Proszę nie straszyć kryzysem na krajowym rynku nieruchomości

Zwróciłem uwagę na pewien artykuł jaki przedwczoraj pojawił się co najmniej w dwóch portalach internetowych, w tym Gazety Wyborczej. Artykuł pojawił się pod intrygującym tytułem : „Kryzys hipoteczny przeniesie się z USA do Polski?”. Artykuł pochodzi z najnowszego numeru Gazety Bankowej. Napisał go jeden z pracowników PricewaterhouseCoopers . Zwracam uwagę na tego typu publikacje, bo naturalnym jest iż kryzys na rynku amerykańskim prowokuje do zadumy, analizy i wyciągnięcia wniosków. Dobrze więc że chcemy zdiagnozować sytuację na naszym podwórku. Bylebyśmy to robili odpowiedzialnie. Jeżeli wiec, a tak jest w omawianym artykule, ktoś sugeruje symptomy kryzysu i zagrożenia na krajowym rynku, to powinien to czynić niezwykle precyzyjnie, tym bardziej że reprezentuje instytucję darzoną szacunkiem i autorytetem. Autor powinien mieć świadomość, że jego tekst ukazał się w Gazecie Bankowej nie z racji merytorycznej analizy (bo pod tym względem zawarte tezy są słabo, a nawet wcale, poparte faktami), a raczej intrygującego tematu i marki instytucji jaką reprezentuje. Dokładnie z tych samych powodów tekst ten zaprezentowano na stronach internetowych Gazety Wyborczej.

Jeżeli jesteśmy blisko jakiegoś kryzysu, to oczywiście nie mam nic przeciwko żeby o tym pisać i zmuszać decydentów i organy nadzorujące do działania. Problem w tym że autor tekstu miał poważne problemy z udowodnieniem że jest kiepsko, a raczej w ogóle mu się to nie udało. Mówiąc prościej, tekst napisany jest w konwencji sensacyjnej, przy czym czytelnik interesujący się krajowym rynkiem nieruchomości , rynkiem finansowym i makroekonomią zauważy że chwilami autor wręcz sam sobie przeczy.

Znaczna część omawianego tekstu jest poświecona przypomnieniu kryzysu na rynku amerykańskim ,jego przyczyn oraz skutków dla sektora finansowego. Tą część pozostawię bez komentarza, ponieważ trudno się z opisem sytuacji nie zgodzić. Zresztą są to informacje powszechnie już znane z prasy nie tylko ekonomicznej. Niemniej już sam opis rynku amerykańskiego i świadomość polskich realiów powinna zachęcic autora tekstu do zaznaczenia, że pomiędzy amerykańskim a krajowym rynkiem róznice są tak ogromne, iż szukanie tu ewentualnych przykrych analogii jest mocno nie na miejscu. Przede wszystkim nie ta skala rynku, nie to znaczenie dla gospodarki, nie te zasady finansowania i nie te konsekwencje na wypadek zastoju na krajowym rynku nieruchomości. Szczerze mówiąc, zaryzykuje wręcz twierdzenie, że trudno mi nawet określić co to miałby być kryzys na rynku nieruchomości w naszych warunkach i jakie towarzyszyłyby temu okoliczności makroekonomiczne. Nie oznacza to iż nie dostrzegam zagrożeń, ale to temat na odrębny artykuł i na pewno nie w takim tonie jak opiniowany przeze mnie.

Poniżej, prezentuje myśli autora i mój do nich komentarz.

Również w Polsce zwiększył się udział Skorzystaj z naszej oferty!kredytów hipotecznych o podwyższonym ryzyku. Zdarza się, że banki udzielają kredytów o wskaźniku LTV nawet na poziome 130 proc. lub w przypadku klientów o niższym dochodzie na okres 50 lat.”

 

No właśnie, „zdarza się”. Problem w tym, że tylko się zdarza, bo jak na razie nie jest to powszechną praktyką w przypadku wskaźnika LTV i nie sądzę by było. Przegląd oferty rynkowej tylko to potwierdza. Zresztą w takim przypadku musiałbym poznać wszystkie parametry kredytu i umowy oraz portfela danego banku, bo trudno uwierzyć w aż taką naiwność bankowców. Przypomnę po raz kolejny, że jeżeli chce się przekonac czytelnika do swoich racji w tak poważnym temacie jak ostrzeganie przed kryzysem, to nie można się posługiwać metodą skrajnych przykładów. W taki sposób można udowodnić dosłownie wszystko.

„..z komentarzy wielu polskich bankowców wynikałoby, że ów kryzys w żaden sposób nie miał – i nie będzie miał – wpływu na nasz rynek bankowy…………… Jednak kryzys amerykański mocno nadwerężył komfort inwestorów i ich decyzje mające wpływ również na rynek polski mogą nie zawsze być w pełni racjonalne.”

Powyższy cytat podałem, ponieważ w kilku miejscach artykułu autor nie mógł się zdecydować co jest problemem. Krajowy rynek nieruchomości czy konsekwencje zmian nastrojów na rynkach finansowych, czy też poważnych strat niektórych instytucji finansowych. Nie rozumiem jakie jest w naszych warunkach przełożenie pomiędzy nadwerężonym komfortem inwestorów a – przykładowo – naszym rynkiem pierwotnym i wtórnym domów jednorodzinnych. Ponadto autor zdaje się dziwić iż „wielu polskich bankowców” nie wierzy we wpływ kryzysu w USA na nasz sektor bankowy. Problem raczej w tym iż autor omawianego tekstu jest kolejna osobą która to wieszczy, ale tak jak poprzednicy nie potrafi dokładniej wskazać o kogo chodzi. Jeżeli więc któryś z krajowych banków poniesie konsekwencje problemów finansowych spółki matki, to warto byłoby określić skalą zagrożenia. Czy jest ona ponadprzeciętna?

„Opisane wyżej przyczyny początkowe wystąpienia kryzysu subprime mogą wystąpić również w Polsce.”
To zdanie dokładnie oddaje atmosferę całego artykułu. Jak już wspomniałem szukanie analogi pomiędzy krajowym rynkiem a amerykańskim nie ma sensu. Zbyt mocno się różnimy. „Przyczyny początkowe….mogą”. Takie określenia są niezwykle ogólne. Autor z jednej strony chce się wpisać w modne ostatnio pisanie o rynku nieruchomości i diagnozowanie zagrożeń, a z drugiej strony ogólność stwierdzeń wymieszana z domniemaniami wskazuje że ma poważny problem w ich oszacowaniem. Wskazywanie na zmienne oprocentowanie kredytów hipotecznych czy znaczny udział kredytów indeksowanych jest jedynie wymienieniem zagrożeń również bez podania ich skali. Taki a nie inny sposób finansowania (ryzyko stopy procentowej) oraz udział kredytów indeksowanych jest tylko prostą konsekwencją etapu obiektywnego rozwoju rynku i zasad jego finansowania. Trudno z tego robić zarzut. Jeżeli wiec podniesienie stopy o 2%-3% jest zagrożeniem, to w jakim stopniu. Moim zdaniem wciąż niewielkim, biorąc pod uwagę obecną korzystną jakość portfela kredytów hipotecznych. W przypadku ryzyka walutowego po drodze należałoby określić o jakim osłabienia złotego mówimy. W dalszej części autor dość pozytywnie wyraża się o tzw. regulacji S, która ujmowała ryzyko walutowe.

Polski rynek kredytów hipotecznych jest rynkiem stosunkowo młodym, będącym w fazie rozwoju i wzrostu. Większość banków budowała modele scoringowe dla kredytów hipotecznych w oparciu o dane wewnętrzne. Jednak polski rynek kredytów charakteryzuje się krótką historią kredytową.”

Absolutna zgoda. Ale nie można wobec tego sugerować, że brak doświadczenia niesie ze sobą poważne zagrożenie. Autor przypomina że wzrost ryzyka niewypłacalności następuje po kilku latach. Historia naszego rynku nieruchomości dla osób fizycznych jest już sporo dłuższa, chociaż pod względem rozmiaru rynku – skromna. Myślałem, że z racji miejsca pracy (PWC, zespół usług doradczych dla sektora finansowego), autor posiada stosowne dane i potrafi rozwinąć ten wątek.

Dalej przytaczane sa argumenty, który mnie sprowokowały do napisania tego tekstu i bardzo zaskoczyły.

Pierwsze sygnały ostrzegawcze możemy już obserwować na rynku polskim. Nastąpiło wyhamowanie wzrostu cen i zmniejszyła się płynność na rynku mieszkaniowym. Poszczególne banki odnotowują wzrost szkodowości w segmencie kredytów hipotecznych. Przez wiele ostatnich lat obserwowaliśmy nadpłynność w polskim systemie bankowym, jednak od kilku miesięcy możemy zaobserwować intensywniejsze poszukiwanie finansowania kredytów hipotecznych na rynku, na przykład poprzez zwiększenie atrakcyjności depozytów. Trudności z pozyskaniem środków na pokrycie strat kredytowych były jedną z przyczyn pogłębienia kryzysu subprime”

 

Wyhamowanie cen przyjąłbym raczej jako normalizację, po ogromnych wzrostach w ostatnich 2-3 latach. Wzrost cen o 30%-40% to żadna normalność a efekt poważnego rozminięcia się popytu i podaży na zaniedbanym rynku mieszkaniowym w kraju, który miał przejściowo 20% bezrobotnych (przynajmniej oficjalnie). Przypomnę że prognozy analityków rynku nieruchomości dla bieżącego roku mówią najczęściej o zmianach cen  w przedziale +- 10%. Sądze ze nawet przy pogorszeniu koniunktury w Polsce do 3% w średnim terminie chętnych na licytowane mieszkania nie zabraknie ani na nowo budowane. Argumentacja do nadpłynności powinna się spotkać ze sprostowaniem w Gazecie Bankowej. Polski rynek normalnieje i nadpłynność banków była przejawem młodego wieku gospodarki wolnorynkowej. W Polsce oczekiwano utraty nadpłynności już kilka lat temu.  Jedynie zbieg wielu okoliczności makroekonomicznych odwlekał ten moment w czasie. To ze obserwujemy to teraz, nie jest konsekwencją rynku kredytów hipotecznych a wzrostu zadłużenia ogółem, które jest relatywnie niskie w Polskiej gospodarce. Zastanawiam się skąd autor czerpie informacje o wyodrębnionym i sztywnym finansowaniu portfela kredytów hipotecznych, co ma rzekomo zmuszać banki do poszukiwania pieniędzy na rynku międzybankowym. To już nieuzasadnione sianie paniki.

Ostatnie zdanie cytatu wskazuje ma potencjalne problemy. Trudno jednak polemizowac i przenosić to na wynik finansowy sektora bankowego, bo autor jak na wymowę artykułu, jest wyjątkowo niekonkretny. Można tworzyć negatywne scenariusze dla rynku nieruchomości i wymieniać wyraz subprime w polskim kontekście, ale tym się być może różnię od autora artykułu, że nie miałbym odwagi prezentować negatywnych wizji bez przedstawienia chociaż uproszczonego negatywnego scenariusza rynku nieruchomości i sytuacji makroekonomicznej.

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Dodaj komentarz

Korzystne wyniki przedsiębiorstw za IV kw 2008

Wyniki przedsiębiorstw niefinansowych za IV kwartał nie wniosły w zasadzie niczego nowego do obrazu gospodarki jaki mamy po analizie poprzednich 2-3 kwartałów. W gruncie rzeczy można powiedzieć – i dobrze. W rzeczywistości wyniki są na tyle dobre, że aż budzą niezdrowe pytanie: jak długo utrzymamy takie rezultaty? Gospodarka zdaje się nie mieć ochoty zwolnic tempa. Realna dynamika przychodów w IV kw przekroczyła nieco 12%. Odpowiada to mniej więcej średniej dynamice jaka ukształtowała się w poprzednich siedmiu kwartałach. Dynamika kosztów była niemal identyczna. Wynik na sprzedaży był niższy niż w III kw i 5,2% wobec . W IV kw rentowności obrotu (liczone dla przychodów kwartalnych) niemal zawsze są niższe niż w I, II i III kw, ale w minionym roku spadek ten był najmniejszy od ponad 10 lat. Podobnie było w rentownościami na niższych poziomach rachunku wyników (operacyjna, brutto …). Dzięki temu rentowności liczone krocząco dla czterech kwartałów, były dość stabilne dla całego roku i wyniki IV kwartału nie wniosły zmian. Przypomnę więc, że roczna rentowność sprzedaży na poziomie – przykładowo – operacyjnym i brutto wyniosła 6,2% i 5,3%. Są to wiec rezultaty minimalnie lepsze niż w rekordowym 2004 r. Przyznam iż nie spodziewałem się aż tak dobrego wyniku rok temu. Świetną kondycję gospodarki widać od razu po wielkości udziału podmiotów osiągających rentowność netto. Miniony rok przyniósł i pod tym względem rekord. Niemal 83% badanych przez GUS podmiotów (średnie i duże) osiągało dodatni wynik. Swoje rekordowe lub jedne z najlepszych wyników w tej „konkurencji’” notował praktycznie każdy dział gospodarki. Przykładowo, dział „hotele i restauracje” przebił średnią dla gospodarki wynikiem 83,3%. A pomyśleć że jeszcze w latach 2001 i 2002 dodatni wynik osiągało tylko ok. 50% podmiotów tego działu. Do grona rekordzistów należy budownictwo z wynikiem 89%!

Do bardzo dobrych rezultatów przyczynił się rynek krajowy. Dynamika roczna sprzedaży eksportowej wyniosła blisko 11% w IV kw, czyli była niewiele niższa od wyniku dla całego roku. Na nasze szczęście eksport wciąż rosnie, a popyt krajowy w dość zdrowych z makroekonomicznego punktu widzenia (konsumpcja gosp. domowych i nakłady inwestycyjne) proporcjach napędza sprzedaż. Wszystko to dzieje się przy w miarę korzystnym układzie dwóch deficytów, tzw. budżetowego i rachunku bieżącego. Piszę „w miarę korzystnym” w rozumieniu dotychczasowych doświadczeń Polski i aktualnego układu danych makroekonomicznych. Przypominam, że drugi z deficytów w relacji do PKB od pół roku nie przekracza 4%.

W moich tekstach o kondycji gospodarki, podobnie jak u wielu ekonomistów, przebija jednak ton przestrzegania o niewielkim spadku tempa wzrostu gospodarki. Tak będzie i teraz. To świadomość faktu iż zmienia się otoczenie makroekonomiczne oraz zmianie ulega sytuacja wewnętrzna. Na zewnątrz mamy spowolnienie gospodarcze, a wewnątrz wzrost stóp w reakcji na nasze krajowe bolączki (inflacja, wzrost wynagrodzeń czy wzrost konsumpcji). Tradycyjnie zwrócę uwagę na zachodzące od ubiegłego roku zmiany w majątku obrotowym firm. Od roku powoli rośnie cykl zapasów, do 32 dni z 30 w IV kw 2006 r. W mniejszym czy większym tempie rośnie cykl każdej z pozycji zapasów. W połowie wzrost ten zawdzięczamy towarom. Podobny wzrost cyklu towarów gospodarka odnotowywaliście w II części naszego boomu z połowy lat 90 tych., czyli kiedy gospodarka zaczęła zdradzać symptomy przegrzania. Na szczęście cykl należności się nie pogarsza, podobnie jak cykl zobowiązań gdzie widoczne to było w niewielkim stopniu w II i III kw. Na obecnym poziomie zadłużenia i osiąganych wyników podmioty gospodarcze nie mają większych problemów z finansowaniem wzrostu zapasów.

Generalnie wyniki za IV kw 2007 i za cały rok należy uznać za bardzo dobre. Wskazane zmiany cykli to w gruncie rzeczy zjawisko naturalne w gospodarce i dla wnikliwych obserwatorów nie powinno być zaskoczeniem. Mówiąc inaczej, nie tyle powinniśmy mieć świadomość że wyniki z 2007 będą trudne do powtórzenia, co po prostu rezultatu przedsiębiorstw niefinansowych były nadspodziewanie dobre. Wyniki za cały obiegły rok odbieram jako potwierdzenie, że przedsiębiorstwa są w dobrej kondycji i w średnim terminie nie należy oczekiwać drastycznego pogorszenia. To dobra informacja dla osób inwestujących na polskiej giełdzie. Po poprzednich drastycznych spadkach na giełdzie na początku obecnej dekady, polskie przedsiębiorstwa niestety nie były w tak dobrej kondycji.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Nowy koszyk

Kilka godzin temu pisanie o inflacji straciło nieco na atrakcyjności. Brak już tego dreszczu, jak odbierze najnowsze dane RPP. Pozostaje rozważanie nad nieco dalszą przyszłością. Tyle żartów, bo celem bieżącego wpisu o inflacji nie było rozbieranie jej na części pierwsze na potrzeby prezentacji scenariuszy decyzji RPP na minionym spotkaniu. Najnowsze dane, zaprezentowane kilka dni temu, miały nam odpowiedzieć na pytanie o trend inflacji na najbliższe miesiące. Ponadto GUS, jak co roku, zaprezentować miał nowy koszyk inflacji.

Zaprezentowany noszy koszyk wywołał nieco złośliwych i zabawnych komentarzy. A zaczęło się od wyników za luty. Względem szacunków ekonomistów, inflacja była niższa  2 do 3 dziesiątych. To przede wszystkim konsekwencja przeszacowania koszyka. Według nowego koszyka przeszacowano też wynik styczniowy. Przypomnę, że w lutym podano iż w styczniu wskaźniki miesięczny i roczny inflacji wyniosły odpowiednio: 0,8% i 4,3%. Wg przeszacowanych danych opublikowanych w marcu, w styczniu było 0,7% i 4,0%. Analitycy z humorem komentowali to jako „księgowe” korygowanie inflacji. Taka zmiana wśród niektórych, mniej obytych z materią statystyczną, komentatorów mogła faktycznie prowokować do złośliwych komentarzy. Tym bardziej że właśnie miało się ku końcowi niemal codzienne rozważania w mediach o ile URE zgodzi się podnieść ceny energii elektrycznej i gazu w tym roku. Obok cen żywności, dwa wspomniane składniki inflacji będą przyczyniać się do inflacji bardziej niż w roku ubiegłym. Podobnie ceny żywności. Tymczasem GUS zmniejszył udział w koszyku cen żywności i grupy dóbr i usług „użytkowanie mieszkania i nośniki energii”. Udział pierwszego składnika spadł z 26,2% na 25,7%. Spadku o 0,5% nie określiłbym jednak jako bardzo duży. Mocno natomiast spadł udział drugiego składnika, bo z 20,4% na 19%.

Te zmiany to efekt poprawy sytuacji ekonomicznej gospodarstw domowych. Krótko mówiąc nasze wynagrodzenia rosły szybciej niż koszty życia. Ceny żywności wzrosły średnio o 5% w ubiegłym roku, czyli sporo. Koszty użytkowania mieszkania i energii natomiast wzrosły średniorocznie 4,1%. Dość przeciętnie jak na tą grupę na tle ostatnich lat. Poprawa sytuacji finansowej jest widoczna w nowym koszyku. Nadwyżki pieniędzy kierowaliśmy m.in. na wyposażenie mieszkania, transport, rekreacje i kulturę oraz hotele i restauracje. Udziały tych grup wrosły od 0,3% do 0,5%. Nowa struktura koszyka odzwierciedla procesy z roku minionego. Faktycznie w bieżącym roku może to pomóc w zbijaniu inflacji, ale w rzeczywistości w marginalnym stopniu. Symulacje wskazują, że dobrym przykładem maksymalnego wpływu jest korekta styczniowa i to w bardzo bardzo (świadomie powtarzam ten wyraz) „podrasowanych” warunkach.

Wyniki inflacji za luty potwierdzają jednak pewną prawdę, która z trudem się przebijała w ostatnich miesiącach. Chodzi o to, że pomimo uderzenia cen żywności w koszyku pod koniec ubiegłego roku, to wcale nie one najbardziej spędzają sen z oczu ekonomistom. Powoli, ale trwale rosną ceny większości podstawowych grup koszyka inflacyjnego i to pomimo silnego złotego. Niektórzy ekonomiści widzą w tym właśnie oczekiwany tzw. efekt II rundy, czyli skutki utrzymujących się wysokich oczekiwań płacowych i wydatków konsumpcyjnych. Na to będą się nakładały koszty energii w tym roku, co wkrótce będzie widać w danych.

Co ciekawe, rynek odebrał dane o inflacji jako uspokajające, czyli nie oczekuje (i słusznie) dalszego silnego wzrostu wskaźnika rocznego wywołanego cenami żywności. Pozostałe dane makroekonomiczne publikowane w marcu przeniosły częściowo uwagę na koniunkturę gospodarczą, która zdaje się nie mieć ochoty na osłabnięcie i to ona obok inflacji staje się poważnym argumentem na rzecz podniesienia stóp.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Spór premiera z prezesem NBP zaczyna robić się niesmaczny

Już około miesiąc trwa dziwny pat wokół kandydatury prof. Kozińskiego na wiceprezesa NBP. Wciąż mam poczucie, że zupełnie niepotrzebnie. Po lekturze opinii prawników, widać że z ich strony pomoc może nie przyjść. Podobnie z opiniami znawców, nazwijmy to, norm obyczajowych związanych z nominowaniem i funkcjonowaniem przedstawicieli NBP i RPP w państwie demokratycznym. Generalnie więc, powiedziano już wszystko. Teraz również wszystko zależy od trzech osób, które są głównymi uczestnikami tego sporu, czyli premiera, prezesa NBP i kandydata na wiceprezesa. Nikt nie ma tutaj przewagi nad pozostałymi, z czego uczestnicy sporu zdają sobie doskonale sprawę. Ale każdy z nich swoją decyzją mógłby ten dziwny spór zakończyć.

W pierwszej chwili można by to było potraktować jako małe nieporozumienie w kraju o skromnym dorobku demokratycznym, gdyby nie to że przedłużanie tego sporu nie przynosi nam chwały a jego eskalacja może się negatywnie odbić na atmosferze panującej na rynku finansowym. W ostatnich dniach przedstawiciele największej partii zaczynają się niepochlebnie wyrażać o prof. Kozińskim i padają coraz mocniejsze słowa pod adresem panującego w NBP porządku a raczej nieporządku. Najgorsze jest to, że nie ma poważnych argumentów oceniających stronę merytoryczną kandydata, ale wyciąga się posądzenia o rzekomą apodyktyczność wobec podwładnych. Taki zarzut można postawić pewnie co najmniej co czwartej osobie piastującej funkcję kierowniczą w Polsce. W drugim przypadku trudno cokolwiek zarzucić prezesowi NBP, ponieważ opinie prawników jak na razie nie stwierdzają by w NBP ktos naruszył prawo przy podziale kompetencji. Oczywiście pojawiały się inne opinie , ale nawet w opinii mediów nie uzyskały one przewagi.

Przypomnieć warto najistotniejsze fakty, które pozwolą ustawić spór we właściwym świetle. Kandydatura obecnego Prezesa NBP była pewnym zaskoczeniem kilkanaście miesięcy temu. Kandydat mógł się podobać lub nie, ale został wybrany z poszanowaniem demokratycznych reguł o czym powinno się pamiętać. Prawo nie reguluje (i słusznie) precyzyjnie wymagań merytorycznych wobec kandydata na prezesa. Sejm kandydata zaakceptował, wprawdzie niewielką przewagą głosów i tylko dzięki zwarciu szeregów poprzedniej koalicji rządowej, ale jednak…. zaakceptował.

Odejście dwóch wiceprezesów, to jeszcze nie argument by wytaczać najcięższe działa przeciw prezesowi NBP. Gdzie jak gdzie, ale szczególnie w  przypadku kierownictwa NBP i RPP, przedstawiciele tych gremiów muszą być niezwykle ostrożni zanim postanowią upubliczniać swoje spory. Powiedziałbym nawet, że jeżeli jest się faktycznie pokrzywdzonym, to z racji wyjątkowości instytucji jaką jest NBP (RPP również) powinno się znacznie ostrożniej demonstrować swoje niezadowolenie.

Skoro kandydatura prof. Kozińskiego została wstrzymana poprzez brak kontrasygnaty premiera, to wypadałoby żeby premier podał jaśniej przyczyny. Premier dość oszczędnie, ale jego otoczenie już mniej, zwracają uwagę na kontrowersyjną wypowiedź dotyczącą interwencji na rynku walutowym. Już pisałem kilka tygodni temu, że w tej wypowiedzi nie było niczego takiego co podważałoby poważnie merytoryczną stronę kandydata. Tak naprawdę to wszyscy w kółko powtarzają te kilka zdań w których kandydat co najwyżej naruszył pewną poprawność rynkową. Zresztą jego słowa o interwencji walutowej z biegiem czasu są coraz bardziej wypaczane. Już nawet prezes NBP potwierdzał w ostatnich dniach, że nie jest miłośnikiem interwencji walutowych. Innym argumentem premiera jest – w jego opinii – napięta sytuacja w NBP. Na miejscu premiera byłbym ostrożny z takimi komentarzami oraz zastanawiam się co ma do tego kandydatura prof. Kozińskiego. Mam nadzieję że prof. Koziński nie jest wykorzystywany w tym sporze, bo nie widze tu przełożenia na sytuacje w NBP. Powiem krótko – trzeba zacisnąć zęby i doczekać do końca kadencji prezesa NBP. Prezes NBP i tak jest pod stałą obserwacją mediów i żadne jego uchybienie nie uchodzi krytyce.

Premier musi pamiętać, że może naruszyć zasadę jaka jest unikanie wpływu na bank centralny co może się srodze zemścić w przyszłości. Przyjęte jest w świecie unikanie wpływu na obsadę stanowisk w bankach centralnych przez inne organy państwowe. Bank centralny musi cieszyć się niezależnością, również w sprawach kadrowych. Fakt iż takie spory zdarzały się w innych krajach nie jest dla nas usprawiedliwieniem. Zresztą nie rozumiem co takiego strasznego mógłby prof. Koziński zrobić w NBP.

Powstaje pytanie co dalej. Kto ma ustąpić. Może każdy, ale nikt nie chce. Na miejscu prezesa NBP tez od razy bym nie ustępował. Wymagałbym uzasadnienia i to publicznego. Dopiero wtedy z racji dbałości o szacunek dla NBP i wyjątkowej sytuacji na światowym rynku finansowym, mógłbym ustąpić. A co jak druga kandydatura będzie tez nie do zaakceptowania dla premiera?

Mógłby ustąpić premier, ale ogłosił że tego nie zrobi. Można prof. Kozińskiego lubic lub nie, ale jego kandydatura z całą pewnością nie jest tak zła (a może po prostu jest „niezła”, „zwykła”, „jak wiele innych” ?) i niewarta tego, by tworzyć obecny precedens. Pozostaje prof. Koziński. Można być urażonym takim dyshonorem jaki uczynił mu premier i część mediów, ale proces wyboru wiceprezesa, to nie okazja do pokazywania swojego uporu. Ja na miejscu prof. Kozińskiego w tej akurat sytuacji bym ustąpił i zaapelował do premiera o dyskusję na argumenty, ale już na łamach mediów.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Wynagrodzenia, jak nam się zmieniały w latach 2004 – 2006

Na początku roku GUS opublikował obszerne opracowanie, prezentujące problematykę wynagrodzeń. Poślizg z jakim dane są prezentowane jest więc olbrzymi. Szkoda, bo aż do początku przyszłego roku będę musiał czekać na dane na koniec 2007 r., a chciałem prześledzić zmiany w wynagrodzeniach w okresie koniunktury gospodarczej. Do analizy wziąłem więc dane z października 2004 r. no i wspomniane już dane z października 2006 r. W 2004 roku nie mieliśmy już wątpliwości, że weszliśmy na ścieżkę co najmniej średnioterminowego wzrostu gospodarczego. W 2006 r. realna dynamika średniego wynagrodzenia była na poziomie zbliżonym do 4%, czyli na poziomie minimalnie wyższym od średniej dla okresu 1994-2005. Chyba dopiero pod koniec 2006 r. ekonomiści zaczęli zauważać, że dynamika wynagrodzeń może przyspieszyć i to w stopniu niebezpiecznym dla gospodarki. Utrzymujący się wzrost gospodarczy, szybki spadek bezrobocia czy emigracja zarobkowa Polaków wpłynęły na presję na wzrost wynagrodzeń w 2007 r.

Z punktu widzenia analizy trendów w wynagrodzeniach, dwa lata to nie jest zbyt dużo, ale wystarczy by zaobserwować ciekawe zjawiska. Sądzę, że wiele z tych trendów o których wspominam dalej, utrzymało się w 2007 r. Na potwierdzenie przyjdzie mi niestety poczekać aż rok.

W analizie ograniczyłem się do podstawowych trendów, na grupach na najwyższych stopniach agregacji. W efekcie niektóre z wyników, wskutek zmian w grupowaniach, mogą nieco dziwić lub wydawać sprzeczne. Ograniczenie to wynika z prostej przyczyny. Tablice z danymi zajmują sto kilkadziesiąt stron. Trudno wręcz ten bogaty materiał ogarnąć, nie mówiąc już o przekazaniu wniosków na blogu. Na początku muszę też wspomnieć o inflacji, którą urealniałem dane. Inflacja za 24 miesiące sięgnęła 2,7%. To wartość bardzo niska, wynikają z odniesienia do 2004 roku kiedy do jesieni zaliczyliśmy bardzo silne wzrosty cen oraz wzmacniającego się złotego, który pomógł trzymać inflację na niskim poziomie.

Zacznę od wykształcenia. W okresie od X 2004 do X 2006 realne wynagrodzenie wzrosło o 9,4%. Pensje wzrosły oczywiście wszystkim, ale najbardziej zyskały osoby o wykształceniu zasadniczym zawodowym oraz podstawowym. Odpowiednio 11,5% i 10,9%. Co ciekawe, osoby o wykształceniu ogólnokształcącym zyskały tylko 3,4%. Osoby o wykształceniu wyższym doświadczyły wzrostu wynagrodzenia od 4% do 9%, a o wykształceniu policealnym i średnim zawodowym po ok. 8%. Jak widać najwięcej na wzroście gospodarczym zyskały osoby o niskim wykształceniu, ale trzeba przyznać że jest to też efekt czasowej emigracji zarobkowej osób z tej grupy do krajów Europy Zachodniej. Mimo, że „statystycznie” jest to wyraźna poprawa, to warto jednak pamiętać że średnie wynagrodzenie w tej grupie w X 2006 to 1,86 tys. zł. Nie są to więc wciąż pieniądze budzące zazdrość czy będące przedmiotem marzeń dla osób z większym doświadczeniem zawodowym czy wykształceniem.

Pod względem kategorii wiekowych najlepiej było osobom z przedziału wiekowego od „do 24 lat” (nomenklatura GUS) do 44 lat. Średni wzrost to ok. 12%. GUS wskazał tu trzy podgrupy. Warto zwrócić uwagę, że w grupach „do 24 lat” i od 35 do 44 lat, wzrost sięgnął odpowiednio 12% i 13,3%. Osoby z grupy 25-34 lata zyskały ok. 11%. Różnice na poziomie tak mocno zagregowanych grupy wydają się minimalne, ale moim zdaniem widać że wzrosło zainteresowanie osobami najmłodszymi z grupy o znacznym bezrobociu i niskim doświadczeniu zawodowym oraz pracownikami doświadczonymi. Jeszcze kilka lat temu nie była rzadkością wstawianie warunku: „wiek: max 35 lat”. Dzisiaj mało kto już sobie na to pozwala. Grupa 45-54 doświadczyła już tylko 7% wzrostu wynagrodzeń, a w wyższych kategoriach wynagrodzenia realne spadły kilka procent wg zasady im starsi tym mocniej. Jestem przekonany, że w 2007 wzrost wynagrodzeń przeniósł się również na osoby w starszym wieku, nie tylko z racji ich doświadczenia, ale i poważnego ssania na rynku pracy.

Analiza zmian wynagrodzeń, wg stażu zatrudnienia wskazuje że podwyżki dostali wszyscy. Odchylenie od średniego wzrostu (przypominam: 9,4%) sięgało do 1% do 4%. Nie ma co jednak ukrywać, że pracodawcy chętniej podnosili wynagrodzenia osobom o stażu pracy od kilku do kilkunastu lat.

Niezbyt miłych refleksji dostarcza analiza wzrostu wynagrodzeń wg wielkości firm mierzonej wielkością zatrudnienia. Firmy o zatrudnieniu  do 99 osób podnosiły wynagrodzenia od prawie 6% do niemal 8%.  Podmioty o zatrudnieniu od 100 do 249 osób – 9%. W grupie od 250 do 5 tys. osób. wynagrodzenia wzrosły średnio o prawie 14%. W firmach o zatrudnieniu od 500 do 999 osób było to aż 22,5%. Widać więc wyraźnie, że w początkowej fazie wzrostu gospodarczego zdecydowanie łatwiej, chociażby z racji pozycji rynkowej, podnosi się wynagrodzenia w większych firmach. Dla małych podmiotów nawet lata wysokiego wzrostu gospodarczego nie są, jak widać, łatwe.

Na zakończenie rozkład wynagrodzeń decylowy i w ujęciu części oraz krotności wynagrodzenia średniego. Zacznijmy od drugiej klasyfikacji. W 2004 r. aż 65,4% Polaków zarabiało nie więcej niż średnia krajowa (w gospodarce) czyli 2,37 tys. zł brutto. Po dwóch latach, pomimo wzrostu zatrudnienia, odsetek ten wzrósł do 65,7%. I tu ciekawostka. Otóż w grupie od 50% do 100% średniego wynagrodzenia odnotowano spadek udziału o 1,4% (głównie grupa 50%-75%), zaś w grupie do 50% skok o 1,7%. Podstawowe wytłumaczenie, to wzrost liczby zatrudnionych z których znaczna część to osoby o najniższych wynagrodzeniach. Analiza zmian wynagrodzeń w grupach decylowych rozwiewa wątpliwości kto najbardziej skorzystał na wzroście gospodarczym. Dla ułatwienia podam, że średnie wynagrodzenie plasuje się w I poł. siódmego decyla. W pierwszym decylu wzrost wyniósł zaledwie 1,4%. Wzrosty zbliżone do średniego lub nieco wyższe, doświadczyły osoby z trzeciego i czwartego oraz szóstego, siódmego i ósmego. Niewielka przewagę miały osoby z drugiej grupy czyli decyle od szóstego do ósmego. Mówiąc językiem prostszym, to największe korzyści ze wzrostu gospodarczego odniosły na ogół osoby o już wysokich wynagrodzeniach. Pomijam analizę osób o najwyższych wynagrodzeniach. W dziewiątej grupie decylowej wzrost był zaledwie o niecałe 4% w co trudno uwierzyć. Dziesiąty decyl z racji podawania dolnej wartości wynagrodzeń trudno jest rzetelnie mierzyć.

Widać więc, że powiększyło się w niewielkim stopniu rozwarstwienie ekonomiczne ludności. To budzi na ogół największe zaciekawienie Polaków i prowokuje pytanie o tzw. sprawiedliwość społeczną. Może to zabrzmi zaskakująco dla osób o przekonaniach lewicowych, które gustują w instrumentach powodujących przemieszczenie dochodów z grup lepiej zarabiających do bardziej upośledzonych, ale na wspomniane zjawisko zareagowałbym pozytywnie. Przynajmniej na razie. Nawet pomimo świeżej informacji, że jesteśmy w czołówce krajów UE o najwyższym zagrożeniu ubóstwem wśród dzieci. Proponowałbym byśmy w obecnych okolicznościach dali jeszcze podziałać rynkowi zanim przystąpimy do ustawowego transferu wynagrodzeń do grup upośledzonych.

W opisywanych dwóch latach mieliśmy do czynienia ze zwiększaniem zatrudnienia i zwiększeniem wynagrodzeń w większości definiowanych wyżej grup. Zróżnicowanie dochodów zwiększyło się zresztą w tempie zasadniczo podobnym do lat wcześniejszych tej dekady. Jest to proces naturalny na naszym etapie rozwoju. Z jednej strony rynek zwiększył zatrudnienie, ale i lepiej wynagrodził w okresie wzrostu gospodarczego osoby o większej wiedzy, doświadczeniu i z racji funkcji, ponoszące większe ryzyko.  Wg wsk. Giniego w Polsce postępuje społeczne rozwarstwienie i obecnie plasujemy się nieco powyżej średniej w UE. Do wspomnianego wskaźnika i kwestii rozwarstwienia powrócę  ciągu najbliższych tygodni, co będzie stanowiło uzupełnienie do bieżącego wpisu.

O problematyce wynagrodzeń w gospodarce pisałem już wielokrotnie, zachęcam więc do przejrzenia archiwum.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Rynek nie jest ideałem

Gwałtowny spadek indeksów zawsze powoduje stawianie pytania, czy rynek prawidłowo wycenia stan obecny i przyszłość. Skoro rynek rzekomo jest efektywny, to dlaczego dochodzi takich spadków jak w ciągu kilku ostatnich miesięcy. Od szczytów w WIGu w lipcu 2007 do końca 21 stycznia 2008, WIG obniżył się o 34%. Świadomie wstawiłem określenie o efektywności rynku, ponieważ wciąż nie brakuje wśród osób związanych z rynkiem kapitałowym ludzi święcie wierzących w ten jeden z kanonów dorobku myśli makroekonomicznej. Na szczęście nie są oni w większości, ale po doświadczeniach z ostatnich kilku kwartałów na krajowej giełdzie nie miałbym odwagi do udowadniania racjonalności w zachowaniu graczy rynkowych. Oczywiście nie zamierzam udowadniać, że giełda to jedno wielkie i nieprzewidywalne szaleństwo. Rynek monitoruje sytuację finansową firm i makroekonomiczną, niemniej potrafi doprowadzać do poważnych odchyleń co przeczy tezie o stałym i prawidłowym dyskontowaniu przyszłości. W naszym przypadku odchylenia te potrafią sięgać 20%. Ale to tylko odchylenie wynikające z wyceny. Do tego dochodzą emocje i kopiowanie zmian na najważniejszych giełdach światowych. W efekcie ruchy indeksów bywają grubo większe w okresach kilku miesięcy. Biorąc pod uwagę sytuację w USA, pomyłka rynku była na tyle duża i niebezpieczna w skutkach że wywołała  interwencje banków centralnych. Interwencja miała (i wciąż ma) na celu nie tylko ratunek przed konsekwencjami przewartościowania, ale i przed skutkami gwałtownego przejścia rynku ze stanu euforii w stan depresji.

Przed paroma tygodniami jeden w krajowych zawodowych analityków udowadniał, że giełda spada bo obniża się tempo produkcji sprzedanej w Polsce. Obniżenie tempa produkcji sprzedanej dla ekonomistów nie jest żadnym zaskoczeniem, biorąc pod uwagę jej kształtowanie w okresie koniunktury. Dzisiejszy jednak wpis spowodowany jest jednak artykułem Wojciecha Kuryłka z wczorajszej Rzeczpospolitej („Paradoks giełdy”), w którym autor stara się przekonać czytelnika, że za zmianami krajowych indeksów stały jednak racjonalne czynniki.

pojawia się pytanie, na czym polega paradoks takiego zachowania giełdy. Odpowiedź przeciętnego analityka rynku akcji mogłaby być bardzo prosta. Winą obarczyłby tzw. negatywny sentyment rynku. Co jednak stoi za tym żargonem rynkowym i jakie są rzeczywiste procesy ekonomiczne, które mają wpływ na decyzje inwestorów?

A ja jednak powiem okrutnie: niestety, ale tzw. sentyment ma spore znaczenie. Taka jest po prostu cecha giełdy, co przyczynia się do zainteresowania nią. Musimy pamiętać, że aby dobrze wyceniać procesy ekonomiczne od finansów przykładowej firmy, po gospodarkę krajową i światową, inwestor/gracz giełdowy musiałby opanować nieprawdopodobny ogrom wiedzy ekonomicznej i poświęcać mnóstwo czasu na analizę publikowanych informacji. W rzeczywistości jest to niemożliwe, albo co najmniej mocno ograniczone, nawet dla instytucjonalnych inwestorów. Na to nakłada się naturalna trudność w prognozowaniu makroekonomicznym i wyników spółek giełdowych, nawet średnioterminowym oraz chęć wyjścia z inwestycji na samej górce.

Autor zaczyna od dwóch najczęściej stosowanych metod wycen akcji: mnożnikowej i dyskontowej. Wyniki w obydwu metodach zależą od tych samych finansowych parametrów. Obydwie metody mają kusząca zaletę – są relatywnie łatwe w użycie. Każdy może sobie zadać dowolną prognozę i w prosty sposób dokonać wyceny w domowych warunkach.

Patrząc z ich perspektywy (MŻ – wspomnianych wyżej wskaźników), można zadać pytanie, które z nich były odpowiedzialne za tak znaczące pogorszenia się koniunktury na warszawskim parkiecie. Rosnące zyski w ostatnich kwartałach nie wskazywały raczej na ich gwałtowny spadek w przyszłości, lecz co najwyżej na korektę wysokiej dynamiki za sprawą rosnących kosztów pracy, surowców oraz finansowania, bo polityka pieniężna się zacieśnia. Proces ten zapewne jednak nie stał bezpośrednio za tak znaczącym spadkiem wycen spółek, bo w analizowanym okresie nie zaszło nic destabilizującego perspektywy rozwoju gospodarki.”

Problem w tym, że metody wyceny obarczone są „sentymentem” wyceniającego i również to nie jest żadnym odkryciem z mojej strony. Generalnie przytoczony fragment sugeruje, że wyceny były robione poprawnie. Jeżeli tak, to dlaczego analitycy zaczęli je zmieniać w okresie korekty. Autor sam zaznacza, że przecież nie dochodziło do masowego korygowania wyników przez firmy. Analitycy ulegali subiektywnej ocenie na podstawie dynamicznie zmieniającego się otoczenia giełdowego. Tu raczej powinno paść pytanie, dlaczego rynek tolerował sytuację, kiedy ceny akcji i indeksów rosły szybciej niż parametrów finansowych branych do wyliczenia wskaźników i do dokonywania wycen. Czyżby autor chciał bronić WIGu na poziomach powyżej 60 tys. Po drugie żadna firma nie rozwija się bez końca w tempie 30%-50%. Jeżeli ktoś w to wierzy to już jego problem. Takie przypadki sa incydentalne i mogą trwać 2, 3 4 lata. Już na przełomie 2006 i 2007 analitycy zaczęli zwracać uwagę że wyceny rynkowe firm zaczynają przekraczać coraz poważniej wartość firm. Analitycy dokonujący wycen byli w dyskomfortowej sytuacji. Być może obiektywna cena ( o ile coś takiego w ogóle istnieje) akcji firmy X wynosi 5 zł, ale rynek widzi ogromny wzrost ceny od wielu miesięcy, i wierzy że za kilka miesięcy cena dojdzie do 10 zł, to kupi akcje za 7 czy 8 zł. Analityk wie że rynek oczekuje wskazania wartości przy której inwestor wciąż sporo zarobi i ubiegnie rywali w emisji pierwotnej, a nie wyceny opartej na przeciętnych warunkach i z zachowaniem należytej ostrożności i prawideł sztuki. Analityk, który upierałby się przy 5 zł byłby oceniany jako nieczujący trendu. A analitykom płaci się i ich ocenia za skuteczność a nie morały, prawda? Problem z wycenami wartości firm nie wynikał więc ze zmian wyników firm, ale ze zbiorowego tolerowania ich przewartościowania i zaskoczony jestem że autor nie zwrócił na to uwagi.

W dalszym poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie o przyczyny korekty, W.Kuryłek analizuje ewentualny wpływ podwyżek stóp procentowych. W bardzo skrajnym przypadku można by udowodnić, że zmiana stóp przyczyniła się w ok. 30% do korekty. Ale pod jednym warunkiem: że rynek był kompletnie głuchy na dyskusję makroekonomistów o ile będziemy podnosic stopy i nie obserwował zmian krzywej rentowności. Pierwsze próby podniesienia stóp forsowano na spotkaniach RPP już jesienią 2006. Udało się kilka miesięcy później. Jak autor sam przyznaje, nie tędy wiec droga. Zresztą wątek ze stopą był przeprowadzony raczej w celach edukacyjnych. Tak tez prowadzony jest cały tok myślenia artykułu. Chwilami zbyt prosty jak na czytelników Rzeczpospolitej.

Autor w końcu dochodzi do wpływu rynku amerykańskiego na warszawską giełdę. I tu przyznaje, że tzw. sentyment krajowych i zagranicznych inwestorów działających na naszej giełdzie poważnie wpłynął na nastroje na niej. Moim zdaniem nie możemy jednak wszystkiego zrzucać na amerykańskie giełdy. Już w I kwartale zaczęły się pojawiać pierwsze sygnały o problemach w USA. Pamiętać jednak należy, że sami doprowadziliśmy do przewartościowani krajowych firm. Jeżeli wiec WIG w parę miesięcy spadł o 1/3, to w większości i tak była to jedynie słuszna korekta, przed która przestrzegano krajowych inwestorów. Dopiero resztę możemy przypisać sentymentowi i zaskoczeniu jakie stanowił stan amerykańskiej gospodarki i skala strat niektórych instytucji finansowych.

Czytając artykuł, odnosi się wrażenie jakby autor – poniekąd osoba o dużym doświadczeniu zawodowym (pełnił m.in. funkcję makroekonomisty)  – starał się przekonać czytelnika że do czasu korekty uczestnicy rynku zachowywali się prawidłowo. W. Kuryłek na wstępie sugeruje, że za pejoratywnym pojęciem sentyment stoją obiektywne i mierzalne czynniki. Dopiero w II części artykułu stara się wskazać winnego zmianie sentymentu i nieprawidłowości prognoz wskutek zawyżonych danych porównawczych. Zgadzam się z autorem iż obecnie, akcje na naszej giełdzie są na atrakcyjnych poziomach. Oczywiście wskutek obecnego sentymentu (z uporem w artykule trzymam się tego słowa), ceny mogą jeszcze przejściowo spaść.

Końcówka artykułu zawiera krótką prognozę. Autor sugeruje krótkotrwałe wzrosty na naszej giełdzie w okresie letnio-jesiennym, a potem pewne pogorszenie z przyczyn makroekonomicznych tak u na jak i na świecie. Jako czytelnika uderza mnie trochę, że autor dość chętnie używa liczb do oceny minionego okresu, a w ocenie najbliższej przyszłości wybiera bardzo pasywny wariant. Z jednej wiec strony rynek łatwo wszystko dyskontuje i prawidłowo wylicza/szacuje sytuację bieżącą i przyszłą, z drugiej zaś – przyszłość jest niepewna i – to dość często spotykana ostatnio postawa – raczej kiepska. Jakby nie było autor jest szefem dopiero co powstałego Amathus TFI i by zaproponować coś swoim klientom musi mieć grubo bardziej sprecyzowane poglądy.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Wybrane wydarzenia z rynku funduszy w lutym’08

Na początku lutego TFI Allianz po raz pierwszy wycenił trzy nowe subfundusze wchodzące w skład parasola Allianz Globalny SFIO. Jeden z nich to Allianz Akcji Eco Trends. Ten fundusz, tak jak i pozostałe dwa, lokują aktywa a fundusze zagraniczne z grupy Allianz. Skupiam się akurat na jednym z funduszy, gdyż jest on świadectwem nowych trendów w funduszach jakie pojawiały się już w ubiegłym roku na naszym rynku, a w tym nabierają dalszego rozpędu. Słabe wyniki „zwykłych” akcyjnych funduszy inwestycyjnych w ostatnich miesiącach zachęciły zarządzających funduszami do wprowadzenia na nasz rynek funduszy skupiających się wokół przeróżnych pomysłów. Ma to cechy niejednokrotnie marketingowe, chociaż określona grupa docelowa firm może być trafnie dobrana. Warto poprzebierać. Fundusz ma się skupić wokół energii ekologicznej, redukcji zanieczyszczeń oraz poprawy jakości wody. Każda z tych idei jest jak najbardziej słuszna, co jednak wcale nie musi się przekładać na wyniki funduszu. Sektor Eco ma to do siebie że musi dokonywać poważnych inwestycji. Wyzwania dla tak zdefiniowanego sektora stawia zdecydowanie częściej administracja państwowa lub organizacje międzynarodowe niż konsument. Jest to więc sektor silenie regulowany przepisami, ale w zamian za konieczność dokonywania inwestycji na ogół regulator oferuje ulgi, dotacje. Generalnie najprzeróżniejsze wsparcie finansowe (np. fundusze UE) mające zapewnić finansowanie inwestycji ale i ulżyć finansowo, by podmioty sektora były w stanie konkurować z otoczeniem rynkowym i/lub osiągać dodatni wynik finansowy. Niestety to że firma jest sektora Eco absolutnie nie oznacza, że osiąga ona wyniki lepsze od rywali rynkowych. Pierwsze polskie doświadczenia w tym sektorze to potwierdzają. Potwierdzają również, że nastawienie regulatora (ustawodawcy) bywa zmienne i sytuacja firm z sektora Eco może ulegać poważnym zmianom. Przykładowo, to że firma X ogrzewa okoliczne miasto z energii geotermalnej, nie oznacza że jest wysoce dochodowa a ceny jej akcji rosną szybciej od rynku. Wynik finansowy takiego podmiotu częstokroć jest pochodną regulacji administracyjnych. Tego typu fundusz ma jednak i moralny wydźwięk. Z całą pewnością jest chwalebne uczestniczyc w finansowaniu tego typu podmiotów i projektów. Inwestor jednak powinien patrzeć na stopę zwrotu. Nie zamierzam jednak zniechęcac do takiego funduszu. Warto pytać osobę oferującą o dane historyczne. Ponadto w portfelu zagranicznego funduszu Allianz, którego jednostki kupować będzie fundusz krajowy, mogą tez być producenci urządzeń przyczyniających się do oszczędności energetycznych itp. Fundusz ma wysoką cenę I zakupu (1 tys eur). Każdy kolejny zakup to już „tylko” 0,5 tys, euro.

Union Investment TFI przedstawiło dość optymistyczną prognozę rynku na ten rok. Wg tegoz TFI, stopy zwrotu z funduszy akcyjnych mogą wzrosnąc o 25% wg stanu na początek kutego tego roku. Jeżeli w uproszczeniu przyjąć, że tą prognozę przeniesiemy na WIG, to na koniec roku indeks sięgnie nawet 60 tys. pkt. WIG byłby wiec wokół poziomów jesiennych ubiegłego roku. To bardzo optymistyczna prognoza, a w rankingu prognoz bodaj najbardziej. Czy możliwa. Można poteoretyzować. Scenariusz mógłby być taki: inwestorzy giełdowi w II kw dochodzą do wniosku, że rynek przesadnie bał się skutków spowolnienia gospodarczego w USA, w Polsce utrzymuje się tempo PKB ni mniejsze niż 4,5%, a zarządzający odpowiednim doborem struktury portfela wychodzą ponad tempo zmian indeksów. NA rynek wraca wiara w akcje. Możliwe? Możliwe, chociaż z obecnej perspektywy mało prawdopodobne. Postanowiłem wspomnieć o tej prognozie z racji odwagi ją przedstawiających w obecnych okolicznościach.

Rysuje się powoli consensus w sprawie zmian przepisów regulujących zasady inwestowania OFE. 6 lutego Izba Gospodarcza OFE przedstawiła propozycje wraz z przyczynami ich wprowadzenia. Przytoczę je w oryginale, czyli ze strony Izby Gospodarczej Towarzystw Emerytalnych:

Izba stoi na stanowisku, że obowiązujące obecnie i wynikające z prawa ograniczenia w polityce inwestycyjnej OFE uniemożliwiają prawidłową dywersyfikację portfeli inwestycyjnych OFE, co może odbijać się na uzyskiwanych przez nie stopach zwrotu. Izba zidentyfikowała 5 głównych typów ograniczeń, które należy usunąć.
Są nimi:
1. wymóg lokowania w zagraniczne papiery udziałowe posiadające rating;
2. wymóg ponoszenia kosztów w związku z korzystaniem z usług zagranicznych instytucji rozliczeniowych przez PTE a nie OFE;
3. niedostępność atrakcyjnych instrumentów w portfelach OFE:
4. zbyt niski limit na inwestycje zagraniczne;
5. brak możliwości posługiwania się instrumentami pochodnymi;

W związku z tym Izba postuluje, między innymi, stopniowe podnoszenie limitu na inwestycje zagraniczne OFE z obecnych 5% aktywów na 10 % , a następnie stopniowo do 30% aktywów. Jednocześnie decyzje te powinny być poprzedzone zmianami w prawie znoszącymi obecne blokady w inwestycjach zagranicznych (punkt 1 i 2). Izba proponuje także poszerzenie instrumentów dostępnych OFE.

Biorąc pod uwagę opinie uczestników rynku i regulatora, wydaje się że z wypracowaniem kompromisu nie powinno być problemu. Pocieszające jest to, iż niektórych zmian – zdaniem KNF – można dokonać poprzez zmiany w kilku rozporządzeniach. Zmiany te wydają się rozsądne i szczerze mówiąc trochę już spóźnione. Sądzę jednak, że straty wielkiej z tego powodu nie ponieśliśmy, biorąc pod uwagę wykorzystanie dotychczas funkcjonujących limitów. Rynek i zarządzający, jak sądzę, dojrzeli już do poważniejszego rozszerzenia uprawnień. Z punku widzenia osiąganej w ostatnich latach dochodowości i wykorzystania limitów, przestrzegałbym przed oczekiwaniem poprawy stopy zwrotu. Proponowane zmiany mają dać większą elastyczność w inwestowaniu i w zabezpieczaniu pozycji.

Wg Macieja Kossowskiego z Wealth Solutions, rynek tzw. struktur może siegnąć 15 mld zł. Nie mam obecnie precyzyjnych statystyk tego rynku, ale oznaczałoby to kilkukrotny wzrost tego rynku. Sądząc jednak z doniesień o popularności niektórych propozycji, osiągnięcie wskazanego wyniku jest bardzo realne. Sporo będzie tu zalezało od koniunktury giełdowej .Media finansowe sa obecnie niemal zasypywane ofertami lokat ustrukturyzowanych. Wydaje mi się, że tak jak rynek TFI w ubiegłym roku, tak obecnie rynek struktur powtarza kilka grzechów. Przede wszystkim lęk przed spadkiem wartości aktywów popycha inwestorów do przesadnego zainteresowania strukturami. Konstrukcja struktur wymaga bardzo rozważnego ich zakupu. Stawia to też wyższe wymogi zawodowe sprzedawcom. Struktury łącza w sobie konieczność znajomości elementarza matematyki finansowej i rynków na poziomie wyższym niż przy sprzedaży funduszy. Wyjaśnienie klientowi konstrukcji struktury nie jest proste, tak jak nie jest proste wyjaśnienie zalet, wad i ograniczeń związanych z tymi instrumentami. Przyglądając się niektórym ofertom i tempu ich pojawiania się, przypomina mi to trochę sprzedaż funduszy akcyjnych w ubiegłym roku, a potem przeniesienie zainteresowania na zagraniczne fundusze akcyjne. Z całą pewnością struktury są interesującym instrumentem, gdyż dają możliwość konstrukcji portfela z instrumentów niedostępnych zwykłemu inwestorowi. Wystraszeni inwestorzy szukając bezpiecznych lokat dla siebie nie zauważają, że konstrukcja niektórych struktur oraz rozkład ryzyka i możliwych zysków i strat nie musi być korzystniejszy niż portfel z już dostępnych instrumentów. Wygląda na to, że jesteśmy zdania na taki sekwencyjny rozwój. Z lokat i obligacji detalicznych przeskoczyliśmy w fundusze akcyjne, potem w branżowe lub skierowane do określonego typu firm, a teraz na hurra lokujemy w struktury. Nie chce uchodzic za zawodowego krytyka, bo struktury co do zasady to świetny wynalazek, ale zauważyłem pierwsze symptomy choroby. Przede wszystkim oszczędne reklamy i materiały informacyjne. Tak naprawdę, szczegóły poznajemy dopiero czytając umowę. W ofertach nie brakuje produktów opartych bardziej chyba na marketingu niż na opłacalności. Ostatnio bardzo popularnym tematem makroekonomicznym są ceny żywności. W prasie pojawiają się straszne prognozy długoterminowego wzrostu ich cen. Od razu mamy więc ofertę opartą na indeksie żywnościowym. Ciekawy jestem jaka będzie opłacalność struktury opartej na takim indeksie w perspektywie kilku lat. Dla mnie „numer” z żywnością to czysty chwyt reklamowy.

W Europie Zachodniej struktury stanowią 10%-15% przeciętnego portfela gospodarstwa domowego. W Polsce wartość ta szacowana jest na 25 na koniec roku.

W II poł. lutego Ministerswo Finansów stwierdziło, że dystrybutorzy jednostek funduszy inwestycyjnych nie będą musieli ubiegac się o licencję domu maklerskiego, o co wnioskował KNF. Oznaczałoby to też objęcie tych podmiotów regulacjami opartymi na MiFID. Wniosek KNF po poprzednim roku wydaje się zrozumiały. Mam na myśli skalę inwestowania w fundusze akcyjne przez Polaków i skalę rozczarowania i zdziwienia, wyrażoną w styczniu tego roku (wypłata netto ok. 11 mld zł). Za tą wpadke rynku  odpowiadaja jednak zarówno TFI jak i podmioty dystrybucji. TFI, bo w pogoni za coraz lepszą pozycja rynkową i wynikiem kusiły inwestorów, a sieć sprzedaż – bo zbyt słabo uświadamiała klientom ryzyko. Jednak siec sprzedaży obejmuje tez banki, a tutaj jakośc obsługi teoretycznie powinna być większa. Przyznam jednak że w kwestii regulacji rynku i ja miałem powazny problem. Zgodzę się jednak, że to MF ma tutaj rację. Dajmy jeszcze szanse rynkowi. Podciągnięcie firm doradczo-dystrybucyjnych pod pojęcie domu maklerskiego poważnie graniczyłoby wolny rynek w tym segmencie rynku.

Na zakończenie istotna informacja. Często fundusze, które deklarują inwestowanie na rynkach walutowych czy innych o wysokiej zmienności, zwracają uwagę na wyjątkowość swojej oferty na tle rynku. W lutym CU TFI ogłosiło, że ich fundusz Walutowy zmienia profil na aktywną alokację przy znacznej dywersyfikacji geograficznej. Jako powód podano wysoką zmienność walut i poziomy stóp procentowych za granicą. To trochę zabawne. Tego typu fundusze właśnie zmienność rynku walutowego i doświadczenie zespołu traktują jako atut i reklamują się jako te które potrafią to opanować i zaprząc do zarabiania pieniędzy. Kiedy tylko rynki wychodzą poza proste trendy, fundusz się wycofuje. To dokładnie to na co zwracałem uwagę parę miesięcy temu.

W teście wykorzystałem m.in. materiały firmy Analizy Online Sp z o.o.

 

 

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Wzrost gospodarczy w 2007 r.

Najnowsze wyniki PKB nie wzbudziły poważniejszych komentarzy w mediach. Pewnie dlatego, że większość danych mieściła się w zakresach przewidywań oraz wstępne wyniki za cały ubiegły rok były publikowane nieco wcześniej. PKB w IV 2007 wzrósł o 6,1% wobec IV 2007 r. i za cały ubiegły rok został wyliczony na 6,5%. Jak na naszą gospodarkę, to wartość wysoka i w przeszłości jedynie w latach 1995-1997 i 2006 osiągaliśmy wyniki zbliżone. Ponieważ tak wysoka dynamika to zjawisko wyjątkowe w naszej gospodarce, to trudno się dziwić że makroekonomiści w 2006 przedstawiali skromniejsze prognozy. Tym bardziej, że był to już 4 rok korzystnej koniunktury. Latem 2006 r. Ministerswo Finansów prognozowało wzrost PKB w 2007 r. na 4,6% a Merrill Lynch na 5,2%. Prognoza MFW również z tego okresu, pokrywała się prognozami MF. Generalnie w prognozach z połowy 2006 roku widać, że nie przewidziano iż od II poł. 2006 r. do końca 2007 r. gospodarka wejdzie na szybsze obroty.

Cały rok potwierdził trendy które były widoczne już w 2006 r. Mam na myśli to co powodowało nasz wzrost. Do dość stabilnego udziału spożycia indywidualne w przyroście PKB (ok. 50%) dołączył coraz większy udział nakładów brutto na środki trwałe.  Ta druga pozycja przyczyniła się do wzrostu PKB w prawie 50%. Warto na to zwrócić uwagę. W okresie od 2004 do końca 2007 r. udział spożycia indywidualnego we wzroście PKB mieścił się w przedziale od 40% do 50% z silną tendencją do sięgania górnego pułapu. Średni udział tej pozycji w PKB za dziesięć wcześniejszych lat to prawie 63%. Taka sytuacja (tzn. udział w przyroście PKB mniejszy niż udział w PKB) musiała oczywiści doprowadzić do niewielkiego spadku udziału spożycia indywidualnego w PKB. O ile udział ten  2004 r. przekraczał 63%, to w ubiegłym roku spadł do 60%. Zwracam na to uwagę, ponieważ to jedna z najistotniejszych różnic pomiędzy czynnikami wzrostu w latach naszego boomu gospodarczego z lat 90-tych a obecną sytuacją.

W IV kw 2007 r. spożycie indywidualne wzrosło w porównaniu z IV kw 2006 r. o 3,8% a za cały rok 2007 o 5,3%. Ta wartość (wynik IV kw) wobec innych czynników potwierdzających wzrost popytu, stanowi małe zaskoczenie pomieszane z zaciekawieniem. Biorąc pod uwagę poziom agregacji danych, trudno tu o bardziej wnikliwa analizę, ale nie ukrywam pewnego niedosytu w wyjaśnieniu nieco niskiego wzrostu. Stosunkowo słaby wynik popytu zaczął budzić wśród kliku komentatorów obawy o dalszy wzrost gospodarczy w kraju, a dokładnie to czy wzrost 5%-5.5% będzie do osiągnięcia w 2008. Niemniej w tychże komentarzach wskazywano, że na razie to czysta spekulacja. Ja byłbym jeszcze ostrożny z sugerowaniem, że popyt indywidualny nas rozczaruje. Proponuje nieco inne spojrzenie. Patrząc na przyrost PKB z perspektywy popytu krajowego, to obecna struktura przyczyn wzrostu (50%/50%) podzielona pomiędzy spożycie indywidualne i nakłady brutto na środki trwałe może być sygnałem, że w średnim terminie nie grozi nam pojawienie się nierównowago gospodarczej w stopniu który mógłby skutkować w ostateczności poważniejszym hamowaniem.

Nakłady brutto na środki trwałe wzrosły w IV kw 2007 o prawie 19%, a w całym 2007 roku o 21% (15% w 2006 r.). Udział nakładów w PKB sięgnął 22% i do rekordu z 1999 r. (24,4%) brakuje już niewiele. IV kwartał przyniósł spadek pozycji „przyrost rzeczowych środków obrotowych”. Pozycja ta była o 2% mniejsza od wyniku III kw i o ponad 40% mniejsza o wyniku z IV kw 2006 r. Przy poprzednim omawianiu wyników tej pozycji zwróciłem uwagę na zbyt szybki jej wzrost, sugerujący przeszacowanie wzrostu gospodarki w podmiotach gospodarczych. W IV kw 2007 pozycja „przyrost…” jest już mniejsza, ale relatywnie wciąż znaczna. Wyniki tej pozycji w IV kw odebrałem jednak jako zapowiedź, iż decydenci w podmiotach gospodarczych nie zatracili jeszcze zdolności w miarę szybkiego reagowania na sygnały z rynku, a to dobry prognostyk na najbliższą przyszłość.

Na zakończenie, ceny. Deflator PKB w IV kw utrzymał się na poziomie 3,3%. Skoczył natomiast wskaźnik cenowy dla popytu indywidualnego, do 3,3% z 2% w III kw i wzrósł róznież z 3,6% w III kw do 5% w IV kw wskaźnik cenowy dla nakładów brutto na środki trwałe. W sumie nie powinno to być zaskoczeniem, biorąc pod uwagę to co się ostatnio dzieje z cenami. Jest to z całą pewnością potwierdzenie, że RPP nie może lekceważyć zagrożeń cenowych w gospodarce.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Niuansologia w RPP. To raczej Prezes NBP ma rację.

No i proszę, przyszło mi bronić Prezesa NBP.  Media doniosły dzisiaj, że prezes NBP wyraził rozczarowanie sposobem w jaki grupa członków RPP prezentowała w ostatnich tygodniach swoje zdanie na temat działań Rady. Dokładnie zarzut Prezesa NBP był następujący:

"Bardzo nie podoba mi się sposób komunikacji niektórych członków Rady Polityki Pieniężnej (RPP) i prezentowanie własnych opinii na temat przyszłej ścieżki stóp procentowych"

Zarzut dotyczył wypowiedzi członków RPP, których klasyfikuje się jako jastrzębie.  W tekście o sytuacji na rynku finansowym zwróciłem uwagę, iż grupa jastrzębi z RPP nie ukrywała swoich poglądów na konieczność podwyżek stóp co zostało podchwycone przez media. Nie mogę wykluczyć, że wyjątkowa jednoznaczność tych opinii oraz z trudem ukrywane różnice wobec poglądów pozostałej części Rady, mogły przyczynić się do wzrostu stóp na rynku jaki mieliśmy możliwość obserwować w lutym.

Przytoczę kilka fragmentów wypowiedzi z lutego, by być lepiej zrozumianym:

MARIAN  NOGA
"To kwestia realnych stóp procentowych. U nas realna stopa procentowa wynosi obecnie ok. 1,25 proc., a najlepiej gdyby wynosiła w okolicach 2 proc." "Nadal uważam, że na dzień dzisiejszy poziom stopy gwarantujący powrót i stabilizację inflacji w celu jest 5,75 proc."
HALINA WASILEWSKA-TRENKNER
"Obecna wysokość stóp raczej nie jest ostateczna. Być może czekają nas jeszcze jeden lub dwa ruchy. Rada musi tak operować stopami, by pozostawić sobie pole manewru"
Wiele wskazuje na to, że pierwszy kwartał będzie okresem nieprzyjemnych niespodzianek po stronie inflacji. Od początku roku wzrosły ceny energii elektrycznej. Wkrótce czeka nas podwyżka cen gazu (…). To kolejny potężny impuls. Pewności co do tego jak rozwinie się sytuacja nie ma"

MARIAN NOGA
"Mi się wydaje, że w dalszym ciągu ten poziom (stóp procentowych, które pomogą sprowadzić inflację do celu) to jest 5,75. Tak więc potrzebne są jeszcze dwa kroki w zacieśnianiu polityki monetarnej"."Trudno powiedzieć dokładnie kiedy te kroki będą podejmowane, ale mogę powiedzieć w ten sposób, że zdecydowanie taniej kosztuje zapobieganie inflacji niż później kiedy trzeba gonić ją stopami. Im szybciej, tym lepiej"

DARIUSZ FILAR
"Jeżeli będziemy się posługiwali standardowymi analizami poziomu stopy procentowej (…) to wskazują one na to, że właściwa stopa dla Polski jest w okolicach 5,75-6,0 proc. Ja byłbym bardziej skłonny sądzić, że raczej 6 proc.""Ja chętnie na koniec kwartału widziałbym stopę na poziomie zbliżonym do tego, o którym mówiłem (6 proc. – PAP)" .

"W świetle tych danych, które napływają działania zdecydowane i skoncentrowane w czasie są potrzebne. W moim przekonaniu nie można, w tej chwili, podejmować kroków w górę co drugi miesiąc. Raczej należy rozważyć zagęszczenie decyzji. Należy się zastanowić czy nadal możemy posługiwać się instrumentem 25 punktów, czy sięgnąć po większą dawkę"
DARIUSZ FILAR
"Okres między październikiem ubiegłego roku, a marcem bieżącego roku wydaje się okresem domagającym się istotnego zacieśniania polityki pieniężnej. Tak zwany wskaźnik klimatu decyzyjnego jest w miarę dobry do końca marca, potem się gwałtownie pogarsza. To oznacza, że aby osiągnąć efekt poprzez podwyżki stóp, trzeba by je odpowiednio więcej dozować. To znaczy, że w tym okresie powinna być skoncentrowana większość podwyżek"

MARIAN NOGA
"Jeżeli chodzi o sprowadzenie inflacji do celu, to wydaje mi się, że poziom 5,75 powinien wystarczyć. Natomiast jeżeli inflacja zwiększałaby tempo, może się okazać, że potrzeba więcej niż dwóch podwyżek. W najbliższym możliwym czasie stopy procentowe muszą zostać podniesione. Po ewentualnej podwyżce w lutym, nie są wykluczone dalsze podwyżki – może w marcu, czy kwietniu"

DARIUSZ FILAR

"Sądzę, że bezpieczny przedział (dla podwyżek stóp procentowych – PAP) to 5,75 – 6 proc. Z moich wyliczeń wynika, że powinno to być bliżej 6 proc., ale nie wiem, jakie są opinie pozostałych członków Rady"

H.Wasilewska-Trenkner, fragment wywiadu z radia PiN. CS (dziennikarz): Jedna, dwie, trzy podwyżki? HW: Sądzę, że nie aż tak liczne jak pan tu zamierza w górnym wymiarze, ale nie wykluczam, że to będzie gdzieś pomiędzy jedną a trzema.

Wprawdzie media sugerowały, że Prezes NBP nawiązywał głównie do wypowiedzi H.Wasilewskiej-Trenkner, ale moim zdaniem akurat jej wypowiedzi wcale nie były najostrzejsze i naruszające zasady przedstawiania swoich poglądów w mediach przez członków RPP. Tu właśnie dotykamy sedna problemu. Co mogą mówić członkowie RPP w mediach. Od razu uprzedzam, że wcale niniejszym tekstem nie zamierzam tego rozstrzygnąć. Raz, bo jest to niemożliwe, ponieważ nie da się ustawić sztywnych granic wypowiedzi. Dwa, wolałbym żebyśmy samodzielnie z biegiem lat wypracowali model komunikacji członków Rady z rynkiem. Ktoś może zapytać, o co w ogóle chodzi. Przecież ci ludzie i tak różnią się poglądami. Potwierdzają to publikowane wyniki głosowań oraz ich poglądy wyrażane przez podjęciem funkcji członków RPP. Zgoda, ale pozostaje kwestia wizerunku Rady i unikanie zdradzania warsztatu pracy i atmosfery posiedzeń. Wobec tego przyjęte na świecie jest, iż centralni bankierzy i członkowie podobnych do RPP gremiów unikają precyzyjnych wypowiedzi i demonstrowania własnych nastrojów. Starają się unikać podkreślania odrębności swoich poglądów ekonomicznych, a już na pewno unikają dystansowania się do innych członków rady. Pokazywanie odrębności nie jest grzechem, ale powinno się je prezentować w postaci dialogu i ostrożnie wyrażanych wątpliwości. Niedozwolona jest postawa narzucania swojego zdania poprzez media rynkowi bądź innym członkom Rady. Członkowie Rady muszą pamiętać, że stanowią pewien zespół który pomimo zróżnicowania poglądów musi demonstrować poprawność współpracy i – to najważniejsze – umiejętność osiągania kompromisu.  Krótko mówiąc, ludzie ci jako zespół musza budzić zaufanie. Oznacza to niestety, ze musza unikać wyrażania poglądów które mogą być odebrane jako kontrowersyjne.

Stosowanie tych zasad nie jest proste. Każdy z dziesięciu członków rady (w tym Prezes NBP) to odrębna istota ludzka z wadami i zaletami. Mało kto łatwo się godzi z utratą swej indywidualności na kilka lat kadencji. Wypowiadanie się w mediach w stylu „my, Rada, …uważamy…, obserwujemy.., podejmiemy właściwą decyzję w stosownym czasie”, to właśnie utrata swej indywidualności i branie na siebie odpowiedzialności za decyzje z którymi się nie zawsze utożsamiają. Dodatkowym czynnikiem wodzącym na pokuszenie są media, które starają się wyciągnąć jak najwięcej informacji od „przesłuchiwanego” członka RPP.

Sądzę, ze ten wstęp wystarczy by zrozumieć o co chodzi Prezesowi NBP. Zgodę się że tym razem to jastrzębie nie wytrzymały i naruszyły kilka zasad. Wskazano jaki termin do podjęcia decyzji jest najlepszy. Co gorsza kilka wypowiedzi sugeruje, że to już ostatnie chwile by podnieść stopy. Takie określenie zawiera ocenę Rady i wyraża dezaprobatę wobec dotychczasowych działań. Cytaty z jastrzębi, zawierają precyzyjne wskazania ścieżki zmiany stóp i okresu w jakim powinno  się to odbyć oraz zawierają prognozę niekorzystnego rozwoju wydarzeń jeżeli RPP nie podejmie stosownych decyzji (tzn. zgodnych w poglądami jastrzębi). Z przykrością niestety musze stwierdzić, że o ile rynek i komentatorzy (w tym makroekonomiści) wyłapywali niestosowności w wypowiedziach i zachowaniach Prezesa NBP, czy Witolda Kozińskiego, to praktycznie nie chcą zauważyć zbyt demonstracyjnego wyrażania poglądów przez grupę jastrzębi, którzy wpłynęli (a przynajmniej mogli) na zachowanie rynku w lutym.

Być może byłoby właśnie lepiej gdyby to przedstawiciele rynku zwrócili na to uwagę. Mam świadomość, że już same głosowania Prezesa NBP na posiedzeniach RPP (niemal zawsze był przeciwnikiem podwyżek stóp), mogą rodzic podejrzenia iż nie wystąpił jako strażnik poprawności, ale jako przeciwnik jastrzębi. Proponuję jednak odłożyć takie zarzuty na bok i przyznać rację prezesowi NBP. Oczywiści dramatu z tego nie robię, ponieważ nie stała się jakaś tragedia, ale warto o tym podyskutować, bo tylko w ten sposób możemy dopracować zasady komunikacji członków RPP z rynkiem.

W artykule wykorzystałem wypowiedzi członków RPP z informacji PAP.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Rynek finansowy w lutym

Rynek finansowy w lutym pod względem wrażeń nie mógł konkurować ze styczniem, co oczywiste. W końcu nie co dzień indeksy giełdowe spadają o kilkanaście procent, i również nie co dzień z lęku o stan gospodarki i nastroje na rynku finansowym obniża się w USA stopę referencyjną o 125 pkt.  Trzeba jednak przyznać, że w obecnej dekadzie nie jest to nowość. Patrząc na cykle wzrostów i spadków stóp w ostatnich ośmiu lat w USA, obecna zmiana stóp wcale nie jest taka olbrzymia. Oczywiście nie chodzi mi o zminimalizowanie obecnego cyklu obniżania stopy w USA, ale zwrócenie uwagi że w ostatnich latach stopa referencyjna w USA utraciła nieco ze swojej funkcji stabilizującej gospodarkę i ukierunkowanie na osiąganie równowagi gospodarczej. Ale to już temat na inne rozważania.

Niemniej w rankingu na najciekawszy miesiąc 2008 roku, luty ma pewne szanse powalczyć o miejsce na podium. Luty miał przybliżyć odpowiedź na pytanie jaka będzie pozostała część roku i czy spadki giełdowe w styczniu to już wszystko co mieliśmy zaliczyć. Na świecie wszyscy obserwowali jak zachowają się w lutym indeksy giełdowe po serii ostrych obniżek w styczniu i czekano na kolejne komunikaty o stanie gospodarki amerykańskiej i komunikaty spółek giełdowych podających wyniki. Rynek w zasadzie usłyszał jedynie potwierdzenie że z gospodarka amerykańska przeżyje poważne spowolnienie, ale zmiany indeksów w lutym nie wskazują by był tym wielce zaskoczony. Przypomnę, że po spadkach od prawie 10% do niemal 20% w styczniu, indeksy giełdowe w ostatnich dniach poprzedniego miesiąca zaczęły odrabiać straty. Często po większe kilka procent, a amerykańskie po ok. 3%. Na giełdy w USA poważniejszy optymizm przypadł na przełom stycznia i lutego. W porównaniu z dołkiem na giełdach, który przypadł na ok. 23 stycznia, amerykańskie indeksy zyskały nawet 4%, a główne europejskie i nasze, zyskały od 7% do 8%. W kolejnych tygodniach, o ile Europa jeszcze przez I połowe lutego poprawiała (przy pewnej zmienności) swoje wyniki, to indeksy w USA już nie. Korzystniejsza reakcja krajowych i europejskich indeksów wynikała z wyraźnie większych spadków w styczniu. WIG i WIG20 na przełomie II i III dekady lutego odnotowały swoje najlepsze wartości wobec notowania z 23 stycznia. Nasze indeksy po ok. miesiącu wzrosły o ok. 10% (europejskie 5% do 8%). Od tego czasu nasze indeksy zaczęły niemal bez przerwy spadać. Średnio dziennie po kilka dziesiątych. Płaciliśmy chyba za małą nutkę optymizmu jaka zaczęła się pojawiać na giełdzie. Im bliżej końca miesiąca, tym nastroje na giełdach, po kolejnych makroekonomicznych informacjach i komentarzach, były coraz gorsze. Ostatnie dwa dni lutego były wyjątkowo kiepskie. Łącznie 28 i 29 lutego indeksy straciły ok. 3% z czego większość przypadła na piątek.

Luty miał dać odpowiedź na pytanie o nastroje na giełdach. Zapowiedzi z końca stycznia sugerowały, że będzie skromne odbicie i potem poważniejsze spadki, przynajmniej do poziomu styczniowego dna. Ot, taki standard po każdym gwałtownym spadku. Tymczasem wzrosty w lutym i brak gwałtownych długotrwałych zmian stworzyły wrażenie, że rynek dość szybko otrząsnął po panice ze stycznia i jedynie doprecyzowywał poziomy indeksów do bieżącej i prognozowanej sytuacji makroekonomicznej. Niestety ostatnie dni lutego raczej popsuły takie wrażenie, ale wydaje się że na kolejną panikę mało kto już ma ochotę. Wygląda na to, że w marcu zobaczymy czy poziomy z 23 stycznia są trwale ustalonym wsparciem. W najgorszym przypadku w najbliższych tygodniach rynek może tylko na krótko (marzec, kwiecień) zejść poniżej wskazanego wsparcia ( o kilka procent). Dla inwestorów do kiepski wariant, ale daje mu tylko ok. 30% prawdopodobieństwa realizacji. Nie ukrywam, że trochę się cieszę z tej korekty, ponieważ po zakupach (jednostki funduszy akcyjnych) z końca stycznia, wstrzymałem się z inwestycjami.

Na rynku walutowym w lutym mieliśmy do czynienia ze scenami dawno nie widzianymi. Przede  wszystkim sytuacja makroekonomiczna w USA osłabiła dolara do poziomu 1,52 na koniec lutego, co przeniosło się na nasz rynek w dalszym wzmocnieniu złotego wobec dolara. W lutym złoty wzmocnił sie wyjątkowo silnie. Wg koszyka, złoty wzmocnił się o 3,7%. Wobec dolara i euro odpowiednio o 5,3% i 2,9%. Żeby zwiększyć napięcie, to powiem że pierwsze dni lutego wcale nie wskazywały tego co będzie w II połowie miesiąca. Początkowo złoty się osłabił, co wiązane było m.in. z wypowiedzią W.Kozińskiego i atmosferą wokół NBP (o tym za chwile). W II połowie lutego nastroje diametralnie się zmieniły. Korzystne dane makroekonomiczne i znaczna inflacja spowodowały wyczekiwanie na wzrost stóp w Polsce już w lutym.

W tym miejscu warto się na chwilę zatrzymać, by zarysować nastroje wokół NBP i spotkania RPP 26 i 27 lutego. Odejście kolejnej osoby z kierownictwa NBP (J.Pruski) spowodowało dość przykre spekulacje wokół NBP i jakości zarządzania. Jak szybko się okazało, spór nie jest tylko czarno-biały. Okazało się, że prezes NBP przy zmianach kompetencji kierownictwa banku centralnego, korzystał ze zmian prawnych dokonanych przez swego poprzednika (L.Balcerowicz), a na dodatek wiele interpretacji prawnych dokonanych przez szanowanych prawników uznawało decyzje prezesa NBP za zgodne z prawem. Kolejne medialne dywagacje wywołała wypowiedź kandydata na fotel wiceprezesa NBP, Witolda Kozińskiego (opisywałem to w jednym z poprzednich tekstów). Być może nie była idealnie „poprawna” jak na wiceprezesa banku centralnego, ale sugestia iż W.Koziński jest zwolennikiem interwencji walutowej była nieco na wyrost. Kolejnym „hitem” medialnym były zarzuty pod adresem NBP i rządu, że wobec kłopotów z wypełnieniem kryteriów konwergencji obydwie te instytucje zupełnie nic nie robią. Chyba najostrzej zareagował swoim piórem Janusz Jankowiak, używając jako argumentu reakcji rynku, który rzekomo nagle zorientował się że nikomu w Polsce nie zależy na wypełnieniu kryteriów konwergencji. Odsyłam do mojego wpisu na stronie J.Jankowiaka (tekst o dekonwergencji w lutym), ponieważ przytaczanie całej polemiki zabrałoby zbyt wiele miejsca. Generalnie zaskoczyło mnie, że tej klasy ekonomista wznieca sztuczny spór ekonomiczny, wykorzystując przy tym interpretację zmian krzywej rentowności, z którą trudno sie zgodzić. Uzupełnieniem do powyższych sporów, były dawno już nie widziane dywagacje statystyczne makroekonomistów rynkowych, koncentrujące się na szacowaniu prawdopodobieństwa podniesienia stopy w lutym i marcu. Teksty te wydały mi się mało poważne, bo niewiele wnosiły do dyskusji, i wskazywały że do statystyki głosowań RPP wciąż wielu ekonomistów przykłada zbyt wielkie znaczenie. Szacunki autorów sugerowały raczej wzrost stóp w marcu. Jednak chyba najważniejsze  znaczenie dla rynku miały wypowiedzi kilku członków RPP o wyjątkowo „jastrzębim” charakterze, dodatkowo wzmacniane przez wielokrotne ich powtarzanie w mediach. To właśnie wspomniane wyżej wypowiedzi członków RPP i wyniki inflacji przekonały rynek, że prawdopodobieństwo podwyżki jest niezwykle wysokie, co też się w końcu potwierdziło (decyzja o wzroście 25 pkt. do 5,50%).

Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Dodaj komentarz