Uwaga na wynagrodzenia

Najnowsze wyniki przedsiębiorstw niefinansowych wskazują, że gospodarka zwalnia i na szczęście czyni to powoli. Brak też fajerwerków, czyli informacji które mogłyby stanowić niemiłe zaskoczenie czy tez rzucić nowe światło na niektóre zjawiska makroekonomiczne. Być może warto jeszcze zachować pewną rezerwę do zapasów. Wzrost zapasów w porównaniu przykładowo z przychodami nieco niepokoił w ubiegłym roku. Zapasy zaczęły przyrastać w rocznym tempie od 22% do 23% w okresie od III kw 2007 do I kw tego roku. To znaczne kilka procent powyżej dynamiki sprzedaży. Było to również widoczne w rachunku PKB. W II kw zapasy osiągnęły roczną dynamikę na poziomie 21%. Długo się utrzymująca i znaczna różnica pomiędzy tempami wzrostu wspomnianych kategorii, sugerowała że część przedsiębiorstw ma problemy z dostrzeżeniem, że obniżenie tempa wzrostu gospodarczego jest nieuchronne. Cykl zapasów wzrósł w ciągu roku z 30 do 33 dni. W skali gospodarki to istotna różnica. Przyczyną jest głównie wzrost cyklu towarów. Trzeba jednak przyznać, że cykl zapasów na poziomie 33 dni był dość charakterystyczny przez całe lata dla Polski i w pewnym stopniu usprawiedliwieniem jest fakt iż raczej w latach 2004-2006 cykl z racji dynamiki wzrostu był relatywnie niski, czyli od 28 do 31 dni. Dynamika zapasów powinna dalej powoli spadać. Być może dane przedsiębiorstw na to jeszcze nie wskazują, ale opieram się tu na danych o przyroście środków obrotowych z rachunku PKB. Tam tendencja ta jest lepiej widoczna.

 Wzrost zapasów finansowany jest wciąż dużym kapitałem stałym i kredytami krótkoterminowymi. Dynamika kredytów krótkoterminowych sięgnęła 13,7%, czyli nadal poniżej tempa przychodów. Różnica jest jednak coraz mniejsza. W kredytach długoterminowych brak wielkiego skoku. W układzie rok do roku, wartość wykorzystywanych kredytów długoterminowych wzrosła zaledwie o 7,6%. Na tle trzech wcześniejszych kwartałów nie jest to wynik szokujący, ale to efekt  dobrej sytuacji finansowej przedsiębiorstw. Pamiętać należy, że omawiane kwartalne wyniki wg GUS obejmują największe kilkanaście tys. przedsiębiorstw i ich wyniki nie są w pełni reprezentatywne dla gospodarki, ale na pewno prawidłowo oddaje trendy w niej zachodzące. Stąd dynamika zadłużenia wg największych firm wcale nie musi być identyczna z wynikami podawanymi przy okazji prezentacji elementów podaży pieniądza.

Pewną niespodzianką jest dynamika przychodów. Przychody w II kw wzrosły y/y aż o 15,6% nominalnie. W czterech poprzednich kwartałach dynamika na ogół zawierała się w przedziale 12%-14,0 %. W minionym kwartale najlepiej widać znaczenie popytu wewnętrznego. Nie dość , że uzupełnił on lukę po słabnącym eksporcie, to dodatkowo przyczynił się do większego wzrostu sprzedaży.

Zgodnie z zapowiedzią, powoli pogarszają się wyniki przedsiębiorstw. Silniej od przychodów rosną koszty, bo aż o 16,3%. Zróżnicowanie to nasila się od pięciu kwartałów. Warto więc przyjrzeć się przy tej okazji kosztom bardziej szczegółowo. Niestety to nie wynik amortyzacji. Wzrost nakładów inwestycyjnych dość powoli przekłada się na wzrost amortyzacji. Z dynamiki 3%-6%, od trzech kwartałów wartość amortyzacji rośnie z dynamiki rocznej 7,6% w II kw 2007 do prawie 10% w II kw tego roku. Koszty materiałów i energii – największa pozycja kosztów – rosła w zmiennym tempie kilku- kilkunastu procent w układzie rocznym. Co ciekawe koszty czynników energii dość długo aż tak bardzo nie doskwierały poważnie gospodarce, wobec czego w ujęciu ogółem ich udział minimalnie spadał. Niestety w II kw tego roku energia wzrosła aż o 13,4% w ujęciu rocznym. Od dłuższego czasu do wzrostu kosztów przyczyniają się usługi obce oraz od ok. roku wynagrodzenia. Te ostatnie dynamiką przekroczyły kilka miesięcy temu tempo zmian wydajności. W II kw wartość wynagrodzeń w kosztach odnotowała roczny wzrost wielkość 20%. To niezmiernie wysoki wzrost, który tylko w niewielkim stopniu można tłumaczyć wzrostem zatrudnienia. Z makroekonomicznego punktu widzenia to dość niebezpieczne zjawisko. Niemniej to też nie jest większym zaskoczeniem. Spodziewano się tego od dłuższego czasu. Dla Rady Polityki Pieniężnej to istotna informacja, która na pewno nie sprzyja cięciu stóp, a na pewno będzie w arsenale argumentów „za” kolejną podwyżką, której można oczekiwać jesienią.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Złota trąba

Gwałtowne burze sprzed ponad tygodnia przypomniały nam, że przed rynkiem ubezpieczeniowym jest jeszcze długa droga rozwoju. Przy czym mam na myśli nie tyle ofertę, co przede wszystkim wciąż niską skłonność do ubezpieczania się Polaków. Jednym z czynników najsilniej przyczyniających się do rozwoju rynku ubezpieczeniowego są czynniki administracyjne. Mam na myśli konieczność ubezpieczenia wynikającą z uregulowań prawnych. Samodzielność osób fizycznych, czy gospodarstw domowych, jest tu trochę ograniczona. Wynika to z samego faktu czym ubezpieczenie jest. Dla osoby fizycznej na ogół jest trudno uchwytne i niezrozumiałe. Nie chodzi tu już tylko o samą treść umowy, ale pojmowanie idei ubezpieczenia oraz przyjęcia do wiadomości, że nasze życie nieodłącznie związane jest z ryzykiem wystąpienia sytuacji które mogę się odbić nawet katastrofalnie na naszym życiu.

Oczywiście człowiek powinien mieć możliwość dokonywania wyboru, czyli decyzji czy wystawia się na ryzyko i w jakim stopniu. W przypadku uprawnień emerytalnych państwo przypiera nas do muru i zmusza do opłacania składki emerytalnej, zdrowotnej itd. W tym akurat wypadku nasza swoboda ogranicza się do faktu iż –  w bardzo dużym uproszczeniu – państwo organizuje system emerytalny tak by każdy z nas miał zabezpieczoną finansowo jesień życia w stopniu pozwalającym przeżyć. Niemniej jednak stale jesteśmy ostrzegani że nasze emerytalne życie nie będzie łatwe i wobec tego zachęcani jesteśmy do większych oszczędności. Przymus opłacania składek emerytalnych wynika z faktu iż większość ludzi nie ma ochoty oszczędzać na emeryturę, albo przedkładają bieżącą konsumpcję nad oszczędności. Po prostu nie uświadamiamy sobie pewnych ryzyk, albo w ogóle  nie mamy na to ochoty. Zasada „jakoś to będzie” w życiu człowieka jest niestety bardzo popularna.

W ubezpieczaniu własnego majątku mamy większa swobodę i jak wydać po ostatnich burzach, jesteśmy trochę nieodpowiedzialni. Z badań przeprowadzonych ponad roku temu wynika, że dom czy mieszkanie ubezpiecza zaledwie 44% z nas. Biorąc pod uwagę poziom i rozkład wynagrodzeń w Polsce, śmiało można powiedzieć że część z nieubezpieczonych nie korzysta z ubezpieczenia bo nie ma na to ochoty. Poziom i zakres ubezpieczenia pozostałych też pozostawia sporo do życzenia.

Wszystko byłoby dobrze gdyby ci którzy nie ubezpieczyli się w dostatecznym stopniu nie oczekiwali pomocy po burzach i wichurach jakich doświadczyliśmy w połowie miesiąca. Skala ubezpieczenia była rozmaita w poszczególnych regionach nawiedzonych przez burze. Według informacji prasowych w Radomsku tylko 10% ludzi było ubezpieczonych. To wartość skrajna, bo wg szacunków MSWiA ubezpieczonych było 30%-40% poszkodowanych. I tak kiepsko.

Mam świadomość, że nie sposób ubezpieczyć się od wszystkiego i przykładowo na wartość odtworzeniową domu, ale podawane w mediach liczby i wypowiedzi poszkodowanych wskazują, że mieliśmy do czynienia ze sporą nieodpowiedzialnością wśród poszkodowanych. Niestety po raz kolejny ludzie, media i politycy nie wykorzystali ostatnich zmian pogody do uświadomienia ludziom że powinni się ubezpieczać oraz że część z nich właśnie ponosi konsekwencje własnych decyzji, czyli oszczędzaniu na ubezpieczeniu. Mało kto z polityków czy dziennikarzy miał odwagę zapytać o ubezpieczenie czy chociaż minimalne rezerwy finansowe na zakup podstawowych rzeczy. Właściciele całkiem przyzwoitych posesji z rozbrajającą szczerością odpowiadali że na stosowne ubezpieczenie ich nie stać i że oczekują natychmiastowej pomocy na elementarne wydatki. Lokalne władze i politycy tradycyjnie odegrali role narzucone im przez poszkodowanych i dziennikarzy, czyli nerwowo zapewniali że wszyscy wszystko dostaną w żądanej ilości. Żadnych pytań o ubezpieczenie, żadnych pytań o jakość budowanych domów. Niestety wszyscy pamiętają chyba casus Włodzimierza Cimoszewicza sprzed ponad dziesięciu lat, który za zwrócenie uwagi poszkodowanym w powodzi z 1997 na kwestie ubezpieczeń zapłacił medialną krytyką.

Doszło wręcz do rywalizacji na współczucie i hojność. Prezydent z nieukrywana dumą wskazywał na pomoc jaką udzielił rząd PiSu za szkody wyrządzone przez trąby powietrzne w ubiegłym roku. Pochwalił się wręcz, że obdarowani nazwali pomoc „złotą trąbą” co miało wskazywać, że niektórzy wręcz na tej pomocy zarobili. Moim zdaniem to jednak świadectwo rozrzutności państwa a nie odpowiedzialności za państwo i – przepraszam za wyrażeniem – wychowywanie obywateli. Od polityków zawsze będę oczekiwał, że będę mieli odwagę prosto w oczy przypominać obywatelom o odpowiedzialności za swoje decyzje.

Ponadto jest to okazja do przypomnienia obywatelom jednej z elementarnych zasad wolnego rynku: masz wolność decyzji (w tym przypadku o ubezpieczeniu lub nie, czy też o kwocie) ale jest to połączone z ponoszeniem konsekwencji własnych decyzji.

Po raz kolejny widać, ze i tak nie unikniemy dyskusji o wymuszeniu na obywatelach przynajmniej minimalnego poziomu ubezpieczenia. Polska na tle średniej dla UE ma ponad dwukrotnie mniejszy udział składek ubezpieczeniowych w PKB, co wskazuje na dystans do nadrobienia. Ubezpieczenia majątkowe od kilku lat utrzymują względnie stabilny poziom do PKB. Analiza poszczególnych segmentów rynku ubezpieczeniowego za ubiegły rok wskazuje, że składki na ubezpieczenia od żywiołów wrosły zaledwie o 3%, co na tle pozostałych segmentów rynku ubezpieczeniowego jest jednym z najgorszych wyników. Biorąc pod uwagę wzrost budownictwa i poprawę sytuacji finansowej Polaków (również tych żyjących z rolnictwa), widać że wydatki na ubezpieczenia majątkowe zupełnie sobie lekceważymy. Niestety nie obędzie się bez przymusu stosownego ubezpieczenia (skala i zakres). Ciekawy jestem czy tym razem politycy porządnie odrobią lekcję daną przez naturę. Rezultatu niestety nie jestem pewny.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Warto zapytać doradcy

W lipcu, wg wstępnych szacunków firmy Analizy Online, saldo wpłat i umorzeń jednostek funduszy inwestycyjnych sięgnęło 3,5 mld zł. Pomijając rekordową wypłatę ze stycznia tego roku (11,3 mld zł) i biorąc pod uwagę przepływy z okresu od początku 2005 roku, tak znaczny ubytek można traktować jako przejaw wyraźnego pogorszenia się nastrojów. Sygnał jest tym bardziej niebezpieczny, że już w czerwcu inwestorzy uszczuplili aktywa TFI o kwotę 2,4 mld zł. Porównując (patrz wykres) saldo przepływów ze stycznia do kolejnych czterech miesięcy, można było wysnuć dwa wnioski: albo inwestorzy zachowują stalowe nerwy, albo w miejsce odchodzących pojawiają się nowi, liczący na to że giełdy osiągnęły na tyle niskie poziomy, iż czas już budować swój portfel. Według wspomnianej na wstępie firmy, liczba klientów TFI (dokładnie: rachunków) od IV kw 2007, kiedy to osiągnięto rekord (3,05 mln osób), do końca I kw 2008 praktycznie jest stabilna. Niestety brak świeższych danych. Ta informacja pozwala wierzyć, że w pierwszych miesiącach tego roku mieliśmy do czynienia przede wszystkim z redukcją wielkości rachunków i wiarą, iż przyszłość okaże się lepsza. Spadek indeksów giełdowych z czerwca, poważnie zachwiał tą wiarą. Podstawowe światowe indeksy giełdowe spadły w czerwcu o od 7% do 11%. Nasz WIG przebił minimalnie górną granicę, czyli spadł o 11,4%. Skala spadku była wyjątkowa i miała miejsce mimo braku takich objawów paniki z jakimi mieliśmy do czynienia w styczniu. Ponieważ spadek indeksów był dość równomiernie rozłożony w styczniu, to można przypuszczać, że część efektu psychologicznego czerwca, przeniosła się na lipiec. Częściowa poprawa na giełdach w lipcu chyba niewiele pomogła. Dla inwestorów, którzy śledzą komentarze rynkowe, poprawa ta mogła nie mieć znaczenia, gdyż nawet świat zawodowych analityków podchodził do niej z dużym dystansem.

Analiza przepływów z czerwca oraz szacunki za lipiec wskazuję, że wycofywane są środki z funduszy lokujących w różnym stopniu w akcje. Wygląda więc na to, że mamy do czynienia z drugą duża falę spadku nastrojów wśród inwestorów. Po siedmiu miesiącach wycofano łącznie niemal 23 mld zł. czyli 75% środków jakie wpłynęły do TFI w roku ubiegłym. Oczywiście trudno się dziwić ludziom, którzy stracili w ciągu roku 1/3 wpłaconych pieniędzy na krajowy fundusz akcyjny, lub nawet ponad 40%, jeżeli był to fundusz małych i średnich krajowych firm. Obawiam się trochę, że odchodzi z rynku ta część inwestorów którzy są poważnie rozczarowani wynikami funduszy i, jeżeli śledzi komentarze rynkowe, to zwróciła uwagę akurat na poważną ostrożność analityków co do jakiegokolwiek precyzyjniejszego spojrzenia na przyszłość. Nawet tą najbliższą.

A może właśnie teraz warto się uspokoić i pójść po poradę do profesjonalnego doradcy. No tak, ale kto to jest profesjonalny doradca. Wcale nie mam na myśli licencjonowanych doradców inwestycyjnych. Ci zresztą, z racji ograniczonej ich liczby, są niedostępni dla przeciętnego inwestora. Sądzę, że wśród pracowników banków czy firm doradczych, nie brakuje osób ze stosowną wiedzą i bogatym doświadczeniem. Krótko mówiąc, warto skontaktować się z osobami, które – przykładowo – w I połowie ubiegłego roku nie wpychały klientom funduszy akcyjnych lub każdej innej oferty tylko dlatego że jest nowa i ładnie opakowana. Warto wiec po prostu zapytać co pan/pani doradzał/a klientom ponad rok temu. Przewartościowanie krajowej giełdy było na tyle poważne w ubiegłym roku, że obrona w stylu „nikt nigdy nie wie kiedy jest szczyt na giełdzie”, albo „najważniejsze jest równomierne inwestowanie w akcje, bo giełda zawsze rośnie w długim terminie”, dyskwalifikują sprzedawcę/doradcę. Nawet osoba mająca słabą, lub żadną, wiedzę makroekonomiczną, ale znająca elementarz analizy technicznej, musiała wiedzieć że zachęcanie klientów do lokowania w akcyjne fundusze inwestycyjne jest obarczone ogromnym ryzykiem. Ale jeżeli i z elementarną analizą techniczną jest kiepsko? To już oznacza, że mamy do czynienia ze sprzedawcą. A w obecnie, w celu rozpoczęcia budowania przyzwoitego portfela, zalecam kontakt absolutnie z doradcą.

Sądzę, że właśnie teraz osoby które poniosły porażkę na w funduszach albo mają wciąż wolne środki finansowe, powinny szukać profesjonalnej porady. Ci pierwsi szukają możliwości radykalnego odrobienia strat w funduszach. Może to powodować nieprzemyślane decyzje i dalsze straty. Drugim warto powoli uświadamiać, że lokowanie w niektóre fundusze stało się na tyle opłacalne, że czas rozpocząć powoli budowanie portfela na najbliższe kilka lat z adekwatną do nowej sytuacji strukturą. Warto dlatego, że właśnie dzieją się fakty dla rynku istotne. W dużym skrócie: niskie poziomy indeksów giełdowych, bliskość szczytu podwyżek stóp procentowych w kraju, poważne ryzyko osłabienia złotego. Próba zaspokojenia potrzeb klientów, popularnymi ostatnio strukturami, to poważne uproszczenie.

Oczywiście przekonanie klientów do inwestycji w fundusze, po fatalnych doświadczeniach i opiniach o niskich profesjonalizmie doradców, nie będzie łatwe. Teraz pewnie klienci będą już oczekiwać (powinni) podania prognozy rozwoju sytuacji rynkowej co najmniej w średnim terminie dla każdej grupy instrumentów. Potencjalnym inwestorom sugerowałbym naciskanie na doradcę w celu sprawdzenia jego wiedzy rynkowej.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Budownictwo cz2

Budownictwo osiągnęło punkt, w którym można powiedzieć że czasy prostego rozwoju opartego ma już za sobą. Mam na myśli okres 2003/2004 do 2007/2008. W tym okresie gospodarka przyspieszyła, a w 2006 wyraźnie nabrały rozpędu inwestycje, dodatkowo przyczyniając się do ogromnego popytu na usługi budowlane. Skok dokonany przez budownictwo jest dobrze widoczny przez pryzmat udziału budownictwa w wytwarzaniu PKB. Jeszcze w I poł. 2005 udział budownictwa w PKB był stabilny, na poziomie 5,2%. W II połowie tego roku wręcz wystartował w górę za sprawą inwestycji. Warto się w tym momencie zatrzymać przy rynku mieszkaniowym. Silny przyrost pozwoleń na budowę mieszkań (domy jedno- i wielorodzinne) miał miejsce również w 2006 r. W latach 2004-2005 wzrost pozwoleń na budowę był wyższy wprawdzie niż w latach 2001-2003, ale nie zapowiadał przyspieszenia jakiego byliśmy świadkami w 2006 r. owoce tego zbieramy obecnie. Czas budowy domów wielorodzinnych przez deweloperów to ok. 2 lata. To jeden z wielu powodów, dzięki któremu zakończył się szaleńczy wzrost cen mieszkań w największych miastach Polski. O ile w I pół. 2007 deweloperzy oddali do użytku ponad 15 tys mieszkań, to rok później już prawie 28 tys. To 180% wzrost.

Opisywany wyżej wzrost doprowadził do błyskawicznej, jak na dział gospodarki, poprawy wyników finansowych. Z rocznego wyniku brutto -2% na przełomie 2002/2003, do końca 2007 wynik został poprawiony na ok. 6%. Jak na w pełni urynkowiony sektor i silnie konkurencyjny, to bardzo ładny wynik. W budownictwie rosło zatrudnienie i wynagrodzenia w tempie podobnym do tego z okresu naszego boomu budowlanego w poł. lat 90 tych. Pozornie więc mamy już objawy sytuacji z II poł. lat 90 tych, kiedy to budownictwo okazywało się przerośnięte jak na zapotrzebowanie generowane przez gospodarkę na jego usługi. Za opieszałość w dostosowaniu się do nowych realiów ekonomicznych, sektor budowlany zapłacił ogromną cenę. W latach 2000-2002 produkcja budowlana spadała rocznie realnie o 10%, czyli inaczej mówiąc, skurczyła się w tym okresie niemal o 30%.

W ocenie perspektyw budownictwa najistotniejsze jest określenie stanu gospodarki i jej perspektyw w średnim terminie. Podtrzymam przy tym, może już męczącą chwilami, manierę ciągłego porównywania obecnej sytuacji budownictwa z okresem sprzed kilku-, kilkunastu laty. Obecnie więc, próbując złośliwie upraszczać, można postawić wniosek iż sytuacja budownictwa wykazuje wiele podobieństw do końca ubiegłej dekady czy początku obecnej. Wskazana wcześniej  rentowność sprzedaży brutto będzie niemożliwa do utrzymania w dłuższym terminie. Spadek powiedzmy do przedziału 3,5% – 4,5% (podaje wartości dla całego działu PKD 45) w perspektywie dwóch lat to wcale nie dramat, a raczej świadectwo powracającej silnej konkurencji do sektora. Wyjątkowo wysoki udział podmiotów osiągających dodatni wynik brutto, też się nie utrzyma. Już obecnie media straszą czytelników problemami faktycznymi lub domniemanymi deweloperów. Pisze „domniemanymi”, ponieważ w Polsce jest wysokie zapotrzebowanie na chociaż malutki kryzys w sektorze nieruchomości mieszkaniowych. Sytuacja na rynku mieszkaniowym była tak dobra, że w ostatnich kilku kwartałach firmy doświadczone lub zupełnie świeże w biznesie budowlanym ryzykowały podjęcie się projektów, które nie dawały gwarancji sukcesu. Fakt iż ktoś ogłosi upadłość tylko dlatego, że zbyt drogo – na przykład – kupił ziemię pod inwestycję jednym z największych polskich miast, to jeszcze nie powód do kasandrycznych analiz. Wg mnie można śmiało przyjąć, że wśród obecnie wykazujących dodatni wynik brutto firm, około co dziewiąta (11%) firma będzie miała co najmniej poważne problemy z osiągnięciem zysku brutto w ciągu najbliższych kilku kwartałów. Nadal jednaj twierdzę, że to nic złego a jedynie powrót do normalności na rynku który był do tej pory zbyt łatwy dla przedsiębiorstw budowlanych.

Oceniając rozmiary budownictwa poprzez udział w wytwarzaniu PKB czy w przychodach przedsiębiorstw, można śmiało powiedzieć że budownictwo będzie powoli zwalniało tempo wzrostu. W przypadku pierwszego kryterium, wkład budownictwa wynosi 7%, czyli tyle ile prawie 10 lat temu. Niemniej teraz byliśmy świadkami swego rodzaju rekordu prędkości. Budownictwo potrzebowało zaledwie półtorej roku by udział w PKB skoczył z 5,3% do 7,%. Ten wskaźnik idealnie oddaje to co się stało, czyli błyskawiczny skok wartości prac (przychody sektora, wartość prac budowlano-montażowych) oraz błyskawiczną poprawę sytuacji finansowej.

To co zasadniczo różni obecna sytuację budownictwa od okresu z końca ubiegłej dekady, to sytuacja makroekonomiczna. W II poł. lat 90 tych pogorszyło się tempo wzrostu gospodarczego i radykalnie zaczęło zwalniać tempo nakładów inwestycyjnych. Wprawdzie obecnie tempo wzrostu gospodarczego również ulegnie zwolnieniu, ale nie jest aż to taką niespodzianką jak 10 lat temu i nie będzie to miało również takiej skali jak wtedy. Wtedy roczne tempo wzrostu z ponad 7% w ciągu dwóch lat spadło przejściowo do trzech. Warto jednak porównać bieżącą sytuację z okresem 2001-2002. Wtedy  nałożyły się na siebie dwa wyjątkowo niekorzystne procesy, czyli bardzo zła sytuacja budżetu z ujemną dynamiką nakładów inwestycyjnych. Deficyt budżetowy, głównie wskutek spadku przychodów, wzrósł do prawie 5% w relacji do PKB. Nakłady brutto na środki trwałe w 2001 i w 2002 spadły o 8,3% i 7,1%.

Sytuacja budownictwa zależy przede wszystkim od stanu finansów państwa oraz tempa i wielkości nakładów inwestycyjnych. Oczywiście między tymi zjawiskami istnieje powiązanie. Podstawowe to to że część inwestycji finansowana jest z kasy państwowej. Roboty budowlane w ok 1/3 sa finansowa z kasy państwowej (w tym podmioty państwowe) czy jednostek samorządu terytorialnego. O ile więc istnieje poczucie że państwo zbyt mało przeznaczało na cele budowane (drogi!), to w przypadku bezpośrednich inwestycji jak drogi, spadek nakładów był , na szczęście dla budownictwa, niewielki.

W zależności od przyjętych do wyliczeń danych oraz założeń, inwestycje odpowiadają za 60-70% popytu na prace budowlano-montażowe. Wśród podmiotów gospodarczych, w aż 75%-80%  inwestycje generowane są one przez sektor prywatny. Nową jakością w budownictwie i nadzieją jest to co było jego bolączką do tej pory  – budownictwo mieszkaniowe. Udział budownictwa mieszkaniowego był długie lata dość mały. Wg danych rocznych, dopiero w tym roku ma szanse trwale przekroczyć 20% i rozwijać się dalej. W strukturze budownictwa, to właśnie niski udział budownictwa mieszkaniowego odróżniał Polskę od krajów rozwiniętych. Proces ten będzie oczywiście rozciągnięty na lata.

Biorąc pod uwagę przeciętny scenariusz PKB dla Polski na najbliższe 3 lata i utrzymanie tempa nakładów inwestycyjnych na poziomie ok. 10% lub wyższym, budownictwo może się rozwijać w tempie od 7% do 11% rocznie. Najgorsze byłoby dla budownictwa, powtórzenie się sytuacji z początku dekady. Jest to wariant mało prawdopodobny, ale nie niemożliwy. Zejście z obecnego tempa PKB do 1%-2% w ciągu – przykładowo dwóch lat – w polskich warunkach rodzi już poważne kłopoty dla budownictwa. Nasz gospodarka jest na szczęście mocno dojrzalsza i uważam na raczej niemożliwą tak silną fluktuację nakładów inwestycyjnych jak w latach wcześniejszych.

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Dodaj komentarz

Nasza gospodarka się uczy, czyli zmiany jakościowe w produkcji sprzedanej.

Analiza produkcji sprzedanej przemysłu w rozbiciu na działy gospodarki daje trochę powodów do satysfakcji, czy raczej nadziei. Brzmi to może trochę dziwnie przy spadającym tempie produkcji  sprzedanej, ale kiedy sobie uświadomić  że wysoki wzrost gospodarczy nie trwa wiecznie to zapewniam że pozwala to inaczej spojrzeć na kwestię wzrostu gospodarczego jaki nas czeka.

Przypomnę tylko, że produkcja sprzedana w ujęciu rocznym wzrosła o 7,2%. To oczywiście więcej niż 2,35 miesiąc wcześniej, niemniej nie ma co ukrywać że jesteśmy świadkami słabnięcia tempa wzrostu gospodarczego. W przypadku produkcji sprzedanej proces ten będzie następował dość powoli. Zwracam na to uwagę, ponieważ do tej pory cykle produkcji sprzedanej (dynamika) hamowały bardziej stanowczo kiedy zwalniała cala gospodarka. Obecnie ujemną dynamikę sprzedaży odnotowują przede wszystkim od 16 do 20. Ze względu na specyfikę produkcji wyrobów tytoniowych, proponuję pominąć ten dział (PKD 16). Działy produkujące odzież oraz półprodukty do jej produkcji odnotowują ujemną dynamikę sprzedaży. Niektóre z nich już od przełomu roku. Mocno złoty daje się we znaki przemysłowi drzewnemu. Produkcja drewna i wyrobów z drewna (PKD 20) od II kw również zaczyna spadać w ujęciu rocznym. Na razie spadek dynamiki produkcji w tym dziale nie przekracza 4%. To niestety konsekwencja braku wzrostu zapotrzebowania na surowiec w firmach meblowych. W tym przypadku dynamika sprzedaży oscyluje od kilku miesięcy wokół zera. Dział PKD 36, zdominowany przez producentów mebli, aż 58% przychodów ze sprzedaży osiąga z eksportu. Mocny złoty coraz silniej uderza w polski przemysł, który w ¾ odpowiada za wartość krajowego eksportu. Słabnie również sprzedaż działów 24 i 26, czyli wyrobów chemicznych oraz wyrobów z surowców niemetalicznych. W tym drugim przypadku mamy jednak do czynienia z efektem bazy. Dział 26 obejmuje wielu producentów materiałów wykorzystywanych w budownictwie i po dynamice rzędu 40% trudno oczekiwać że będzie ona kontynuowana.

Silny złoty i import dają się nam coraz bardziej we znaki, ale  z drugiej strony chciałem specjalnie zwrócic uwage na działy przemysłu, które pomimo znacznego udziału eksportu w przychodach i narażenia na konkurencyjny import, świetnie sobie radzą. Tu dochodzimy do istoty procesów kształtujących popyt na wyroby krajowego przemysłu, na jakie chciałem zwrócić uwagę. Otóż, w pewnym uproszczeniu, działy produkujące wyroby o wysokim stopniu przetworzenia (od 28 do 34) zdają się być niewrażliwe na spowolnienie koniunktury oraz mocnego złotego. To ogromna różnica w porównaniu z latami poprzednimi. Działy te produkują zarówno dobra o charakterze konsumpcyjnym jak i dobra inwestycyjne. Przykładowo w I połowie 2008 wyprodukowaliśmy blisko 450 tys. samochodów osobowych ogólnego przeznaczenia. To aż o 33% wiecej niż w roku ubiegłym. Szkoda że te liczby nie są znane szerszemu gronu Polaków.

Często można spotkac w mediach utyskiwanie iż nasz przemysł nie produkuje wyrobów wyjątkowych, opartych na przełomowych technologiach. Wbrew pozorom nie jest to determinanta rozwoju gospodarczego. Istnieje takie zjawisko jak ucząca się gospodarka. Nie mamy więc na terenie kraju działu gospodarki opartego na przełomowej i niespotykanej technologii (sa oczywiście malutkie wyjątki), ale z całą pewnością dokonaliśmy w ostatnich latach ogromnego postępu w reakcji na bodźce rynkowe i w zarządzaniu kosztami. Uczymy się na doświadczeniach innych. Mimo narzekań, udało się do Polski sprowadzić co nieco kapitału zagranicznego który rozwinął – obok krajowych przedsiębiorstw – coraz silniejszy szereg działów gospodarki. To właśnie pozwala z optymizmem patrzeć w przyszłość. Opisane w telegraficznym skrócie zjawisko, to tysiące drobnych decyzji ekonomicznych które z biegiem lat przyczyniały się do budowy coraz lepszej gospodarki.

Dla makroekonomisty problem polega na tym iż w zasadzie nie sposób mierzyć takie zjawisko ani precyzyjnie je prognozować. Wyliczenie jest w miarę proste kiedy do Polski ma wejść producent samochodów osobowych i chce budować fabrykę o mocy 300 tys. pojazdów rocznie. W przypadku gospodarki uczącej się, tempa tego zjawiska można oraz sam fakt jego dostrzeżenia można opierać na danych historycznych.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Budownictwo

Mniej więcej półtora roku temu pisałem o budownictwie. Wtedy mieliśmy już dawno najgorsze za sobą. Było już wtedy pewne, że gospodarka utrzyma – co najmniej w średnim terminie – wysokie jak na polskie warunki tempo wzrostu gospodarczego. Korzystne dla budownictwa warunki meteorologiczne w zimie przełomu 2006 i 2007 r. dodatkowo przyspieszyły tempo wzrostu. Branża rosła w rocznym tempie prawie 40% w okresie X 2006 – IV 2007. W ślad za tym musiały pomknąć w górę ceny robót budowlano-montażowych. Z rocznej dynamiki 2,2% w I poł. 2006 r., po roku byliśmy świadkami skoku do ponad 8%. Niemniej tematem bieżącego wpisy jest nie tyle przedstawianie historii, co określenie gdzie budownictwo jest obecnie i jaka jest jego najbliższa przyszłość.

Skupię się więc raczej na zmianach w samym budownictwie i jego udziale w gospodarce. Ekscytowanie się wysoką dynamiką wartości prac budowlano-montażowych nie ma sensu, gdyż po kiepskich dla budownictwa latach 2002-2003 i zastoju inwestycyjnym który rozciągnął się na dłuższy okres, budownictwo zaczęło odzyskiwać należną mu rolę w gospodarce. Proces odbywał się jednak na tyle dynamicznie, że rodziło to obawy o przeinwestowanie w branży i utratę kontroli nad efektywnością. Pamięć II poł. lat 90-tych i lata 2002-03 pozostawiły mocny ślad w psychice ekonomistów i analityków. Nie ukrywam, ze i mnie to w pewnym stopniu dotyczy, ale na szczęście zamiast postawy nadmiernej rezerwy wobec tego sektora, preferuje analizę problemu i szacowanie w jakiej kondycji jest budownictwo i czego można oczekiwać w najbliższej przyszłości.

Udział przychodów budownictwa w przychodach ogółem przedsiębiorstw niefinansowych sięgnął minimum w połowie 2004 r. Było to zaledwie 3,6%. W II połowie lat 90-tych. Wartość ta sięgała 6,5%. Trzeba jednak pamiętać by na tą ostatnią informację patrzeć z dużym dystansem. Pod koniec poprzedniej dekady gospodarka zaczęła zwalniać, a budownictwo napędzane inwestycjami wciąż osiągało wysokie przychody. Stąd osiągnięty wtedy wysoki udział w gospodarce. Wg udziału w PKB, w 1999 r. udział budownictwa wyniósł 7%, a w 2004 r. ok. 5%. Z drugiej strony, niski udział budownictwa w gospodarce w 2004 r. to efekt statystyczny wywołany szybszym wzrostem większości pozostałych branż w gospodarce i stosunkowo niskim tempem nakładów inwestycyjnych od których budownictwo jest silnie uzależnione.

Kiepski stan budownictwa w latach 2002-2003 to efekt nałożenia się dwóch niekorzystnych procesów na siebie. Warto o tym wspomnieć i z tego względu, że obecnie mamy do czynienia z sytuacją dokładnie odwrotną. Wysokie tempo nakładów inwestycyjnych oraz korzystna (tzn. w porównaniu ze stanem sprzed kilku lat) sytuacja finansów publicznych radykalnie poprawiły popyt na usługi budowlano-montażowe. Do tego należy oczywiście dołączyć wzrost zatrudnienia i poprawę sytuacji materialnej Polaków. Do tekstu dołączyłem tabelę w skrócie pokazującą w jakim tempie rosło budownictwo i co się przyczyniło do jego rozwoju. By uniknąć efektu jednego roku, co pozwala w przypadku budownictwa uniknąć skoków wyliczanych wartości (dynamik, struktur), porównałem wyniki zsumowane z lat 2003-2004 i 2006-2007. Po uwzględnieniu cen, budownictwo wzrosło o ponad 40% w tym okresie. Do takiego skoku budownictwa przyczyniły się w 51% obiekty inżynierii lądowej i wodnej. Prawie 2/3 z tej grupy przypada na budowę i remonty dróg, mostów i szlaków kolejowych. W 33% do wzrostu budownictwa w omawianym okresie przyczyniły się „budynki niemieszkalne”. W połowie to obiekty przemysłowe i magazynowe, a prawie w ok. 1/4 – obiekty handlowo-usługowe. Jak więc widać, dynamiczny wzrost budownictwa w niemal 85% jest wynikiem nakładów inwestycyjnych generowanych przez sektor prywatny i państwowy. Budownictwo mieszkaniowe, wbrew pozorom, nie jest czynnikiem decydującym o kondycji sektora jako całości. Powtarzam to wielokrotnie, gdyż media i część komentatorów niepotrzebnie przyczyniają się do tworzenia takiego obrazu. Budownictwo mieszkaniowe to tylko kilkanaście procent prac budowlano-montażowych w Polsce w tak zarysowywanym trendzie. Przy porównaniu minionych 12 miesięcy (VI 08 – VI 07) do analogicznego roku wcześniejszego, udział budownictwa mieszkaniowego sięga 28% w strukturze przyczyn wzrostu budownictwa. Sądzę jednak, że w średnim terminie budownictwo mieszkaniowe może nie utrzymać takiego udziału w strukturze. Zwracam na to uwagę, gdyż obecnie mamy do czynienia z pewnego rodzaju efektem statystycznym. Pozostałe dwa główne działy budownictwa wymienione wyżej rozwijają się w tempie wolniejszym obecnie, uzależnionym od tempa nakładów inwestycyjnych.

Świetna koniunktura radykalnie poprawiła wyniki sektora. Na koniec 2007 roku aż 89% podmiotów klasyfikowanych w dziale 45 (budownictwo) osiągało zysk netto. Wśród działów krajowej gospodarki to jeden z najlepszych wyników. Sześć lat temu było to zaledwie 64%, czyli niewiele mniej niż wynik dla przedsiębiorstw niefinansowych. Rentowność brutto sprzedaży to na koniec roku 6,1%, a po I kw 2008 6,3%, czyli powyżej średniej dla gospodarki. Przedstawione wyniki dla budownictwa są nawet minimalnie lepsze niż w latach 1997-1998, kiedy to budownictwo przeżywało swój poprzedni boom.

O perspektywach budownictwa napiszę w kolejnej części w najbliższych tygodniach.

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Dodaj komentarz

Budownictwo 3

Mniej więcej półtora roku temu pisałem o budownictwie. Wtedy mieliśmy już dawno najgorsze za sobą. Było już wtedy pewne, że gospodarka utrzyma – co najmniej w średnim terminie – wysokie jak na polskie warunki tempo wzrostu gospodarczego. Korzystne dla budownictwa warunki meteorologiczne w zimie przełomu 2006 i 2007 r. dodatkowo przyspieszyły tempo wzrostu. Branża rosła w rocznym tempie prawie 40% w okresie X 2006 – IV 2007. W ślad za tym musiały pomknąć w górę ceny robót budowlano-montażowych. Z rocznej dynamiki 2,2% w I poł. 2006 r., po roku byliśmy świadkami skoku do ponad 8%. Niemniej tematem bieżącego wpisy jest nie tyle przedstawianie historii, co określenie gdzie budownictwo jest obecnie i jaka jest jego najbliższa przyszłość.

Skupię się więc raczej na zmianach w samym budownictwie i jego udziale w gospodarce. Ekscytowanie się wysoką dynamiką wartości prac budowlano-montażowych nie ma sensu, gdyż po kiepskich dla budownictwa latach 2002-2003 i zastoju inwestycyjnym który rozciągnął się na dłuższy okres, budownictwo zaczęło odzyskiwać należną mu rolę w gospodarce. Proces odbywał się jednak na tyle dynamicznie, że rodziło to obawy o przeinwestowanie w branży i utratę kontroli nad efektywnością. Pamięć II poł. lat 90-tych i lata 2002-03 pozostawiły mocny ślad w psychice ekonomistów i analityków. Nie ukrywam, ze i mnie to w pewnym stopniu dotyczy, ale na szczęście zamiast postawy nadmiernej rezerwy wobec tego sektora, preferuje analizę problemu i szacowanie w jakiej kondycji jest budownictwo i czego można oczekiwać w najbliższej przyszłości.

Udział przychodów budownictwa w przychodach ogółem przedsiębiorstw niefinansowych sięgnął minimum w połowie 2004 r. Było to zaledwie 3,6%. W II połowie lat 90-tych. Wartość ta sięgała 6,5%. Trzeba jednak pamiętać by na tą ostatnią informację patrzeć z dużym dystansem. Pod koniec poprzedniej dekady gospodarka zaczęła zwalniać, a budownictwo napędzane inwestycjami wciąż osiągało wysokie przychody. Stąd osiągnięty wtedy wysoki udział w gospodarce. Wg udziału w PKB, w 1999 r. udział budownictwa wyniósł 7%, a w 2004 r. ok. 5%. Z drugiej strony, niski udział budownictwa w gospodarce w 2004 r. to efekt statystyczny wywołany szybszym wzrostem większości pozostałych branż w gospodarce i stosunkowo niskim tempem nakładów inwestycyjnych od których budownictwo jest silnie uzależnione.

Kiepski stan budownictwa w latach 2002-2003 to efekt nałożenia się dwóch niekorzystnych procesów na siebie. Warto o tym wspomnieć i z tego względu, że obecnie mamy do czynienia z sytuacją dokładnie odwrotną. Wysokie tempo nakładów inwestycyjnych oraz korzystna (tzn. w porównaniu ze stanem sprzed kilku lat) sytuacja finansów publicznych radykalnie poprawiły popyt na usługi budowlano-montażowe. Do tego należy oczywiście dołączyć wzrost zatrudnienia i poprawę sytuacji materialnej Polaków. Do tekstu dołączyłem tabelę w skrócie pokazującą w jakim tempie rosło budownictwo i co się przyczyniło do jego rozwoju. By uniknąć efektu jednego roku, co pozwala w przypadku budownictwa uniknąć skoków wyliczanych wartości (dynamik, struktur), porównałem wyniki zsumowane z lat 2003-2004 i 2006-2007. Po uwzględnieniu cen, budownictwo wzrosło o ponad 40% w tym okresie. Do takiego skoku budownictwa przyczyniły się w 51% obiekty inżynierii lądowej i wodnej. Prawie 2/3 z tej grupy przypada na budowę i remonty dróg, mostów i szlaków kolejowych. W 33% do wzrostu budownictwa w omawianym okresie przyczyniły się „budynki niemieszkalne”. W połowie to obiekty przemysłowe i magazynowe, a prawie w ok. 1/4 – obiekty handlowo-usługowe. Jak więc widać, dynamiczny wzrost budownictwa w niemal 85% jest wynikiem nakładów inwestycyjnych generowanych przez sektor prywatny i państwowy. Budownictwo mieszkaniowe, wbrew pozorom, nie jest czynnikiem decydującym o kondycji sektora jako całości. Powtarzam to wielokrotnie, gdyż media i część komentatorów niepotrzebnie przyczyniają się do tworzenia takiego obrazu. Budownictwo mieszkaniowe to tylko kilkanaście procent prac budowlano-montażowych w Polsce. Przynajmniej na razie.

Świetna koniunktura radykalnie poprawiła wyniki sektora. Na koniec 2007 roku aż 89% podmiotów klasyfikowanych w dziale 45 (budownictwo) osiągało zysk netto. Wśród działów krajowej gospodarki to jeden z najlepszych wyników. Sześć lat temu było to zaledwie 64%, czyli niewiele mniej niż wynik dla przedsiębiorstw niefinansowych. Rentowność brutto sprzedaży to na koniec roku 6,1%, a po I kw 2008 6,3%, czyli powyżej średniej dla gospodarki. Przedstawione wyniki dla budownictwa są nawet minimalnie lepsze niż w latach 1997-1998, kiedy to budownictwo przeżywało swój poprzedni boom.

O perspektywach budownictwa napiszę w kolejnej części w najbliższych tygodniach.

Zaszufladkowano do kategorii Wszystko | Dodaj komentarz

Dyskusja o euro nabiera rumieńców

Dyskusja o wprowadzeniu euro zaczyna powoli przybierać właściwy kształt. W Parkiecie (wydanie 05-06 VII 2008) ukazał się artykuł dr Eryka Łona z Akademii Ekonomicznej w Poznaniu, który stara się bronić krajowej waluty. Inaczej mówiąc, stara się udowodnić, że powinniśmy zachować krajową walutę. Z faktu iż piszę, że dyskusja zaczyna przybierać właściwy kształt nie należy odbierać iż utożsamiam się z przedstawionymi przez autora argumentami. Raczej wręcz przeciwnie. Niemniej do tej pory w mediach przewagę mieli makroekonomiści, którzy uważali iż dyskusja o przyjęciu euro jest wręcz nietaktem, bo jest to ich zdaniem oczywiste i zmiana waluty powinna nastąpić w terminie możliwi najszybszym. W tym gronie są i dobrzy makroekonomiści, ale i osoby  raczej nadrabiające apodyktycznością prezentowanych poglądów, co zreszta przez media i zwolenników wejścia do strefy euro nieopatrznie jest odbierano jako poglądy jedynie słuszne. Tylko ze tak prowadzona dyskusja doprowadziła do tego, że przeciętny ekonomista-zwolennik przyjęcia euro jako jedne z podstawowych argumentów „za” podaje odejście kosztów rozliczeń kursowych. W całej makroekonomicznej problematyce wejścia do euro, koszty przewalutowań to akurat trzeciorzędny problem.

Artykuł w Parkiecie przyjąłem jako jeden z sygnałów zmiany. Do tej pory  w codziennej prasie ekonomicznej dośc trudno było trafić na poglady sceptyka z silnym akcentem emocjonalnym. W publikacjach o euro chodzi nie tylko o spór stricte merytoryczny. Zresztą bardzo trudny. Moim zdaniem wszyscy uczestnicy dyskusji, również ci niechętni zmianie waluty albo mocno sceptyczni, powinni móc wyartykułować wszelkie swoje lęki natury merytorycznej ale i czysto emocjonalnej. Lęki te można podważyć przynajmniej od strony merytorycznej, ale i zmusić sceptyków do poważniejszego argumentowania swoich racji. Treści artykułu na który zwróciłem uwage, nie są raczej niczym nowym pod względem merytorycznym. A co to da? Po prostu wszystkim ulży. W innym wypadku te treści będą i tak wypowiedziane w ostatniej chwili i może dojść do takich problemów jak obecnie z Traktatem Raz jest dobry a raz jest zły. W zależności od politycznej koniunktury. Jak widać nawet obecna koalicja nie jest przekonana do przyjęcia euro za wszelką cene i w jak najszybszym terminie. A co jeżeli rządy przejmie koalicja o wyraźnie sceptycznym nastawieniu do UE, albo nastawieniu roszczeniowym, przez co rozumiem demonstrowany dystans polityczny z bardzo roszczeniowym podejściem do funduszy i polityki europejskiej?

Przedstawiając artykuł, komentuje jego wersję znaleziona w internecie. (www.pafare.org). Jest nieco szersza od materiału zamieszczonego w Parkiecie. Cytaty z tekstu autora podaje kursywą.

W dyskusjach dotyczących zasadności ewentualnego przystąpienia Polski do strefy euro należy brać pod uwagę przykłady krajów wschodzących, które posiadając walutę narodową oraz prawo prowadzenia krajowej polityki pieniężnej osiągnęły niewątpliwie sukces gospodarczy. ……………. wiele ,,tygrysów” azjatyckich (Tajwan, Korea Południowa, Malezja, Singapur), jak również np. Izrael czy Chile…

W merytorycznej dyskusji problem polega na tym, że czesto sceptycy wymieniają kraje z zupełnie innych obszarów gospodarczych. Sugerowanie dajmy na to przykładu Korei Płd. Nie ma żadnego sensu. Raz – sukces Korei zaczynał się w innych okolicznościach polityczno-gospodarczych, a dwa  to by kopiować model koeanski musielibyśmy  chyba wystąpić z UE. Autorowi można by wrecz zarzucić przypadkowe dobieranie krajów, gdzie jedynym kryterium jest długotrwały wysoki wzrost gospodarczy.

Proszę jednak pamiętać, że pewne różnice cywilizacyjne nie przekreślają wcale zasadności korzystania z doświadczeń innych krajów. Szczególnie frapujące dla mnie są następujące fakty: 1) rozwój wielu krajów wschodzących dokonał się przy wykorzystaniu agresywnej strategii proeksportowej 2) w przypadku wielu z nich przez długi okres a często i obecnie sektor bankowy znajdował się lub znajduje w rękach przeważnie kapitału rodzimego

Różnic cywilizacyjnym bym raczej nie lekceważył, ale szczególnie zwracam uwage na myśli zawarte w dwóch pozostałych punktach. Można odnieść wrazenie, ze autor nie tyle polemizuje z faktem wejścia czy nie do strefy euro, co chyba nie zauważa że już jesteśmy w UE, co ma pewne konsekwencje ekonomiczne dla Polski i zdradza marzenia o tzw. trzeciej drodze. Nie wiem co to jest agresywna strategia eksportowa. Osłabiony kurs walutowy jak swego czasu w Korei Południowej, czy dotowanie stoczni? Jak widać, obecność państwa w procesie przemian  sektora stoczniowego u nas, wcale nie skazuje nas na sukces.

Polska powinna mieć prawo do prowadzenia własnej, to znaczy takiej która jest realizowana w interesie naszego kraju – polityki pieniężnej

Moim zdaniem to dość poważny błąd w myśleniu. Polityka pienieżna w Polsce nie kreuje zmian w gospodarce („ w interesie kraju”) a głównie zadaje bodźce do względnie stabilnego rozwoju gospodarczego z próbą dopasowywania się do warunków zewnętrznych. Czynniki decydujące o sile gospodarki leżą w gestii rządu oraz po stronie podmiotów gospodarczych. Przy czym wątpię, by w obecnym świecie dla kraju takiego jak nasz, najlepszym rozwiązaniem była forma izolacji ekonomicznej, bo do tego musiałaby zmierzyć „Polityka …..w interesie naszego kraju”. Chociaż wyczuwa się taki klimat w artykule, to trudno z tym polemizować, ponieważ autor nie rozwija merytorycznie tego wątku i nie zagłębia się w szczegóły. Pomijam już refleksję o polityce „w interesie kraju”, bo to sugeruje że obecna taka nie jest. To bardzo poważny zarzut, który ekonomiście z tytułem doktora trochę nie przystoi, bo wskazuje iż obraca się w sferze sentymentów a nie faktów.

W artykule sporo miejsca poświecono roli polityki pieniężnej. Słynną wypowiedź W.Kozinskiego o interwencji walutowej autor interpretuje jako powrót do myślenia o polityce pieniężnej w kategoriach narodowych, patriotycznych. Swóją opinie na ten temat już przedstawiłem krótko po tej wypowiedzi. Dobrze ze W.Koziński miał odwagę wypowiedzieć słowa „interwencja walutowa”, bo w ostatnim czasie dziwnie rozumienia poprawność w środowisku ekonomistów zabraniała wręcz posługiwanie się tymi słowami. Niemniej autor chyba niepotrzebnie traktuje to jako znak radykalnej zmiany w polityce pienieżnej, ale to już nadinterpretacja słów W.Kozińskiego, gdyż ja osobiście bardzo wątpię by W.Koziński był przekonany co do sensu i skuteczności interwencji walutowej w obecnych okolicznościach.  

Odnoszę wrażenie, że obecnie wśród polskich ekonomistów raczej przeważa pogląd o potrzebie likwidacji naszej waluty narodowej. Czy mimo to dalsza dyskusja nie ma sensu? Moim zdaniem jest wprost przeciwnie. Nasza waluta – polski złoty jest walutą godną zaufania. Nie przeżyliśmy w naszym kraju na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat żadnego kryzysu walutowego.

Co do zaufania do waluty to prawda. Tylko, że zaufanie do złotego zostało zbudowane poprzez urynkowienie gospodarki i wprowadzenie wolnorynkowego kursu. Wykorzystano więc metody z arsenału gospodarki wolnorynkowej, a nie wspomagania przez państwo czy przez NBP.

Zamiast likwidować złotego po prostu korzystajmy z tych doświadczeń. Jest bardzo znamienne, że wielu ,,eurosceptyków” to mieszkańcy samej strefy euro. Po referendach w Holandii i we Francji podczas których odrzucono projekt tak zwanej Konstytucji dla Europy pojawiły się poważne głosy o potrzebie restytucji lira włoskiego i marki niemieckiej.

W artykule w kilku miejscach E.Łon nie ukrywa i chyba nie chce, że tak naprawdę ma poważny dystans do samej idei UE w jej bardziej zaawansowanej formie czyli m.in. ze wspólną walutą. Być może autor traktuje UE jedynie jako forme średnio zaawansowanej unii gospodarczej. Mnie akurat bliższa jest idea głębszych związków, gdzie rezygnacja z własnej waluty i polityki pieniężnej nie jest największym problemem. Wydaje mi się, ze część ekonomistów, w tym szczególnie eurosceptyków (w odniesieniu do euro), niepotrzebnie sugeruje że wzrost gospodarczy jest uzależniony od faktu posiadania odrębnej waluty i polityki pieniężnej. Można taką zalezność obronić w krótkich okresach (kilka lat), ale wbrew pozorom taka zalezność absolutnie nie jest zasadą. Miałem okazję przeczytać kilka takich głębszych opracowań eurosceptyków i uderzało mnie prowadzenie analizy pod z góry założona tezę, że rezygnacja z waluty narodowej to narażenie się na słabszy/wolniejszy rozwój.

Być ,,eurosceptykiem”… to nie jest żaden powód do wstydu! 

Absolutnie nie. Na swojej stronie również wiele razy zwracałem uwagę, że nie jestem zwolennikiem przyjęcia euro jako zasady dla zasady i w jak najszybszym terminie. Eurosceptycyzm jest postawą jak najbardziej naturalną i dlatego dobrze się stało, że Parkiet udostępnił swoje łamy ekonomistom o odmiennych niż dotychczas poprawne poglądy. Eurosceptycy muszą jednak pamiętać, że obrona utrzymania waluty narodowej nie może się opierać na historycznych sentymentach, lęku przed nieznanym i przypadkowym oraz bezkrytycznym dobieraniu do analiz krajów, które osiągnęły wysoki wzrost gospodarczy mając jednocześnie swoją narodową walutę. Ekonomisci muszą posługiwac się liczbami, prognozami i określeniem prawdopodobieństwa spełnienia się określonych scenariuszy.

aż 58% Polaków opowiada się za utrzymaniem polskiej waluty a tylko 32% optuje za euro. Przyjęcie euro wzbudza dużą niechęć ze znacznej części społeczeństwa w innych krajach. Przykładowo bardzo sceptyczni wobec koncepcji zamiany waluty narodowej na euro są Brytyjczycy, których aż 77% popiera własną walutę a zaledwie 19% z nich popiera euro

Ekonomista nie powinien do arsenału argumentów „za” czy „przeciw” dołączać badań opinii publicznej, ponieważ w tej akurat materii, trudno oczekiwać że Polacy są świetnie zorientowani w problematyce. Decyzja należy do polityków po zasięgnięciu opinii makroekonomistów. Przypomina mi to nieufność rolników przed wejściem do UE. Dzisiaj nikt już o tym nie pamięta, a w kolejkach po wysokie renty stoją dzisiaj dawni sceptycy. Wyniki rolnictwa z ostatnich kilku lat mówią same za siebie. Dystans Polaków do euro jest również efektem braku informacji nawet o tym co już uzyskaliśmy. Podejrzewam, że rzetelna informacja o dotychczasowych korzyściach spowodowałaby zwiększenie odsetka osób akceptujących zmianę waluty.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Renesans detalicznych obligacji skarbowych

Spadki na giełdzie wywołały większe zainteresowanie obligacjami detalicznymi Skarbu Państwa (SP). Na pewno nie można jednak powiedzieć, że mamy do czynienia z jakimś gwałtownym wzrostem. Chociaż w ujęciu dynamiki wynik jest imponujący. W I półroczu 2008 zakupiono obligacje o wartości 2,1 mld zł. Dla porównania podam, ze w słabym I półroczu 2007 było to 0,94 mld zł. W II pół. 2007 już było wyraźnie lepiej, bo sprzedano obligacje o wartości 1,8 mld zł. Wynik tez nie należący do czołowych, ale wzrost sprzedaży w końcówce roku ewidentnie wskazywał, że coraz bardziej wystraszeni sytuacją giełdową inwestorzy, zaczęli szukać alternatywy dla swych pieniędzy.

Do sprzedania obligacji o wartości 2,1 mld zł w I poł. roku w aż 52% przyczyniły się obligacje dwuletnie o stałym oprocentowaniu. Jeszcze w grudniu ich rentowność wynosiła 5,3%, by w serii lipcowej tego roku dawać już Polakom 6,25%. Dużo to? W porównaniu do lokat dla przeciętnego ciułacza, sporo. I tutaj mam pewien problem z okresleniem „dla przeciętnego ciułacza”. Dla klientów gotowych ulokować kilka tysięcy, banki są gotowe dać oprocentowanie z przedziału 6%-7,5%. Statystyka udostępniana przez NBP podaje dla lokat 2 letnich niecałe 2% od trzech miesięcy, ale to musi być wpływ lokat ustrukturyzowanych i innych instrumentów opartych na depozytach. Z ofert banków wynika, ze wśród tych które udostępniają produkt w postaci lokaty 2 letniej jej rentowność zawiera się w przedziale od 2,5% do 5,5%. Przy rocznej lokacie, banki na ogół podnoszą wyraźnie dolny próg, przy niewielkim – o ile w ogóle – podniesieniu górnego. Kiedy rentowność obligacji dwuletnich od grudnia wzrosła o 95 pkt., to RPP podniosła stopy o 100 pkt. W tym samym czasie obligacje 2 letnie na rynku wtórnym tzw. hurtowym (w odróżnieniu od obligacji detalicznych) podskoczyły z 6,11% do 6,94% (83 pkt.). Zwiększyła się więc różnica pomiedzy obligacją 2 letnia hurtową a detaliczną. Średnia różnica w tym roku to ponad 60 pkt. na niekorzyść obligacji detalicznej. Tak znaczne różnice zaczeły się pojawiac już dwa-trzy lata temu, ale od blisko roku jest to już niemal zasadą. To konsekwencja stosunkowo niskiej stopy realnej w Polsce. Rynek miedzybankowy obligacji rządzi się swoimi prawami, a rentowność obligacji detalicznych wyznaczaja banki w oparciu o  stopą referencyjną ustalana przez RPP. Brak przez długi czas napięć inflacyjnych i przejęcie przez złotego części funkcji standardowo przypisywanej realnej stopie, spowodowały  iż obecnie lokata bankowa z niewielką nadwyżka chroni przed inflacją. Zainteresowanie obligacjami 2 letnimi wydaje się oczywiste. RPP powoli kończy cykl podwyżek stopy referencyjnej, a ponadto w terminie dwuletnim jest bardzo duża szansa iż zacznie stopy obniżać.

I półrocze ze sprzedażą 2,1 mld zł, oznacza roczny wzrost o ponad 100%, ale w porównaniu ze wzrostem depozytów gosp. domowych na koniec maja 2008 w relacji do grudnia (25 mld zł), nie jest to wartość oszałamiająca.

Obserwując rentowność pierwszych kuponów dla obligacji 4-ro i 10-cio letnich, widać że Min.Finansów stale monitoruje rynek, by ani na chwilę nie spadła atrakcyjność tych obligacji, przynajmniej  porównaniu z dotychczasowymi zasadami ustalania wartości kuponów.

Najnowsze pierwsze kuponu dla obecnie sprzedawanych obligacji, to odpowiednio 7% i 7,5%. Przypomne tylko że w obydwu przypadkach, sa to papiery z rocznym kuponem, których rentowność oparta jest na inflacji i marży addytywnej (tzn. dodawanej). Premia pierwszych kuponów zmienia się niemal co seria by zachować pewną stabilizację kuponu przy zmiennej rocznej inflacji branej do wyliczeń. W 2008 r. wartość marży dla przedstawianych obligacji, na ogół mieści się w przedziale od 2% do 3%, przy czym dla obligacji 10 letniej jest ona nieco wyższa. Marża w kolejnych latach jest stała i dla obligacji 2 letnich wynosi 2,5%, a 10 letnich 2,75%. To niewiele więcej niż realna stopa procentowa z ostatnich trzech lat.

Swój renesans zaczyna przeżywać obligacja trzyletnia z półrocznym kuponem opartym na stawce WIBOR 6M. Obecna seria kusi kuponem z rentownością 6,05%. Zwracam uwagę, by nie porównywac jej z obligacjami dłuższymi ( 4 i 10 lat) na bazie pierwszych kuponów, gdyż one świadomie mają ustalaną większą premię w pierwszym okresie. To taki trochę chwyt marketingowy, ale trzeba przyznać że skuteczny, gdyż w pierwszym półroczu sprzedano obligacje o wartości 307 mln zł, czyli siedem razy więcej niż w I pół. 2007.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Rozważania o inflacji

Problemy z inflacją jakie uwidoczniły się w ubiegłym roku i ciągną w obecnym, ujawniły bardzo niebezpieczny mechanizm jaki dotyka komentatorów rynkowych (w tym makroekonomistów) oraz graczy rynkowych. Mam na myśli sytuację, kiedy takie czy inne zjawisko przeciąga się w czasie, a jednocześnie są problemy z jego pełnym wytłumaczeniem. W sumie niby standard. Zjawisk trudnych do precyzyjnego zaprognozowania w makroekonomii nie brakuje. Gorzej jednak, kiedy obraca się to w traktowanie zjawiska jak fatum które nie wiadomo kiedy nas opuści. Wtedy, z racji siły tegoż zjawiska i jeżeli nie jest one w pełni zrozumiane i wytłumaczalne, zaczyna się wierzyć że trwać będzie bardzo długo. Inaczej mówiąc, skoro inflacja i skok cen żywności nas zaskoczył i jest mocny, to oznacza to iż procesy te będą trwałe. W następstwie tego, w komentarzach analityków i makroekoonomistów powoli zaczynają się pojawiać prognozy wskazujące, że nie tylko w tym ale i w następnym roku, Polska będzie miała problemy z inflacją. Do tego stopnia, ze trzeba będzie utrzymywać wysoko stopy do końca przyszłego roku. Pojęcie „wysoko” może oznaczać nawet 7%.

Wprawdzie swoje rozważania ograniczam do rynku żywności, ale w mniejszym czy większym stopniu dotyczy to również rynku surowców naturalnych.

Przypomnę więc, że jeszcze rok temu mało kto spodziewał się ze na przełomie 2007/2008 inflacja siegnie 4%. Sam też w tamtym okresie obstawiałem niższy poziom. Niemniej nie opieram oceny makroekonomistów na trafności prognoz, bo o celność trudno tu nawet ze względów obiektywnych. Zwracam uwagę na bieżące poglądy i postrzegany rozkład ryzyk. Na początku ubiegłego roku niska inflacja chyba trochę uśpiła czujność niektórych analityków. Zwracałem już nie raz uwagę, ze precyzyjne prognozowanie inflacji, a dokładnie jej znacznego zrostu, w ubiegłym roku nie było łatwe a nawet być może niemożliwe. Pozostaje jednak tzw. rozkład ryzyk, czy scenariuszy. Wiara iż wzrost gospodarczy i silny wzrost siły nabywczej gospodarstw domowych nie odbije się na cenach był ryzykowny. Wzrost wydajności i silny złoty nie jest w stanie bezterminowo neutralizować wspomnianych zjawisk. Niewielkim wsparciem jest również oczekiwanie spowolnienia wzrostu gospodarczego.

Odpowiedzialność za wzrost inflacji szybko zrzucono na rynek żywności i surowców. Winnymi sa biopaliwa, ropa i chińczycy z ich rosnącym zainteresowaniem wieprzowiną. Można tak przerzucać winę bez końca. A może po prostu mamy do czynienia z grą popytu i podazy w końcówce silnego cyklu gospodarczego na świecie. Kiedy jednak czytam prognozy czy opinie dotyczące perspektyw inflacji z jej żywnosciową częścią, to odnosze wrażenie że spotkało nas coś wyjątkowego. Swego rodzaju ekonomiczny kataklizm. Ekonomisci nanoszą do swoich prognoz coraz koszmarniejsze scenariusze zmian stóp refencyjnych w Polsce oraz dorabiają ideologię do stanu bieżącego. W ślad za tym rynek przestaje racjonalnie prognozować scenariusze inflacyjne, a bardziej stara się nadążać za tymi czarniejszymi. W efekcie nasza krzywa rentowności jest jaka jest.

Oczywiście stan obecny przyczyn inflacji musi być solidnie zdiagnozowany i wysnute z tego musza być odpowiednie wnioski. Zastanawia mnie jednak to iż zakłada się nieracjonalność rynku. W przypadku rynku żywności podstawową niewiadomą są warunki meteorologiczne i skala zbiorów. W zasadzie odpowiedź na pytanie otrzymujemy tuż przed rozpoczęciem zbiorów. Obecnie Minister Rolnictwa uprzedził, że wystąpienia w niektórych regionach kraju krótkotrwałej suszy może się negatywnie odbić na zbiorach. Ale są i doniesienia o odwrotnym znaczeniu. Doniesienia z kilku innych krajów UE wskazują, że zbiory będą bardzo udane, a więc w razie czego będzie skąd importować zboża. Sytuacja na krajowym rynku rolnym nie nastraja optymistycznie. O ile powoli poprawia się skup żywca rzeźnego, to nie przekłada się to na poważniejszą redukcję cen skupu. W dużym skrócie można powiedzieć, że ceny skupu podstawowych artykułów rolnych wciąż rosną, ale na pewno coraz wolniej. Specyficzna sytuacja na rynku doprowadziła przykładowo do zaburzenia tzw. cyklu świńskiego. Liczba sztuk trzody chlewnej spadła w I kw do 15600 tys sztuk, czyli stanu najniższego od kilkunastu lat. Raczej nie ma co liczyc na gwałtowny wzrost produkcji, chyba że spadną poważnie koszty utrzymywania trzody. Cena skupu w maju z trudem przebiła 4 zł za kg. I tu dochodzimy do kolejnego czynnika decydującego o żywnościowej części koszyka inflacyjnego. Sprzedaż detaliczna i hurtowa artykułów żywnościowych oraz wyniki przemysłu spożywczego wskazują, że coraz trudniej będzie sprzedać artykuły żywnościowe po dowolnej cenie. Już w I kw tego roku pojawiła się bariera popytowa, której brak w I połowie ubiegłego roku przyczynił się częściowo do przeniesienia na konsumentów wzrostu cen. Już jako ciekawostkę powiem, że w tej dekadzie już dwa razy wzrost cen koszyka żywnościowego przekroczył swoim tempem obecne 7%. Mowa o latach 2000 i 2004 r.

Ciekawe czy gdyby medialne dyskusje  o wzroście cen żywności zaczynać od załączonego wykresu, to komentatorzy nadal z takim zapałem nadawaliby obecnym zjawiskom na rynku żywności taką wyjątkowość. Jestem przekonany, ze wtedy dyskusja poszłaby w stronę rozważań o wpływie szeregu zjawisk o charakterze cyklicznym i nie tylko na rynek żywności w kraju i na świecie. Przebieg linii mówi sam za siebie, dla tych którzy szukają odpowiedzi na pytanie co dalej. Tak jak w poprzednich latach dajmy spokojnie działać prawom popytu i podaży na rynku rolnym. Nie widze powodu by nie miały zadziałać w najbliższych latach.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz