Jak podmioty z MSP postrzegają ekonomiczną rzeczywistość

W tym tygodniu w mediach krótkie komentarze poświęcono raportowi „MSP indeks, monitoring małych i średnich przedsiębiorstw w III kw 2008”. Badania przeprowadzono przez podmiot „OPINIA Agencja Badań Rynku” na próbie 552 przedsiębiorstw z sektora MSP, z czego 479 to firmy małe. Chciałbym się skupić na ocenie własnej sytuacji i wskazań co podmioty z sektora MSP (małe i średnie przedsiębiorstwa) uważały za istotne dla swojego rozwoju w ostatnim okresie. Badanie przeprowadzono na przełomie października i listopada tego roku. Niestety pewnym mankamentem jest brak w raporcie informacji czy zjawiska przedstawione w tabeli, przedsiębiorcy wskazywali sami czy też mieli zaproponowaną listę wyboru ograniczającą się do tych zjawisk.

Lekturę badań oczywiście polecam, ale ja chciałbym na ich podstawie pokazać jak bardzo przekaz medialny wpływa na postrzeganie rzeczywistości, prowadząc do zaskakujących wskazań i jak poważne kłopoty mają mali przedsiębiorcy ze zrozumieniem ekonomicznego otoczenia.

Jakie wydarzenia gospodarcze lub polityczne miało największy lub mniejszy wpływ na pana/pani firmę w ostatnim czasie                              

1.            Wzrost PKB                                                                             3%

2.            Wzrost stóp procentowych                                                  4%

3.            Wahania kursu złotówki                                                     20%

4.            Spadek indeksów giełdowych                                            10%

5.            Zmiany cen ropy naftowej                                                 18%

6.            Trudności w uzyskaniu kredytu                                          8%

7.            Wzrost kosztów kredytu                                                    10%

8.            Perspektywa wprowadzenia waluty euro w 2012             3%

9.            Spadek cen surowców                                                         9%

10.          Pozostałe                                                                              15%

źródło: OPINIA Agencja Badań Rynku, www.opiniaabr.pl               

   

Wskazania dla PKB i stopy procentowej pokazują jak słaba jest wiedza makroekonomiczna wśród przedsiębiorców. Popyt na usługi małych podmiotów jest pochodną poziomu rozwoju gospodarczego i rozkładu wynagrodzeń w społeczeństwie. Od tego zależy przykładowo życie szkół językowych, nauki jazdy czy dentystów. Oczywiście dla mnie to czy wzrost wyniesie 1,5% PKB czy 4,5% to ogromna różnica, ale mali przedsiębiorcy najwyraźniej nie zdają sobie sprawy że może to oznaczać istotne  zmiany w strukturze popytu. Przekładając to na sytuację obecną i stale obniżane prognozy na 2009 rok może oznaczać, że część podmiotów może nie być przygotowana na zmianę popytu w nadchodzących kwartałach i jego struktury. Wcale nie oczekuje ograniczania skali działalności, ale przygotowania przynajmniej planów awaryjnych.

Wzrost stóp procentowych zyskał tylko 4%. W porównaniu z odpowiedziami 6 i 7 widać że przedsiębiorcy nie widzą większego związku pomiędzy tymi zjawiskami. A to właśnie wzrost stóp procentowych w pierwszej kolejności przyczynia się do wzrostu kosztów kredytu. Ponadto wzrost stopy procentowej jest zjawiskiem zbieżnym z utrudnianiem dostępu do kredytu. Wzrost stopy referencyjnej i pozostałych ustalanych przez RPP i stóp rynkowych wpływa na wycenę innych instrumentów finansowych jak i stóp ustalanych administracyjnie, czyli wszelkiego typu karnych odsetek itp. Do tego dochodzi zwiększenie oczekiwań zwrotu z inwestycji czy ceny wszelkich surogatów kredytu pomiędzy przedsiębiorcami czy w relacji z instytucjami finansowymi (p. factoring).

Nadmiernie moim zdaniem podkreślona jest rola wahań złotówki. Biorąc pod uwagę cały sektor MSP, a szczególnie małych podmiotów, rola wahań jest wyraźnie przeceniona i tak naprawdę jest wynikiem medialnego nagłaśniania kryzysu finansowego przez media. Zresztą gdyby mali przedsiębiorcy mieli wyższą świadomość makroekonomiczną, musieliby sobie zdawać sprawę, że osłabienie złotego zapoczątkowane w czasie wakacji nie mogło być całkowitym zaskoczeniem.

Trudno zrozumieć nadanie dość dużego znaczenia spadkowi indeksów giełdowych. Bezpośrednie ich przełożenie na działalność podmiotów z sektora MSP jest praktycznie żadna. No, chyba że spadek indeksów giełdowych uderzył w finanse prywatne przedsiębiorców, niemniej ankieta dotyczyła działalności gospodarczej a nie prywatnej.

Duże jest również wskazanie zmiany cen ropy naftowej jako czynnika wpływającego na działalność gospodarczą. Wskazanie to można interpretować na dwa sposoby. Pierwszy – przedsiębiorcy mają świadomość kosztów paliw i ich wpływ na gospodarkę. Miałoby to sens, nawet co do skali wskazań, gdyby ankieta dotyczyła głównie podmiotów parających się transportem. Tymczasem skala wahań, czy zmian cen paliw była znacznie mniejsza niż zmiana cen ropy na rynku, zaś ankieta obejmowała podmioty z różnych sektorów gospodarki, tak więc i te gdzie cena surowca do produkcji paliw płynnych nie ma istotnego znaczenia bądź żadnego.

Kontrastem do powyższych wskazań i deklarowanego ich znaczenia jest ocena swojej bieżącej sytuacji, gdzie ponad 90% ocenia swoją sytuację jako dobrą lub przeciętną i tylko 8% ankietowanych podmiotów w IV kw 2008 spodziewa się pogorszenia swojej sytuacji. Większość wskazanych czynników nie ustąpi, czyli złoty będzie się wahał, kredyt może stawać się przejściowo trudniejszy do osiągnięcia, nastroje na giełdzie są tragiczne, a tymczasem w przy ocenie najbliższych perspektyw nie ma to najmniejszego znaczenia.

Z ankiety można wysnuć kilka wniosków czy wątpliwości. Widać przeogromny wpływ mediów na postrzeganie rzeczywistości i skalę w jakiej to może być oderwane od rzeczywistości małego podmiotu. Dziwi to iż przedsiębiorcy tak łatwo dali sobie wmówić ten obraz i jaki problem mają z właściwą gradacją informacji i bodźców pozytywnych i negatywnych płynących z gospodarki.  Wobec powyższego powstaje pytanie czy podmioty z MSP będą się racjonalnie dostosowywać do bieżących i nadchodzących zmian makroekonomicznych.

       

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Dodaj komentarz

Przejściowy wzrost akcji kredytowej

Najnowsze dane NBP o podaży pieniądza i czynnikach jego kreacji  obejmują wprawdzie to co działo się w październiku, ale z przyczyn obiektywnych nie mogą nam dać odpowiedzi na pytania jak sektor bankowy znosi kryzys oraz będą trendy na najbliższe miesiące.  Na październik przypadł bodaj najgorszy okres (mam przynajmniej taką nadzieję) kryzysu na rynku finansowym. Z jednej strony banki reagowały nadmierną ostrożnością na dynamicznie zmieniające się warunki i niekorzystne prognozy, a z drugiej strony klienci kredytowi banków podejmowali szybkie decyzje by umknąć nadchodzącym zmianom regulacji. W tym ostatnim przypadku mam na myśli m.in. ograniczenie dostępu do kredytu w CHF i zaostrzeniu kryteriów udzielania kredytów dla gospodarstw domowych i niektórych sektorów gospodarki.

Tak naprawdę do tej pory możemy domniemywać tych trendów, bo wiadomo było że dane za październik nie pomogą w interpretacji bieżących wydarzeń. Pełniejsze dane publikowane przez NBP, a zawierające podział na poszczególne typy kredytów dla gospodarstw domowych i podmiotów gospodarczych podają dane do września. Tak naprawdę dopiero gdzieś pod koniec grudnia będziemy mieli pełny obraz sytuacji na rynku kredytowym z punktu widzenia banków. Dostępne będą dane za listopad i być może też dane szczegółowe. Natomiast zmianę postrzegania branż będziemy mogli poznać dopiero po opublikowaniu danych o sytuacji przedsiębiorstw za IV kwartał. Te dane poznamy niestety dopiero w II połowie lutego. Obecnie możemy próbować zgadywać z relacji medialnych jak ewentualnie zmieniają się preferencje banków. Praktycznie pewne wydaje się poważne ograniczenie kredytów na mieszkanie i domy. Zaostrzenie kryteriów udzielania tych kredytów i ograniczenie dostępu do CHFa powinno wyraźnie zbić dynamikę przyrostu tych kredytów.  Niemniej tu bym specjalnie nie ubolewał. Poza gwałtownością korekty, której nikt nie lubi (ani bankowcy ani deweloperzy), utrudnienie w dostępie do kredytów popularnie zwanych hipotecznymi będzie mieć tą zaletę, że uniemożliwi dostęp do kredytu gospodarstwom domowym dla których tenże kredyt to zbyt duże ryzyko. Październik przyniósł jednak dane które trochę zaskakują, o czym dalej. W przypadku kredytów dla podmiotów gospodarczych pytaniem na które jeszcze nie ma odpowiedzi jest: o ile i komu banki ograniczą udzielanie kredytów. Wzniecana ostatnio panika jakoby banki radykalnie chciały obniżyć kredytowanie gospodarki jest grubo przesadzona. Banki żyją z kredytu i co najwyżej muszą podjąć decyzję komu utrudnić dostęp z racji zwiększonego ryzyka działalności. Obawiam się że zdarzą się decyzje przypadkowe, ale skutki tego (ograniczone finansowanie) mam nadzieję nie będą zbyt długo rozciągnięte w czasie.

Zgodnie z oczekiwaniami dane elementów podaży za październik są świadectwem nerwowości jaka panowało w relacji bank-klient, radykalnych korekt prognoz makroekonomicznych i kryzysu zaufania na rynku finansowym. Największym zaskoczeniem jest skala wzrostu zadłużenia gospodarstw domowych. W październiku, zadłużenie w relacji do września wzrosło aż o 7%!. Wykrzyknik jest tu jak najbardziej na miejscu, ponieważ pomijając okresy kiedy na GPW pojawiały się prywatyzowane podmioty Skarbu Państwa (na akcje których udzielano pożyczek), w ostatnich latach trudno znaleźć podobny przykład. Jak wcześniej wspomniałem brak jeszcze szczegółowych danych by odpowiedzieć na pytanie jaki segment kredytów dla gospodarstw domowych wzrósł najsilniej, ale na pewno przyczyniły się do tego kredyty na mieszkanie. Tak więc pomimo poważnej restrykcyjności banków, część gospodarstw domowych która planowała wziąć kredyt w najbliższych miesiącach, zrobiła to w październiku. Nie ma też co ukrywać, że silny wpływ na wzrost wartości portfela kredytów miało osłabienie złotego. We wrześniu kredyty walutowe udzielane na sfinansowanie nieruchomości stanowiły 36% zadłużenia gospodarstw domowych. Możliwe jest więc, że osłabienie złotego przyczyniło się do wzrostu wartości portfela kredytów w październiku o 1/3.

Sporo do myślenia dają dane dotyczące podmiotów gospodarczych. O blisko 1% procent w porównaniu z wrześniem spadła wartość depozytów. O tej porze roku w ostatnich trzech latach mieliśmy do czynienia ze wzrostem o od 2% do niemal 3%. Zamiast więc wzrostu wartości depozytów przedsiębiorstw o 2-3 mld zł, mieliśmy do czynienia ze spadkiem. Relatywnie mocno wzrosło też kredyty w porównaniu z wrześniem, bo o 3,3%. Nominalnie było to 7 mld zł. co stanowi wartość wzrostu za cały IV kw w 2006 i 2007 r. Również tutaj pewien wpływ mogły mieć kredyty walutowe, ale już w stopniu dwukrotnie mniejszym niż w przypadku gospodarstw domowych. Wygląda wiec na to, że nie tylko banki w obliczu kryzysu postawiły na płynność. Teoretycznie istnieje i taka możliwość, że podnoszenia własnej płynności, tak naprawdę jest walką o jej utrzymanie wobec pogarszającej się sytuacji kontrahentów. Niestety, muszę pozostać sferze domysłów.

Co ciekawe więc, pomimo niemal codziennego w październiku zalewu informacji o ograniczaniu kredytowania przez banki, mieliśmy do czynienia z sytuacją dokładnie odwrotną. To oczywiście stan przejściowy i z całą pewnością nie będziemy mieli powtórki tego z listopadzie czy grudniu.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Deficyt obrotów bieżących za wrzesień

Opublikowany przez NBP raport o bilansie płatniczym w pewnym sensie nie wnosi niczego nowego do obrazu bieżącej rzeczywistości. Eksport i import sprawiły miłą niespodzianką. W ujęciu rocznym eksport wzrósł o 9% a import na 7,8%. Można to połączyć oczywiście z dobrym wynikiem produkcji sprzedanej za wrzesień. Przypomnę tylko, że przemysł odpowiada za ok. 80% polskiego eksportu. Osłabienie złotego nie miało tu znaczenia, ponieważ we wrześniu złoty był na poziomach sprzed wakacji. W stosunku do średniego kursu z lipca złoty (koszyk) osłabił się o prawie 7%. W ujęciu rocznym złoty był realnie mocniejszy o niemal 15%. Eksport i import liczony w euro utrzymuje trend dynamiki w przedziale 15%-20%. To bardzo ładny wynik, biorąc pod uwagę że czasy nie są łatwe. Pozwala to również patrzeć z nadzieja na najbliższą przyszłość, czyli najbliższe kwartały na które przewidywane jest przejściowe zatrzymanie tempa wzrostu gospodarczego.

W prognozie dynamiki eksportu i importu na przyszły rok niewątpliwym problemem jest prawdopodobieństwo realizacji najnowszych prognoz gospodarczych przede wszystkim UE oraz konsekwencje dla nas. Szybkie ostatnio obniżanie prognoz dla Polski sugeruje, że znaczny udział w spowolnieniu będą miały: inwestycje i saldo wymiany handlowej. Prognozy, uaktualniane niemal co tydzień dla Polski, trącą pewną schematycznością w założeniach. Praktycznie jedynym okresem do jakiego można się odnieść jest początek bieżącej dekady kiedy w 2002 i 2003 tempo PKB w UE zbliżyło się do 1%. Był to również bardzo kiepski okres dla polskiej gospodarki, co zaważyło na tym iż przy niskiej dynamice obrotów handlowych, większe o 3%-5% tempo wykazywał eksport. Zwracam na to uwagę ponieważ trudno mi z obecnej perspektywy uwierzyć, że tempo wzrostu spadnie w Polsce w przyszłym roku aż do 1,5%, jak chce JP Morgan. W najgorszym przypadku dynamika naszego eksportu w przyszłym roku mogłaby się zbliżyć do zera w euro. Nie ma co ukrywać, ze ostatnie osłabienie złotego może się okazać bardzo pomocne dla eksporterów, pod warunkiem tylko że nie odpuszczą sobie walki z kosztami i wydajnością. Eksport (dynamika roczna) liczony w złotych przynajmniej w pierwszej połowie przyszłego roku może oscylować w okolicach 10%. Wątpię natomiast by gwałtownie miał narastać deficyt obrotów towarowych w obecnych okolicznościach. Przypomnę, że roczny deficyt obrotów w relacji do PKB rośnie bardzo powoli i od blisko trzech kwartałów zawiera się w przedziale 4%-4,5%.

Wynik rachunku bieżącego za wrzesień był wyjątkowo słaby. Rezultat to deficyt sięgający niemal 2 mld eur.  Średni deficyt z września na podstawie ostatnich czterech lat to około 0,5 mld eur. Głównym winowajcą jest saldo transferów bieżących. W dwóch poprzednich latach we wrześniu średnie saldo wynosiło ok. 0,8 mld eur. Bieżący rezultat jest wyjątkowo niski. To efekt tego, iż większość płatności była realizowana w okresie letnim. Kolejny czynnik to wysokie saldo ujemne dochodów. O co najmniej  200 mln eur deficyt obrotów bieżących był przez to gorszy we wrześniu.

W relacji go PKB deficyt obrotów bieżących w tym roku utrzymuje się na poziomie nieco ponad 5% z minimalną tendencją rosnącą. Tu również wątpię by groziło na poważniejsze niebezpieczeństwo czyli wzrost deficytu do wartości poważniej i trwale przekraczających 6%. Niemniej należy zaznaczyć, że już obecny poziom deficytu do PKB jest stosunkowo duży.

W tym roku zwracałem uwagę, iż zwiększający się deficyt obrotów bieżących będzie jednym z czynników który przyczyni się do osłabienia złotego. Póki było dobrze, rynek walutowy lekceważył sygnały do korekty wyceny złotego. W ciągu dwóch ostatnich miesięcy rynek gwałtownie zmienił wycenę złotego. Bodźcem były inne czynniki, w tym głównie fatalny nastrój na międzynarodowym rynku finansowym. Jednak wycena złotego z okresu ostatnich dni października i pierwszej dekady listopada moim zdaniem całkiem nieźle odpowiadała wycenie fundamentalnej, istotnym elementem której deficyt obrotów bieżących. Wygląda na to iż rynek w najbliższych tygodniach a nawet dłużej może nie mieć ochoty na wzmocnienie złotego do poziomu równowagi (podałem w ostatnim wpisie o rynku finansowym), co pewnie bardzo cieszy eksporterów.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Przyczynek do dyskusji o emeryturach pomostowych i przywilejach emerytalnych

Uprawnienia i przywileje emerytalne to jeden tematów o charakterze ustrojowym. Nowa ustawa o tzw. pomostówkach to jedna z wieli ustaw fundamentalnych mających wpływ na określanie relacji ekonomicznych pomiędzy grupami społeczeństwa. W dużym uproszczeniu relacje ekonomiczne w społeczeństwie akceptujacym gospodarkę wolnorynkową– w wersji podręcznikowej – nie powinny być regulowane przez akty prawne czyli administracyjnie, a wskutek faktycznego zapotrzebowania na dana pracę. Tyle „podręcznik”, bo w rzeczywistości na potrzeby funkcjonowania państwa i dla zachowania jego bezpieczeństwa kreujemy grupy zawodowe, których liczebność nie może być uzależniona od decyzji obywateli oraz które nie mogą funkcjonować na zasadzie negocjowanej opłaty za wykonaną dla społeczeństwa pracę. Dobrym przykładem mogą być żołnierze zawodowi. Państwo określa liczebność armii i określa wynagrodzenia oraz inne świadczenia ( w tym emerytalne) dla tej grupy zawodowej. Na przeciwnym biegunie mamy zawody, w których liczebność pracowników i otrzymywane przez nich wynagrodzenie jest rezultatem popytu generowanego przez społeczeństwo (np. budownictwo).

Na to nakłada się czynnik ekonomiczny i społeczny rozumiany na dwa sposoby. Osobista utrata zdrowia i maksymalna możliwa efektywność sektora. Pierwszy to problem zapotrzebowania na pracę, która jest szkodliwa i doprowadza do utraty zdrowia czy nawet poważnego zagrożenia życia. Drugi problem to brak możliwości (w uproszczeniu  – obiektywny) przeniesienia na produkt czy wytwarzaną usługę pełnych kosztów pracowniczych, czyli łącznie w kosztem przywilejów emerytalnych. W tym przypadku mam na myśli sektor, którego produkty są absolutnie niezbędne dla funkcjonowania i bezpieczeństwa gospodarki, ale sektor nie ma już możliwości obniżenia kosztów i nie ma możliwości przerzucenia obiektywnych kosztów pracowniczych (w tym świadczeń emerytalnych) na cenę produkty lub usługi. W uproszczeniu możemy wymienione czynniki ekonomiczne określić jako obiektywne. Świadomie nie podaje przykładów sektorów gospodarki, które mogą być tym objęte. Wiem tez również, że zdefiniowanie tych sektorów to tak naprawdę w pewnym stopniu efekt przekonań ekonomicznych każdego z nas. W takim przypadku państwo może się decydować na wzięcie na siebie (czyli na nas wszystkich, podatników) tej części wynagrodzeń i świadczeń, którym sektory nie są w stanie podołać i nie mogą przenieść na otoczenie gospodarcze.

By w pełni zarysować tło ekonomiczne należy zaznaczyć, że w rzeczywistości byłoby oczywiście racjonalne gdyby każdy sektor gospodarki prezentował rzeczywiste koszty swojej działalności. Inaczej mamy do czynienia ze zniekształcaniem rachunku ekonomicznego przeprowadzanego przy alokacji zasobów w gospodarce. Jednym z takich sztandarowych przykładów może być skala do jakiej rozrosło się górnictwo w latach 80-tych i mocno zniekształcony rachunek ekonomiczny, który powoduje dokładnie to samo w sektorach kooperujących. Za swój przerost i zafałszowanie cen energii w gospodarce górnictwo mocno płaci do dzisiaj. Dążenie do najbardziej efektywnej alokacji kapitału to oczywiście kolejny podręcznikowy ideał, ale przy wszelkich decyzjach ekonomicznych decydenci powinni o tym pamiętać. Warto też pamiętać, że ze zniekształcaniem rachunku ekonomiczne mamy na co dzień do czynienia, ale ma to czasami swoje uzasadnienie. Świetnym przykładem jest sektor tzw. zielonej energii, gdzie bez ulg czy dedykowanych programów wsparcia finansowego i uregulowań administracyjnych, funkcjonowanie tego sektora byłoby niemal niemożliwe. Zresztą przykłady zniekształcania rachunku ekonomicznego spotykamy niemal na każdym kroku, począwszy od lokalnego sklepu spożywczego.

Na końcu pozostają nam choroby zawodowe i  zawody niebezpieczne. Kiedy słucham niektórych wypowiedzi związkowców, to każdy a szczególnie ich zawody są niebezpieczne i szkodliwe dla zdrowia. Pół żartem pól serio, praca jest generalnie szkodliwa dla człowieka. Sam znam przypadki osób, które wskutek tzw. siedzącej pracy biurowej nabawiały się poważnych schorzeń kręgosłupa. Obserwując zmiany na liście zawodów objętych przywilejami emerytalnymi, można się być może zgodzić z większością zawodów tzw. fizycznych. Notabene określenie zawód jest uogólnieniem, ponieważ powinniśmy mówić o stanowiskach. Niemniej w przypadku większości prac umysłowych uzyskany efekt jest rezultatem zaszłości historycznych, kompromisu i siły związków zawodowych.

Ponadto w ustawie o pomostówkach ma się znaleźć idea częściowego przenoszenia finansowych kosztów uprawnień emerytalnych na zakłady pracy. Moim zdaniem to dobre rozwiązanie, bo łączy wysokość świadczeń z efektywnością sektora. To właśnie przeniesieniu kosztu na państwo spowodowało bardzo nonszalanckie podejście do świadczeń emerytalnych i ogromne oczekiwania. Niestety ta propozycja nie została przyjęta ze zrozumieniem przez związkowców. W pewnym sensie można to zrozumieć, bo jest sprzeczna z interesem ekonomicznym osób uprawnionych.

Nie ma co ukrywać, że skoro można by się pewnie szkodliwości pracy dopatrzyć u kilku milionów Polaków i nie jest możliwe ulżenie wszystkim to o przywilejach emerytalnych decydować będzie ekonomia czyli stan finansów państwa, a może bardziej – sens ponoszenia przez pracujących kosztów tak mocno rozdymanych przywilejów emerytalnych. W efekcie więc możemy mówić o zabezpieczaniu finansowym tylko tych osób które są najbardziej poszkodowane. Mamy jednych z najmłodszych emerytów i niepotrzebnie obciążamy gospodarkę kosztami przedwczesnych emerytur. Niestety realiów ekonomicznych obejść się nie da, zresztą lista uprawnionych do przywilejów emerytalnych była zbyt długa.

 

Patrząc na zmieniającą się listę uprawnionych zawodów i słuchając związkowców odnosi się wrażenie, że wcale nie zależy im na poprawie warunków pracy czy na zmianach drogi zawodowej (zmiana stanowiska wraz z wiekiem  czy konsekwencjami zdrowotnymi). Ludzie chcą sobie szkodzić (a przynajmniej nie maja nic przeciwko temu) i chcą za to przywileje emerytalne.

Problemem jest tez to iż wiele z zawodów uważa przywileje emerytalne za coś oczywistego i nie przeszkadza strajkującym fakt iż szereg innych zawodów o niemal identycznym obciążeniu dla zdrowia nie ma takich uprawnień. Przykładowo wg kolejarzy, ci z nich którzy zajmują się budową szlaków kolejowych mają być objęta przywilejami emerytalnymi. Jeżeli tak, to dlaczego nie pracownicy budujący drogi? Dochodzimy tu do uczciwości (czy tez jej braku ) wobec innych grup zawodowych. Zresztą strajkujący i liderzy związkowi unikają konfrontacji z opłacającą przywileje emerytalne resztą społeczeństwa. Starają się podkreślać że to konflikt z rządem. Nie widzę powodów by unikać w mediach konfrontacji pomiędzy grupami społecznymi. Konflikt natury ekonomicznej istnieje i liderzy związkowi powinni pozostałą część społeczeństwa a nie rząd przekonywać do większych wydatków.

Wiem że w zmiana przepisów narusza zaufanie wobec państwa. Jeżeli jednak zauważymy iż większość przywilejów zawodowych jest zbyteczna i że tak naprawdę nic w naszym życiu zawodowym nie jest w 100% pewne, to dyskomfort wywołany zmianami mi się zmniejsza. Zresztą nie sądzę by liczba osób wybierających taki czy inny zawód głównie z powodów emerytalnych była duża. Mnie zmienność i nieprzewidywalność warunków finansowych również dotyczy. Nie mam gwarancji zatrudnienia i niezmienności stanowiska. W trakcie mojego życia zawodowego zmieniano przepisy emerytalne.

Nie ma co jednak ukrywać, że część „ideologii” przykładanej przez rząd do kontynuowanej reformy emerytalnej jest trochę niepoważna. Lęk przed utratą przywilejów emerytalnych to w części lęk o możliwość zatrudnienia w wieku starszym. Wcześniejsze emerytury dają często przynajmniej minimalne ekonomiczne bezpieczeństwo. Nie ma co ukrywać, że przynajmniej obecnie osoby które maja kilka i kilkanaście lat do podstawowej emerytury nie są specjalnie poszukiwane na rynku. Przepisy czy programy 50+ nie są w stanie tego radykalnie zmienić. To wymaga trwale niskiego bezrobocia i zmiany mentalności pracodawców. Mówienie więc ze to dla dobra pracownika i po to by pracując dłużej wypracował sobie wyższą emeryturę jest moim zdaniem zbyteczne.

Na cały ten problem, z pominięciem zawodów faktycznie szkodliwych, można spojrzeć i z innej perspektywy. Mam na myśli odpowiedzialność za swoje życie zawodowe czy za siebie. Większość z nas poddana jest konieczności zmiany zawodu lub stałego dokształcania i ponosi ryzyko trudnej do przewidzenia przyszłości i odczuwa niepewność o to czy będziemy mieli pracę po 50-tce czy 60-tce. Dlaczego mam się jednak zgodzić by część grup zawodowych moim kosztem wyzbyła się tych lęków? Niestety odpowiedzialność za dopasowanie się do wymagań rynku pracy spoczywa na nas i rząd z przyczyn makroekonomicznych i demograficznych musi dokończyć reformę systemu emerytalnego.

 

 

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Nam sie udało bez interwencji

 

Rynek finansowy obserwuję od kilkunastu lat. Wpierw, przez kilka lat, z pozycji osoby zawodowo związanej z rynkiem a potem bardziej jako obserwator. Niemniej to czego byłem świadkiem w ostatnich kilku tygodniach było wielce intrygujące a z drugiej strony niezbyt budujące jeśli chodzi o szacunek do zjawiska jakie nazywamy „rynek finansowy”.

Od końca września do 24 października główne światowe indeksy i nasze krajowe spadły o od dwudziestu do ponad trzydziestu procent. Nasze główne indeksy straciły ponad 30%, za co odpowiedzialne były w dużym stopniu firmy z WIG20. Spadek w Polsce był w tym okresie półtora razy większy niż indeksów bazowych. Krótko mówiąc mieliśmy do czynienia z paniką. Nie sądzę by ktokolwiek teraz  był w stanie oszacować, co tak naprawdę wyceniają obecnie giełdy. Moim zdaniem indeksy pokazały straszną panikę inwestorów i nieumiejętność przeniesienia realiów makroekonomicznych na poziom indeksów. Analitycy i makroekonomiści wcale też w tym nie pomagają. W ostatnich tygodniach co kilka dni ta czy inna instytucja ogłaszała korektę (oczywiście w dół) PKB dla USA, UE czy dla Polski. Inwestorzy zaś potrafią kilkakrotnie dyskontować tą samą negatywną wiadomość, ale podaną przez różne instytucje. Osobiście mam sporo rezerwy do prognoz, które są aktualizowane szybciej niż napływają twarde dane, które mogłyby je podeprzeć. Świetnie to widać w Polsce. Prognozy PKB dla 2009 roku zawierają się w przedziale od ok. 3% do 4,8%. Co ciekawe jedną z najniższych prognoz podał NBP w swoim najnowszym raporcie. Najwyższa prognoza pochodzi z założeń budżetowych rządu i faktycznie powinna być nieco skorygowana. Co ciekawe, prognoza NBP jest gorsza od prognoz MFW czy Komisji Europejskiej. Tak naprawdę dla osób i instytucji parających się prognozą, jest okres wielkiego zamieszania. Poważnie spadła cena ropy, jest wiele niewiadomych odnośnie inflacji, nie sposób obecnie oszacować efekty ewentualnych ograniczeń w udzielaniu kredytów przez banki. Listę wątpliwości można wydłużać. Tak naprawdę najświeższe prognozy to często próba nadążania za trendem niż rzetelne produkty. Potęguje to tylko zamieszanie. Trudno się więc dziwić, że w takiej sytuacji rynek popada w taka depresję. Nie jest moim zamiarem zaczarowywanie rzeczywistości, ale mam sporo wątpliwości co do poprawności założeń branych do prognoz, bo są one raczej wyimaginowane przez twórców prognoz niż wsparte bieżącymi trendami. Przykładem kiepskiej prognozy czy tez raczej oceny bieżącej sytuacji może być opinia JP Morgan sprzed kilkunastu dni, a wskazująca iż jesteśmy krajem znacznego ryzyka. W pierwszej chwili na rynku pojawił się strach i zdumienie, ale szybka reakcja polskich ekonomistów uspokoiła graczy rynkowych.

W związku z powyższym trudno mi jest powiedzieć dlaczego indeksy giełdowe zatrzymały się w początku III dekady października. Inwestorzy albo zauważyli że przesadzili z czarnowidztwem, albo przerazili się poziomów do jakich sprowadzili indeksy giełdowe. W naszym przypadku ewidentną panikę na rynku wyceniłbym na kilkanaście procent, biorąc pod uwagę wartość WIGu z piątku. Inaczej mówiąc, WIG teoretycznie powinien być o kilkanaście procent wyżej by móc powiedzieć, że rynek wyszedł z obszaru paniki do przedziału odpowiadającego znacznemu lękowi i niepewności o przyszłość. Nie ma co jednak ukrywać, że w październiku polski rynek opuszczali inwestorzy zagraniczni i w takim przypadku moje wyliczenia nie mają znaczenia. Nawet poważne osłabienie złotego nie sprowokowało inwestorów zagranicznych do gremialnego powrotu.

A czy rynek poczuł wreszcie dno? Mogę mięć tylko nadzieję, że tak. Po obrotach widać jednak że tak długo jak główne światowe giełdy nie potwierdzą tego, tak długo krajowe indeksy gotowe są dalej spadać.

Pozytywnym znakiem poprawy sytuacji na świecie jest spadek stawek depozytów międzybankowych LIBOR i WIBOR. Powoli więc odpada czynnik strachu, nieufności pomiędzy instytucjami finansowymi i na rynek powraca płynność, częściowo wspomagana przez pieniądze państwowe. W Polsce ten proces ma lekkie opóźnienie. Stawki LIBOR zaczęły gwałtownie rosnąć od połowy września i proces ten wyhamował dopiero pod koniec I dekady października. W tym czasie depozyt 1m dla eur wzrósł z 4,5% do prawie 5,2%, a dla usd 1m LIBOR skoczył w tym czasie z 2,5% do 4,6%. Po akcjach podjętych przez banki centralne i rządy państw dotkniętych kryzysem, rynek powoli się uspokajał. Wspomniane interwencje dla samej tylko Europy szacowano w połowie października na blisko 2 bln euro. Głównie były to nabycia udziałów i gwarancje. Podjęte działania można podzielić na finansowe i psychologiczne. Jak się okazało rynek o ile sam potrafi wpędzić się w niezłe tarapaty, to bez pomocy niezmierzonych pieniędzy podatników może tylko pogłębiać zapaść. Oprócz skali spadków indeksów porównywalnych z kryzysami sprzed dziesiątków lat, minione wydarzenia wymuszą dyskusje o wolnym rynku, racjonalności działań rynków finansowych i roli instytucji finansowych w gospodarce. Fora internetowe są pełne oburzenia i krytyki skierowanej do sektora finansowego. Jednym z wielu odłamów tej dyskusji są wyniki OFE i oburzenie jakie to wywołało w społeczeństwie.

Na krajowym podwórku mieliśmy do czynienia z utratą płynności rynku głownie wskutek braku zaufania pomiędzy instytucjami finansowymi. U nas kryzys płynności zaczął się pojawiać w I poł. października. Objawiał się dość specyficznie, ponieważ o ile rosły depozyty długoterminowe to cena depozytów jednodniowych szybko spadła. Moje rozczarowanie wzbudziło zachowanie banków, które wobec ryzyka, narzuciły szereg restrykcji na rynek międzybankowy a problem ograniczenia płynności na depozytach o dłuższych terminach przerzuciły na NBP i rząd. Domaganie się gwarantowania depozytów międzybankowych czy pomysły zasilenia finansowego pod zastaw papierów komercyjnych są niepoważne. Owszem można powiedzieć, że wobec ryzyka utraty płynności rynku międzybankowego i ryzyka przejściowego ograniczenia akcji kredytowej banków coś zrobić trzeba i spór w tym momencie nie ma sensu. Niemniej część głosów środowiska bankowego można było odebrać jako wręcz szantaż albo próba rozpaczliwego szukania pomocy.

Chciałbym jednak pozostawić gorzkie refleksje na inne okazje i zwrócić uwagę na coś ważnego czego byliśmy świadkami w minionych tygodniach, a czego trochę się niedocenia. Kryzys finansowy powoduje, że nikt się nie ogląda na polskie fundamenty makroekonomiczne. Na rynku długu, walutowym i rynku kapitałowym przeżyliśmy ogromna korektę i – jak sądzę – wychodzimy z niej cało i z podniesionym czołem. Pomimo kryzysu na Węgrzech i ratunkowym podniesieniu tam stopy o 3 punkty procentowe, udało się nam przeżyć ten okres dość spokojnie mimo iż zagrożenie było znaczne. Drastyczne podnoszenie stopy referencyjnej dla ratowania waluty w okresie kryzysu o zasięgu światowym jest ruchem desperackim i mało skutecznym. Obawiałem się by nasz NBP nie próbował interweniować na rynku walutowym czy też nie podejmował innych akcji  o charakterze psychologicznym. A były przecież pomysły by NBP nie tyle może interweniował na rynku walutowym, co „stał się uczestnikiem rynku” poprzez zwiększenie jego płynności co miało pomóc w zatrzymaniu spadku wartości naszej waluty. Kilka dni później „uspokoił się” na poziomie blisko 2,8 dla usd i 3,7 dla eur. Oznacza to iż rynek utrzymuje złotego osłabionego wobec wartości uzasadnionych fundamentami o ok. dziesięć procent. Jak na obecne warunki i stan emocji na rynku, obecny poziom złotego w krótkim okresie wydaje się racjonalny. Jak tylko sytuacja makroekonomiczna stanie się pewniejsza, złoty teoretycznie powinien się powoli wzmacniać. To oczywiście spojrzenie „podręcznikowe”, bo reszta zależy od nastrojów na rynku.

Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Dodaj komentarz

Raport GUS o małych podmiotach gospodarczych

W ostatnich dniach GUS opublikował dane o sytuacji przedsiębiorstw o liczbie pracujących do 9 osób w 2007 r. Ta informacja plus wcześniejsze raporty, pozwalają wyciągnąć pewne wnioski dotyczące roli małych podmiotów w gospodarce oraz spojrzeć z pewnego dystansu na krążące na ich temat teorie.

Warto przy tej okazji zwrócić uwagę, że raport GUS to jedno z wielu sposobów na definiowania pojęcia „małe przedsiębiorstwo”. W tym przypadku, rolę kryterium pełni zatrudnienie. Nie jest to pomysł zły, ale na pewno nie wyczerpuje w całości definicji małego przedsiębiorstwa co powoduje iż część wniosków będę się starał formułować w miarę ostrożnie. Problemem jest też niespójność danych za 2004 r. co trochę utrudnia porównanie z rokiem 2005. W tekście opieram się na danych z lat 2004 – 2007, czyli na okres przypadający na znaczną część ostatniego część mijającego cyklu gospodarczego. Zaletę kryterium zatrudnienia jest jego precyzyjność. Ponadto takie ujęcie kieruje uwagę właśnie na fakt zatrudnienia, czyli jedną z najważniejszych funkcji społecznych jaką małe pod mioty mają pełnić.

W ostatnich trzech latach liczba podmiotów zatrudniających do 9 osób wzrosła z 1,610 mln do 1,709. Daje to wzrost o nieco ponad 3% rocznie. W tej liczbie prawie 95% podmiotów to jednostki należące do osób fizycznych. Należy zaznaczyć, że podmiotów zarejestrowanych jako jednoosobowa działalność gospodarcza w omawianym okresie było blisko 2,8 mln, ponadto raport GUS na którym się opieram nie obejmuje rolnictwa. W podobnym tempie rosło w małych podmiotach zatrudnienie. W tym okresie duże przedsiębiorstwa w tempie o ok. 1% szybszym. Dwu- trzykrotnie wyższe tempo zatrudnienia w małych podmiotach wykazują dane o zatrudnieniu w gospodarce pochodzące z Biuletynu GUS. Spadło zatrudnienie w rybołówstwie i przemyśle w małych podmiotach. O ile pierwszy przypadek wynika z przemian jakie dotknęły rybołówstwo, to zmiany w przemyśle zwracają uwagę na dość istotna cechę małych przedsiębiorstw. Motorem produkcji przemysłowej w gospodarce są średnie i duże podmioty. Nie zamierzam negować roli małych zakładów przemysłowych, ale o pozycji Polski na arenie międzynarodowej decydują podmioty większe i to tam koncentruje się produkcja eksportowa i postęp techniczny. Na obronę małych przedsiębiorstw można przyjąć, iż w większość działów gospodarki należących do przemysłu znaczenie ma efekt skali działalności. Inaczej mówiąc, nie ma ekonomiczne sensu ani wręcz możliwości prowadzenia koksowni czy huty przy zatrudnieniu 9 osób. Działy przemysłowe w przypadku małych przedsiębiorstw zatrudniają jedynie ok. 13% z ogółu zatrudnionych w małych firmach. Zatrudnienie w budownictwie skoczyło w tym okresie aż o 1/3. W dużych budowlanych firmach wzrost ten wynosił jedynie 13% w okresie 2004-2007. Do wzrostu zatrudnienia silnie przyczynił się sektor edukacji, usług zdrowotnych czy pośrednictwa i doradztwa finansowego. Handel i naprawy z największym udziałem zatrudnienia wśród małych firm (36% w 2007) nie odnotował poważniejszych wzrostów zatrudnienia w okresie 2004-2007.

Analiza danych dotyczących małych podmiotów pokazuje nam nieco inną Polską rzeczywistość społeczno-gospodarczą niż podstawowe wskaźniki gospodarcze. W badanym okresie wynagrodzenie wzrosło nominalnie jedynie o 8%, czyli realnie niemal się nie zmieniło. Trudno jednak uwierzyć by w czasach dobrej koniunktury i gwałtownego spadku bezrobocia pracodawcy nie chcieli mocniej podnieść wynagrodzeń. Wynagrodzenie średnie w małych firmach wyniosło w 2007 tylko 1,5 tys. zł, co stanowiło nieco ponad połowę średniego wynagrodzenia w przemyśle. Innym mankamentem dla zatrudnionych w małych firmach jest udział zatrudnionych na zasadzie umowy o pracę. W okresie 2004-2007 tylko 35% do 42% zatrudnionych miało umowę o pracę. Okres wzrostu gospodarczego nie miał poważniejszego wpływu na formę zatrudnienia. Tak więc sektor małych firm który zatrudnia ok. 3,5 mln osób daje pracę o niskich dochodach i niestabilnym zatrudnieniu. Jedynie częściowym usprawiedliwieniem jest fakt iż małe firmy dość często potrzebują pracowników o niskich kwalifikacjach a zatrudnienie na umowę o pracę bywa po prostu kosztowne i nieelastyczne w przypadku małych firm.

Przychody firm małych wzrosły w ciągu czterech lat o 23%, a dużych podmiotów aż o 38%, czyli w tempie o ponad 1/3 wolniejszym. W przypadku wzrostu zatrudnienia w zależności od tego co rozumieć pod pojęciem mała firma, różne są wyniki wzrostu zatrudnienia. Od 5% do ok. 10%, czyli w najlepszym przypadku takim stopniu jak w największych 15,6 tys. podmiotach których wyniki co kwartał podaje GUS. Trzymając się porównania tych dwóch grup przedsiębiorstw małe firmy ustępowały tez wzrostem wydajności. Wzrost wydajności stanowił 75% wzrostu wydajności firm największych.

Celem niniejszego wpisu nie jest deprecjonowanie małych podmiotów. Dane za ostatnie cztery lata wskazują iż popularna teoria o blokowanym  rozwoju małych podmiotów nie znajduje poważniejszego uzasadnienia. Warunki ekonomiczne w ostatnich latach (wzrost popytu) były bardzo korzystne dla rozwoju. Rozmiary ekonomiczne (zatrudnienie, przychody itd.) sektora małych podmiotów są przede wszystkim determinowane zapotrzebowaniem na jego usługi i ewentualne blokady administracyjne w rozwoju sektora, tak często wyrażane, są grubo przesadzone. Nasycenie małymi firmami (liczba firm na 1 tys. mieszkańców) wzrosło w okresie 2005-2007 o 6%, czyli do 44,8. Przy porównaniu z danymi za 2004, co do których mam pewne wątpliwości, wzrost wyniósł już tylko 3,5%.

Wśród małych firm przeważają podmioty, które wypełniają naturalną dla siebie rolę, czyli małych podmiotów usługowych jak firmy remontowo-budowlane, małe placówki handlowe czy firmy przewozowe. W dominującej wiec części udział tych firm w gospodarce jest determinowany względnie stałym lub powoli rosnącym popytem na ich usługi i wzrostem zamożności społeczeństwa, który też przecież nie odbywa się gwałtownie. Trudno też o radykalny wzrost wydajności, bo w większości przypadków jest to niemożliwe. Postęp technologiczny w małych punktach sprzedaży detalicznej czy firmie remontowej ma ograniczone znaczenie.

Obok naturalnej roli małych podmiotów, ich ogromną zaletą jest zatrudnianie osób o niskich kwalifikacjach oraz danie możliwości samodzielnej działalności na rynku. Sektor małych firm może być amortyzatorem zmian zatrudnienia w gospodarce i w porównaniu z dużymi podmiotami wydaje się górować elastycznością w reakcji na zmiany rynkowe.

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Dodaj komentarz

Nasz fajny złoty

Złoty zachowuje się ostatnio jak nasza giełda, czyli nieco absurdalnie. Takie określenie jest oczywiście wysoce nieeleganckie, jeżeli przyjmiemy wolnorynkową zasadę, że jeżeli jakakolwiek cena na dobro czy usługę jest ustalana przez nieskrępowany popyt i podaż, to taka cena jest ceną rzetelną. Oczywiście moja ocena tych faktów to jedna rzecz, a wycena dokonana przez rynek – druga. Zgadzać się z rynkiem nie muszę,  ale zapewniam że jego werdykty szanuje i jestem gotów być może nawet ich bronić. To co się działo w ostatnich dniach i dzisiaj ze złotym jest na tyle intrygujące, że warto zwrócić uwagę na kilka ciekawostek, ponieważ jesteśmy świadkami wyjątkowych wydarzeń oraz ogromnych zmian na rynku walutowym.

Skala zmiany wartości krajowej waluty jaka dokonała się od końca lipca do wczorajszego dnia, jest największa z jaką mieliśmy do czynienia w ostatnich kilkunastu latach. I wcale nie mam na myśli zmiany nominalnej, a przede wszystkim zmianę złotego w ujęciu realnym. Złożyło się na to kilka zjawisk. Po raz kolejny przypomnę, że na swojej stronie zwracałem uwagę że szczególnie od drugiego kwartału tego roku złoty stawał się coraz bardziej przewartościowany. Rynek jakby na przekór wszystkiemu zaryzykował w czerwcu dalsze wzmocnienie. Po co ? Trudno to racjonalnie wytłumaczyć. O ile pamiętam atmosferę tamtych dni, to nie wykluczam nawet zadziałania samonapędzającego się mechanizmu. Pod koniec II kw coraz silniej stawiano pytanie o ile złoty się jeszcze wzmocni. Rynek szedł jakby w ślad za najbardziej agresywnymi prognozami i po ich zrealizowaniu, złoty odbił się w przeciwną stronę. Na początku września rynek zatrzymał się na poziomie z przełomu I i II kw, kiedy to wartość złotego zaczęła się odrywać od  ceny jeszcze mniej więcej uzasadnionej fundamentalnie.  Oczywiście szacowanie poziomów złotego, przy którym można powiedzieć że jest uzasadniony fundamentalnie zawsze wzbudza sporo kontrowersji, ale mimo rozbieżności w podawanych w mediach wyliczeniach, poziomy jakie złoty osiągnął w lipcu były nie do obrony nawet dla najbardziej liberalnych makroekonomistów. W takiej sytuacji gwałtowna reakcja nie powinna dziwić.

Poziomy wyceny naszej waluty z września to tzw. pierwsze hamowanie. Potem można było oczekiwać, a przynajmniej nie mogło to być większym zaskoczeniem, że wobec przesadnego wzmocnienia złotego w okresie letnim i oczekiwanego spowolnienia gospodarczego w Polsce i na świecie oraz kryzysu na rynku finansowym, złoty odreaguje krótkotrwałym nadmiernym osłabieniem w ujęciu fundamentalnym. Za poziom takiej reakcji można uznać notowania złotego z przełomu I i II dekady października. Takie wskazanie wynikają z moich obliczeń. Niestety z natury rzeczy precyzyjne obliczenia kursu który byłby rzetelnym odzwierciedleniem sytuacji gospodarki krajowej na tle makrootoczenia, są w zasadzie niemożliwe. Niemniej warto to robić, bo szukanie poziomów równowagi przy wsparciu analizy technicznej nie ma sensu. Kolejnym problemem jest rozkład zmian złotego, czy nominalnych a nawet realnych zmian kursów walut  w ogóle. Ale problem rozkładu zmian kursów i kształt rozkładu, to już temat na osobne opracowanie.

To co się dzieje na krajowym rynku walutowym w tym tygodniu to już panika, chociaż tutaj punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Z makroekonomicznego (krajowego) punktu widzenia, rynek przesadnie osłabił złotego o kilkanaście procent wg notowań z tabeli NBP z dnia wczorajszego. Biorąc jednak pod uwagę paniką wywołaną przez rynek węgierski i ogólny kiepski klimat na światowych rynkach plus wzrost popytu na dolara, można tylko rozłożyć ręce i czekać aż się to całe zamieszanie skończy. W tym tygodniu jesteśmy świadkami negatywnej strony globalizacji na rynku finansowym. Mam na myśli asymetrię pomiędzy wiedzą graczy rynkowych o sytuacji makroekonomicznej Polski i naszego regionu, a skutkami wywołanymi decyzjami tychże graczy rynkowych.  Dla nas to o tyle istotne, że notowania WIG20 czy rynek obligacji (rentowności powyżej 7%) wskazują iż Węgrzy wywołali tak silny strach, że najwięksi zagraniczni inwestorzy na krajowym rynku nie tyle wycofują się co wręcz w panice uciekają. Z punktu widzenia zagranicznego inwestora, to redukcja pozycji w obliczu zagrożenia. W takiej sytuacji, inwestora zagranicznego makroekonomiczne fundamenty każdego kraju z osobna, kompletnie nie interesują. Trzeba się z tym pogodzić i już. Nie pierwsza to taka sytuacja na naszym rynku.

Jak wskazałem, na ruchy złotego w okresie czerwiec-październik wpłynęło kilka czynników, doprowadzając w ten sposób do bezprecedensowej na naszym rynku zmiany wyceny złotego. Zaznaczam, że biorę tu pod uwagę skalę zmiany oraz krótki okres w jakim się wydarzyła.

Na zakończenie i pocieszenie zwrócę uwagę na dwa ważne fakty. Złoty osłabił się tak poważnie i przesadnie, że osoby zainteresowane kredytem w walucie powinny trzymać rękę na pulsie i jak tylko sytuacja na   światowym i krajowym rynku finansowym się uspokoi, biec do banku po kredyt hipoteczny. Mamy do czynienia z sytuacją jaka zdarza się raz na kilka lat na polskim rynku. Ostatnio było to na przełomie 2003 i 2004. Druga mila wiadomość, to fakt iż nasza giełda stała się niezwykle atrakcyjna dla zagranicznych graczy. Indeksy giełdowe są na niezwykle niskich poziomach, a złoty zachęca do inwestowania. Wpierw oczywiście musi minąć panika, a potem musimy uzbroić się w cierpliwość kiedy zagraniczni gracze przypomną sobie o peryferyjnym dla nich rynku.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Zabawa w wyliczanie salda wpłat i umorzeń

Po drastycznych spadkach indeksów w październiku powstaje pytanie jak silne wypłaty środków z TFI to wywoła. Opublikowane właśnie dane wpłat i umorzeń w funduszach inwestycyjnych za wrzesień chyba nie pomogą w oszacowaniu tego z czym możemy mieć do czynienia w październiku.

Wrzesień na giełdach miły dla inwestorów nie był. Indeksy giełdowe spadły we wrześniu o kilka-, kilkanaście procent w porównaniu z sierpniem.  Pod koniec miesiąca niepokój na rynkach zaczął narastać i przeniósł się rynek międzybankowy, windując stawki depozytów i dalej osłabiając naszego złotego. Jak na takie spadki i napięcie na rynkach, saldo wpłat i umorzeń wyniosło tylko -1,96 mld zł. Słowo „tylko” jest tu jak najbardziej na miejscu, bo można się było obawiać czegoś znacznie poważniejszego. Po gwałtownych spadkach indeksów giełdowych w styczniu i czerwcu, saldo wyniosło odpowiednio -11,3 mld zł i -2,4 mld zł. Do wartości czerwcowej należy dodać  -3,5 mld zł z lipca. Lipiec był miesiącem lekkiego odbicia lub stabilizacji na najważniejszych rynkach oraz na warszawskim parkiecie. Można więc przyjąć, że przewaga umorzeń z lipca to opóźniona reakcja na spadki w czerwcu.

Po kształtowaniu się sald w bieżącym roku widać, że każdy ostra przecena jednostek funduszy skutkuje dłuższą reakcją inwestorów. Z drugiej strony, analizując sytuację na rynkach finansowych i saldo wpłat i umorzeń, można odnieść wrażenie że najbardziej nerwowi inwestorzy już odeszli. Oczywiście od drugiej połowy września mamy do czynienia z niemal ciągłymi spadkami o łącznej wartości 20%-25% do końca ubiegłego tygodnia. W tym czasie rynek wszedł praktycznie w okres paniki. W związku z tym powstaje pytanie jaka będzie wartość salda zakupów i umorzeń za październik. Można takiej analizy dokonać na podstawie zachowań uczestników TFI w bieżącym roku. W wyliczeniach, szacunkach, można się w zasadzie tylko opierać na bardzo krótkim okresie, bo nie dalej niż okresie od listopada ubiegłego roku. Decyzje inwestorów są podejmowane po wpływem zmian rynkowych z całego miesiąca i dlatego badając zachowanie inwestorów powinno się brać wartości średnie indeksów z miesiąca. Zwracam na to uwagę, ponieważ to czy do szacunków weźmie się wartości średnie czy z końca miesiąca, istotnie wpływa na wynik ostateczny. Oczywiście szacunek salda ma trochę wspólnego z zabawą, ponieważ liczba okresów branych do wyliczeń jest mała, a z drastyczna przewagą umorzeń nad wpłatami mieliśmy do czynienia w zasadzie tylko dwa razy.

W zależności od tego czy bierze się pod uwagę wartość średnią indeksów czy ostatnią z badanego okresu, to wynikiem jest saldo od -6 mld zł do nawet -10,5 mld zł. Ratunkiem mogliby być inwestorzy, którzy mają świadomość, iż stąpamy już po dnie lub blisko niego i warto ostrzej przystąpić do zakupów jednostek funduszy. Wątpię jednak by takich było dużo. A nawet jeżeli, to ich decyzję będą rozciągnięte w dłuższym okresie. Nadzieją na to by przewaga umorzeń była jak najmniejsza jest prawdopodobne odejście najbardziej wystraszonych inwestorów do tej pory. Funduszom na pewno nie pomaga fakt, iż bardzo trudno znaleźć komentarz analityka wyliczający skalę niedowartościowania naszych głównych indeksów. Przeciwnie, bardziej aktywni są analitycy  techniczni chętniej odnoszący się do coraz dalszych okresów i uzasadniających obecne spadki. Jestem właśnie po lekturze jednego z takich artykułów w weekend’owym „Parkiecie”. Szczerze mówiąc, po ostatnich kilkunastu miesiącach trudno nie odnieść wrażenia, że większość analityków technicznych jest w stanie uzasadnić każdy wzrost i każdy spadek do dowolnego poziomu. Fundamentaliści o ile widzą że już tylko panika spycha indeksy w dół, to na ogół niechętnie sugerują zakup akcji już teraz.

Wartość rynku funduszy spadła we wrześniu o 6,1% w porównaniu z sierpniem, a w ciągu roku o prawie 40% i na koniec minionego miesiąca wyniosła 86,5 mld zł. Jeżeli wypłaty (saldo) będą z zakresu wskazanego przeze mnie, to wartość funduszy powróci do wartości z II kw 2006 r., co oznaczałoby prawie dwa razy mniejszą wartość od rekordu z lipca 2007, kiedy to fundusze zarządzały środkami o wartości 141 mld zł. Można się też pokusić o stwierdzenia, że jeżeli saldo zakupów i umorzeń nie przekroczy 5 mld, to oznaczałoby to iż na rynku pozostali tylko inwestorzy o stalowych nerwach. Sam jestem ciekaw, jak będzie, bo dużo na to powie o rynku.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Inflacja i polityka „prowizoryczna” RPP na najbliższe miesiące

W całym zgiełku związanym z sytuacją na rynku finansowym może nam uciec ciekawy temat, czyli nasza krajowa inflacja. GUS podał właśnie wyniki i przez rynek powinna być ona przyjęta pozytywnie. Powinna ponieważ potwierdzony jest spadek inflacji z 4,8% (wskaźnik roczny) w lipcu i sierpniu do 4,5% we wrześniu. Ten wyraźny spadek jest konsekwencją silnego spadku wskaźnika rocznego dla cen żywności. Przypomnę tylko, że od listopada ubiegłego roku do sierpnia roczny wskaźnik cen żywności, które w koszyku stanowią prawie 26%, utrzymywał się w przedziale 6,8%-7,9%, czyli na bardzo wysokim poziomie. W tej dekadzie wprawdzie miało to miejsce już po raz trzeci, ale w dwóch wcześniejszych przypadkach sytuacja taka trwała znacznie krócej. Znaczny spadek wskaźnika cen żywności wynikał z wyłączenia z wyliczeń gwałtownego miesięcznego skoku cen żywności z września ubiegłego roku (2,4%). To głównie dzięki temu roczny wskaźnik cen żywności obniżył się do 5,1% w ubiegłym miesiące.

Na zamieszczonym wykresie widać jak koszyk żywności silnie wpływa na zmiany inflacji w Polsce. W przedstawionym okresie udział koszyka żywności w koszyku inflacji ogółem spadł w z niemal 40% do 26% obecnie. Zwracam uwagę na silny wpływ cen żywności na inflację pomimo znacznego spadku jej udziału. Zwracam jednak również uwagę na fakt iż zmiany w produkcji rolnej w kraju i zagranicą wywierały wprawdzie wpływ na inflację, ale okres oddziaływania był i jest ograniczony. Zwracam na to uwagę, gdyż pod koniec ubiegłego roku część makroekonomistów „zainwestowała” w teorię o czekającym nas długotrwałym niedopasowaniu popytu na żywność z jej podażą. Prasa zaczęła się o tym rozpisywać niemal tak jak dzisiaj o zmianach jakie ma wywołać kryzys finansowy na świecie. Zjawisko stało się tak głośne, że nawet niektóre krajowe podmioty zajmujące się konstruowaniem produktów inwestycyjnych (lokaty strukturyzowane) wymyślały struktury oparte na cenach aktywów mających cokolwiek wspólnego z rynkiem żywności.

Na dodatek reakcja ta była trochę spóźniona, gdyż wysokie ceny żywności zaczęły nam doskwierać trochę wcześniej i w połowie 2007 zwracałem uwagę, że żywność przysporzy nam problemów. Przyznam jednak, że nie sądziłem że aż tak dużych. Jednak w medialnym kreowaniu strachu przed globalnych i wieloletnim niedopasowaniu na rynku żywności, zaskakiwała mnie niewiara w dopasowanie popytu i podaży rynku rolnego i przetwórstwa spożywczego oraz  lekceważenie innych zjawisk makroekonomicznych które mają wpływ na podaż czy popyt na artykuły żywnościowe. Ot chociażby osłabienie popytu, czy wskutek ograniczenia tempa rozwoju gospodarczego. Nie sądzę, by to co właśnie doświadczaliśmy na rynku żywności miało mieć skutki trwalsze niż podobne procesy doświadczane w przeszłości.

Obecnie staje pytanie, co dalej z inflacją i co będzie jej siła napędową. Najbardziej intrygujące jest to, iż właśnie jesteśmy w momencie kiedy wciąż możemy wierzyć iż inflacja spadnie do poziomu górnej granicy pasma, czyli 3,5%. RPP staje obecnie przed niełatwym wyzwaniem. Najnowsza projekcja inflacji przygotowywana przez NBP będzie miała ograniczoną wartość predykcyjną dla członków RPP i nie jest to wina analityków z naszego banku centralnego. Jesteśmy właśnie po poważnym osłabieniu złotego. Wobec kryzysu finansowego, nie sposób powiedzieć czy złoty powróci do poziomów z II kw czy nie. Jednak wobec niepewności na rynkach i publikowanych niemal codziennie korekt PKB dla różnych regionów świata i dla Polski, wątpię by rynek miał odwagę do trwałego powrotu na poziomy kursów z II kw. To będzie miało przeniesienie na inflację. W tej chwili trudno o rzetelne prognozy makroekonomiczne, gdyż trudno oddzielić trwałe niekorzystne skutki kryzysu dla światowej gospodarki od ewidentnego strachu który sparaliżował rynki finansowe i ograniczył płynność na rynku międzybankowym. RPP stoi w obliczu dylematu czy kierować się tylko profesjonalnie przygotowywanymi prognozami czy też ujmować w swoich decyzjach działania o charakterze psychologicznym by zapobiec dalszemu pogarszaniu się nastrojów na rynku. Do tego dochodzi brak precyzyjnego i uzgodnionego przez wszystkie zainteresowane instytucje terminarza wprowadzenia euro. W obecnych okolicznościach spore wątpliwości budzić będzie prognozowanie popytu krajowego. Istnieje możliwość dalszych obniżek stóp referencyjnych na świecie, czyli kontynuowanie akcji z poprzedniego tygodnia. Nie sposób precyzyjnie odczytać jakie są oczekiwania rynku miedzybankowego gdyż obecne ceny pieniądza uniemożliwiają dokonanie rzetelnych szacunków krzywej rentowności. Itd. itd.

Można więc zapomnieć o podwyżkach stóp w tym roku i zaryzykować twierdzenie, że cykl podwyżek mamy już za sobą. Przypuszczam, że członkowie RPP o tzw. gołębim nastawieniu mogą podjąć próbę obniżenia stóp już w tym roku. Inaczej mówiąc, RPP będzie zmuszona do czasu kolejnej projekcji i wiarygodnych prognoz, prowadzić coś w rodzaju polityki „prowizorycznej” z elementami psychologicznymi.

 

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Czy indeksy giełdowe mogą przyjmować wartości ujemne?

Tytułowe pytanie jest z pozoru idiotyczne, ale kiedy tak przyglądałem się zmianom indeksów w ubiegłym tygodniu, a szczególnie wyczynom inwestorów w piątek, to miałem wrażenie że jest to możliwe w przekonaniu graczy rynkowych. Zwracam na to uwagę, ponieważ indeks jest jednak odzwierciedleniem cen akcji w jego skład wchodzących. A skoro cen, to znaczy że rynek teoretycznie powinien dążyć do rzetelnej wyceny notowanego podmiotu, a w przypadku indeksu reprezentującego dany parkiet, indeks powinien teoretycznie rzetelnie wyceniać kondycje ekonomiczną kraju. Oczywiście mam na myśli główny krajowy parkiet, który skalą kapitalizacji i zróżnicowania branżowego można określić jako reprezentatywny ekonomicznie dla danego kraju.

Giełdy to jeden z elementów rynku finansowego. I jak każdy z tych elementów (rynek długu, rynek walutowy) ma jedną istotną wadę. Otóż rynki czego jak czego, ale najmniej lubią precyzyjną wycenę bieżącej sytuacji. Dla indeksów giełdowych jest to wycena akcji, dla rynków walutowych wartość kursu odpowiadająca fundamentom makroekonomicznym, a dla rynku długu (stopy procentowej) określenie krzywej rentowności odpowiadającej perspektywom gospodarki. Najłatwiejszą sytuację ma rynek długu, ponieważ musi odgadywać tylko poczynania banku centralnego, który ustala stopę referencyjną, a więc mocno determinuje kształt krzywej rentowności dla krótkich terminów. Dalej w sukurs przychodzi   teoria i praktyka stopy realnej.

Jak wspomniałem, rynki nawet gdyby znały cenę równowagi dla wycenianych aktywów, to i tak próbowałyby wybicia w górę lub w dół, bo stabilizacji po prostu nie lubią. Jednym z wielu powodów gwałtownych zmian jest ogrom graczy na rynku finansowym. Nie ma co ukrywać, że w przeważającej większości wiedza tych graczy (osób fizycznych i instytucji) i skala zmian jakie wywołują swoimi decyzjami nijak się mają do obiektywnej ceny równowagi wycenianych aktywów. To pewien problem dla globalizującego się rynku finansowego, który obecnie dał o sobie znać wyjątkowo silnie.

Warto więc chyba przypomnieć sobie o poziomach odniesienia. Tymi nie może być liczba tragicznych informacji jakimi zalewają nas media. Zaczynam od tego, ponieważ mam wrażenie, że od kilku tygodni rynki nie wyceniają fundamentów a informacje medialne. Skoro są one tylko pesymistyczne, to też pesymistycznie zmieniają się indeksy. Doszło wiec do zabawnej sytuacji, kiedy nawet zawodowi analitycy oceniaja plan Paulsona i inne działania banków centralnych oraz rządów z perspektywy emocjonalnej reakcji graczy rynkowych i tak naprawdę własnej.

Spróbuję więc przypomnieć kilka istotnych informacji, które pozwolę sobie zaliczyć do fundamentów, ponieważ rynki zapomniały już chyba o co chodzi, gdzie jesteśmy i z rozpędu zaczęły przez nieuwagę dyskontować mega recesję.  

Warto więc przypomnieć, że spowolnienie gospodarcze w USA i na świecie było zapowiadane od kilku kwartałów. Różnica pomiędzy stanem przykładowo sprzed roku, a obecnym, to skala spowolnienia rozwoju. Rok temu oczekiwano spadku tempa PKB w USA do nieco ponad 2%. Potem systematycznie obniżano prognozy. Wg najnowszego raportu MFW, tempo PKB w USA w przyszłym roku będzie pomiędzy 0,0%  a 0,5%. Fakt, że korekta prognozy jest spora. Zwracam jednak uwagę, że szczególnie w ostatnich miesiącach tempo korekt prognoz rozwoju dla poszczególnych krajów jest tak szybkie, że mocno powątpiewam w jakość tych naprędce dopasowywanych do rzeczywistości medialnej prognoz. Po drugie USA przechodziły już podobną sytuację. W 2001 PKB wzrósł tylko 0,8% po ok. 4%  w kilku latach wcześniejszych. Jak widać w dramatyczną recesję nie wpadli. Wtedy też mówiono o nowej erze rynków po zniszczeniu budynków WTC i aferze Enronu. A ja twierdze że niewiele się zmieniło. Ludzka głupota i chęć błyskawiczne zarobku mają się w najlepsze. Załamanie na rynku nieruchomości, tak teraz akcentowane, to tylko przejaw oderwania się od realiów ekonomicznych przy wchodzeniu w okres spowolnienia. Ten kryzys jest jednym z wielu tego skutków i przyczyn. Równie dobrze można przyjrzeć się rynkowi samochodowemu. Od dłuższego czasu producenci na świecie zwracali uwagę na słabnącą sprzedaż.

Dzisiejsza gwałtowna reakcja giełd to w jakimś stopniu poważne lekceważenie sygnałów o spowolnieniu i bicie rekordów osiąganych poziomów indeksów. Warto przypomnieć, że ponad rok temu krajowi inwestorzy kompletnie lekceważyli informacje o spowolnieniu wzrostu gospodarczego oraz ogromnym przewartościowaniu spółek giełdowych. Dla tych wiec, którzy uważają że rynek prawidłowo dyskontuje przyszłość, stawiam pytanie: czy w II i III kw ubiegłego roku, rynek też prawidłowo dyskontował zmiany w gospodarce?

Od kilku dni rynek po prostu kompletnie nie wie czego się trzymać, na czym oprzeć prognozy, stąd zachowuje się kompletnie irracjonalnie. W Polsce przykładowo, WIG w piątek spadł do poziomu z początku III kw 2005 r. Zaznaczam, że wtedy nasza giełda dość racjonalnie wyceniała wartość spółek. Oznacza to że rynek zanegował mający miejsce od tego czasu wzrost gospodarczy w Polsce. A do chwili obecnej to kilkanaście procent!. Jeżeli założymy racjonalność giełdy, to musielibyśmy przyjąć, że rynek oczekuje analogicznej recesji w Polsce. A to już zupełny nonsens. Najgorsze dla Polski prognozy mówią o 3% wzrostu w 2009r. Indeksy innych krajów cofnęły się do poziomu z 2005 roku i lat wcześniejszych, negując niemal cały przyrost gospodarczy z ostatniego cyklu koniunkturalnego. Ludzie chyba rzeczywiście uwierzyli w podobieństwo obecnego załamania giełdowego do słynnego kryzysu z przełomu lat 20 i 30 tych.

Sporo do życzenia pozostawia medialny wymiar kryzysu. Nie mam nic przeciwko sensacji i tragedii lejącej się z telewizorów i gazet, ale proponuje wrócić do – w naszym, krajowym wydaniu – I poł. 2007 r. Czy tak samo informowano o bezmyślnie pnących się do góry indeksach giełdowych? Tak, ale tylko w prasie finansowej, którą czyta garstka Polaków. A i tu bywało różnie, bo analitycy opierający się na analizie technicznej, często odrywali się od fundamentów, dając się zwieść kreskom.

Nie próbuje negować skali obecnych problemów, ale obecnie silniej doskwiera nam już kryzys płynności spowodowany przede wszystkim gwałtowną korekta w wycenie aktywów i bardzo daleko posuniętą ostrożnością instytucji finansowych. Z jednej strony to słuszna ostrożność, z drugiej  zaś – posunięta do nadmiernych rozmiarów, sama powoduje narastanie problemów i wzrost poczucia zagrożenia przez zwykłych obywateli.

Oczywiście inwestorzy niech robią co chcą. Mogą od jutra dalej bezmyślnie obniżać wartość indeksów giełdowych. Wolna wola. W piątek widać było jednak narastające wątpliwości na giełdach. Na wykresie naszych głównych indeksów widać było chęć zatrzymania spadków i lekki wzrost w ostatniej godzinie notowań. Na pomoc sprzedającym panicznie akcje, przyszli ich nabywcy. W efekcie mieliśmy obroty nienotowane bodaj od kilkunastu miesięcy i rzadko spotykane w ubiegłym roku, rekordowym pod tym względem. W USA indeksy po znacznych wahaniach zakończyły piątek na spadkach o 1%-2%. To niemal zahamowanie jak na standardy ostatnich dni. Niestety zmiany futures na indeksy nie potwierdzają odwrócenia tendencji. Rynek ma sporo do przemyślenia w nadchodzącym tygodniu. Ja tylko wskazałem na jedna z wielu ciekawostek, związanych z „wyceną” przez rynek stanu rzeczywistego nadchodzących kwartałów.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz