowego

Polityka zasilania banków w pieniądz nie przyniosła radykalnych zmian, bo i nie mogła. Mam na myśli wymuszanie na bankach zasilania gospodarki pieniądzem i przywrócenia rynkowi międzybankowemu roli jaką pełnił jeszcze kilka miesięcy temu. Obroty na rynku i struktura terminowa lokat oraz uczestników nie jest niestety podawana na bieżąco do wiadomości publicznej, więc nie można dokładnie ocenić czy i w jakim stopniu tzw. kryzys zaufania się zmniejszył. Drugi z celów, czyli wpompowanie pieniędzy do gospodarki, jeżeli jest osiągany to w marginalnym stopniu. Inaczej być nie mogło, ponieważ w obecnych okolicznościach makroekonomicznych wymuszenie na bankach wciskania pieniędzy do gospodarki było praktycznie niemożliwe. Wcześniejszy wykup obligacji, co dokonano w styczniu dał bankom kilka mld zł. i środki te nadal są przetrzymywane przez banki. Skala nadpłynności tej części banków, które nie mogą narzekać na brak środków nie ulega zmniejszeniu. Wyniki podaży pieniądza rezerwowego, wskazują że wśród banków nieufność nadal istnieje. Generalnie dzielą się one na te która maja wolne środki i te które ich potrzebują. Bilans jest moim zdaniem pozytywny, co nie przeczy temu iż są banki które muszą radykalnie zmienić strategię rynkową. Informacja podana w minionym tygodniu przez Kredyt Bank o radykalnych zmianach w polityce kredytowej jest tego potwierdzeniem. Dzieje się więc proces o którym wspominałem pod koniec ubiegłego roku. Część banków wobec braku stabilnych źródeł finansowania, będzie musiała dokonać zmian w swoich planach rozwojowych i ustąpić miejsca na rynku konkurencji. Generalnie normalne rynkowe zjawisko, niemniej z racji tempa zachodzących zmian, nie jest to pewnie miłe dla klientów tychże banków, a szczególnie dla przedsiębiorstw.

Wyniki podaży pieniądza rezerwowego i zmiany ceny pieniądza na rynku międzybankowym, wskazują że warto było podjąć takie działania. Wcale nie dlatego że nazbyt wiele sobie obiecywano po działaniach NBP, ale dlatego że część postulatów środowiska bankowego została spełniona i można się pokusić o pierwsze oceny oraz znaleźć wskazówki na najbliższą przyszłość.

Banki dostały pieniądze i opisane m.in. wyżej rezultaty wskazują że wbrew pozorom, to nie system bankowym jako całość ma kłopoty ze środkami na finansowanie rozwoju akcji kredytowej, a jedynie wybrane banki. Jeżeli nadpłynność zdefiniować jako środki ulokowane w bonach NBP i nadwyżek na rachunkach rezerwy obowiązkowej w NBP, to jest tego ok. 20 mld zł. Roczny przyrost nominalny kredytów dla przedsiębiorstw to w miesiącach przypadających na II połowę 2008 r. kwota z przedziału 5-10 mld zł. To stanowi wskazówkę dla NBP, że masowe akcje zasilania, czyli wszystkich banków, powodują że w pierwszych miesiącach po akcji, pieniądze te w znacznej części będą rolowane w bonach. Teoretycznie więc, uwaga NBP powinna się przenieść na pomoc selektywną.  Teoretycznie, ponieważ NBP nie może sobie selektywnie dobierać sobie banków do udzielenia im pomocy, a poszerzenie gamy instrumentów i tak dotyczyć będzie wszystkich banków. Przykładowo więc, jeżeli NBP obniży poziom rezerwy, to w większości i tak środki te zasilą banki posiadające płynność rynkową. Z punktu widzenia całości sektora bankowego, wspomaganie tej części banków które zaniedbały w okresie dynamicznego rozwoju zabezpieczenia bazy depozytowej, będzie miało niewielki skutek. Wyniki podaży pieniądza rezerwowego wskazują, że radykalne cięcie stopy rezerwy obowiązkowej (np. z 3,5% do 2%) niczego nowego nie wniesie. Akcja taka może być oczywiście potrzebna, ale wygląda na to, że będzie można to robić stopniowo w okresie kilku miesięcy.

Warto jednak zwrócić uwagę, na inne działanie NBP. Wg deklaracji medialnych, NBP od kilku tygodni świadomie nie zbiera z rynku wszystkich zgłoszonych środków. Dało się to zauważyć na rynku międzybankowym, gdzie od końca lutego ceny depozytu jednodniowego ON niewiele odbiegają od stopy depozytowej (o 1,5% niższa od stopy referencyjnej), obecnie 2,5%. Pieniędzy na rynku jest na tyle dużo, że już pod koniec lutego WIBOR dla depozytu 1W zszedł poniżej stopy referencyjnej i od tego czasu powoli spada (w piątek – 3,69%). WIBOR dla 1M w piątek równy był niemal 4%. Taka sytuacja to ogromna rzadkość na rynku i potwierdzenie, że wśród tych banków które mają na siebie limity, jeden drugiemu wciska pieniądze. Cieszy to, iż spadają również stawki dłuższych depozytów. WIBOR dla terminu 12M spadł do 4,4% w środę. Mam nadzieję, że jest to też sygnał iż banki zmuszone są poniechać lub ograniczyć nieufność do innych banków, co powinno się wyrażać przywracaniem dawnych limitów na banki. Kto wie czy w obecnej sytuacji, utrudnianie bankom lokowanie nadwyżek w NBP, nie jest przejściowo lepszym środkiem na udrożnienie systemy bankowego niż uwalnianie kolejnych miliardów złotych. NBP ma zanadrzu jeszcze obniżenie lub czasowe zniesienie stopy depozytowej na nadwyżki na rachunku. Pojawia się tu jednak niebezpieczeństwo szukania ratunku przez banki w zakupie papierów długoterminowych SP, co niekoniecznie ma tylko zalety.

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Dodaj komentarz

Wszyscy nagle pokochali (koniecznie państwowy!) PKO BP, dlaczego?

Od kiedy w ubiegłym roku polski sektor bankowy został dotknięty tzw. kryzysem nieufności, co zbiegło się przy okazji z radykalnym pogorszeniem koniunktury gospodarczej,  a banki zaczęły radykalnie zmieniać swoją ofertę na rynku międzybankowym i kredytowym, jesteśmy świadkami odwrócenia o 180 stopni postrzegania roli państwa w sektorze bankowym. Jeszcze do października 2008, obowiązującym poglądem na PKO BP była prywatyzacja w celu poprawy efektywności i zmniejszania liczby stanowisk z nadania politycznego. Dyskusje wśród ekonomistów wskazywały, iż bank państwowy niemal z zasady ma słabsze wyniki, działa nieracjonalnie i bez długoterminowej strategii oraz bez kapitału, a wskutek częstych zmian politycznych rzutujących na skład zarządu i rady nadzorczej, po prostu z definicji musi być gorszy.

Osobiście nie uważam, że w gospodarce wolnorynkowej państwo koniecznie musi mieć swój udział w komercyjnym rynku bankowym. Niemniej nie uważam też, by posiadanie takiego udziału musiało być z definicji nieefektywne i niepotrzebne na tle roli jaką taki bank może pełnić. Jak najbardziej daleko mi jest do dogmatyków. Według podanym w ostatnich dniach zestawieniu „Rzeczpospolitej” (wydanie z 5 marca 2009), PKO BP to największy bank na krajowym rynku, tuż przed Pekao S.A. W naszym przypadku 4/5 rynku należy do kapitału prywatnego, zdominowanego przez kapitał zagraniczny. Udział PKO BP w sumie bilansowej sektora bankowego, to nieco ponad 12%. Udział w rynku depozytowym i kredytowym jest o 2%-3% wyższy. Razem z często wymienianym ostatnio BGK, udział w sumie bilansowej to prawie 15,5%. Pomijam przy tym BOŚa i banki spółdzielcze. BOŚ to w pewnym sensie bankowe przedłużenie funduszu celowego, a banki spółdzielcze to wciąż małe instytucje i o ile razem stanowią poważną konkurencję, to mimo wszystko z racji rozmiarów są słabo obecne w wielu segmentach bankowości korporacyjnej.

Nie sądzę by jakiekolwiek badania udowodniły, że kilkunastoprocentowy udział sektora państwowego w rynku bankowym (i w „normalnym” kraju o gospodarce wolnorynkowej) podwyższał jakość jego (rynku) oferty i działał mobilizująco na aktywność ekonomiczną banków prywatnych. Ruchy PKO BP są oczywiście śledzone przez rynek, a nawet PKO BP ma wpływ na szybkość niektórych zmian (np. zmiana stóp procentowych dla depozytów), ale nie dlatego że jest „państwowy” ale z racji rozmiarów, czyli pozycji rynkowej. Teoretycznie można sobie wyobrazić sytuację, że za pośrednictwem dużego banku, państwo będzie prowadziło słuszną w swoim przekonaniu politykę finansową  wobec podmiotów gospodarczych i gospodarstw domowych. Problem w tym, że trudno sobie wyobrazić, by PKO BP był konkurencyjny w większości produktów w dłuższym terminie, a po drugie, istnieje bardzo duże ryzyko przenoszenia politycznych pomysłów gospodarczych na politykę PKO BP. Wystarczy spojrzeć w raporty pomocy publicznej czy inne dokumenty, by zobaczyć że politycy miewają skłonność do marnowania pieniędzy. Oczywiście to, że bank należy do Skarbu Państwa wcale nie musi oznaczać że będzie nieefektywny i incydentalnie może być pomocne. Na tyle incydentalnie na ile sektor prywatny w bankowości zachowuje się nieracjonalnie. A niestety, to się zdarza. Podsumowując, nie widzę niż złego w tym, że państwo jest właścicielem największego banku w kraju, co najmniej w okresie kiedy gospodarka ma miano rozwijającej się, a rola bankowości w gospodarce oraz jej praktyki dopiero się kształtują.

 

Po krótkim zarysowaniu tła, czyli mojego podejścia do udziału państwa w sektorze państwowym i przypomnieniu udziału PKO BP na krajowym rynku, wracam do głównej myśli, czyli zmiany poglądów na rolę państwa w sektorze bankowym i w gospodarce. Przedstawione w pierwszym zdaniu zmiany spowodowały radykalną zmianę podejścia do PKO BP. Do tej pory wręcz kanonem wśród ekonomistów, bankowców i przedstawicieli środowisk przedsiębiorców było nawoływanie do zmiany właściciela w PKO BP na prywatnego i wycofanie się państwa z gospodarki.

Nagle teraz te same środowiska, a często te same osoby, w państwowym banku widzą ratunek wobec kryzysu nieufności wśród banków prywatnych (niepaństwowych), skutkujący m.in. ograniczeniem kredytowania krajowych przedsiębiorców. Dosłownie każdy program ratunkowy przygotowywany przez ekonomistów oraz organizację przedsiębiorców wymienia jako filar, dokapitalizowanie PKO PB i BGK lub co najmniej pobieżnie o tym wspomina. Ludzie i organizacje które do tej pory nawoływały do usunięcia się państwa z roli właściciela banków i kreatora procesów gospodarczych, nagle zmienili zdanie na dokładnie odwrotne. Teraz państwo ma pieniędzmi podatników podnieść kapitał państwowych banków, by wspierać gospodarkę. Nad sensem ekonomicznym (skutecznością) i kosztem nikt się nie zastanawia. Pisząc o kosztach, mam na myśli tą część pomysłów gdzie wskazuje się by PKO BP przejął na siebie ciężar kredytowania podmiotów gospodarczych w tej części w jakiej zmniejszają (wycofują się) go banki komercyjne. Chodzi tu głównie o wybrane branże. Nikt nie zadaje pytania, czy aby banki komercyjne nie wycofują się z powodów obiektywnych, czyli spadku aktywności gospodarczej i radykalnego wzrostu ryzyka niektórych branż. W końcu stratę mogłoby ponieść państwo, czyli nikt.

Skąd ta więc ta zmiana poglądów? Cóż, każdy bardziej ceni obronę swojego biznesu niż wyznawany dotąd światopogląd ekonomiczny. Ponadto historia uczyniła nas świadkami wydarzeń, które podłamały wiarę w racjonalne rynki  finansowe i  niepaństwowe instytucje finansowe, w tym banki. Przyznam jednak, że jestem zdegustowany łatwością i tempem zmiany poglądów.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Płodność pisarska bankowców

Pogarszająca się sytuacja makroekonomiczna i problemy sektora bankowego wywołały znaczną aktywność medialną przedstawicieli banków. Piszą makroekonomiści bankowi, dyrektorzy departamentów na ogół związanych z kredytowaniem oraz przedstawiciele zarządów. Zmiana nastawienia banków do kredytowania oraz, zdaniem bankowców, brak funduszy na rozwój akcji kredytowej powodują kierowanie zarzutów pod adresem bankowców, w związku z czym wielu z nich czuje się w obowiązku przedstawić branżowy punkt widzenia. Efekt płodności pisarskiej bankowców można podzielić na dwa nurty. Pierwszy to przedstawienie argumentów na swoją obronę i wyrażenie oczekiwań na działania rządu i NBP w celu poprawy zaopatrzenia banków w pieniądz służący finansowaniu akcji kredytowej. Drugi nurt robi wrażenie bardziej osobistego.  Do tego nurtu kwalifikuję pisarstwo i udzielane wywiady prezesów, przedstawicieli zarządów, dyrektorów pionów  i departamentów. Wprawdzie postrzegają rzeczywistość podobnie jak ci reprezentujący nurt pierwszy, ale czytając ich argumentacje, trudno nie odnieść wrażenia jakby się przed kimś chcieli wytłumaczyć. Mam na myśli akcjonariuszy, ich zwierzchników czy chociażby współpracowników z którymi spierali się o strategie rozwoju.  Robienie tego publicznie, na łamach prasy, ma chyba tylko uwiarygodnić ich rację. Chwilami jednak myśli te są tak niepoważne, że chciałoby się zasugerować tym osobom, że lepiej pomilczeć niż eksponować wątpliwej jakości wiedzę makroekonomiczną. Całkiem niedawno prezes jednego z dużych banków przekonywał  w odstępie kilku dni w dwóch poważnych dziennikach ogólnopolskich, że RPP musi jak najszybciej podnieść stopy procentowe i dokładał do tego ideologię ze spadkiem oszczędzania oraz kilka innych.

Cechą wspólna obydwu przedstawionych dwóch nurtów bankowego pisarstwa jest brak rzetelnej samooceny sektora bankowego, brak poczucia jakichkolwiek błędów ze swojej strony, sporo oczekiwań od rządu, NBP i RPP, na ogół bardzo ogólnie zarysowane recepty na zasilenie pieniężne sektora bankowego w celu poprawy akcji kredytowej i brak jakichkolwiek deklaracji co banki dadzą w zamian.

Do bieżącego wpisu zachęcił mnie jednak artykuł z wczorajszej Gazety Wyborczej, „Nie ma kredytu bez kapitału” podpisany przez aż trzech autorów (Jakub Borowski, Invest Bank, Piotr Ciżkowicz, Ernst&Young, Andrzej Rzońca, Fundacja FOR), reprezentujących instytucje jak najbardziej poważne i jak najbardziej poważne doświadczenie zawodowe. Ich artykuł wpisuje się moim zdaniem w pierwszy nurt, ale od określonych wyżej cech wspólnych bankowego pisarstwa w zasadzie nie odbiega. Ale po kolei.

To prawda, że nadmiar aktywności państwa w tym obszarze nie jest wskazany. Nie powinno ono, a w praktyce nie jest również w stanie zmusić banków do udzielania kredytów…………….. Jednak naszym zdaniem bez szybkich i skoordynowanych działań rządu, banku centralnego i nadzoru finansowego może być krucho ze zdolnością banków do udzielania kredytów.

Zgadzam się, że państwo nie powinno ingerować w sektor bankowy, bo i tak nie zmusi banków do zwiększenia akcji kredytowej. Ponadto trzeba podkreślić że spadek tempa gospodarczego do przedziału 1-2% PKB planowanego na bieżący rok, nie jest spowodowany przez banki. Banki też nie są w stanie zwiększoną akcją kredytową wykreować wzrostu gospodarczego. Nie do końca jednak mogę się zgodzić z kolejną myślą. To standardowy element wyrażanych ostatnio opinii. Albo NBP i rząd coś zrobią, albo banki ograniczą kredytowanie. Brzmi to trochę jak szantaż i przerzucanie własnych problemów na barki rządu. Biorąc pod uwagę skalę ograniczenia działalności gospodarczej jaka nas czeka, problem powinien ustąpić sam z siebie. Mówiąc inaczej i prościej, spadek dajmy na to produkcji sprzedanej spowoduje osłabienie popytu na kredyt obrotowy itd.

Po pierwsze, banki mogą nie mieć wystarczających środków na sfinansowanie nowych kredytów. W 2008 r. były one finansowane przez szybki wzrost depozytów oraz środków pożyczanych przez banki za granicą. W br. wzrost depozytów zostanie zahamowany przez wolniej rosnące płace i spadające zatrudnienie, wygaśnięcie przepływu środków z funduszy inwestycyjnych do banków oraz pogarszającą się sytuację finansową przedsiębiorstw. Nie można wykluczyć, że w horyzoncie roku suma depozytów zacznie się kurczyć.

Te zdania są jednocześnie odpowiedzią, której autorzy unikają w tekście. Dotychczasowe tempo wynagrodzeń (rocznie rzędu 10% realnie) było nienaturalnie wysokie i dla makroekonomisty jego spadek nie może być zaskoczeniem. Przepływ środków z TFI do banków z powodu korekty na giełdach jest zjawiskiem rzadkim i krótkotrwałym (liczonym w miesiącach) i nie potrafię (albo nie chcę) uwierzyć, że ktoś w bankach wierzył że proces ten będzie trwał wiecznie i na tej podstawie opierał długoterminowe strategie rozwoju banku. Na to, że strumień pieniądza depozytowego otrzymywany od przedsiębiorstw będzie przysychał sam zwracałem uwagę wielokrotnie i nie jest to bynajmniej wielkie odkrycie dla osób obserwujących sytuację finansową przedsiębiorstw na bazie danych GUS. Radykalne pogorszenie sytuacji makroekonomicznej jest zaskoczeniem, ale symptomy problemów w finansowaniu kredytów pojawiły się wiele miesięcy wcześniej, ale chyba mało kto (wśród banków) miał ochotę korygować swoje prognozy rozwoju.

Skala osłabienia złotego jest tak duża, że jego wpływu na wzrost rat kredytowych nie skompensują już niskie stopy procentowe w Szwajcarii, strefie euro i USA. Jeśli nic się nie zmieni, słaby złoty wydrenuje z kieszenie samych gospodarstw domowych dodatkowe 4 mld zł.

Skalę osłabienia trudno było na pewno przewidzieć, ale to że złoty był nadmiernie mocny w II i III kw było ewidentne. Kilka miesięcy temu na danych historycznych wskazywałem jak zmiany kursów walut wpływały na zmianę kosztów kredytu. Problem leży jednak bardziej po stronie banków, bo radykalna zmiana oferty kredytowej  w walucie obcej miała miejsce dopiero z chwilą trudności w zapewnieniu finansowania. Banki trochę przecholowały próbując przejąć jak największą część rynku i próbując ubiec konkurencję, stąd dość otwarcie wyrażane pretensje wobec NBP w listopadzie i grudniu, że powinien zapewnić finansowanie w CHFie.

Większość kredytów ma bowiem oprocentowanie zmienne, ustalane według formuły „WIBOR plus marża”, zaś przyjęte depozyty – oprocentowanie stałe i wysokie – na skutek wciąż dużej konkurencji na rynku lokat związanej, z jednej strony, z pojawieniem się na nim nowych banków, którym istniejące banki nie chcą oddać części bazy depozytowej, a z drugiej strony, z dążeniem banków do zapewnienia sobie możliwie dużej płynności w niepewnych czasach

Próbując zatroskać rząd i NBP losem banków, autorzy całkiem niechcący chyba postawili pytanie o przestrzeganie jednego z kanonów bankowości czyli zarządzanie ryzykiem stopy procentowej. Nie wiem skąd autorzy czerpią wiedzę o wielkości depozytów o stałej stopie, ale wydaje się iż sztucznie pompują problem. Natomiast argument o skutkach rywalizacji nadaje się bardziej na artykuł krytyczny pod adresem banków niż argument o pomoc skierowany do rządu i NBP.

postulowanym rozwiązaniem jest obniżenie stopy rezerwy obowiązkowej z 3,5 do 2 proc., tj. do poziomu obowiązującego w strefie euro. Działanie to byłoby dopełnieniem decyzji podjętej przez bank centralny w styczniu br. o przedterminowym wykupie od banków obligacji NBP………….. Ale z obniżeniem rezerwy jest co najmniej jeden problem. Gros zastrzyku w płynność otrzymałoby kilka największych banków, które w sumie gromadzą większość depozytów, a więc nie mają większych problemów z finansowaniem kredytów.

Autorzy podali często ostatnio wspominany pomysł i odpowiedź. Problem właśnie w tym, że zwiększenie płynności banków wcale nie musi się przenieść na wielkość akcji kredytowej. Wspominałem wcześniej, że determinantą tempa zmiany kredytów jest przede wszystkim koniunktura a nie wciskanie każdemu kredytów. Autorzy słusznie natomiast zwrócili uwagę, że wśród krajowych banków jest zróżnicowanie pod względem „mocy kredytowych” i otrzymane w ten sposób (j.w.) pieniądze nie przyczynią się do wielkiej zmiany. Potwierdzają to wyniki pieniądza rezerwowego, w tym te których można już domniemywać (dane za luty) z przekazów medialnych (m.in. ograniczenie sprzedaży bonów NBP).

Z racji ograniczonego miejsca na wpis, rozważania autorów skupiające się na sytuacji kapitałowej banków pozostawię bez komentarza, ale są dla mnie tak samo mało przekonywujące ja argumenty wcześniejsze. Jak chociażby ten o PKO BP.

Rząd mógłby, po pierwsze, zadeklarować, że sam nie weźmie dywidendy z PKO BP (nie można wymagać od zagranicznych inwestorów czegoś, czego samemu się nie robi), oraz zgodzić się na nową emisję akcji tego banku.

Moim zdaniem poprzez politykę dywidendową, akcjonariusze prywatnych banków pokażą na ile poważnie traktują prowadzony w Polsce biznes i wprowadzanie przykładu PKO BP nie ma znaczenia.

Streszczając się, artykuł trzech autorów tak naprawdę powiela w większości przedstawiane już w mediach propozycje. Skoordynowane działania, jakich autorzy oczekują w pierwszych zdaniach są dość ogólnie zarysowane. Z jednej strony system rządowych poręczeń jest ganiony za niedostatecznie przyjazne rozwiązania (brak precyzji w zarzutach), a drugiej strony autorzy zdaja się rozumieć poważne ryzyko jakie rodzi dla finansów państwa ewentualnie poniesione straty. Nie sądzę by zagrożenie w finansowaniu akcji kredytowej było tak duże jak to sugeruję autorzy. Nie widze tez powodów by NBP miał zmieniać regulacje tylko po to by pomóc grupie banków, których plany rozwojowe na polskim rynku są zagrożone. Za błędy się płaci.

Opisywany artykuł powinien być napisany jeszcze raz, z tymi samymi argumentami, ale pytania powinny być skierowane do zarządów banków i akcjonariuszy.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Do bezrobocia jak na razie przyczynił się głównie eksport

Na zmianę koniunktury gospodarczej błyskawicznie zareagował wskaźnik bezrobocia. Patrząc na dane za grudzień i styczeń, można wręcz odnieść wrażenie, że wpierw pojawia się bezrobocie a dopiero później kryzys. Niestety tak nie jest. Niemniej z wyjaśnieniem gwałtowności procesu wzrostu bezrobocia jest w związku z tym pewien problem. Gwałtowna zmiana, pozornie wskazuje na niezwykle szybkie dostosowywanie kosztów (w tym osobowych) do trudniejszych czasów. Już w listopadzie liczba bezrobotnych wzrosła o 46 tys. osób, kiedy w poprzednich czterech latach, w tym miesiącu liczba bezrobotnych rosła w przedziale od -15 tys. (spadek) do 11 tys. Niewielkim pocieszeniem jest to, że w latach 1998-2001 wzrost liczby bezrobotnych w listopadzie sięgał od 43 tys. do niemal 80 tys.  W grudniu liczba bezrobotnych wzrosła o dalsze 75 tys., czyli ponad dwa razy więcej niż w 2006 i 2007, ale o 16 tys. mniej od średniej dla lat 1998-2001. Pocieszenie? Raczej niewielkie, ponieważ tamte wzrosty bezrobocia odbywały się przy mniejszym spadku tempa rozwoju gospodarczego od tego co nas najprawdopodobniej czeka. W danych styczniowych trudno już szukać jakiegokolwiek pocieszenia.  Liczba bezrobotnych wzrosła o 161 tys. i pomijając rok 1999 (216 tys.) był to wynik najwyższy od 1993 roku.

Na chwilę obecną brak pełnych danych, które obejmowałyby styczeń. W zasadzie do dyspozycji są tylko dane dotyczące przemysłu, w tym zatrudnienie. Przemysł przestał zatrudniać (mam na myśli różnice pomiędzy zatrudnionymi a osobami które odeszły z pracy lub zostały zwolnione) w zasadzie już w II kw ubiegłego roku. W okresie marzec-październik średnio w miesiącu zatrudnienie w przemyśle znajdowało ok. 3 tys osób (prawie 19 tys. rok wcześniej). Niemniej w II poł. okresu wzrostu gospodarczego, ciężar zatrudniania przejmują na siebie usługi i słabnąca rola przemysłu w zatrudnianiu jest naturalnym zjawiskiem.

W latach 2004-2008 przemysł zwiększał zatrudnienie średnio o niemal 80 tys. osób (dokładnie od 40 tys. w 2004/2005 do 128 tys. na przełomie 2008/2009). Obecnie w okresie listopad-styczeń zatrudnienie spadło o 31 tys. osób, z czego – biorąc pod uwagę sezonowość – przyczyniły się do tego głównie grudzień i styczeń. Krótko mówiąc, przemysł niemal radykalnie przestał przyczyniać się do wzrostu zatrudnienia i zaczął przyczyniać się do wzrostu bezrobocia. Bezrobocie standardowo, w okresie jesienno-zimowym, ulega sezonowemu zwiększeniu. W poprzednich czterech latach, liczba bezrobotnych w okresie listopad-styczeń wzrastała średnio o prawie 120 tys. osób, w tym rok wcześniej o 93 tys. Tym razem wzrost sięgnął aż 282 tys. 

Celem powyższej statystycznej wyliczanki była szukanie odpowiedzi na pytanie, kto odpowiada za wzrost liczby bezrobotnych. W blisko ¾ odpowiada za to przemysł, w tym znaczeniu że przede wszystkim przestał odgrywać aktywną rolę w spadku bezrobocia. Być może bardziej zrozumiałe będzie to w innym ujęciu. W okresie styczeń 2008- styczeń 2007 , przemysł zwiększył zatrudnienie o 300 tys. osób. Na koniec stycznia tego roku, wzrost wyniósł zaledwie 26 tys. osób, do czego przyczyniły się przede wszystkim ostatnie trzy miesiące (listopad-styczeń). Na razie więc mamy do czynienia z reakcją przemysłu, którego przychody spadły przede wszystkim za sprawą spadku przychodów eksportowych. To konsekwencja kryzysu w Europy Zachodniej i wpływu na to nie mamy.

Biorąc pod uwagę skalę spowolnienia jakie nas czeka i reakcję naszej gospodarki w latach poprzednich, można nawet oczekiwać wzrostu liczby bezrobotnych do końca roku do poziomu z marca 2007, czyli prawie 2,2 mln osób. W porównaniu z grudniem 2008, liczba bezrobotnych może więc wzrosnąć nawet o 750 tys., z czego 160 tys. przypadło już na styczeń. W ujęciu wskaźnika bezrobocia daje to ok. 14,5% na koniec bieżącego roku. Można mieć tylko nadzieję że w II poł. roku tempo przyrostu liczby bezrobotnych wyraźnie zwolni.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Rada Polityki Pieniężnej, stan umysłów

Mamy koniec lutego i znane są minutki po styczniowym posiedzeniu RPP i informacja z posiedzenia a dniach 24-25 II. Do tego dzisiaj przedstawiono najnowszy Raport o inflacji z bieżącego miesiąca. Warto więc przy tej okazji zwrócić uwagę jaki jest stan umysłów w RPP. Pominę fakty znane i prognozy, które w większości nie budzą wątpliwości wśród ekonomistów.

W minutkach widać, że musimy niestety porzucić wiarę, że przed poważniejszym spadkiem tempa PKB ochroni nas popyt gospodarstw domowych. Tego czynnika Rada nie mogła przewidzieć jeszcze kilka miesięcy temu (mam na myśli skalę zjawiska). Kwestia wpływu sektora państwowego na koniunkturę nie zajęła zbyt dużo czasu (sądząc z długości tekstu jaki temu poświęcono) i nie wywołała poważniejszych sporów. To jeden z głównych sporów w chwilach dekoniunktury, czyli rola państwa widziana przez pryzmat wydatków (w tym inwestycyjnych). Część członków RPP wyraziła niepokój, szczególnie o możliwe cięcia wydatków o charakterze inwestycyjnym. W kwestii udziału popytu generowanego przez sektor publiczny, bądź wspomaganego przez niego, Rada jest w wysoce dyskomfortowej sytuacji. Z jednej strony przy głębszym spadku tempa PKB, udział państwa w podtrzymywania strony popytowej bywa nie do przecenienia (pomijam problem skali i okoliczności), a z drugiej nie można rezygnować z walki o utrzymanie deficytu budżetowego z planowanych granicach. Inna rzecz, że zarządzanie wpływami i wydatkami budżetu jest poza zasięgiem RPP. To domena rządu. Temat budżetu zakończę już tylko refleksją, że zazwyczaj budżet (w tzw. „normalnych” czasach) jest wymieniany głównie w kontekście reformy finansów publicznych i jako czynnik który powinien być neutralny w procesie kreowania wzrostu gospodarczego w rozumieniu manipulowania przychodami i wydatkami. Jak widać jednak w chwilach kryzysu, ekonomiści łakomym okiem patrzą na wydatki państwa i doceniają ich rolę w ratowaniu gospodarki przed większą zapaścią.

Wpływ deprecjacji złotego na inflację wydaje mi się trochę niedoceniany przez Radę. Nie oczekiwałem oczywiście precyzyjnego wskazania skutków wpływu zmiana złotego na kształtowanie się inflacji, ale zarysowania podstawowych scenariuszy makroekonomicznych przy których złoty będzie przyczyniał się do wzrostu i tych kiedy będzie on neutralizowany przez inne zjawiska (np. przez spadek popytu). Tymczasem z treści minutek można odnieść wrażenie, że dyskusja o roli kursu ograniczyła się głównie do faktu iż może on przyczyniać się do wzrostu inflacji lub nie, i już.

Jednym z ciekawszych dla makroekonomistów fragmentów styczniowych minutek jest ten gdzie członkowie Rady (w tekście użyto określenia „większość”) zgadzają się, że wobec małego zagrożenia wzrostem inflacji, celem polityki pieniężne powinno być przeciwdziałanie nadmiernemu spadkowi PKB. Myśl pozornie oczywista, jednak w minionych latach bardzo często zarzucano RPP iż zapatrzona była w cel inflacyjny kosztem wzrostu gospodarczego. Osobiście jestem po stronie tych ekonomistów, dla których cel inflacyjny nie jest wprawdzie dogmatem, ale przejawem skupiania się na tych czynnikach dzięki którym stwarzane są podstawy do trwałego wzrostu gospodarczego. W rzeczywistości ani obecna, ani poprzednie Rady nie traciły nigdy z pola widzenia kwestii podtrzymania wzrostu gospodarczego, nawet jeśli niektóre z ich decyzji mogły to sugerować. Widać więc, że w aktach prawnych regulujących cel działania RPP, nie ma potrzeby podkreślania wspierania (wysokiego) wzrostu gospodarczego. Śmiało można polegać na rozsądku wybieranych do RPP ekonomistów.

Przedmiotem dyskusji były czynniki wpływające na osłabienie złotego i jego pespektywy. Zapis zaprezentowanych opinii wskazuje na podział wg znanego z mediów schematu: gołębie i jastrzębie. Moim zdaniem rację mają gołębie, wskazując że dysparytet stóp procentowych odgrywa obecnie minimalną rolę, a przyszłość złotego zależy przede wszystkim od perspektyw polskiej gospodarki. Większą rolę odgrywa psychologia rynku niż realia makroekonomiczne. Jastrzębie broniąc swojej mniejszej skłonności do cięcia stóp, skupiali się na psychologicznym wpływie tempa redukcji stopy referencyjnej na zachowanie rynku walutowego. Rynek dotychczasowe ciecia stóp ma rzekomo odbierać jako zapowiedź poważnej zapaści ekonomicznej. Jest w tym trochę racji, ale wpływ tego zjawiska oceniam jako niewielki. Zaniepokoił mnie zapis o wpływie głośnych ostatnio opcji na rynek złotego. Rada jedynie domniemywała istotnego wpływu rozliczania opcji na rynek. Oczekiwałem, że do końca stycznia Radzie będzie przedłożona dokładna informacja o zawartych transakcjach opcyjnych.

Minutki kończy zapis sporu o skalę ciecia stóp. Jesteśmy w wyjątkowym dla makroekonomistów okresie i zaprezentowana w minutkach znaczna rozpiętość w poglądach nie powinna dziwić. Ponadto dotychczasowe decyzje (wraz z decyzją z tego tygodnia) wskazują że Rada potrafi wypracować kompromis. Tradycyjnie w takich sytuacjach, jedni chcą ratować gospodarkę przed spadkiem, a drudzy skłaniają się ku mniej agresywnym cięciom by poczekać aż zaczną działać dotychczasowe cięcia stopy referencyjnej i by nie przyczyniać się do osłabienia złotego. Ci drudzy to oczywiście jastrzębie, którzy sądząc z ostatnie decyzji (spadek o 25 pkt. bazowych do 4%), zdaję się brać górę.

Decyzja lutowa jest o tyle ciekawa, że połowa ankietowanych ekonomistów wskazywała na obniżkę o 50 pkt. Tymczasem w styczniu RPP z trzech propozycji (cięcie o 25 pkt., o 50 pkt. i o 75 pkt.) wybrała najostrzejszą. Być może medialne dyskusje o wpływie dysparytetu stóp na złotego i projekcja wskaźników makroekonomicznych z Raportu o inflacji, zredukowały przejściowo grono gołębi. Nie bez wpływu była też informacja z ostatniego posiedzenia RPP (luty) o oczekiwaniu wzrostu inflacji przez kilka najbliższych miesięcy w wyniku wpływu cen kontrolowanych.

Z informacji po ostatnim posiedzeniu RPP mnie zainteresowały ostatnie zdania poświecone kursowi walutowemu i przyjęciu euro. RPP postanowiła przypomnieć w komunikacie, że NBP „może stosować instrumenty bezpośrednio wpływające na kurs złotego”, co oznacza wsparcie (na razie werbalne) działań rządu zmierzających do powstrzymania deprecjacji złotego. Rząd natomiast otrzymał jednoznaczny komunikat, że rozpoczęcie procesu dochodzenia do euro musi być poprzedzone uzyskaniem poparcia politycznego dla niezbędnych zmian w Konstytucji i innych aktach prawnych. Moim zdaniem rząd nie powinien lekceważyć tego sygnału.

Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Dodaj komentarz

Euro nie służy do walki z osłabieniem złotego

Sposób w jaki premier prowadzi obecnie dyskusję o euro jest potwierdzeniem moich obaw jakie wyraziłem jesienią ubiegłego roku. Wtedy premier zaskoczył rynek i media stanowczą deklaracją iż w 2012 będziemy mieli euro. Zaskoczenie było spore, ponieważ deklaracja miała miejsce w Krynicy (forum gospodarcze), zamiast być zgłoszona publicznie na – dajmy na to  – konferencji prasowej czy jakimkolwiek spotkaniu, gdzie rząd ujawnia gotowość podjęcia nowego wyzwania i podaje plan działań, a temat pod debatę publiczną. Wyobrażałem to sobie tak, że rząd rozpoczyna debatę ekonomiczną i polityczną, by utrudnić przeciwnikom euro wykorzystywanie w dyskusji  argumentów opartych na czystym lęku lub niewiedzy, dzięki czemu jakość dyskusji byłaby wyższa niż obecnie.  Następnie rząd po zaprezentowaniu korzyści i ryzyk wynikających z przyjęcia euro, powinien był przystąpić do merytorycznych konsultacji na polu makroekonomicznym z instytucjami od których będzie zależał termin wprowadzenia euro, czyli od ugrupowań politycznych i prezydenta po NBP. W tym czasie, cały czas monitorowana miała być sytuacja makroekonomiczna kraju z punktu widzenia możliwości spełnienia kryteriów wymaganych przy wstępowaniu do strefy euro w średnim terminie. Dopiero po okresie jednego lub dwóch lat i przy założeniu że koalicja rządowa ma szanse przeprowadzić przez parlament niezbędne do przyjęcia euro zmiany aktów prawnych, rząd mógłby rozpocząć rozmowy z odpowiednimi instytucjami UE o przystąpieniu do ERM2.

Błędem premiera moim zdaniem było rzucenie wyzwania w niebezpiecznym makroekonomicznie okresie, ogłoszenie tego na forum przedstawicieli innych państw co uczyniło deklarację nieodwołalną, narzucenie bardzo krótkiego terminu przyjęcia euro. W efekcie premier na wstępie stracił przychylność większości ekonomistów, wpisał w proces przygotowań do euro konflikt polityczny większy niż było to konieczne i zagrał w dobie kryzysu finansowego wiarygodnością państwa.

Zaostrzenie kryzysu finansowego powinno było być okazją do ogłoszenia, że rząd prowadząc projekt euro, rezygnuje ze sztywnego terminu. Nie chodzi tu wcale o wyjście „z twarzą”, ale o to iż bieżące okoliczności makroekonomiczne (krajowe i zewnętrzne) faktycznie potęgują szereg czynników ryzyka, które spychają termin przyjęcia euro na dalszy plan. Tymczasem okazuje się, że do arsenału argumentów, premier wciągnął bieżący kryzys na rynkach finansowych i spadek wartości złotego.

Rząd powtórzył błąd z jesieni. Zbigniew Chlebowski właśnie ogłosił na spotkaniu z Polsko-Niemieckiej Izby Przemysłowo-Handlowej, że chcemy wejść do ERM2 i że rząd tak naprawdę rozpoczął już rozmowy z ECB w tej sprawie. Dodatkowo podczas czwartkowej debaty w Sejmie, premier przedstawił przyjęcie euro (dokładnie: wejście do „węża” walutowego) jako oręż do walki z kryzysem na krajowym rynku walutowym. Nie ukrywano, że rząd jest świadomy ryzyka politycznego (np. zmiana konstytucji). Premier w celu realizacji projektu przystąpienia do euro, nie zawahał się niestety przed zastosowaniem fortelu i szantażu politycznego w obliczu kryzysu. Przeciwników jak najszybszego przyjęcia euro premier chce postawić w pozycji osób, które odmawiając w przyszłości akceptacji zmian w konstytucji ośmieszą Polskę na arenie międzynarodowej i zagrożą stabilności krajowego rynku finansowego w dwóch momentach: obecnie i ewentualnie w chwili odmowy akceptacji zmian w konstytucji. Wiara, iż powszechna zgoda na euro uspokoi rynek i zatrzyma proces osłabienia złotego jest naiwna. Akceptacja nie jest żadną gwarancją, a sprowadzanie deklaracji o przyjęciu euro do walki z kryzysem to poważne ekonomiczne uproszczenie i nadużycie. Euro to przede wszystkim jeden z czynników integracji ekonomicznej, który w dłuższym terminie powinien się przełożyć pozytywnie  w dostrzegalnym stopniu na wzrost gospodarczy. Zjawisk kryzysowych euro nie likwiduje. Kraje należące do strefy euro odnotują spadek tempa PKB i jak jeden mąż doświadczają spadków indeksów giełdowych. Gwałtowne osłabienie złotego to jeden z wielu przejawów kryzysu i równie dobrze za kilka miesięcy możemy odczuć korzyści z jego osłabienia.

Oprócz tego, że taka a nie inna decyzja rządu stawia w dyskomfortowej sytuacji wszystkich uczestników procesu (NBP, RPP, UE, partie opozycji itd.) to z najnowszych wypowiedzi, głównie pełnomocnika rządu ds. wprowadzenia euro widać, jak wiele zagrożeń jest marginalizowanych. Brak mi przekonania iż rząd ma określony wąski przedział dla kursu równowagi. Określenie (opieram się na wywiadzie Ludwika Koteckiego z Gazety Prawnej z 19 lutego) „według ostatnich szacunków… 3,7 do 4,1 za euro” sugeruje że brak jest wyliczeń opartych na dłuższym okresie. Jeżeli faktycznie chcemy uniknąć korekty (w dół) kursu, to według moich szacunków 3,7 może stanowić górną granicę, a dolną 3,4. W wywiadzie zaskakuje mnie generalnie głęboka wiara iż wypełni się scenariusz ekonomiczny i polityczny pozwalający na przyjęcie euro już w 2012. Nie będzie problemów z inflacją, rząd utrzyma w ryzach deficyt budżetowy, PiS nie odważy się być przeciw, a Komisja Europejska i EBC akurat dla Polski będą bardzo wyrozumiałe, czyli zgodzą się wziąć udział w fortelu premiera. Więcej w tym wiary niż rzetelnej kalkulacji ryzyk. Lada chwila opozycja polityczna i środowisko ekonomistów mogą postawić rządowi zarzut, iż bieżącą politykę gospodarczą podporządkowuje się wypełnieniu na siłę kryteriów makroekonomicznych, wymaganych przy wstąpieniu do strefy euro.

Oczywiście taka droga przystąpienia do euro nie jest skazana na porażkę, ale niepotrzebnie generuje konflikty i wątpliwości. Warto też dostrzec że i strona rządowa „mięknie”. Teoretycznie nie wyklucza się późniejszego przystąpienia do ERM2, czy w ogóle przyjęcia euro w 2013. Wracam więc do tego, na co zwracałem uwagę wyżej. Wystarczyło rozpocząć negocjacje w kraju już na początku 2008 i dopiero przy braku pełnego poparcia i wyczerpaniu możliwości porozumienia, ryzykować przeprowadzenie procesu utrzymując (nawet doraźnie) wymaganą większość parlamentarną.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

A gdyby tak nie komentować zmian na rynku przez kilka tygodni

Komentowanie sytuacji na rynku finansowym nawet w cyklu miesięcznym (czyli dość rzadko), wymaga sporej umiejętności znajdowania uzasadnień do zmieniającej się sytuacji. Wprawdzie praktycznie codziennie przyglądam się rynkom stopy procentowej, akcji i walutowemu, ale już dawno rynek nie robił takich psikusów jak obecnie. Oczywiście nasz rynek. Planowałem nawet wpis na początku lutego o sytuacji w styczniu i kilka sugestii o najbliższej przyszłości, ale odpuściłem sobie, wychodząc z założenia że nie będę na siłę dorabiał teorii do zachowań rynku. Chwilami mam wrażenie, że byłoby najlepiej gdyby wszelkiej maści analitycy przestali komentować działania rynku. Jakkolwiek rynek by się nie pogrążył, zawsze przynajmniej połowa komentatorów znajdzie uzasadnienie dla obecnego poziomu, a część z nich dorzuci „niewykluczone, że będzie gorzej”. Nie zamierzam rynku zaklinać. Niech się wyszumi, bo to w końcu jego prawo i przywilej.

Oczywiście można do tego problemu podejść na dwa sposoby. Pierwszy, to że rynek zachowuje się śmiesznie, a drugi że skoro tak się zachowuje że znaczy że coś jest na rzeczy. To drugie tłumaczenie ma sens pod warunkiem, że przyjmiemy iż każde ludzkie działanie jest podyktowane czynnikami racjonalnymi.

A co pisałbym kilka dni temu, gdybym nie stracił zapału. Najbardziej kleiła mi się ideologia do rynku stopy procentowej w kraju. Rentowności obligacji wprawdzie przestały spadać, ale symptomy paniki dotykały głównie kilkuletnich obligacji. Dwulatki próbowały się jakby jeszcze trzymać wokół poziomu 4,7%, co nieźle pasowało do teorii o przyjęciu euro w 2012 r. Zwracałem na to uwagę we wcześniejszym wpisie o rynku finansowym. Na tle krótszej i dłuższej krzywej, wydawało się to wtedy wprawdzie nieco podejrzane, ale miło było widzieć kawałek racjonalności ( w dużym uproszczeniu) na tle pozostałych części krzywej z kształtu której trudno było wywnioskować cokolwiek racjonalnego. Zresztą gdzieś do połowy stycznia rynek obligacji próbował rzetelniej wyceniać przyszłość. Rynek depozytów międzybankowych wprawdzie obniżał stopy, ale głównie w oczekiwaniu na obniżenie stopy referencyjnej przez RPP. W lutym wszystko się odwróciło. Rentowności obligacji wyskoczyły do góry, a rynek międzybankowy chyba powoli normalnieje, jeżeli rozumieć przez to kształt krótkiej części krzywej rentowności lub – mówiąc inaczej – bardzo powolne (ale zawsze) zmniejszanie różnicy pomiędzy stawkami WIBOR a stopą referencyjną.

Niestety generalnie poziomy i najświeższe trendy zmian dla rynkowych stóp procentowych, indeksów giełdowych i kursu złotego, zdają się unieważniać wszelką wiedzę zawartą w podręcznikach makroekonomii w części ich dotyczącej, a dokładniej – i tu będę bardzo złośliwy – o racjonalności rynków. Niemniej na rynek się nie obrażam. Z punktu widzenia osoby fizycznej, warto skok rentowności obligacji wykorzystać na zakup detalicznych obligacji dwuletnich (z części kapitału jaki przeznaczyliśmy na instrumenty o stałym oprocentowaniu). Ciekawy jestem jaką stopę dla dwulatek zaproponuje Ministerstwo Finansów w marcu. Ci którzy zastanawiają się nad kredytem mieszkaniowym powinni się wstrzymać do uspokojenia rynku i zaryzykować kredyt walutowy w eur lub chf. Będzie to ruch korzystniejszy od tych którzy mieli szczęście (lub wiedzę) i brali kredyty walutowe w I poł. 2004 r. A co z giełdą? Ja osobiście ze zmienną systematycznością, od początku ubiegłego roku kupuję jednostki funduszy akcyjnych i planuje to robić przynajmniej przez kilka kolejnych miesięcy. Do października były to ostrożne jednostkowe zakupy. Wychodzę z założenia, że tak ogromna przecena na rynku nie zdarzy mi się pewnie aż do przejścia na emeryturę.

Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Dodaj komentarz

Indywidualne Konto Emerytalne, cz2

Wpis jest kontynuacją I części opublikowanej 7 stycznia 2009 roku (http://opinieekonomiczne.blox.pl/2009/01/Indywidualne-Konto-Emerytalne.html).

Jako główną przyczynę słabej (czy aby na pewno?) popularności IKE długo podawano niski limit maksymalnych wpłat w ciągu roku, które upoważniały do korzystania z ulgi podatkowej. Do 2008 limit roczny na wpłaty wzrastał od 3,4 tys. zł (2004) do 4,1 tys. zł. Warto pamiętać, że limit w niewielkim stopniu przekraczał wartość średniego wynagrodzenia miesięcznego w każdym z lat. Inaczej mówiąc obywatel mógł bez konsekwencji podatkowych odłożyć średnio w miesiącu około 300 zł. Dla przeciętnego Polaka jest to kwota wcale niemała, biorąc pod uwagę koszty życia. Zwracam w ten sposób uwagę, że limit i tak jest dość duży. Kwota jest więc nieprzypadkowo dobrana jak na możliwości finansowe Polaków i skłonność do oszczędzania. Szkoda jedynie, że od początku pojawienia się tej formy oszczędzania, utrata ulgi nie dotyczyła tylko kwoty wycofywanej przez oszczędzającego.

Dane z ostatnich lat wskazuję, że Polacy i tak wpłacali kwoty niższe niż było wolno (mowa o kwocie z ulgą). W 2004 r. średnia wpłata roczna to zaledwie 34% limitu. Największe wpłaty przypadały na lata 2005-2006. Wtedy zainteresowani wykorzystywali średnio nieco ponad 60% limitu. W kolejnych dwóch latach był już tylko spadek, czyli 47% w 2007 i 27% w 2008 r. Maksymalną wartość limitu wykorzystywali jedynie klienci biur maklerskich, ale w 2008 r. stawili oni zaledwie 1% korzystających z IKE. Rozkład wpłat potwierdza, że to nie kwota wpłat jest tu problemem. Tak więc blisko trzykrotne podniesienie limitu na 2009, nie wniesie tu specjalnie nowej jakości.

W ten sposób mimowolnie pojawia się pytanie jaka jest i powinna być rola państwa w procesie uświadamiania i zachęcania do oszczędzania na okres życia po zakończeniu aktywności zawodowej. W części przymusowej (składka emerytalna) państwo wymusza oszczędzanie  na emeryturę, ponieważ znaczna cześć obywateli lekceważyłaby ten problem, stając się klientami pomocy społecznej za kilkadziesiąt lat. Ponadto przy szacowanej stopie zastąpienia (podawałem w pierwszym wpisie o IKE) większość z nas będzie mogła mówić raczej o godnym życiu na emeryturze niż o życiu w luksusie. Decyzję o lepszym życiu na emeryturze państwo pozostawia obywatelom. To oni mają zdecydować czy konsumują teraz czy odkładają to na okres emerytalny. Wzrost zatrudnienia i wynagrodzeń, nie spowodował proporcjonalnego wzrostu zainteresowania oszczędzaniem na emeryturę. Jak więc widać, Polacy wybrali zakupy m.in. tzw. płaskich telewizorów niż własną emeryturę.

Limity na IKE jakie obowiązywały do 2008, pozwalały przykładowo osobie ze stażem 35-letnim i 20 letni okres życia po przejściu na emeryturę pozwala na 700-900 zł dodatkowych świadczeń. Biorąc to pod uwagę oraz średnią wpłatę, podwyższanie limitu jest niepotrzebne. Osoby  o wysokich wynagrodzeniach mają większą świadomość konieczności oszczędzania i kwalifikacje, dzięki którym z całą pewnością nie będą klientami pomocy społecznej.

Bodźce finansowe (ulga podatkowa) państwo powinno kierować przede wszystkim do osób o niższych dochodach i świadomości. Blisko 30% Polaków zarabia nie więcej niż połowa średniej krajowej, 2/3 generalnie nie przekracza średniej. Wydaje się więc, że dla pierwszej grupy żadne zachęty nie mają znaczenia. Stąd też wskazywanie na większe ulgi podatkowej jako sposób na zachęcanie do oszczędzania, będzie miało raczej ograniczony wpływ. Pomijam już to, że przy obecnych rozwiązaniach będzie to powodowało zdestabilizowanie struktury oszczędzania i wykorzystywanie IKE do krótkoterminowego oszczędzania, a nie oszczędzania na emeryturę. Po drugie, obserwując wpływ ulg podatkowych jakie na przestrzeni lat dotyczyły m.in. PIT, widać że reagujemy głównie na ulgi związane z wymierną korzyścią, odczuwalną/osiągalną w krótkim terminie. Pozostaję więc przy zdaniu, że problem IKE to głównie marketing, budowanie świadomości i dystrybucja.

O wciąż słabej świadomości świadczy struktura wiekowa korzystających z IKE. Na osoby w wieku 60 i więcej lat, przypada 12% kont, a na osoby powyżej 40 lat łącznie 64%. Na przedział 31-40 lat przypada zaledwie 23%, a do 30 lat już tylko 13%. Widać wiec, że oszczędzają na emeryturę osoby, które cechują się większą świadomością i zainteresowały się IKE bez specjalnego uświadamiania. Sądzę, że nawet przy obecnych uregulowaniach liczbę kont IKE (można mieć tylko jedno) może być większa o nawet 0,5 mln (to wersja optymistyczna).

 

W artykule oparłem się na danych statystycznych dostępnych na stronach KNF (www.knf.gov.pl)

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Prezydent „uzbroił” się w ekonomistów

Właśnie poznaliśmy dwóch doradców ekonomicznych prezydenta. Są nimi Ryszard Bugaj i Adam Glapiński. Bieżący wpis poświęcę pierwszemu, gdyż Rzeczpospolita z 10 lutego opublikowała interesujący tekst Ryszarda Bugaja o przyjęciu euro, pod tytułem „Euro – na pewno nie teraz”. Na tekst warto zwrócić uwagę z kilku powodów. Tekst jest (sądzę, że można go tak traktować) inauguracją doradcy prezydenta i można w uproszczeniu przyjąć, że wyraża w dużym stopniu poglądy na euro oraz na gospodarkę samego prezydenta. Niedawny czas temu zwróciłem uwagę iż prezydentowi ewidentnie brakuje doradcy makroekonomicznego. W kontekście dyskusji o euro, spóźnienie prezydenta z wyborem takich osób, okazało się nie być zbyt poważnym błędem, ponieważ rząd nie dość ze popełnił błędy w tym temacie (zaskoczenie, praktycznie niemożliwy do wypełnienia termin i skupienie się na swego rodzaju ideologizacji tego problemu), to na dodatek w medialnym ujęciu nie udało mu się narzucić politykom i mediom, merytorycznej dyskusji o euro. Chyba trochę zaskoczeni tym tematem prezydent i lider PiSu, co wnoszę po jakości ich argumentów (tradycyjne już układy, bogaci i tracący rzekomo emeryci), wcale na tym nie stracili.

Ryszard Bugaj jest rzadkim przypadkiem ekonomisty kojarzonego z nurtem lewicowym (przepraszam za to schematyczne uproszczenie), który posiada dużą wiedze i umiejętnie argumentuje swoje opinie i poglądy. Powiedziałbym nawet, ze dla zdrowia i jakości naszych krajowych sporów ekonomicznych i wyzwań, takich ekonomistów jest za mało. Osobiście, ze względu na przekonania ekonomiczne, lokuję się bardziej na prawo, ale z argumentami Ryszarda Bugaja chętnie się zapoznaję.

Odsyłam oczywiście do pełnej lektury artykułu, niemniej sądzę, że przytoczone przeze mnie najistotniejsze fragmenty nie zniekształcą jego wydźwięku.

Polska może – w zależności od oceny celowości – przystąpić do strefy euro (pod warunkiem spełnienia kryteriów) albo już za trzy – cztery lata, albo choćby za 15 lat, zakładając, że system euro… będzie nadal istniał.

Zwracam uwagę zarówno na próbę określenia ram dat wejścia, a szczególnie na końcową myśl. R.Bugaj wprawdzie  nie wyklucza możliwości wypełnienia kryteriów, ale w dalszej części artykułu przyznaje że nie jest zwolennikiem jak na szybszego wejścia. Ostatnia myśl cytatu jest dość charakterystyczna dla eurosceptyków, którzy zdają się nie widzieć nawet konieczności przejścia krajów UE na wspólną walutę.

Konieczność szybkiego podjęcia decyzji właśnie teraz to konsekwencja piarowskiej strategii Donalda Tuska…………………i dalej………… Moja hipoteza jest taka: premier chciał, by jego pobyt w Krynicy jesienią ubiegłego roku stał się źródłem ważnego newsa i… podał termin wstąpienia do strefy euro (zresztą technicznie niewykonalny – 2011 r.). Nie tylko wcześniej nie podjął próby uzyskania politycznego konsensusu, ale nawet zaskoczył własny rząd. Trzeba to zachowanie ocenić bardzo surowo

Doradca prezydenta bez ogródek ocenia inicjatywę rządu i niestety trudno się z tym częściowo nie zgodzić. Słusznie moim zdaniem, zwraca uwaga na rozpoczęcie przygotowań bez uzyskania konsensusu. Wbrew pozorom rząd mógł go uzyskać, chociaż przynajmniej ze względu na bieżący kryzys, pierwotna data była nie do utrzymania.

Niestety nie ma przesłanek dla ściśle obiektywnego ustalenia ekonomicznych następstw wejścia do strefy. Upraszczając, można powiedzieć, że konkurują ze sobą dwie perspektywy badawcze

 Jest to chyba jedno z najcelniejszych zdań w całym artykule. Poważnym utrudnieniem w dyskusji o euro, to obiektywny problem z w miarę precyzyjnym określeniem następstw zmiany waluty w pierwszych latach. Niemniej warto uzupełnić tą myśl o to że doprawdy trudno uwierzyć by następstwa były długotrwale niekorzystne. Sama zmiana waluty i rezygnacja z ustalania stopy procentowej nie determinuje w aż tak silnym stopniu procesów  makroekonomicznych decydujących o tempie rozwoju naszego kraju.

Śledząc opinie zwolenników i przeciwników euro, nie trudno odnieść wrażenie że więcej w tym indywidualnych przekonań niż obiektywnych (uznanych przez strony sporu) metod badawczych ( o ile o obiektywności metod w ekonomii można mówić). Tej zresztą kwestii autor poświęca najwięcej miejsca w artykule. Wystarczy przeczytać kilka opracowań przygotowanych przez ekonomistów będących „za” oraz tych którzy są „przeciw”, by zauważyć że analiza tych samych szeregów danych potrafi prowadzić nieraz do zupełnie przeciwnych wniosków.

Autor w innym miejscu słusznie zwraca uwagę, że różne doświadczenia krajów strefy euro (standardowo przytaczana już Portugalia) i spore rozbieżności w ocenie wpływu euro na gospodarkę kraju takiego jak Polska, powinny być jednak zawężone by ruszyć dyskusje we właściwym kierunku.

 trudno jest pogodzić wymóg rygorystycznej stabilności makroekonomicznej z wysoką dynamiką gospodarczą powinna być starannie rozważona.

Ten argument w dyskusji o euro musiał paść i padnie wielokrotnie w rozmowach prezydenta z premierem. Ten rzeczywisty dylemat nabiera wagi szczególnie w obecnych okolicznościach. Od rządu będzie to wymagało zaprezentowania wariantowej projekcji makroekonomicznej okresie dochodzenia do euro inaczej będzie to tylko nakręcanie spirali sporu.

Ile czekać? Przynajmniej tak długo, by osiągnąć względny poziom zaawansowania rozwojowego, jaki miały w 1999 roku takie kraje, jak Hiszpania, Grecja, Portugalia …To by oznaczało – zakładając, że Polska rozwijać się będzie w tempie szybszym od krajów „starej Unii” przynajmniej o dwa procent – odłożenie decyzji na dekadę. W praktyce nie musielibyśmy obecnie nic przesądzać.

Częstym pytaniem i swego rodzaju probierzem poglądów na euro jest pytanie: kiedy? Premier chce jak najszybciej. Największa partia opozycyjna (PiS), sugeruje by czekać na zmniejszenie dystansu w poziomie rozwoju (nawet 20-30 lat), a kilku jej przedstawicieli deklarowało gotowość kompromisu, wskazując że przystąpienie do euro mogłoby nastąpić za kilkanaście lat. Ryszard Bugaj mówi o 10 latach (przynajmniej?). Rozbieżność jest więc dosyć spora.

…zwolennicy formuły socjalno-etatystycznego kapitalizmu będą namawiać do odroczenia terminu, licząc, że oddziaływanie narodowego państwa stanowić będzie skuteczne wsparcie procesów rozwojowych. Bliski jest mi ten drugi punkt widzenia, ale wiem, że rozstrzygnięcie sporu na seminarium nie jest ani możliwe, ani rozsądne. Jesteśmy tu skazani na rozstrzygnięcie polityczne – ważne, by dokonać go w trybie demokratycznym.

W tym fragmencie poznajemy poglądy R.Bugaja, które wydają się być zbieżne z poglądami prezydenta. Wydaje mi się że autor przecenia możliwości państwa w procesie rozwoju gospodarki wolnorynkowej, albo przesadnie przyjmuje iż przystąpienie do strefy euro z natury rzeczy utrudnia rozwój państwom słabszym ekonomicznie. Warto jednak docenić zarysowaną ostrożność, pokorę oraz brak ortodoksyjnego trzymania się zajmowanych pozycji w drugim z cytowanych zdań i wniosek w trzecim zdaniu. Decyzja o przyjęciu euro jest również decyzją polityczną i rząd nie powinien przed tym uciekać.

Uważam że przedstawiany artykuł powinien dać rządowi wiele do myślenia. Bez względu na to kto będzie doradcą prezydenta, poglądy reprezentowanego przez niego środowiska nie ulegną zmianie. Posunę się nawet dalej twierdząc, że warto docenić iż poglądów prezydenta możemy domniemywać zapoznając się z myślami Ryszarda Bugaja. Zapewniam że są ekonomiści (lub osoby za takich się uważające) o bardziej „narodowym” podejściu do gospodarki i podjęcie merytorycznej dyskusji z mini jest prawie niemożliwe.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Płynność banków przez pryzmat danych o pieniądzu rezerwowym

NBP podał kolejne wyniki przedstawiające pieniądz rezerwowy i czynniki jego kreacji. Dane te są o tyle ciekawe, że dają nam pewną (wycinkową) wiedzą na temat płynności sektora bankowego. Wstrzymywałem się do tej pory z ich przedstawianiem, ponieważ do końca III kw 2008 była mało intrygujące do komentowania. Po drugie, w celu wskazania pewnych zjawisk, warto było poczekać 3-4 miesiące by zobaczyć na ile widoczne poprzez wyniki pieniądza rezerwowego problemy z płynnością, są trwałe i poznać ich wymiar nominalny.

Jednym w wymiarów płynności w sektorze bankowym, są operacje otwartego rynku. W dużym skrócie, saldo operacji zasilania i ściągania pieniądza z rynku. Długie lata operacje były jednostronne. NBP za pomocą bonów NBP ściągał nadpłynność z rynku, ale i również tą część środków trzymanych jako płynne aktywa, których z racji ograniczoności limitów na inne banki, lokowano w NBP. W latach 90-tych był krótki okres, kiedy na przemian NBP organizował operacje repo i reverse repo, w zależności od zgłaszanego przez banki zapotrzebowania. Wraz z rozwojem rynku międzybankowego, NBP ograniczył się do ściągania nadwyżki z rynku za pomocą bonów o terminie nieprzekraczającym 30 dni. W ostatnich kilku latach saldo operacji otwartego rynku było wynikiem jednej pozycji, czyli stanu zaangażowania banków w bony pieniężne. W latach 2006 i 2007 zaangażowanie banków w bonach wg stanu na koniec miesiąca potrafiło nawet przekraczać 20 mld zł. Od jesieni 2007 r. zaangażowanie zaczęło maleć. Trudno niestety wyznaczyć trend tempa spadku, ponieważ zaangażowanie w bonach NBP jest bardzo zmienne. Jest to nie tyle odbicie zmian w płynności co konsekwencja iż wyniki NBP prezentuje na koniec miesiąca, co pokrywa się z rozliczeniem rezerwy obowiązkowej. Z tego powodu, na przełomie miesiąca, rynek krótkich depozytów międzybankowych potrafi wykazywać znaczną zmienność. Przykładowo, kiedy na rynku był duży popyt na krótki pieniądz, bankom niejednokrotnie bardziej opłacało się lokować nadwyżki w bankach „potrzebujących”.  W III kw ubiegłego roku wydawało się już, że rynek będzie utrzymywał w NBP nie więcej niż 10 mld zł. Tymczasem tzw. kryzys zaufaniaa ujawnił skalę zapotrzebowania na pieniądz. Banki posiadające nadwyżkę ograniczyły limity na część banków i zainteresowanie lokowaniem krótkiego pieniądza w NBP znów zaczęło rosnąć, lub przynajmniej można powiedzieć, że przestało spadać.

Już wg stanu na koniec października widać, że już cztery miesiące temu niektórym bankom zaczął doskwierać brak zaufania na rynku międzybankowym. Wobec braku zasilania z rynku, zgłoszono potrzeby do NBP. Na koniec października w operacjach repo pozyskano 9,3 mld zł. Na koniec stycznia jest to już 13,2 mld zł. Tymczasem na koniec stycznia banki o lepszej sytuacji płynnościowej ulokowały w bonach NBP 17,4 mld zł. Biorąc pod uwagę stany z grudnia i listopada, można domniemywać, że częściowo są tu środki w przedterminowego wykupu obligacji przez NBP, co miało miejsce w styczniu. Ujemne saldo operacji wskazuje, że wskutek braku zaufania nie podlega wymianie większe kilka mld złotych na rynku międzybankowym. Wzrost zapotrzebowania na operacje repo może sugerować, że część banków o słabszym wskaźniku pokrycia akcji kredytowej dłuższym i pewniejszym pieniądzem, nadal broni się przed utratą miejsca na rynku na rzecz innych banków (tych o rezerwach płynnościowych na dalszy rozwój). Nie zmienia to jednak mojej opinii, że rząd nie powinien tak bardzo śpieszyć się z przejęciem ryzyka za depozyty (gwarancje). Banki powinny ten problem rozwiązać samodzielnie. Pewna nerwowość wykazywana przez przedstawicieli niektórych banków, wynika chyba bardziej z niechęci do uświadomienia sobie, że niestety ale należy rozważyć czy aby nie byłoby bezpieczniej odstąpić część pozycji rynkowej na rzecz innych banków.

W danych przedstawiających czynniki pieniądza rezerwowego jest jednak pozycja, która dobrze pokazuje, że banki stoją przed trudnym do precyzyjnego określenia ryzykiem wynikającym z diametralnej zmiany sytuacji makroekonomicznej. Od października poważnie wzrosło zapotrzebowanie na płynność, generowane przez otoczenie gospodarcze banków. Pieniądz gotówkowy w obiegu poza kasami banków, skoczył o kilka mld zł. Według moich szacunków to ok. 7 mld zł w miesiącach III kw i 2-3 mld zł w styczniu. Niestety, trudno powiedzieć obecnie czy to trwała tendencja.

Jedną z form obrony (tzn. przygotowania się) przed taką sytuacją, jest utrzymywanie wyższych sald na podstawowym rachunku przez banki. W uproszczeniu, salda powinny odpowiadać wielkości wyliczonej na podstawie stopy rezerw obowiązkowych. Tymczasem banki zachowują się tak jakby stopa rezerw wynosiła nie 3,5% a ok. 4,6%. Daje to 5-7 mld zł, w zależności od tego czy liczyć to od średniej z np. trzech miesięcy, czy odrębnego miesiąca. Przykładowo dla stycznia, uzyskana w ten sposób rezerwa do natychmiastowego uruchomienia to ok. 6 mld zł.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz