Rozpiętość dochodów w Polsce, wskaźnik Gini’ego

Patrząc na minione kilkanaście lat przemian w Polsce, jednym z wielu pytań na jakie szukamy odpowiedzi jest kwestia bogacenia się społeczeństwa i podziału tegoż bogactwa w społeczeństwie. Co do tego że jesteśmy społeczeństwem bogatszym nie ma wątpliwości, nie ma więc wątpliwości że warto było zmienić ustrój gospodarczy. Ta ostatnia uwaga wydaje się pozornie zbyteczna, ale wciąż wielu obywateli ocenia jakość ustroju po skali zróżnicowania dochodowego, tzn. im mniejszy mniejsze zróżnicowanie tym ustrój lepszy, bo pozornie sprawiedliwy. Ten problem ujawnił się przy okazji ostatniego strajku Solidarności w Warszawie, kiedy to dało się słyszeć i takie opinie, że Polska jest krajem nadmiernego zróżnicowania wynagrodzeń. Jakkolwiek niektóre przykłady niskich wynagrodzeń oraz nadmiernych mogą budzić faktycznie chwilami zdumienie, to jednak nie jest to materiał do orzekania o skali rozwarstwienia w Polsce.

Jedną z miar wykorzystywanych do badania zróżnicowania dochodowego w społeczeństwie jest wsk. Gini’ego. Próbując przedstawić budowę wskaźnika, należy sobie wyobrazić oś pionową przedstawiającą calość dochodów badanej grupy,  poziomą – badaną populację. Na każdej z osi podajemy wartości skumulowane. Oś prosta rozciągnięta od przecięcia osi do przeciwległego kąta wyznaczonego przez dwuwymiarowy wykres oznacza społeczeństwo egalitarne, co oczywiście w rzeczywistości jest nieosiągalne. Nieosiągalne nawet w krajach, w których eksperymentowano z zaprowadzaniem równości na siłę. Im bardziej hipotetyczna krzywa jest ugięta, tym większe zróżnicowanie dochodów w społeczeństwie. Wskaźnik Gini jest obliczany jako iloraz pola pomiędzy krzywą Lorenza dla społeczeństwa egalitarnego (czyli prostą) a krzywą Lorenza rzeczywistą i całkowitą powierzchnią pola trójkąta pod prostą. Skrajne wartości to 0 i 1. Zero otrzymujemy przy równomiernym rozkładzie dochodów, a 1 przy skrajnej nierówności. Oczywiście żadna z tych sytuacji nie występuje w rzeczywistości, chociaż w teorii można sobie wyobrazić społeczności które osiągają takie wartości.

Ponieważ wskazane wyżej ujęcie jest jeszcze mało czytelne, to warto je uzupełnić o wartości które pomogą czytelnikowi umieścić Polskę w obecnej rzeczywistości. Przez ostatnie kilkanaście lat poprzedniego ustroju wskaźnik dla Polski oscylował koło 0,25 (25%). Przed 1995 r. wskaźnik przekroczył wartość 0,3. Cechą krajów socjalistycznych było utrzymywanie się wskaźnika na ogół w przedziale 0,2-0,3. Dla Szwecji wskaźnik przyjmował wartość z przedziału 0,3-0,35. Kraje określane jako rozwinięte, długie dekady po wojnie miały wskaźniki w przedziale 0,3-0,4. Niemniej zdarzały się wyjątki, kiedy wskaźnik wykraczał poza górną lub dolną granicę. USA przed kilku laty przekroczyły 0,4, podobnie zresztą jak Chiny.

Szukając wartości wskaźnika trzeba pamiętać, że do wyliczeń przyjmuje się różne definicje dochodów co może powodować niewielkie różnice w wynikach. Zdarza się też, że różnie definiuje się wyznaczanie krzywej. Wskaźnik jest też liczony po odjęciu ze zbiorowości grup skrajnych, co powoduje wzrost składnika. Szczególnie ta ostatnia uwaga jest istotna, ponieważ im bardziej obcina się udział grup skrajnych tym bardziej wykres przypomina linie prostą o niewielkim stopniu nachylenia.

A tak przy okazji, to porównanie sektora państwowego wskazuje na inne podejście do rozkładu wynagrodzeń. W tymże sektorze w latach 90-tych wskaźnik Gini był mniejszy o dwie do czterech dziesiątych mniejszy od wskaźnika dla całej populacji. Co ciekawe jednak, badania przeprowadzone na rozkładem dochodów, wskazują, że od II poł. lat 90-tych rozpoczął się proces różnicowania dochodów w sektorze państwowych co jest naturalną reakcją na konkurencyjność wynagrodzeń oferowanych w sektorze prywatnym.

Obecnie wartość wskaźnika dla Polski to ok. 0,34, co daje wartość nieco większą od średniej w UE. To porównanie wydaje mi się bardzo ważne, ponieważ znaczna część Polaków poprzez media lub indywidualne kontakty ma pewną wiedze o warunkach życia w UE i zdaje się je akceptować i do nich dążyć. Oczywiście tu należy wskazać że rozkład dochodów to jedna rzecz, a siła nabywcza to druga. Inaczej mówiąc, poziom życia Polaków z – powiedzmy – dwóch najniższych grup decylowych jest wyraźnie gorszy od poziomu życia osób o najniższych dochodach w krajach rozwiniętych. Wobec tego ktoś o lewicowych poglądach mógłby dojść do wniosku, że należy zabrać „bogatym” i dać „biednym”. Żyć będzie się lepiej, a wskaźnik Gini’ego niech sobie spada. Co tam. Tak oczywiście myśleć nie można. Celem omawianego wskaźnika nie jest wskazywanie siły nabywczej, a tylko podanie ogólnej skali zróżnicowania. Z tego punktu widzenia sytuacja wydaje się być naturalna. Wynagrodzenia muszą być zróżnicowane gdyż pełnia rolę bodźca dla prawidłowej alokacji zasobów ludzkich i nawet gdyby wskaźnik ten w Polsce nieco jeszcze wzrósł, to nie uważałbym tego za anomalię.

Dokładniejsza analiza wskaźnika powinna być przeprowadzona na tle przemian w danym kraju i otoczeniu makroekonomicznym. Z cała pewnością w jakimś stopniu jest to przejaw prowadzonej polityki społeczno-ekonomicznej. Jako przykład można podać dwa kraje: USA i Danię. W pierwszym przypadku wskaźnik przekracza 0,4, a w drugim na ogół nie przekracza 0,3 (uwaga na metodologię). Pierwszy kraj uważany niemal za raj dla rozwoju przedsiębiorczości, a drugi to jeden z krajów o największych obciążeniach podatkowych w UE i udziale finansów publicznych w PKB i mimo to bywa w czołówce państw o najlepszych warunkach do prowadzenia działalności gospodarczej. Z drugiej strony od lat 80-tych można zaobserwować tendencje do wzrostu wskaźnika w krajach rozwiniętych i niektórych rozwijających się (co jest m.in. efektem procesu globalizacji), co obniża skuteczność prowadzenia polityki społecznej w wielu krajach, rozumianej jako utrzymywanie w ryzach procesu rozwarstwienia z jego społecznymi i gospodarczymi konsekwencjami.

Czasami można spotkać twierdzenie, że wskaźnik powinien się zawierać w przedziale od 0,25 do 0,4, na co faktycznie można znaleźć potwierdzenie we współczesnym świecie. Każde odstępstwo w takim przypadku można traktować jako przejaw anomalii społecznych, które mogą prowadzić do problemów społecznych lub ekonomicznych. W dużym uproszczeniu – zbyt mały wskaźnik może być przejawem złej polityki państwa skierowanej na unikanie za wszelką cenę rozwarstwienia co powoduje zanik konkurencyjności, a zbyt duży zaś – (np.0,5) jest charakterystyczny dla krajów niestabilnych politycznie lub biednych (lub jedno i drugie) gdzie znaczna część społeczeństwa funkcjonuje poza gospodarką. W ten sposób dochodzi się do pewnej prawdy, iż najlepiej rozwijają się kraje demokratyczne o jak największej liczbie obywateli wciągniętych w obieg gospodarki rynkowej.

W naszym przypadku nie ma sensu dążenie do wskaźnika Giniego mocno poniżej 0,3. Jak na razie przechodzimy etap doganiania krajów wydajniejszych i obecny wskaźnik dla Polski przy powolnej tendencji (dotychczas) wzrostowej ma swoje uzasadnienie. Oczywiście daleki jestem od próby uzasadnienia wskaźnika dla Polski tylko dlatego, ze taki a nie inny akurat jest. Nie ma co ukrywać, że niektóre kraje Europy Srodkowo Wschodniej tempem rozwoju poważniej nam nie ustępują a wskaźnik Giniego maja niższy. Mam na myśli naszych południowych sąsiadów. Z drugiej strony są małe państwa nadbałtyckie, gdzie omawiany wskaźnik zmieniał się jeszcze szybciej i o dwie, trzy dziesiąte przekracza wskaźnik dla polski. W naszym przypadku to po części konsekwencja naszej drogi przemian oraz m.in. wyjątkowo wysokiego wskaźnika bezrobocia, czy okoliczności gospodarczych na które wpływ mieliśmy żaden lub niewielki.

Przedmiotem dyskusji w Polsce jest kwestia zróżnicowania dochodów, czy też poprawy sytuacji osób o najniższym wynagrodzeniu. Tak jak wysokość wskaźnika dla Polski budzi dyskusje, tak i dyskusje budzi sposób na zmniejszenie dysproporcji. Recepty są wręcz skrajne, od podatku liniowego (przykłady krajów które go wprowadziły, bezpośrednio tego nie potwierdzają) do działań administracyjnych, jak płaca minimalna.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Rada tak łatwo stóp nie podniesie

Decyzja Rady Polityki Pieniężnej pewnie nikogo nie zaskoczyła. Znając dotychczasowy rozkład głosów w trakcie głosowań i najnowsze makroekonomiczne dane, wiadomo było że trzyosobowa grupa tzw. jastrzębi nie przeforsuje w obecnych okolicznościach podwyżki.

Komunikat po dzisiejszym spotkaniu jest tradycyjnie dosyć skromny w oddaniu nastrojów w trakcie posiedzenia i rozkładu akcentów. Warto było przed lekturą dzisiejszego komunikatu przeczytać minutki z poprzedniego spotkania. W minutkach było widać powrót w pewnym sensie do sytuacji sprzed kilkunastu miesięcy, kiedy spór o politykę pieniężną był sporem o to co nas czeka. Grupa jastrzębi zabiegała o rozpoczęcie procesu zaostrzania polityki pieniężnej, a większość pozostałych członków RPP zdawała się czekać na potwierdzenie w faktach iż podwyżki stóp są faktycznie konieczne. No i były. Teraz jest podobnie.

Minęło kilka kwartałów i jesteśmy w momencie w którym mamy odpowiedzi (no, prawie) na dręczące RPP i makroekonomistów dylematy. Inflacja roczna doszła prawie do 5% i wszystko wskazuje na to, że wskaźnik nie będzie ulegał pogorszeniu. Do tego prognozy rynkowe wskazują iż na rynku panuje silne przekonanie, że bez przesadnego zaostrzania polityki pieniężnej powoli poradzimy sobie z inflacją. W komunikacie już wytłumaczono ewentualne dalsze utrzymywanie się inflacji na wyższym poziomie, cenami regulowanymi, żywnością oraz paliwami. Żywność, która miała napędzać wzrost inflacji będzie powoli zwalniać. Słabe wyniki produkcji sprzedanej i sprzedaży detalicznej oraz hurtowej za sierpień były sporym zaskoczeniem i od razu postawiły ekonomistów w dyskomfortowej sytuacji. Widać że nad rynkiem wisi pytanie: przypadkowe wahnięcie czy pierwszy sygnał wskazujący iż poważniejszy wzrost popytu wewnętrznego nam nie grozi.

Po argumentach przedstawianych w minutkach i po ostatnim posiedzeniu RPP widać iż przewagę osiągnęła ta część Rady , która nie jest chętna zaostrzaniu polityki pieniężnej chociaż z szacunkiem odniesiono się do argumentów strony przeciwnej. Oficjalnie więc nadal Rada obawia się efektu drugiej rundy oraz nie odtrąbiono ostatecznego zwycięstwa na inflacją. W takiej sytuacji trudno będzie jastrzębiom zdobyć większość w głosowaniach Rady w celu podniesienia stopy referencyjnej. W takich też okolicznościach wzrost wskaźników inflacji bazowej, w tym wskaźnika po wyłączeniu cen żywności i cen energii, nie zrobił poważniejszego wrażenia.

To stawia po znakiem zapytania dalsze podwyżki w tym roku. Nadal jednak uważam iż jest znaczne (powyżej 50%) prawdopodobieństwo podwyżki o 25 pkt. w tym roku. Wątpię natomiast by RPP zdecydowała się na podniesienie stopy referencyjnej do 6,5%. To byłoby możliwe tylko w przypadku opublikowania danych wskazujących na silne zagrożenie w walce z inflacją. Najnowsze dane makroekonomiczne utwierdzają mnie tylko w przekonaniu że Rada nie dokonałaby żadnego ruchu przed poznaniem danych za III kw.

W komunikacie po wrześniowym spotkaniu RPP zaskoczył mnie brak odniesienia do sytuacji na krajowym rynku walutowym i deklaracji premiera o zmianie waluty w 2011 r. Zmiany na rynku walutowym przypominają, iż jeżeli tylko rynek stwierdzi że krajowa gospodarka zwalnia a deficyt obrotów bieżących będzie się dalej pogłębiał, to złoty może przeżywać gwałtowne osłabienia, już na pewno straci ochotę do testowania granic wzmocnienia. Widać ze członkowie  Rady (przynajmniej większość) byli zaskoczeni deklaracją premiera o euro. W naszych makroekonomicznych okolicznościach stanowi to argument „za” podniesieniem stóp. Deklaracja podjęcia tego tematu w „Założeniach polityki pieniężnej na 2009 r.” to granie trochę na czas ale i wskazanie że i RPP nie wierzy w szybkie wprowadzenie euro, a przynajmniej tak szybkie jak to deklarował premier.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

LTV dla kredytów mieszkaniowych

W pierwszym odruchu, kiedy w piątek po lekturze jednego z tekstów w internecie wiedziałem że poświecę jeden z wpisów kwestii kredytów na zakup mieszkania, miałem ochotę opatrzyć wpis tytułem „Niech w końcu wydarzy się ten kryzys!”. Od czasu jak w mediach zapełniło się od analiz kryzysu hipotecznego w USA i zastopowania wzrostu cen mieszkań w Polsce, nastała moda na prorokowanie kryzysu na rynku nieruchomości. Jeszcze kilka miesięcy temu ograniczano się do straszenia, ale charakterystycznym było unikanie liczb i faktów. Czyli jakiś kryzys ma być, ale dokładnie czego i w jakim stopniu, autorzy już nie potrafili dokładniej napisać. Od kilku zaś miesięcy media zalewane są informacjami  o radykalnie pogarszającym się portfelu kredytów dla gospodarstw domowych, problemów w spłacaniu wszelakich długów i nadciągających problemach banków, które wywołane będą dawaniem kredytu hipotecznego każdemu kto tylko przekroczy próg banku.

Od niedawna nawet już w niby profesjonalnych tekstach na temat kredytów hipotecznych, zamiast rzetelnych liczb (lub przyznanie, że się ich nie posiada) powtarza się jak mantrę, że banki dają na zakup/budowę mieszkania każdemu i dowolną ilość pieniędzy, na dowolną liczbę lat i lekceważąc zdrowe zasady relacji – przykładowo – kwoty kredytu do wartości zabezpieczenia (LTV).

Ostatnio powszechnym zjawiskiem jest sugerowanie, ze bankowcy w szale walki o klienta dają kredyty przy LTV 100%-120%. Nie przeczę, ze takie zjawisko może mieć miejsce, ale jest to margines rynku. Ponadto w takim przypadku, by go w pełni ocenić, musiałbym wiedzieć przy jakim poziomie dochodów taki kredyt jest udzielany i czy są obligatoryjne dodatkowe warunki (np. ubezpieczenie). A tak swoją drogą, wygląda na to że jesteśmy świadkami zastępowania jednej legendy o podejściu bankowców do zabezpieczeń, nową – o tyle lepszą, że pozwala rzekomo lepiej tłumaczyć rzeczywistość. Jeszcze do niedawna standardem było zarzucanie bankom, że mają bardzo restrykcyjne podejście do wyceny zabezpieczeń. A teraz nagle wychodzi na to, że jest dokładnie odwrotnie. A może by tak piewcy sensacji zadali sobie pytanie jak to jest z tym mianownikiem ułamka do wyliczenia LTV. Być może te banki które rzekomo lekceważą ten wskaźnik biorą do wyliczeń wartość po własnej restrykcyjnej wycenie? Oczywiście nie jest idealistą i przyjmuje, że są w Polsce bankowcy, którzy zaryzykowali agresywniejsze podejście do zwiększania pozycji rynkowej, kosztem ryzyka. No dobra, ale jaki jest udział w takim razie kredytów z LTV 100% i więcej. Wyniki ankiety NBP i jednej z gazet skrótowo przedstawiane w ubiegłym tygodniu, wskazują że banki składające się na przeważającą część rynku nie naruszają przepisów ani  – nazwijmy to  – dobrych praktyk.

Nie ukrywam, że odnalezienie informacji o LTV dla polskiego rynku hipotecznego jest trudne. Pisząc niniejszy artykuł, opieram się na dokumencie „Raport o stabilności systemu finansowego, czerwiec 2008 r.”, który jest powszechnie dostępny na stronach NBP. NBP podaje wartość LTV dla udzielanych w poszczególnych kwartałach kredytów w walucie krajowej i w walutach obcych. Analiza NBP dotyczy okresu od II kw 2006 do IV kw 2007. Okres w sumie krótki, ale zachodzący na skutki kryzysu z powodu tzw. subprim’ów. Ok. końca 2007 r. dzielą nas wprawdzie trzy kwartały, ale trzeba sporo „dobrych chęci” żeby uwierzyć iż od tego czasu wskaźniki uległy radykalnemu pogorszeniu. Aż tak dynamicznie to się procesy w makroekonomii i bankowości nie dzieją. Mało tego. Już jako ciekawostkę podam, że kredyty na cele mieszkaniowe, które jeszcze na przełomie 2006/2007 przyrastały w rocznym tempie 50%-60%, poważnie zwolniły swoją dynamikę. Obecnie jest to już tylko ok. 30%.

Jak widać na zamieszczonej ilustracji, dla kredytów walutowych LTV wynosi ok. 75%, a dla złotowych wzrosło do 70%. Oszacowana przeze mnie wartość ważona, czyli LTV dla całego portfela, to wartość rzędu 73%. Można sobie dowolnie interpretować zmiany wartości LTV w przedstawionym okresie, ale doprawdy wymagałoby to dużo złej woli by wierzyć że obecnie wskaźnik dla całego rynku skoczył do 100%. Nawet jeżeli uległ pogorszeniu, to zaryzykuję prognozę, że przy przedstawionej metodologii będzie to tylko kilka procent dla III kw 2008 r.

Ale skoro o ryzyku, to należy również pamiętać że część banków może całkiem świadomie decydować się na sprzedaż produktów przy zwiększonym ryzyku. Wynika to z faktu iż udział należności straconych dla zadłużenia gospodarstw domowych ogółem (na cele mieszkaniowe to prawie 60%) utrzymuje się na niezwykle niskim poziomie. Zaledwie 3,5%. Wskaźnik ten od kilku miesięcy już nie spada i  – jak uprzedzałem w II kw – będzie się powoli pogarszał czyli powiększał.

Krótko mówiąc, straszenie iż banki lada miesiąc odczują radykalne pogorszenie wyników na portfelach hipotecznych nie ma potwierdzenia w faktach. Oczywiście jakość portfela pewne ulegnie pewnemu pogorszeniu, a kilku bankowych decydentów straci pracę albo co najmniej premie, ale to inna dyskusja.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Wpływ zmian na rynku walutowym w okresie lipiec-wrzesień na inflację

W lipcu rynek walutowy testował jak bardzo można jeszcze wzmocnić złotego. Przypomnę tylko, że w 21 lipca złoty sięgnął 2,02 relacji do dolara i 3,21 do euro.  Nominalnie kurs spadł do wartości sprzed ponad 10 lat. Oczywiście takie ujęcie nie ma sensu i należy oceniać złotego zmian parametrów makroekonomicznych jak chociażby zmiany wydajności czy cen. Z tego punktu widzenia, złoty sięgnął bądź, a może i nawet minimalnie przebił wyznaczone dwukrotnie w tej dekadzie maksima wzmocnienia złotego. Wątpliwość z czym dokładnie mieliśmy do czynienia wynika z faktu iż wyznaczanie skali realnych zmian złotego może się minimalnie różnić w zależności od dokładności wziętych do wyliczeń danych i przyjętych założeń.

Rynek w końcu przerwał wzmacniać złotego i odreagował. Skala reakcji była wyjątkowo silna. Złoty osłabił się ciągu prawie dwóch miesięcy o 10,3% w relacji do dolara i 4,6% do euro. Skala odreagowania jest być może świetną miarą napięć jakie panowały na rynku w lipcu, kiedy bito rekord wzmocnienia złotego. Rynek miał więc świadomość, że działał już w obszarze gdzie złoty był ewidentnie przewartościowany, a kierunek zmian wyznaczały bardziej czynniki emocjonalne niż makroekonomiczne.

Celem niniejszego wpisu nie jest jednak historia zmian kursu złotego z ostatnich miesięcy, co zwrócenie uwagi na pewną ciekawostkę. Jak wyżej wspomniałem, w okresie od połowy lipca do końca I dekady września, złoty osłabił się o kilka procent. Powstaje więc intrygujące pytanie czy to się przeniesienie na wyniki inflacji? Dynamiczne zmiany na rynku walutowym skupiły również uwagę Rady Polityki Pieniężnej (RPP). W opublikowanym niedawno „Opisie dyskusji na posiedzeniu decyzyjnym Rady Polityki Pieniężnej…” (tzw. minutki),  temat kursu omawiano jako pierwszy i w opisie posiedzenia poświęcono mu bezpośrednio niemal aż 20% tekstu. To mówi samo za siebie. Ocena zmian krótkoterminowych jest trudna, ponieważ do końca I dekady września złoty odbił się do poziomów z I kw, ale niemal natychmiast rynek zrobił zwrot i do końca mijającego tygodnia wzmocnił złotego o ponad 4% (w rozumieniu koszyka walutowego). Odwrócenie procesu osłabienia złotego, pomimo zbieżności czasowej z deklaracją premiera o przyjęciu euro i tak miałoby miejsce. Zwrócę uwagę tylko, że dzień przed deklaracją premiera, rynek zakończył proces osłabiania krajowej waluty i zaczął się już przymierzać do krótkiego wzmocnienia. Oczywiście z całą pewnością premier mu w tym pomógł.

Zwrócenie uwagi przez RPP na dynamiczne zmiany na rynku walutowym wynika nie tylko ze skali i gwałtowności procesu, ale i z tego że rynek może zacząć trwalszy proces osłabienia złotego, albo – mówiąc dokładniej – przestać się realnie wzmacniać czy też czynić to o wiele słabiej. Złoty w ostatnich kilkunastu miesiącach bardzo nam pomagał w powstrzymywaniu inflacji i żal byłoby stracić takiego sprzymierzeńca.

Patrząc na zamieszczony wykres wydawałoby się że kurs spadł, wzrósł i znowu spadł, więc przeniesienie na inflację będzie może i żadne. Oczywiście przy założeniu że ostatnie wydarzenia były tylko incydentem, moje rozważania stają się częściowo czysto akademickie. Nie dziwi więc, że i RPP nie poruszała tematu wpływu ostatnich zmian na rynku walutowym na inflację. Inna rzecz, ze minutki przedstawiają dyskusję z posiedzenia w ostatnich dniach sierpnia, kiedy złoty przeszedł 2/3 osłabienia.

Przeanalizowałem zmiany na rynku walutowym podobne do omawianych, z ostatnich kilku lata. Szukałem okresów, kiedy złoty zaliczył przejściowe gwałtowne osłabienie. W zależności od innych procesów makroekonomicznych w jakich taki skok się odbywał, można było zaobserwować dodatkowy wzrost miesięcznych wskaźników inflacji o kilka dziesiątych. Proces ten najczęściej rozkładał się na dwa miesiące. Ponieważ inflację postrzegamy przez pryzmat wskaźnika rocznego, powstaje więc pytanie z czym możemy mieć do czynienia obecnie? W ostatnich dwóch miesiącach inflacja utrzymywała się na poziomie 4,8% i można przyjąć że nie czekają nas dalsze poważniejsze jej wzrosty. Przy założeniu, że wpływ zmian na rynku walutowym zobaczymy we wskaźnikach miesięcznych za wrzesień i październik, to inflacja roczna może sięgnąć lub minimalnie przekroczyć 5% (np. 5,2%). Sporo zależy tu jednak od tego miesiąca. Jeżeli rynek walutowy szybko sprowadzi kurs złotego do poziomu z przełomu czerwca i lipca, to przy zmiany na rynku z okresu lipiec-wrzesień nie będą miały trwałego wpływu na inflację. Ponadto warto pamiętać, że korzystny wyniki inflacji za sierpień (-0,4 m/m) również w skromnej chociaż części zawdzięczamy wzmocnieniu złotego w lipcu.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Dyskusja o euro, kilka dni później

Od deklaracji premiera w sprawie zmiany waluty minęło kilka dni i pojawiły się kolejne wypowiedzi , sondaże, które moim zdaniem potwierdziły to czego można się było spodziewać i obawiać. Podtrzymuje więc opinie, że styl w jakim premier „wrzucił” temat przyjęcia euro, był niewłaściwy co już widać po pierwszych reakcjach prezydenta i poprzedniego premiera. Sondaże też nie dają gwarancji sukcesu.

Dla porządku rzeczy przypomnę tylko, że swoją stanowczą deklaracją sprzed kilku dni o przyjęciu euro w 2011 r. premier zaskoczył nawet zwolenników tej operacji.  Z czysto technicznych względów (niezbędne terminy) jest to niemal niemożliwe do przeprowadzenia. Dla tej części ekonomistów, którzy stanęliby po stronie premiera, powstała bardzo dyskomfortowa sytuacja. No bo jak tu wesprzeć premiera, skoro już na wstępie zwrócono uwagę na napięcie terminów. Ostatecznie jako pierwszą możliwą datę (rok) ekonomiści zaczęli wskazywać 2012 r. Roku 2011 jako zmiany waluty nikt już chyba poważnie nie traktuje. Wydaje się również, ze i premier nie był do niej silnie przywiązany. Tak jak i kiedy po raz pierwszy zapoznałem się ze słowami premiera, tak i teraz mam wrażenie że premier świadomie chciał rozpocząć operację dochodzenia do euro od narzucenia dyskutantom, pierwszego potencjalnie możliwego terminu wprowadzenia waluty. Taką interpretację potwierdzają słowa premiera wypowiedziane w kolejnych dniach. Po spotkaniu z RPP, w tym również z prezesem NBP, komunikat mówił już tylko o 2011 jako roku spełnienia kryteriów i uzyskaniu pozytywnej opinii Komisji Europejskiej.

Nie ma co ukrywać, że tak NBP jak i RPP zostały postawione przez premiera w niezręcznej sytuacji. Dla RPP precyzyjne wskazanie daty oznacza wzięcie tego faktu pod uwagę przy podejmowaniu decyzji o wysokości stóp procentowych. Biorąc pod uwagę bieżące okoliczności, doszedł argument wskazujący na konieczność prowadzenia bardziej restrykcyjnej polityki pieniężnej. Ponadto można odnieść wrażenie jakby premier chciał przejąć od NBP ideologiczną inicjatywę we wprowadzeniu waluty, co też spowodowało zabawną reakcje NBP. Tuż po ogłoszeniu słów premiera, NBP wydał na swoich stronach komunikat :

Biuro Prasowe NBP informuje, że 25 czerwca 2008 r. Prezes Narodowego Banku Polskiego zaapelował o sporządzenie rządowego programu wejścia do strefy euro. Wyraził też gotowość współpracy w najważniejszych dla kraju sprawach gospodarczych. Wypowiedź Premiera Donalda Tuska z 10 września 2008 r. jest ważnym etapem w dyskusji nt. precyzowania daty wstąpienia Polski do strefy euro. Dotychczas sprawa nie była przedmiotem konsultacji między rządem a NBP. „

Zaczęło się więc od prztyczków pomiędzy najważniejszymi instytucjami państwa. Szkoda że premier nie poczekał na raport o korzyściach z przyjęcia euro, przygotowywany przez NBP, a którego publikacja spodziewana jest w październiku. Ten materiał mógłby być – bez względu na wnioski – podstawą do dalszej dyskusji.

Dynamika jaką premier narzucił kwestii euro, chyba trochę zaskoczyła prezesa Skrzypka a o głównym ugrupowaniu opozycji nie wspominając. Zresztą co tu mówić o opozycji, skoro nawet świat komentatorów wydarzeń społeczno-politycznych sprowadził kwestię euro niemal tylko do komunikatów. Widać było że nawet najbardziej znane postacie naszego dziennikarskiego świata nie obejmują tematu euro, więc informacja o euro nie była poważniej dyskutowana. Narzucenie przez premiera wysokiego tempa może spowodować sprowadzenie tematu do poziomu jakiego jesteśmy świadkami przy okazji dyskusji o pomysłach na reformę służby zdrowia. Niska poziom wiedzy wśród publicystów powoduje zejście dyskusji do poziomu ideologicznego  i przypisywania reformatorom niecnych intencji.

Prezydent i były premier, a obecnie lider największego ugrupowania opozycyjnego, zdają się być tak zdecydowanym postawieniem kwestii euro zaskoczeni, co przeniosło się na ich reakcję. W przypadku prezydenta swoją opinie opieram na reakcji jego otoczenia, a dokładniej wypowiedzi ministra Kamińskiego.

"To jest doświadczenie Włochów, Hiszpanów, Greków, bardzo wielu krajów, w których obywatele skarżyli się na to, że po wprowadzeniu waluty euro muszą płacić więcej" – argumentował Kamiński.Zaznaczył, że Polska jest biedniejsza niż Włochy, Grecja czy Hiszpania i – jak mówił – prezydent "będzie chciał, zanim zajmie jednoznaczne stanowisko w tej sprawie, poznać szczegółowe wyliczenia dotyczące skutków gospodarczych wprowadzenia waluty euro"."Ale przede wszystkim nie dla przyjaciół Platformy Obywatelskiej z giełdy i spekulantów walutowych, tylko ze względu na punkt widzenia zwykłego człowieka" – dodał prezydencki minister.
Jak powiedział, L. Kaczyński zajmie stanowisko w sprawie wprowadzenia w Polsce europejskiej waluty, "jak rząd przedstawi ile wprowadzenie euro będzie kosztowało zwykłego człowieka"."Czy tak, jak twierdzą niektórzy będzie oznaczało 10-procentowy spadek siły nabywczej zwykłych polskich rodzin, czy odwrotnie" – dodał Kamiński.
"Pan prezydent już od dłuższego czasu z bardzo dużym niepokojem przygląda się drożyźnie w Polsce, drożyźnie, która dotyka przede wszystkim osób uboższych, dotyka zwykłych Polaków" – mówił Kamiński.
 (cytaty za www.gazeta.pl).

Według prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego wprowadzenie waluty euro w 2011 roku w Polsce byłoby "w najwyższym stopniu ryzykowne", a w konsekwencji przyniosłoby obniżenie stopy życiowej Polaków. "W sensie ekonomicznym jestem zdecydowanym przeciwnikiem wprowadzenia w tej chwili euro, bo dla kraju dużo biedniejszego niż przeciętna UE jest to zabieg w najwyższym stopniu ryzykowny. Na pewno obniżający stopę życiową" – powiedział prezes PiS podczas poniedziałkowej konferencji prasowej w Rzeszowie.(cytat za www.gazeta.pl).

Te cytaty mówią same za siebie. Razi niewiedza i brak przygotowania do dyskusji oraz ideologiczne uprzedzenie. Razi szczególnie powtarzanie wielokrotnie obalanych mitów o skokach cen i spadku stopy życiowej. Niemniej przewrotnie powiem, że reakcja środowiska prezydenta i największego ugrupowania opozycyjnego mnie nie zaskakuje. Premier powinien był się takiej reakcji spodziewać. W pewnym stopniu sam ją sprowokował. Nie ma co uciekać przed mozolną dyskusja o euro. Zapewniam, że w dyskusji na argumenty można obalić większość lęków związanych z euro. Na pewno dyskusji o euro nie można prowadzić na zasadzie wyboru zerojedynkowego, bo niestety tak prosto to nie wygląda. Teoretycznie można sobie wyobrazić sytuację makroekonomiczną, kiedy może nam być na rękę kilkuletnie opóźnienie wprowadzenie euro. Nie zalecałbym również premierowi podejścia jakie zaprezentował prof.L.Balcerowicz. Postaram się w miarę dosłownie przytoczyć cytat jego wypowiedzi zasłyszanej w radiu: „nie znam opracowania, które kwestionuje sens przyjęcia euro”. A ja znam i całkiem niedawno polemizowałem na swoim blogu z jednym z takich opracowań. Doprawdy nie wiem jak można tego nie zauważyć. Takich opracowań, opinii jest znacznie więcej i sa publikowane nawet w ekonomicznych dziennikach. Większość z nich skupia się jednak na kwestii nie tyle czy zmienić walutę, co momentu tej operacji. Premier nie może ignorować tych argumentów, chociażby co najmniej z racji kultury dyskusji.
Pójście tzw. przebojem przez premiera w ostatnich dniach w sprawie euro  jest moim zdaniem błędem i w czasie zapowiadanych konsultacji  premier szybko się o tym przekona. Mogę mieć tylko nadzieję, że cały ten zgiełk nie jest tylko po to, by po kilku miesiącach ogłosić że winnymi braku sukcesu gospodarczego a la Irlandia są środowiska niechętne euro.

 

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Rynek zrobił miłą niespodziankę posiadaczom funduszy dolarowych

Sierpień na rynku TFI nie był miesiącem przełomu, ale na pewno nie był pozbawiony kilku ciekawych wydarzeń. Przyznam, że po wynikach miesięcznego salda wpłat i umorzeń za lipiec można się było bać kolejnej paniki. Nowością było to iż główne indeksy giełdowe wyznaczyły nową linię wsparcia i odbiły się w lipcu o kilka procent, odrabiając większość strat wynikających z poważnego spadku w czerwcu. WIG w połowie lipca, dokładnie 16-tego, spadł do 37,4 tys. pkt., czyli wartość z I poł. 2006 roku. Poprawa z lipca i brak chęci do przebicia wyznaczonego dna przez graczy rynkowych w sierpniu, mogły uspokoić co bardziej lękliwych inwestorów. Nie znam wprawdzie jeszcze wyników pełnej wartości umorzeń i zakupów, ale można przyjąć  że za niskim saldem tych wartości za sierpień stoi strona popytowa. Krajowy rynek spadł do tak niskich i atrakcyjnych poziomów, że pozycje zaczęli zajmować co bardziej świadomi ekonomicznych realiów inwestorzy. Oczywiście ktoś może zasugerować, że rynek prawidłowo dyskontuje najbliższą przyszłość i być może można oczekiwać dalszych spadków. Z własnych analiz zachowań rynków, zalecałbym dużą ostrożność z tą wiarę w umiejętność predykcyjną rynku. Bywa naprawdę różnie.

Moment na podjęcie decyzji o kupnie jednostek funduszy akcyjnych na pewno nie jest łatwy. Zawodowi analitycy i doradcy inwestycyjni są na ogół dość ostrożni w komentarzach, ale po spadkach czerwcowych na giełdach, widać w komentarzach większą odwagę w zachęcaniu do inwestowania na rynku akcji. Z cała pewnością działa tu i czysta psychologia. Im drastyczniej spada WIG i inne indeksy krajowe i zagraniczne, tym odważniej dawkujemy pieniądze na zakup funduszy akcyjnych.

Ujemne saldo zakupów i umorzeń za sierpień wyniosło tylko 890 mln zł. Od listopada, kiedy to każdego miesiąca odnotowujemy ujemne saldo, wynik sierpniowy należy uznać jako dość niski. Przymnę tylko, że przeciętne miesięczne saldo za okres od listopada do lipca wyniosło -1,8 mld zł. Zaznaczam że w wyliczeniu pominąłem styczeń, by nie wypaczyć wyniku wyliczeń jednym wyjątkowym miesiącem (saldo umorzeń -11,4 mld zł). Podejrzewam, że wynik za wrzesień nie powinien być gorszy. A co za tym przemawia? Jak się okazuje z danych GUS nasza gospodarka aczkolwiek zwalnia, ale dość powoli. Powinno to ograniczyć liczbę inwestorów wierzących w drastyczne spowolnienie. Gwałtownie w sierpniu osłabił się złoty, co może zachęcić część zagranicznych inwestorów do chociaż chwilowego zainwestowania na naszej giełdzie.

Ponadto na rynku byliśmy świadkami dwóch ciekawych zjawisk w minionym miesiącu. Po wielu miesiącach okazało się że fundusze zagraniczne (w tym akcyjne) i krajowych papierów dłużnych potrafią sprawić miła niespodziankę. Bardziej świadoma część inwestorów wie, że to raczej jednostkowe zdarzenia (przede wszystkim jeśli chodzi o jego skalę), ale na mniej przenikliwych obecnych lub potencjalnych uczestników funduszy, którzy jedynie od czasu do czasu patrzą na statystyki rynku, informacja ta wywarła na pewno korzystne wrażenie.

Otóż wspomniane fundusze zagraniczne odnotowały niespotykany wzrost wartości jednostek w ciągu jednego miesiące. Skok na tyle imponujący, że wpłynął nawet na wyliczenia zamian wartości jednostek funduszy dla okresów kilkumiesięcznych, czy nawet okresu rocznego. W sierpniu złoty w relacji do dolara osłabił się aż o 10,6% a do euro o 4,5%. Wobec tego jednostki dolarowych funduszy papierów dłużnych skoczyły w ciągu miesiąca, poza jednym przypadkiem (3,5%) o od 9,5% do 11,%! Jeszcze lepszy wynik dawały dolarowe fundusze akcyjne. Tutaj wzrostu sięgały prawie 13% w ciągu miesiąca. W sukurs osłabieniu złotego przyszły wzrosty głównych indeksów amerykańskich. Wzrosty w sierpniu może były i niewielkie (zawierały się w przedziale 1,0%-1,5%) ale cieszą, ponieważ na innych rynkach indeksy odnotowywały spadki i to nawet kilkuprocentowe. Niestety taka zbieżność zmian na rynku finansowym w tak krótkim okresie i w takiej skali to niezwykła rzadkość, dlatego  opisuję ją tylko jako ciekawostkę.

Przy okazji warto zwrócić uwagę na możliwości inwestycyjne jakie stanęły przed nabywcami funduszy. Otóż można było zagrać na osłabienie złotego. Od kilku miesięcy złoty był wyjątkowo silny i do tego przewartościowany. Kto zaryzykował, ten zarobił. Oczywiście mogła to być również lokata walutowa czy po prostu zakup waluty w kantorze. Pokazuje ten przykład akurat dlatego, że nie wychodząc z domu i korzystając z Internetu klient TFI mógł co nieco dodatkowo zarobić.

Inną, już znacznie mniejszą ciekawostką, są dobre wyniki krajowych funduszy dłużnych papierów wartościowych w sierpniu. Część tychże funduszy w ciągu miesiąca zyskała nawet od 1% do 1,5%. To akurat wynik spadku rentowności na rynku krajowego długu. Przypomnę tylko, że spadek rentowności przenosi się na wzrost cen papierów dłużnych, a to przenosi się na wartość (wzrost) jednostek funduszy obligacyjnych. Być może podobne wzrosty przyniesie wrzesień, po deklaracji premiera o przyjęciu euro w 2011. Przykładowo, obligacje 10-letnie niemal momentalnie spadły z 6,1% do 5,8%. Oczywiście to może być tylko chwilowe wahania oparte na osłabionym złotym który powinien przeżyć chociaż krótkie wzmocnienie i emocjonalnym zagraniu na rynku papierów dłużnych pod datę zmiany walut na euro.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Premier zagrał dość brawurowo

Premier zagrał dość brawurowo, ogłaszając 10 września że w 2011 wprowadzimy euro. W pierwszej chwili pomyślałem, że być może premier miał coś innego na myśli. Powiedzmy, że w 2011 to będzie rok kiedy będziemy mieli już za sobą publiczną dyskusję, ewentualne referendum (?), podjęcie decyzji w rozumieniu politycznym (stosowna większość w parlamencie i zgoda prezydenta) i osiągnięte kryteria makroenomiczne, a złoty już w tzw. korytarzu walutowym. W tym ostatnim przypadku bylibyśmy w korytarzu od miesiąca, a może od trzech kwartałów.

Obawiam się, że premier mylnie wybrał akurat taki cel, by zaprezentować skupienie i determinację rządu. Teoretycznie wprowadzenie euro w tym terminie jest możliwe. Ale do zademonstrowania umiejętności w osiąganiu szczytnych celów i mobilizowania wszystkich sił społecznych by je osiągnąć, wprowadzenie euro nie jest najlepsze. W takich przypadkach wskazuje się cele z którymi wszyscy się utożsamiają. Przykładem niech będzie organizacja Euro 2012 i wynikające z tego terminy inwestycji. Mimo naszego narodowego sceptycyzmu, brak chyba partii czy sił społecznych, które zablokowałyby przygotowania do mistrzostw.

Boję się, że premier uwierzył że projekt wprowadzenia euro można przeprowadzić jak w komercyjnej firmie, czyli manager rzuca mało realny pomysł/cel a jego realizacje opiera na dobieraniu do tego filozofii, nie gardząc metodami w stylu: „nie utożsamiasz się? znaczy nie rozumiesz”.

A nawet gdyby metoda bezkompromisowego managera miałaby mieć sens, to z czysto technicznych powodów (niezbędny czas to trzy lata), premier narobił sobie problemów już na starcie. Ponadto tak odważna deklaracja wyraźnie kontrastuje z wyraźną dotychczasową ostrożnością obecnego rządu w deklarowaniu jakichkolwiek konkretnych dat wprowadzenia euro. Stąd zaskoczenie było solidne i to nawet wśród euro entuzjastów. I to nie tyle faktem samego ogłoszenia, co mało realnym terminem realizacji. Tak więc szeregi ekonomistów, którzy mogli premiera wesprzeć, stopniały na wstępie.

Rynek zareagował wzmocnieniem złotego (mowa o koszyku i wg tabeli NBP) o 1%. Dużo i niedużo zarazem. W spokojniejszych czasach zmiana o 1% z dnia na dzień to znaczny ruch, ale obecnie kiedy złoty w ciągu miesiąca osłabił się prawie o 10%, taka zmiana to nic specjalnego. W tym tygodniu złoty zdawał się tracić ochotę na dalsze osłabienie co odbieram pozytywnie, bo w okresach gwałtownych zmian cen walut rynek ma problemy z określeniem momentu zatrzymania, albo przynajmniej spowolnienia. Jednak zatrzymanie osłabienia we wtorek i środę nie musiało być  trwałe. Premier ze swoją wypowiedzią wstrzelił się jak w przysłowiową dziesiątkę. Być może więc złoty złapie chwilę oddechu by dealerzy walutowi mogli spokojniej spojrzeć na analizę fundamentalną i techniczną.

Z drugiej jednak strony wzmocnienie złotego o 1% po deklaracji premiera to wcale nie tak wiele. Rynek ma świadomość, że wypełnienie tej deklaracji będzie trudne.

Najgorszy dla rynku finansowego byłby scenariusz gdyby premier upierał się przy tej deklaracji, ponieważ rynek finansowy może dostrajać swoje oczekiwania do konkretnej (jak nigdy dotąd) daty.  Ewentualne przesunięcie terminu zmiany waluty, obniży wiarygodność Polski, za co zapłacimy lekko podniesioną krzywą rentowności.

Premier samo sobie postawił trudne wyzwanie. Powiedział na tyle dużo, że teraz musi podać dokładny plan działania i współpracy z innymi instytucjami, w tym z NBP. RPP też ma prawo poczuć się zaskoczona pomysłem premiera. Wprowadzenie euro za trzy lata może w pewnym stopniu wpłynąć na prowadzoną przez RPP prowadzoną politykę pieniężną.

 

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Kolejny kandydat na NewConnect

Aktualnie przeprowadzany jest proces zapisów na akcje podmiotu Domex-Bud Development S.A. z siedzibą we Wrocławiu (dalej DBD). Przedstawiona poniżej wycena akcji podmiotu jest osobistym spojrzeniem na spółkę opartym na oficjalnych dokumentach przygotowanych przez emitenta i autoryzowanego doradcę dla rynku NewConnect (dalej NC), czyli Bank DnB Nord. Oferującym jest Dom Maklerski tegoż banku. Zanim jednak przejdę do omówienia firmy, należy uświadomić sobie skalę działalności firmy, obowiązki informacyjne i specyfike rynku NC. W dużym skrócie NC to parkiet przeznaczony dla małych firm, które rokując nadzieję na dynamiczny rozwój, poszukują kapitału. Wejście na NC jest znacznie łatwiejsze, tańsze dla emitentów oraz nie powoduje dla potencjalnych notowanych firm, konieczności spełnienia obowiązków informacyjnych takich jak dla firm wchodzących na GPW. Przypomnienie tego jest o tyle istotne, że osoby przyzwyczajone do standardów informacyjnych i rozmiarów ekonomicznych podmiotów notowanych na GPW, mogą mimowolnie swoje zaskoczenie i rozczarowanie przenieść na negatywną wycenę firmy w reakcji na ryzyko inwestycji.

Wycena kandydatów na NC praktycznie sprowadza się do próby zrozumienia idei prowadzonej działalności i scenariuszy dalszego rozwoju przekazanych w memorandum informacyjnym. W rzeczywistości obiektywne ograniczenia informacyjne, sprowadzają wycenę do wskazania punktu odniesienia (ceny akcji) na bazie wiedzy eksperckiej i zbudowanego obrazu spółki, przy częściowym oparciu na krótkiej jej historii. Niestety wiedza ekspercka, często oparta jest na większych firmach, trendach branżowych i może się okazać mało przydatna przy wycenie małych podmiotów, których działalności ogranicza się do rynku lokalnego jak w przypadku DBD. Problem z oceną DBD polega na tym, że właśnie teraz podmiot przeżywa swój dynamiczny rozwój. Z przychodów 2,1 mln w 2006 i 4,5 mln zł w 2007, podmiot ma szansę przekroczyć 6,5 mln w bieżącym roku. Dobrą podstawą do wyceny byłyby dokładne informacje właśnie z tego roku. W rzeczywistości określenie parametrów do wyceny (np. NOPAT, Cash flowy) opiera się na testowaniu szeregu, niekiedy sprzecznych ze sobą założeń będących efektem zakładania różnych wizji rozwoju. Na tym etapie rozwoju i w obecnej sytuacji rynkowej, firma równie dobrze może zakończyć działalność w średnim terminie jak i się dalej rozwijać. Skok przychodów DBD opiera się na rozpoczęciu inwestycji na bazie nabytego wcześniej portfela (tzw. banku ziemi). Biorąc pod uwagę stan obecny i zapowiedzi prac firmy w II połowie roku prace będą prowadzone już w trzech lokalizacjach. Dzięki temu podmiot ma duże szanse zrealizować przychody na bieżący rok i uzyskać jeszcze lepsze w przyszłym. Jednak wzrost przychodów może być bardzo zmienny wskutek przesunięć daty rozpoczęcia prac w krótkim terminie, a w dłuższym wskutek wyczerpywania się w zasobów gruntów pod budowę w posiadaniu firmy. Stan obecny posiadanych gruntów i planowanych inwestycji daje solidne postawy do działania na 2-3 lata i przychodach na pewno nie mniejszych niż w roku obecnym. Dalszy rozwój firmy uzależniony jest od pozyskania portfela gruntów z racji wyczerpywanie się obecnego w 2010 r. DBD słusznie przyznaje że w latach 2009-2010 firma powinna (by działać) pozyskać kilka nowych lokalizacji. Zapewni to funkcjonowanie firmy po 2010 r. i da dużą szansę na osiąganie przychodów co najmniej w przedziale 5-10 mln zł rocznie. Jeżeli założyć, że podmiot w średnim terminie będzie zwiększał przychody rocznie o kilkadziesiąt procent, to stanie przed decyzją (już to widać po wynikach za 2007) o skali rozwoju parku maszynowego i zwiększeniu liczby stałych pracowników. Tak więc dla osoby dokonującej wyceny stoi wybór wariantu pomiędzy dwoma skrajnymi scenariuszami: mały deweloper opierający się na podwykonawstwie o przychodach 5-10 mln zł rocznie, czy dynamicznie rozwijająca się firma w tempie z lat 2006-2008 (przyjmując wykonanie prognozy na 2008 r.). Wycenę na pewno utrudnia fakt iż rynek nieruchomości wszedł w okres stabilizacji cen z przeważającym średnioterminowo prawdopodobieństwem ich korekty o kilka- kilkanaście procent.

Historia podmiotu zaczyna się w styczniu 2004. Zbiega się to w czasie z zakupem dwóch działek nie budowlanych, z czego na jednej rozpoczęto prace budowlane już kilka miesięcy po jej zakupie. Do 2007 podmiot działał jako osoba fizyczna prowadząca działalność gospodarczą. Z początkiem 2007, podmiot przekształcono w spółkę akcyjną. DBD to firma niemal rodzinna, biorąc pod uwagę akcjonariat oraz skład Rady Nadzorczej. Prezesem Zarządu jest Pan Tomasz Kowalski, osoba stosunkowo młoda (33 lata) ale o doświadczeniach w prowadzeniu działalności gospodarczej, z czego ponad cztery lata przypadają na Domex-Bud. Niemniej tak naprawdę testem dla umiejętności managerskich Prezesa jest rok bieżący i przyszły. DBD do 2008 nie prowadził tak szeroko zakrojonych prac budowlanych. Ponadto bieżąca sytuacja rynkowa (ceny nieruchomości, koszty w budownictwie itd.) przyczynia się do ograniczenia marży w budownictwie mieszkaniowym. Dotychczasowe wyniki (EBIT rzędu 30%) będą nie do powtórzenia. Członkowie znajdują się również w Radzie Nadzorczej (dwie osoby). Poza jedną osobą, RN składa się z osób nie związanych z budownictwem ani z zarządzaniem. Warto jednak zwrócić uwage na Panią Bogusławę Kasprzak, która od ok. czterdziestu lat pracuje w lokalnych instytucjach zajmujących się zarządem nieruchomościami. Obecnie w randze Z-cy Dyr. Ds. Ekonomicznych w Zarządzie Gospodarki Mieszkaniowej we Wrocławiu. W RN są dwie osoby pracujące jako kierownicy średniego szczebla w instytucjach finansowych. Jedna z nich (Mirosław Durkacz) jest związany zawodowo od lat z rynkiem kapitałowym i być może to on jest pomysłodawcą pozyskania kapitału poprzez emisję akcji. Uzupełniając obraz zarządzania firmą, zwracam uwagę iż nawet w przypadku powodzenia emisji, w rękach nowych akcjonariuszy znajdzie się do 24% kapitału. Pozostała część będzie należała do Prezesa DBD (prawie71%) i dwóch spowinowaconych osób. Przyszli nowi akcjonariusze muszą się pogodzić bardziej z rolą obserwatorów niż decydentów, ale na tym poziomie rozwoju skoncentrowane przywództwo ma więcej przewag niż zalet.

Dotychczasowa wysoka rentowność prowadzonej działalności, osiągana przez DBD jest jak sądzę wynikiem m.in. specyficznej sytuacji rynkowej, której byliśmy świadkami w największych ośrodkach miejskich i ich najbliższych okolicach. Należy pamiętać, że tempo wzrostu cen mieszkań przy odpowiednio wcześniej kupionej ziemi pod inwestycje, pozwalało osiągać bardzo dobre wyniki, co potwierdza również przypadek DBD w latach 2005-2007. Tak dobre wyniki osiągnięto bazując głównie na gruntach zakupionych w latach 2004-2005. W średnim terminie trudno będzie powtórzyć tak dobre rezultaty. Na plus należy jednak DBD zaliczyć fakt iż nabywała grunty w okresie, kiedy sukces budowlany w regionie stolicy dolnego śląska, nie był jeszcze taki pewny, albo mówiąc inaczej – region ten wykazywał spore opóźnienie w tempie dynamiki cen w porównaniu z innymi miastami-liderami rankingów dynamiki zrostu ceny metra kwadratowego.

Raporty finansowe firmy, jak na potrzeby wyceny, zawierają zbyt mało informacji. Za wyjątkowo ważne uważam to co się dzieje obecnie w podmiocie, co pozwoliłoby określić jak DBD radzi sobie z szerszym frontem robót. Idealnie byłoby wiedzieć, jakie są i mogą być koszty budowy oraz jakie jest zainteresowanie potencjalnych nabywców (w tym oczekiwania cenowe) ofertą DBD.

Sytuacja finansowa firmy wydaje się być dobra. Zwracają  uwagę dotychczasowe dobre wyniki i wysoki udział kapitału stałego w finansowaniu firmy. Cele emisji są jak najbardziej naturalne i oczywiste. Zgodnie z deklaracjami DBD chce spłacić kredyt długoterminowy (652 tys.) i aż 2,6 mln zł przeznaczyć na zakup gruntów. Pozostała część środków z emisji byłaby przeznaczona na zasilenie kapitału obrotowego.

W pierwszej wersji memorandum (IV 2008), widełki cenowe podano na 2,9 do 4 zł za akcję. Górna wartość na tle zalet i ryzyk związanych z DBD, wydaje się mocno zawyżona. Wycenę na pewno utrudnia brak pożądanych w wycenie informacji o bieżącym roku oraz głębszych wyjaśnień kilku pozycji z raportów finansowych i dokładniejszych wariantów prognoz. To powoduje, że nie tyle prognozuje się poszczególne pozycje finansowe i konsekwencje ich zmian, co próbuje określić  teoretycznie możliwe do osiągnięcia cashflowy na bazie związku z przychodami. Przypominam jednak że mówimy o podmiocie wchodzącym na NC, więc proponuje nie przesadzać z utyskiwaniami. W rzeczywistości mamy do czynienia z rozwijającą się firma deweloperską, która po odniesieniu pierwszych sukcesów chce utrwalić swoją pozycję i dać finansowe podstawy do rozwoju działalności.

Najnowsze widełki cenowe obniżono do 2-3 złote za akcję. Biorąc powyższe argumenty pod uwagę i – a może przede wszystkim – bieżącą sytuację rynkową (sytuacja na GPW i ceny na rynku nieruchomości), tą decyzję należy uważać za słuszną. Ja proponuję przedział 2,0-2,5 zł za akcję, chociaż prowokacyjnie musze powiedzieć ze znalazłbym uzasadnienie do odchylenia o kilkanaście procent od wskazanych granic. Już samo ustalenie kosztu kapitału i jego elementów nastręcza wiele dylematów.

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Dodaj komentarz

Manifestacja Solidarności

W piątek 29 sierpnia w Warszawie miała miejsce manifestacja NSZZ Solidarność. Jakość postulatów zawartych w petycji do premiera oraz treści zaprezentowane przez przewodniczącego NSZZ w jego przemówieniu stawiają pytanie o sens tego typu manifestacji oraz rodzą wątpliwość czy przewodniczący NSZZ ma orientację w makroekonomicznych realiach naszego kraju. Podejrzewam, że jednak ma. Nieraz w prasie miałem okazję zapoznawać się z wysokiej jakości opiniami ekspertów związkowych dotyczących kwestii prawnych. W dziedzinie ekonomii, a już szczególnie makroekonomii, jest gorzej. Całkiem niedawno media (prasa, internet) cytowały wypowiedź przewodniczącego Śniadka, w której prezentował poglądy, czy raczej prostą receptę, na wzrost gospodarczy.

„Motorem rozwoju jest popyt wewnętrzny………….. pracownicy nie mogą zwiększać popytu konsumpcyjnego (MŻ-bo źli pracodawcy nie chcą płacić), a skoro nie mogą zwiększać popytu, to rozwój gospodarczy jest zagrożony”  (cytat pochodzi z internetowego wydania Pulsu Biznesu z 29 lipca)

Próbowałem doszukać się tekstu w którym mógłbym znaleźć rozwiniecie tej teorii, ale media wszędzie podawały tylko tą samą garść cytatów, prawdopodobnie z jakiegoś wywiadu. Co jak co, ale z popytem konsumpcyjnym problemu w Polsce w ostatnich latach nie było. Przewodniczący NSZZ musiał się bardzo wzbraniać przed analizą danych makroekonomicznych, żeby tego nie zauważyć. Przewodniczący ma rację o tyle, że wie o pozycji która w relacji do PKB w stanowi ok. 60% w gospodarkach wolnorynkowych. Zanim jednak ktoś przyjmie jako logiczną ta teoretycznie prostą i niby oczywista teorie makroekonomiczną przewodniczącego, powinien pamiętać że gospodarstwa domowe są ostatecznym konsumentem większości dóbr i usług, z których i tak jest przez nas nabywana w celu utrzymania normalnego funkcjonowania rodziny. Kwestia popytu, konsumpcji jest nierozerwalnie związana z wydajnością, kosztami wynagrodzeń, relacją konsumpcja/akumulacja w gospodarce itd. Gdyby tak poważnie  potraktować teorię przewodniczącego NSZZ, to w średnim terminie kryzys mamy murowany. Cóż, każdy może mówić co uważa za stosowne, ale moim zdaniem przewodniczący krzywdzi i lekceważy ludzi do- i w których imieniu się wypowiada. Ponadto przedstawianie takich teorii powiela funkcjonujący schemat, że związkowcy są ekonomicznymi ignorantami. A wcale tak być nie musi i nie wiem po co związkowcy z uporem tą robią.

Związek zorganizował manifestację akurat w okresie gospodarczym, w którym byliśmy i jesteśmy świadkami procesów makroekonomicznych, które poddają w wątpliwość szereg przedstawionych w piątek przez związek poglądów ekonomiczno społecznych i postulatów. Mało tego. W kilku przypadkach, związkowcy powinni podziękować rządzącym za wypełnianie ich postulatów. Ponadto właśnie przerabiamy przykładowo temat wcześniejszych emerytur i wylano już tyle atramentu czy tuszu do drukarek, że mogliby związkowcy dać sobie spokój w głoszeniu archaicznych poglądów.

 W komentarzu skupię się na petycji do premiera, chociaż w przemówienie przewodniczącego oraz innych osób z władz związku również obfitowały w ekonomiczne smaczki i ciekawostki, których niektóre przytoczę.

Obecnie blisko 2 mln zatrudnionych zarabia poniżej minimum socjalnego na 1 osobę (wg GfK Polonia), podczas gdy członkowie zarządów dużych prywatnych

firm w Polsce należą do najwyżej wynagradzanych w Europie. Wzywamy rząd do podjęcia

zdecydowanych kroków zmierzających do zahamowania rosnącego rozwarstwienia płac.(Petycja)

Obecna skala rozwarstwienia płac wg wskaźnika Giniego (powoli rósł w ostatnich latach) obecnie jest na średnim dla UE poziomie. Populistyczne przeciwstawianie sobie ludzi żyjących poniżej min. socjalnego i zarządów firm nie jest tu rzetelną miarą. W mediach pojawiają się raporty o zarobkach zarządów firm giełdowych i nie ukrywam że budzą one czasami (jednostkowe przypadki) moje rozczarowanie czy nawet zgorszenie. Jednak pisanie że zarobki te należą do największych w Europie to już gruba przesada. W Polsce to nie rozwarstwienie jest problemem, a fakt iż ludzie o najniższych dochodach mają problemy z wypełnieniem minimum egzystencji (kilkanaście procent społeczeństwa). Minimum socjalne dla czteroosobowej rodziny to ok. 2,6 tys. W naszym przypadku zapewniam, że nawet zabranie bogatszym Polakom pieniędzy w minimalnym stopniu pomoże w w osiągnięciu minimum socjalnego. W Polsce to przede wszystkim walka z biedą i społecznym wykluczeniem jest problemem, ale to zadanie dla pomocy społecznej a nie administracyjnych działań zmierzających do ograniczenia rozwarstwienia, rozumianego jako rozpiętość wynagrodzenia. W ostatnich kilku latach bezrobocie radykalnie spadło dzięki wzrostowi zatrudnienia i otwarcia rynków pracy  przez część państw UE. W ostatnim przypadku to już zasługa polityków negocjujących wejście do UE i tu związkowcy powinni raczej rządzącym podziękować niż mieć o wszystko pretensje. Nie da się niestety zadekretować, by wszyscy byli powyżej minimum socjalnego. Ktoś setkom tysięcy gospodarstw domowych musiałby rozdawać rocznie łącznie kilka- kilkanaście miliardów złotych, dodatkowo do już stosowanego wsparcia ze strony państwa. W jednym z postulatów jest mowa o płacy minimalnej w wysokości 50% średniego wynagrodzenia. Jak na polskie realia, obecnie obowiązujące 40% to już sporo. Jesteśmy na takim poziomie rozwoju jakim jesteśmy i próby wyciągania pieniędzy z kasy państwowej lub prywatnej w takiej skali będą i tak bezowocne. Przy obecnym tempie wzrostu płacy sredniej i rozkładzie wynagrodzeń, doprowadziłoby to do zwolnień i powiększenia szarej strefy, co jest tym bardziej niebezpieczne, że tempo PKB będzie w najbliższym czasie słabsze od dotychczasowego. Zresztą obecne zmiany na rynku pracy czynią tego typu postulaty kompletnie niepotrzebnymi.

Rozwarstwienie w takiej skali jak obecnie jest względnie naturalne i – niestety, czy się to komu podoba czy nie – pełni rolę motywująca dla zmian na rynku pracy. Przewodniczący NSZZ próbuje przekonać ludzi że istnieje taki kapitalizm gdzie można zadekretować dobrobyt, a ja twierdzę że musimy go sobie mozolnie wypracować po latach socjalistycznego eksperymentu. I nie jest to żadna odkrywcza myśl.

Zapewnienia systematycznego wzrostu płac wszystkich pracowników, rekompensującego wzrost kosztów utrzymania.

To już czysty socjalizm. Ciekawy jestem jak sobie związkowcy wyobrażają taką regulację. Po przeczytaniu takich myśli mam wątpliwości czy ich autorzy rozumieją co to jest gospodarka wolnorynkowa. Gorzej, mam wrażenie że część związkowców wcale jej nie chce albo kojarzy ją tylko z tą przyjemniejszą stroną, czyli z pełnymi pólkami sklepowymi i spadającym udziałem żywności w naszych wydatkach. Niestety istnieje tu bezwzględna zalezność, ale to już temat na dłuższy wykład.

Zachowania uprawnień do obniżonego wieku emerytalnego dla osób pracujących

w szczególnych warunkach lub o szczególnym charakterze.

W postulatach i przemówieniach z 29 sierpnia widać że związkowców kompletnie nie interesuje ani uczciwość wobec innych współobywateli ani rzetelność rachunków. Fakty dotyczące nadmiernej rzeszy wczesnych emerytów i niskiego wskaźnika zatrudnienia jest już tak do bólu omówiony ze szczegółami, ze należy od związków oczekiwać poważniejszego podejścia. To rodzi groźne skutki dla budżetu w nadchodzących latach oraz obecnie, bo niepotrzebnie obciąża nasze składki oraz dodatkowo zachęca ludzi do wcześniejszego odejścia z rynku pracy. Związkowcy muszę mieć (tzn. wierzę ze mają) świadomość z jakim problemem się zmagamy. Moim zdaniem to nawet z ich strony powinny były paść propozycje, w których zawodach można dokonać redukcji uprawnień do wcześniejszych emerytur. Związkowcy wiedzą że dojdzie do redukcji bo musi, ale maja problemy z akceptacja tego faktu i do nowych propozycji rządu starają się dopisać zawody które te uprawnienia miały utracić. A nieuczciwość wobec innych współobywateli polega na tym, że to nie rząd ma płacić za branżowe przywileje ale podatnicy. Pomijam już to że nadawane emerytalne przywileje były trochę przypadkowe i w większości nadawane w latach 80 tych przez władze z którymi NSZZ Solidarność walczył, nadawane głównie w celu zdobycia przychylności dla ówczesnych władz.

Tak naprawdę to mam wątpliwości dla kogo i po co była ta manifestacja. Wydaje mi się, że tylko po to by kierownictwo związku poprawiło swój wizerunek przed jego członkami.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Krajowy rynek finansowy w lipcu i sierpniu

Rynek długu powrócił do normalności po sięgnięciu szczytu w pierwszych dniach lipca. Obligacje 2, 5 i 10 letnie osiągnęły odpowiednio następujące poziomy: 6,96%; 6,83% i 6,69%. Na koniec sierpnia rentowności sięgnęły wartości z maja. Moim zdaniem skok rentowności miła silne podłoże emocjonalne wsparte zmianami na rynkach bazowych. W II kw w mediach nie brakowało prognoz sugerujących docelowy poziom krajowej stopy referencyjnej w przedziale 6,5% – 7,0% w celu zatrzymania rosnącej inflacji. Wystarczyły dwa miesiące by rynek dość mocno zmienił tymczasowe nastroje. Tymczasowe ponieważ publikowane stale dane makroekonomiczne nie dają podstaw aż do takiej zmienności jaką zafundował nam rynek. Na koniec sierpnia rentowności obligacji pospadały aż o 60-70 pkt. Jak na tak krótki okres to bardzo duża zmiana. Obecny poziom krzywej wydaje się racjonalny. Jeżeli szacować oczekiwania rynku na podstawie FRAsów, to wg stawek średnich dla WIBORu i WIBIDu, rynek oczekuje tylko jednej podwyżki o 25 pkt. Opierając zaś wyliczenia na stawkach WIBOR, to oczekiwania zawierają maksymalnie dwie takie podwyżki. Rynek widzi, że RPP nie pali się do dalszych podwyżek i jedynie grono jastrzębi wnioskuje bezskutecznie o podwyżki i próbuje przekonać do nich rynek. Rynek chyba zbyt łatwo uwierzył w mocno spadająca koniunkturę w kraju, stąd po publikacji wyników PKB za II kw, stopy obligacji odskoczyły w górę o kilka punktów. Resztę reakcji zobaczymy w rozpoczynającym się jutro pierwszym tygodniu sierpnia. Rynek już raz pokazał gdzie potrafi zawędrować niesiony emocjami i nie zdziwiłbym się gdybyśmy byli świadkami chociaż chwilowego powrotu do poziomów stóp z początku lipca.

Na rynku stóp i ich prognoz pojawia się natomiast nowa jakość. Na razie to może nie głosy ale szepty, że może RPP podejmie jeszcze w tym roku pod głosowanie obniżkę stóp. Mało prawdopodobne, ale kto wie. Zresztą w prezentacji i wymianie poglądów widać powracający spór makroekonomiczny: inflacja czy wzrost gospodarczy. Chęć uniknięcia zbyt poważnego spowolnienia wzrostu gospodarczego (do 3%?, przykładowo) budzi w niektórych makroekonomistach skłonność do zlekceważenia inflacji. I odwrotnie: fatalna długoterminowo dla wzrostu gospodarczego wysoka inflacja, zachęca jastrzębio patrzących na gospodarkę makroekonomistów do ostrzejszej reakcji już wtedy kiedy istnieje zagrożenie zrealizowania się takiego scenariusza. Ci drudzy stanowią w RPP mniejszość. Po wynikach gospodarczych z pierwszych dwóch kwartałów wiemy, że wariant radykalnego spadku tempa PKB nam nie grozi. Podstawowe wskaźniki cenowe też nie płatają nam poważniejszych niespodzianych. A jednak pozostaje pytanie co z inflacją liczoną bez cen żywności i paliw. Jestem świeżo po lekturze artykułu Dariusza Filara, który nie mogąc się chyba przekonać RPP do swoich poglądów, postanowił dać im wyraz w prasie. Mówiąc prostszym językiem, D.Filar wyraża obawy o ceny będące odbiciem naszych postaw popytowych. O ile mniej więcej wiemy jak zmieniają się podstawowo wskaźniki makroekonomiczne, to brak pełnej odpowiedzi co z tzw. efektem drugiej rundy. Prof. D. Filar woli reagować z wyprzedzeniem i podnieść stopę referencyjną. W tym sporze jestem po jego stronie. Zwracałem zresztą już w ubiegłym roku uwagę, że w wskaźnikach cenowych widać powoli nacisk strony popytowej i lepiej w takim przypadku prowadzić politykę „lekko” restrykcyjną zawczasu. W naszych warunkach będzie jeszcze konieczność jak sądzę podniesienia stóp o 25 pkt. Na dyskusję o cięciach stóp jest jeszcze trochę za wcześnie.

Istne fajerwerki można było obserwować na krajowym rynku walutowym. Takiej zmienności już dawni nie było. O ile z makroekonomicznego punktu widzenia złoty (rozumiany jako koszyk walutowy) stracił powody do dalszego wzmocnienia, to do przebadania pozostało to co z rynkiem walutowym jest w stanie zrobić psychologia rynku. Oczywiście aktywa rezerwowe dalej na rosły, co częściowo tłumaczy zachowanie złotego, ale już nie wskutek wymiany handlowej dóbr i usług. W II kwartale dyskusja o roli złotego i coraz odważniejsze prognozy zachęciły graczy do przetestowania rynku. W lipcu złoty wzmocnił się o 3,2% do dolara i 4,5% do euro. Wobec tego zmianę złotego do koszyka walut szacuje na 4%. Z końcem lipca rynek stracił wigor do dalszego wzmocnienia. Okrągła bariera dwóch złotych dla dolara i 3,2 dla euro okazała się nie do przebicia. O zakończeniu dalszego pogrążenia walut obcych zdecydowały bariery psychologiczne wsparte wskazaniami analizy technicznej, która sugerowała zatrzymanie się  na tym poziomie. Rynkiem musiały też wstrząsnąć – ale to już później – nowe dane NBP i aktualizacja wcześniejszych dotyczących rachunku obrotów bieżących. Roczna krocząca wartość tej kategorii do PKB sięgnęła 4,7%. W sierpniu byliśmy już świadkami poważnego osłabienia. Złoty do dolara osłabił się o 10% a wobec euro o 4,5%. Złoty do koszyka osłabił się o niemal 7%. Rynek chyba się sam wystraszył tego co zrobił. W przypadku dolara był to powrót do wartości z marca, a w przypadku euro do przełomu z czerwca i lipca. Dysproporcja w osłabieniu wynikała ze zmian na rynku euro/usd. Jeszcze w połowie lipca kurs sięgał prawie 1,6 by w ciągu miesiąca zejść poniżej 1,5. Nie jest to początek jakiegoś głębszego osłabienia a jedynie korekta, odreagowanie po znacznym wzmocnieniu. Rynek walutowy być może podejmie próby powrotu to rekordowych wartości z lipca, ale do tego musiałby mieć dobry podkład jak przykładowo potwierdzenie silnego wzrostu gospodarczego w Polsce przy niewielkim niebezpieczeństwie inflacyjnym zmuszającym RPP do prowadzenia restrykcyjnej polityki pieniężnej. W najbliższych tygodniach prawdopodobny wydaje się scenariusz powtórzenie chociaż części wcześniejszego wzmocnienia, ale dopiero po dokładnym przeanalizowaniu danych PKB opublikowanych przez GUS w ubiegłym tygodniu. Jeżeli na rynku pojawią się informacje o możliwości zmniejszenia się różnicy stóp procentowych pomiędzy Polską a głównymi zagranicznymi rynkami, to wątpię by rynek zechciał powtórzyć ustanowiony w lipcu rekord.

Niemałą huśtawkę zafundowała nam giełda. W czerwcu, wzorem czołowych światowych rynków WIG spadł o prawie 12%. W ten sposób WIG przebił dotychczasowy poziom wsparcia wyznaczony przez spadki w styczniu. Przypomnę, że WIG spadł wtedy do 42,5 tys. Spadki skończyły się dopiero w I poł.  lipca kiedy na WIG spadł już poniżej 38 tys. Przedział 37 tys. – 40 tys. to nowy poziom wsparcia. W ten sposób jesteśmy na poziomach z przełomu 2005 i 2006 r. Twierdzę, że rynek jest atrakcyjny do zakupów, ale odnoszę wrażenie że większość graczy woli zająć postawę wyczekującą, szczególnie po gwałtownym spadku z czerwca, który wskazuje ile na rynku jest emocji. Z całą pewnością otuchy nie dodają komunikaty o saldzie wpłat i umorzeń klientów TFI za czerwiec i lipiec. Otuchy jednak dodaje fakt iż chętnych na inwestowaniu po spadkach czerwcowych przybyło i wpłaty szacowane były we wspomnianych miesiącach na 7-8 mld zł. Widać więc że część drobnych inwestorów trzyma rękę na pulsie i im rynek jest niżej tym chętniej inwestują w funduszach. Ochotę na odreagowanie maja nie tylko klienci TFI. Silne czerwcowe spadki odreagowaliśmy od końca lipca do końca sierpnia, co zresztą miało tez miejsce na innych rynkach europy środkowo wschodniej. Pozazdrościć można było Węgrom. U na WIG wzrósł o 3,1%, a WIG20 o ponad 6%, a BUX aż o 8,9%. Za ten optymizm względem czołowych giełd, zapłaciliśmy większymi spadkami w sierpniu. Na szczęście rynek po optymistycznych (albo odbieranych jako optymistyczne zagranicznych komunikatach makroekonomicznych) zatrzymał się na przedziale 39 tys. – 40 tys.

Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Dodaj komentarz