Wynagrodzenia, jak nam się zmieniały w latach 2004 – 2006

Na początku roku GUS opublikował obszerne opracowanie, prezentujące problematykę wynagrodzeń. Poślizg z jakim dane są prezentowane jest więc olbrzymi. Szkoda, bo aż do początku przyszłego roku będę musiał czekać na dane na koniec 2007 r., a chciałem prześledzić zmiany w wynagrodzeniach w okresie koniunktury gospodarczej. Do analizy wziąłem więc dane z października 2004 r. no i wspomniane już dane z października 2006 r. W 2004 roku nie mieliśmy już wątpliwości, że weszliśmy na ścieżkę co najmniej średnioterminowego wzrostu gospodarczego. W 2006 r. realna dynamika średniego wynagrodzenia była na poziomie zbliżonym do 4%, czyli na poziomie minimalnie wyższym od średniej dla okresu 1994-2005. Chyba dopiero pod koniec 2006 r. ekonomiści zaczęli zauważać, że dynamika wynagrodzeń może przyspieszyć i to w stopniu niebezpiecznym dla gospodarki. Utrzymujący się wzrost gospodarczy, szybki spadek bezrobocia czy emigracja zarobkowa Polaków wpłynęły na presję na wzrost wynagrodzeń w 2007 r.

Z punktu widzenia analizy trendów w wynagrodzeniach, dwa lata to nie jest zbyt dużo, ale wystarczy by zaobserwować ciekawe zjawiska. Sądzę, że wiele z tych trendów o których wspominam dalej, utrzymało się w 2007 r. Na potwierdzenie przyjdzie mi niestety poczekać aż rok.

W analizie ograniczyłem się do podstawowych trendów, na grupach na najwyższych stopniach agregacji. W efekcie niektóre z wyników, wskutek zmian w grupowaniach, mogą nieco dziwić lub wydawać sprzeczne. Ograniczenie to wynika z prostej przyczyny. Tablice z danymi zajmują sto kilkadziesiąt stron. Trudno wręcz ten bogaty materiał ogarnąć, nie mówiąc już o przekazaniu wniosków na blogu. Na początku muszę też wspomnieć o inflacji, którą urealniałem dane. Inflacja za 24 miesiące sięgnęła 2,7%. To wartość bardzo niska, wynikają z odniesienia do 2004 roku kiedy do jesieni zaliczyliśmy bardzo silne wzrosty cen oraz wzmacniającego się złotego, który pomógł trzymać inflację na niskim poziomie.

Zacznę od wykształcenia. W okresie od X 2004 do X 2006 realne wynagrodzenie wzrosło o 9,4%. Pensje wzrosły oczywiście wszystkim, ale najbardziej zyskały osoby o wykształceniu zasadniczym zawodowym oraz podstawowym. Odpowiednio 11,5% i 10,9%. Co ciekawe, osoby o wykształceniu ogólnokształcącym zyskały tylko 3,4%. Osoby o wykształceniu wyższym doświadczyły wzrostu wynagrodzenia od 4% do 9%, a o wykształceniu policealnym i średnim zawodowym po ok. 8%. Jak widać najwięcej na wzroście gospodarczym zyskały osoby o niskim wykształceniu, ale trzeba przyznać że jest to też efekt czasowej emigracji zarobkowej osób z tej grupy do krajów Europy Zachodniej. Mimo, że „statystycznie” jest to wyraźna poprawa, to warto jednak pamiętać że średnie wynagrodzenie w tej grupie w X 2006 to 1,86 tys. zł. Nie są to więc wciąż pieniądze budzące zazdrość czy będące przedmiotem marzeń dla osób z większym doświadczeniem zawodowym czy wykształceniem.

Pod względem kategorii wiekowych najlepiej było osobom z przedziału wiekowego od „do 24 lat” (nomenklatura GUS) do 44 lat. Średni wzrost to ok. 12%. GUS wskazał tu trzy podgrupy. Warto zwrócić uwagę, że w grupach „do 24 lat” i od 35 do 44 lat, wzrost sięgnął odpowiednio 12% i 13,3%. Osoby z grupy 25-34 lata zyskały ok. 11%. Różnice na poziomie tak mocno zagregowanych grupy wydają się minimalne, ale moim zdaniem widać że wzrosło zainteresowanie osobami najmłodszymi z grupy o znacznym bezrobociu i niskim doświadczeniu zawodowym oraz pracownikami doświadczonymi. Jeszcze kilka lat temu nie była rzadkością wstawianie warunku: „wiek: max 35 lat”. Dzisiaj mało kto już sobie na to pozwala. Grupa 45-54 doświadczyła już tylko 7% wzrostu wynagrodzeń, a w wyższych kategoriach wynagrodzenia realne spadły kilka procent wg zasady im starsi tym mocniej. Jestem przekonany, że w 2007 wzrost wynagrodzeń przeniósł się również na osoby w starszym wieku, nie tylko z racji ich doświadczenia, ale i poważnego ssania na rynku pracy.

Analiza zmian wynagrodzeń, wg stażu zatrudnienia wskazuje że podwyżki dostali wszyscy. Odchylenie od średniego wzrostu (przypominam: 9,4%) sięgało do 1% do 4%. Nie ma co jednak ukrywać, że pracodawcy chętniej podnosili wynagrodzenia osobom o stażu pracy od kilku do kilkunastu lat.

Niezbyt miłych refleksji dostarcza analiza wzrostu wynagrodzeń wg wielkości firm mierzonej wielkością zatrudnienia. Firmy o zatrudnieniu  do 99 osób podnosiły wynagrodzenia od prawie 6% do niemal 8%.  Podmioty o zatrudnieniu od 100 do 249 osób – 9%. W grupie od 250 do 5 tys. osób. wynagrodzenia wzrosły średnio o prawie 14%. W firmach o zatrudnieniu od 500 do 999 osób było to aż 22,5%. Widać więc wyraźnie, że w początkowej fazie wzrostu gospodarczego zdecydowanie łatwiej, chociażby z racji pozycji rynkowej, podnosi się wynagrodzenia w większych firmach. Dla małych podmiotów nawet lata wysokiego wzrostu gospodarczego nie są, jak widać, łatwe.

Na zakończenie rozkład wynagrodzeń decylowy i w ujęciu części oraz krotności wynagrodzenia średniego. Zacznijmy od drugiej klasyfikacji. W 2004 r. aż 65,4% Polaków zarabiało nie więcej niż średnia krajowa (w gospodarce) czyli 2,37 tys. zł brutto. Po dwóch latach, pomimo wzrostu zatrudnienia, odsetek ten wzrósł do 65,7%. I tu ciekawostka. Otóż w grupie od 50% do 100% średniego wynagrodzenia odnotowano spadek udziału o 1,4% (głównie grupa 50%-75%), zaś w grupie do 50% skok o 1,7%. Podstawowe wytłumaczenie, to wzrost liczby zatrudnionych z których znaczna część to osoby o najniższych wynagrodzeniach. Analiza zmian wynagrodzeń w grupach decylowych rozwiewa wątpliwości kto najbardziej skorzystał na wzroście gospodarczym. Dla ułatwienia podam, że średnie wynagrodzenie plasuje się w I poł. siódmego decyla. W pierwszym decylu wzrost wyniósł zaledwie 1,4%. Wzrosty zbliżone do średniego lub nieco wyższe, doświadczyły osoby z trzeciego i czwartego oraz szóstego, siódmego i ósmego. Niewielka przewagę miały osoby z drugiej grupy czyli decyle od szóstego do ósmego. Mówiąc językiem prostszym, to największe korzyści ze wzrostu gospodarczego odniosły na ogół osoby o już wysokich wynagrodzeniach. Pomijam analizę osób o najwyższych wynagrodzeniach. W dziewiątej grupie decylowej wzrost był zaledwie o niecałe 4% w co trudno uwierzyć. Dziesiąty decyl z racji podawania dolnej wartości wynagrodzeń trudno jest rzetelnie mierzyć.

Widać więc, że powiększyło się w niewielkim stopniu rozwarstwienie ekonomiczne ludności. To budzi na ogół największe zaciekawienie Polaków i prowokuje pytanie o tzw. sprawiedliwość społeczną. Może to zabrzmi zaskakująco dla osób o przekonaniach lewicowych, które gustują w instrumentach powodujących przemieszczenie dochodów z grup lepiej zarabiających do bardziej upośledzonych, ale na wspomniane zjawisko zareagowałbym pozytywnie. Przynajmniej na razie. Nawet pomimo świeżej informacji, że jesteśmy w czołówce krajów UE o najwyższym zagrożeniu ubóstwem wśród dzieci. Proponowałbym byśmy w obecnych okolicznościach dali jeszcze podziałać rynkowi zanim przystąpimy do ustawowego transferu wynagrodzeń do grup upośledzonych.

W opisywanych dwóch latach mieliśmy do czynienia ze zwiększaniem zatrudnienia i zwiększeniem wynagrodzeń w większości definiowanych wyżej grup. Zróżnicowanie dochodów zwiększyło się zresztą w tempie zasadniczo podobnym do lat wcześniejszych tej dekady. Jest to proces naturalny na naszym etapie rozwoju. Z jednej strony rynek zwiększył zatrudnienie, ale i lepiej wynagrodził w okresie wzrostu gospodarczego osoby o większej wiedzy, doświadczeniu i z racji funkcji, ponoszące większe ryzyko.  Wg wsk. Giniego w Polsce postępuje społeczne rozwarstwienie i obecnie plasujemy się nieco powyżej średniej w UE. Do wspomnianego wskaźnika i kwestii rozwarstwienia powrócę  ciągu najbliższych tygodni, co będzie stanowiło uzupełnienie do bieżącego wpisu.

O problematyce wynagrodzeń w gospodarce pisałem już wielokrotnie, zachęcam więc do przejrzenia archiwum.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Rynek nie jest ideałem

Gwałtowny spadek indeksów zawsze powoduje stawianie pytania, czy rynek prawidłowo wycenia stan obecny i przyszłość. Skoro rynek rzekomo jest efektywny, to dlaczego dochodzi takich spadków jak w ciągu kilku ostatnich miesięcy. Od szczytów w WIGu w lipcu 2007 do końca 21 stycznia 2008, WIG obniżył się o 34%. Świadomie wstawiłem określenie o efektywności rynku, ponieważ wciąż nie brakuje wśród osób związanych z rynkiem kapitałowym ludzi święcie wierzących w ten jeden z kanonów dorobku myśli makroekonomicznej. Na szczęście nie są oni w większości, ale po doświadczeniach z ostatnich kilku kwartałów na krajowej giełdzie nie miałbym odwagi do udowadniania racjonalności w zachowaniu graczy rynkowych. Oczywiście nie zamierzam udowadniać, że giełda to jedno wielkie i nieprzewidywalne szaleństwo. Rynek monitoruje sytuację finansową firm i makroekonomiczną, niemniej potrafi doprowadzać do poważnych odchyleń co przeczy tezie o stałym i prawidłowym dyskontowaniu przyszłości. W naszym przypadku odchylenia te potrafią sięgać 20%. Ale to tylko odchylenie wynikające z wyceny. Do tego dochodzą emocje i kopiowanie zmian na najważniejszych giełdach światowych. W efekcie ruchy indeksów bywają grubo większe w okresach kilku miesięcy. Biorąc pod uwagę sytuację w USA, pomyłka rynku była na tyle duża i niebezpieczna w skutkach że wywołała  interwencje banków centralnych. Interwencja miała (i wciąż ma) na celu nie tylko ratunek przed konsekwencjami przewartościowania, ale i przed skutkami gwałtownego przejścia rynku ze stanu euforii w stan depresji.

Przed paroma tygodniami jeden w krajowych zawodowych analityków udowadniał, że giełda spada bo obniża się tempo produkcji sprzedanej w Polsce. Obniżenie tempa produkcji sprzedanej dla ekonomistów nie jest żadnym zaskoczeniem, biorąc pod uwagę jej kształtowanie w okresie koniunktury. Dzisiejszy jednak wpis spowodowany jest jednak artykułem Wojciecha Kuryłka z wczorajszej Rzeczpospolitej („Paradoks giełdy”), w którym autor stara się przekonać czytelnika, że za zmianami krajowych indeksów stały jednak racjonalne czynniki.

pojawia się pytanie, na czym polega paradoks takiego zachowania giełdy. Odpowiedź przeciętnego analityka rynku akcji mogłaby być bardzo prosta. Winą obarczyłby tzw. negatywny sentyment rynku. Co jednak stoi za tym żargonem rynkowym i jakie są rzeczywiste procesy ekonomiczne, które mają wpływ na decyzje inwestorów?

A ja jednak powiem okrutnie: niestety, ale tzw. sentyment ma spore znaczenie. Taka jest po prostu cecha giełdy, co przyczynia się do zainteresowania nią. Musimy pamiętać, że aby dobrze wyceniać procesy ekonomiczne od finansów przykładowej firmy, po gospodarkę krajową i światową, inwestor/gracz giełdowy musiałby opanować nieprawdopodobny ogrom wiedzy ekonomicznej i poświęcać mnóstwo czasu na analizę publikowanych informacji. W rzeczywistości jest to niemożliwe, albo co najmniej mocno ograniczone, nawet dla instytucjonalnych inwestorów. Na to nakłada się naturalna trudność w prognozowaniu makroekonomicznym i wyników spółek giełdowych, nawet średnioterminowym oraz chęć wyjścia z inwestycji na samej górce.

Autor zaczyna od dwóch najczęściej stosowanych metod wycen akcji: mnożnikowej i dyskontowej. Wyniki w obydwu metodach zależą od tych samych finansowych parametrów. Obydwie metody mają kusząca zaletę – są relatywnie łatwe w użycie. Każdy może sobie zadać dowolną prognozę i w prosty sposób dokonać wyceny w domowych warunkach.

Patrząc z ich perspektywy (MŻ – wspomnianych wyżej wskaźników), można zadać pytanie, które z nich były odpowiedzialne za tak znaczące pogorszenia się koniunktury na warszawskim parkiecie. Rosnące zyski w ostatnich kwartałach nie wskazywały raczej na ich gwałtowny spadek w przyszłości, lecz co najwyżej na korektę wysokiej dynamiki za sprawą rosnących kosztów pracy, surowców oraz finansowania, bo polityka pieniężna się zacieśnia. Proces ten zapewne jednak nie stał bezpośrednio za tak znaczącym spadkiem wycen spółek, bo w analizowanym okresie nie zaszło nic destabilizującego perspektywy rozwoju gospodarki.”

Problem w tym, że metody wyceny obarczone są „sentymentem” wyceniającego i również to nie jest żadnym odkryciem z mojej strony. Generalnie przytoczony fragment sugeruje, że wyceny były robione poprawnie. Jeżeli tak, to dlaczego analitycy zaczęli je zmieniać w okresie korekty. Autor sam zaznacza, że przecież nie dochodziło do masowego korygowania wyników przez firmy. Analitycy ulegali subiektywnej ocenie na podstawie dynamicznie zmieniającego się otoczenia giełdowego. Tu raczej powinno paść pytanie, dlaczego rynek tolerował sytuację, kiedy ceny akcji i indeksów rosły szybciej niż parametrów finansowych branych do wyliczenia wskaźników i do dokonywania wycen. Czyżby autor chciał bronić WIGu na poziomach powyżej 60 tys. Po drugie żadna firma nie rozwija się bez końca w tempie 30%-50%. Jeżeli ktoś w to wierzy to już jego problem. Takie przypadki sa incydentalne i mogą trwać 2, 3 4 lata. Już na przełomie 2006 i 2007 analitycy zaczęli zwracać uwagę że wyceny rynkowe firm zaczynają przekraczać coraz poważniej wartość firm. Analitycy dokonujący wycen byli w dyskomfortowej sytuacji. Być może obiektywna cena ( o ile coś takiego w ogóle istnieje) akcji firmy X wynosi 5 zł, ale rynek widzi ogromny wzrost ceny od wielu miesięcy, i wierzy że za kilka miesięcy cena dojdzie do 10 zł, to kupi akcje za 7 czy 8 zł. Analityk wie że rynek oczekuje wskazania wartości przy której inwestor wciąż sporo zarobi i ubiegnie rywali w emisji pierwotnej, a nie wyceny opartej na przeciętnych warunkach i z zachowaniem należytej ostrożności i prawideł sztuki. Analityk, który upierałby się przy 5 zł byłby oceniany jako nieczujący trendu. A analitykom płaci się i ich ocenia za skuteczność a nie morały, prawda? Problem z wycenami wartości firm nie wynikał więc ze zmian wyników firm, ale ze zbiorowego tolerowania ich przewartościowania i zaskoczony jestem że autor nie zwrócił na to uwagi.

W dalszym poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie o przyczyny korekty, W.Kuryłek analizuje ewentualny wpływ podwyżek stóp procentowych. W bardzo skrajnym przypadku można by udowodnić, że zmiana stóp przyczyniła się w ok. 30% do korekty. Ale pod jednym warunkiem: że rynek był kompletnie głuchy na dyskusję makroekonomistów o ile będziemy podnosic stopy i nie obserwował zmian krzywej rentowności. Pierwsze próby podniesienia stóp forsowano na spotkaniach RPP już jesienią 2006. Udało się kilka miesięcy później. Jak autor sam przyznaje, nie tędy wiec droga. Zresztą wątek ze stopą był przeprowadzony raczej w celach edukacyjnych. Tak tez prowadzony jest cały tok myślenia artykułu. Chwilami zbyt prosty jak na czytelników Rzeczpospolitej.

Autor w końcu dochodzi do wpływu rynku amerykańskiego na warszawską giełdę. I tu przyznaje, że tzw. sentyment krajowych i zagranicznych inwestorów działających na naszej giełdzie poważnie wpłynął na nastroje na niej. Moim zdaniem nie możemy jednak wszystkiego zrzucać na amerykańskie giełdy. Już w I kwartale zaczęły się pojawiać pierwsze sygnały o problemach w USA. Pamiętać jednak należy, że sami doprowadziliśmy do przewartościowani krajowych firm. Jeżeli wiec WIG w parę miesięcy spadł o 1/3, to w większości i tak była to jedynie słuszna korekta, przed która przestrzegano krajowych inwestorów. Dopiero resztę możemy przypisać sentymentowi i zaskoczeniu jakie stanowił stan amerykańskiej gospodarki i skala strat niektórych instytucji finansowych.

Czytając artykuł, odnosi się wrażenie jakby autor – poniekąd osoba o dużym doświadczeniu zawodowym (pełnił m.in. funkcję makroekonomisty)  – starał się przekonać czytelnika że do czasu korekty uczestnicy rynku zachowywali się prawidłowo. W. Kuryłek na wstępie sugeruje, że za pejoratywnym pojęciem sentyment stoją obiektywne i mierzalne czynniki. Dopiero w II części artykułu stara się wskazać winnego zmianie sentymentu i nieprawidłowości prognoz wskutek zawyżonych danych porównawczych. Zgadzam się z autorem iż obecnie, akcje na naszej giełdzie są na atrakcyjnych poziomach. Oczywiście wskutek obecnego sentymentu (z uporem w artykule trzymam się tego słowa), ceny mogą jeszcze przejściowo spaść.

Końcówka artykułu zawiera krótką prognozę. Autor sugeruje krótkotrwałe wzrosty na naszej giełdzie w okresie letnio-jesiennym, a potem pewne pogorszenie z przyczyn makroekonomicznych tak u na jak i na świecie. Jako czytelnika uderza mnie trochę, że autor dość chętnie używa liczb do oceny minionego okresu, a w ocenie najbliższej przyszłości wybiera bardzo pasywny wariant. Z jednej wiec strony rynek łatwo wszystko dyskontuje i prawidłowo wylicza/szacuje sytuację bieżącą i przyszłą, z drugiej zaś – przyszłość jest niepewna i – to dość często spotykana ostatnio postawa – raczej kiepska. Jakby nie było autor jest szefem dopiero co powstałego Amathus TFI i by zaproponować coś swoim klientom musi mieć grubo bardziej sprecyzowane poglądy.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Wybrane wydarzenia z rynku funduszy w lutym’08

Na początku lutego TFI Allianz po raz pierwszy wycenił trzy nowe subfundusze wchodzące w skład parasola Allianz Globalny SFIO. Jeden z nich to Allianz Akcji Eco Trends. Ten fundusz, tak jak i pozostałe dwa, lokują aktywa a fundusze zagraniczne z grupy Allianz. Skupiam się akurat na jednym z funduszy, gdyż jest on świadectwem nowych trendów w funduszach jakie pojawiały się już w ubiegłym roku na naszym rynku, a w tym nabierają dalszego rozpędu. Słabe wyniki „zwykłych” akcyjnych funduszy inwestycyjnych w ostatnich miesiącach zachęciły zarządzających funduszami do wprowadzenia na nasz rynek funduszy skupiających się wokół przeróżnych pomysłów. Ma to cechy niejednokrotnie marketingowe, chociaż określona grupa docelowa firm może być trafnie dobrana. Warto poprzebierać. Fundusz ma się skupić wokół energii ekologicznej, redukcji zanieczyszczeń oraz poprawy jakości wody. Każda z tych idei jest jak najbardziej słuszna, co jednak wcale nie musi się przekładać na wyniki funduszu. Sektor Eco ma to do siebie że musi dokonywać poważnych inwestycji. Wyzwania dla tak zdefiniowanego sektora stawia zdecydowanie częściej administracja państwowa lub organizacje międzynarodowe niż konsument. Jest to więc sektor silenie regulowany przepisami, ale w zamian za konieczność dokonywania inwestycji na ogół regulator oferuje ulgi, dotacje. Generalnie najprzeróżniejsze wsparcie finansowe (np. fundusze UE) mające zapewnić finansowanie inwestycji ale i ulżyć finansowo, by podmioty sektora były w stanie konkurować z otoczeniem rynkowym i/lub osiągać dodatni wynik finansowy. Niestety to że firma jest sektora Eco absolutnie nie oznacza, że osiąga ona wyniki lepsze od rywali rynkowych. Pierwsze polskie doświadczenia w tym sektorze to potwierdzają. Potwierdzają również, że nastawienie regulatora (ustawodawcy) bywa zmienne i sytuacja firm z sektora Eco może ulegać poważnym zmianom. Przykładowo, to że firma X ogrzewa okoliczne miasto z energii geotermalnej, nie oznacza że jest wysoce dochodowa a ceny jej akcji rosną szybciej od rynku. Wynik finansowy takiego podmiotu częstokroć jest pochodną regulacji administracyjnych. Tego typu fundusz ma jednak i moralny wydźwięk. Z całą pewnością jest chwalebne uczestniczyc w finansowaniu tego typu podmiotów i projektów. Inwestor jednak powinien patrzeć na stopę zwrotu. Nie zamierzam jednak zniechęcac do takiego funduszu. Warto pytać osobę oferującą o dane historyczne. Ponadto w portfelu zagranicznego funduszu Allianz, którego jednostki kupować będzie fundusz krajowy, mogą tez być producenci urządzeń przyczyniających się do oszczędności energetycznych itp. Fundusz ma wysoką cenę I zakupu (1 tys eur). Każdy kolejny zakup to już „tylko” 0,5 tys, euro.

Union Investment TFI przedstawiło dość optymistyczną prognozę rynku na ten rok. Wg tegoz TFI, stopy zwrotu z funduszy akcyjnych mogą wzrosnąc o 25% wg stanu na początek kutego tego roku. Jeżeli w uproszczeniu przyjąć, że tą prognozę przeniesiemy na WIG, to na koniec roku indeks sięgnie nawet 60 tys. pkt. WIG byłby wiec wokół poziomów jesiennych ubiegłego roku. To bardzo optymistyczna prognoza, a w rankingu prognoz bodaj najbardziej. Czy możliwa. Można poteoretyzować. Scenariusz mógłby być taki: inwestorzy giełdowi w II kw dochodzą do wniosku, że rynek przesadnie bał się skutków spowolnienia gospodarczego w USA, w Polsce utrzymuje się tempo PKB ni mniejsze niż 4,5%, a zarządzający odpowiednim doborem struktury portfela wychodzą ponad tempo zmian indeksów. NA rynek wraca wiara w akcje. Możliwe? Możliwe, chociaż z obecnej perspektywy mało prawdopodobne. Postanowiłem wspomnieć o tej prognozie z racji odwagi ją przedstawiających w obecnych okolicznościach.

Rysuje się powoli consensus w sprawie zmian przepisów regulujących zasady inwestowania OFE. 6 lutego Izba Gospodarcza OFE przedstawiła propozycje wraz z przyczynami ich wprowadzenia. Przytoczę je w oryginale, czyli ze strony Izby Gospodarczej Towarzystw Emerytalnych:

Izba stoi na stanowisku, że obowiązujące obecnie i wynikające z prawa ograniczenia w polityce inwestycyjnej OFE uniemożliwiają prawidłową dywersyfikację portfeli inwestycyjnych OFE, co może odbijać się na uzyskiwanych przez nie stopach zwrotu. Izba zidentyfikowała 5 głównych typów ograniczeń, które należy usunąć.
Są nimi:
1. wymóg lokowania w zagraniczne papiery udziałowe posiadające rating;
2. wymóg ponoszenia kosztów w związku z korzystaniem z usług zagranicznych instytucji rozliczeniowych przez PTE a nie OFE;
3. niedostępność atrakcyjnych instrumentów w portfelach OFE:
4. zbyt niski limit na inwestycje zagraniczne;
5. brak możliwości posługiwania się instrumentami pochodnymi;

W związku z tym Izba postuluje, między innymi, stopniowe podnoszenie limitu na inwestycje zagraniczne OFE z obecnych 5% aktywów na 10 % , a następnie stopniowo do 30% aktywów. Jednocześnie decyzje te powinny być poprzedzone zmianami w prawie znoszącymi obecne blokady w inwestycjach zagranicznych (punkt 1 i 2). Izba proponuje także poszerzenie instrumentów dostępnych OFE.

Biorąc pod uwagę opinie uczestników rynku i regulatora, wydaje się że z wypracowaniem kompromisu nie powinno być problemu. Pocieszające jest to, iż niektórych zmian – zdaniem KNF – można dokonać poprzez zmiany w kilku rozporządzeniach. Zmiany te wydają się rozsądne i szczerze mówiąc trochę już spóźnione. Sądzę jednak, że straty wielkiej z tego powodu nie ponieśliśmy, biorąc pod uwagę wykorzystanie dotychczas funkcjonujących limitów. Rynek i zarządzający, jak sądzę, dojrzeli już do poważniejszego rozszerzenia uprawnień. Z punku widzenia osiąganej w ostatnich latach dochodowości i wykorzystania limitów, przestrzegałbym przed oczekiwaniem poprawy stopy zwrotu. Proponowane zmiany mają dać większą elastyczność w inwestowaniu i w zabezpieczaniu pozycji.

Wg Macieja Kossowskiego z Wealth Solutions, rynek tzw. struktur może siegnąć 15 mld zł. Nie mam obecnie precyzyjnych statystyk tego rynku, ale oznaczałoby to kilkukrotny wzrost tego rynku. Sądząc jednak z doniesień o popularności niektórych propozycji, osiągnięcie wskazanego wyniku jest bardzo realne. Sporo będzie tu zalezało od koniunktury giełdowej .Media finansowe sa obecnie niemal zasypywane ofertami lokat ustrukturyzowanych. Wydaje mi się, że tak jak rynek TFI w ubiegłym roku, tak obecnie rynek struktur powtarza kilka grzechów. Przede wszystkim lęk przed spadkiem wartości aktywów popycha inwestorów do przesadnego zainteresowania strukturami. Konstrukcja struktur wymaga bardzo rozważnego ich zakupu. Stawia to też wyższe wymogi zawodowe sprzedawcom. Struktury łącza w sobie konieczność znajomości elementarza matematyki finansowej i rynków na poziomie wyższym niż przy sprzedaży funduszy. Wyjaśnienie klientowi konstrukcji struktury nie jest proste, tak jak nie jest proste wyjaśnienie zalet, wad i ograniczeń związanych z tymi instrumentami. Przyglądając się niektórym ofertom i tempu ich pojawiania się, przypomina mi to trochę sprzedaż funduszy akcyjnych w ubiegłym roku, a potem przeniesienie zainteresowania na zagraniczne fundusze akcyjne. Z całą pewnością struktury są interesującym instrumentem, gdyż dają możliwość konstrukcji portfela z instrumentów niedostępnych zwykłemu inwestorowi. Wystraszeni inwestorzy szukając bezpiecznych lokat dla siebie nie zauważają, że konstrukcja niektórych struktur oraz rozkład ryzyka i możliwych zysków i strat nie musi być korzystniejszy niż portfel z już dostępnych instrumentów. Wygląda na to, że jesteśmy zdania na taki sekwencyjny rozwój. Z lokat i obligacji detalicznych przeskoczyliśmy w fundusze akcyjne, potem w branżowe lub skierowane do określonego typu firm, a teraz na hurra lokujemy w struktury. Nie chce uchodzic za zawodowego krytyka, bo struktury co do zasady to świetny wynalazek, ale zauważyłem pierwsze symptomy choroby. Przede wszystkim oszczędne reklamy i materiały informacyjne. Tak naprawdę, szczegóły poznajemy dopiero czytając umowę. W ofertach nie brakuje produktów opartych bardziej chyba na marketingu niż na opłacalności. Ostatnio bardzo popularnym tematem makroekonomicznym są ceny żywności. W prasie pojawiają się straszne prognozy długoterminowego wzrostu ich cen. Od razu mamy więc ofertę opartą na indeksie żywnościowym. Ciekawy jestem jaka będzie opłacalność struktury opartej na takim indeksie w perspektywie kilku lat. Dla mnie „numer” z żywnością to czysty chwyt reklamowy.

W Europie Zachodniej struktury stanowią 10%-15% przeciętnego portfela gospodarstwa domowego. W Polsce wartość ta szacowana jest na 25 na koniec roku.

W II poł. lutego Ministerswo Finansów stwierdziło, że dystrybutorzy jednostek funduszy inwestycyjnych nie będą musieli ubiegac się o licencję domu maklerskiego, o co wnioskował KNF. Oznaczałoby to też objęcie tych podmiotów regulacjami opartymi na MiFID. Wniosek KNF po poprzednim roku wydaje się zrozumiały. Mam na myśli skalę inwestowania w fundusze akcyjne przez Polaków i skalę rozczarowania i zdziwienia, wyrażoną w styczniu tego roku (wypłata netto ok. 11 mld zł). Za tą wpadke rynku  odpowiadaja jednak zarówno TFI jak i podmioty dystrybucji. TFI, bo w pogoni za coraz lepszą pozycja rynkową i wynikiem kusiły inwestorów, a sieć sprzedaż – bo zbyt słabo uświadamiała klientom ryzyko. Jednak siec sprzedaży obejmuje tez banki, a tutaj jakośc obsługi teoretycznie powinna być większa. Przyznam jednak że w kwestii regulacji rynku i ja miałem powazny problem. Zgodzę się jednak, że to MF ma tutaj rację. Dajmy jeszcze szanse rynkowi. Podciągnięcie firm doradczo-dystrybucyjnych pod pojęcie domu maklerskiego poważnie graniczyłoby wolny rynek w tym segmencie rynku.

Na zakończenie istotna informacja. Często fundusze, które deklarują inwestowanie na rynkach walutowych czy innych o wysokiej zmienności, zwracają uwagę na wyjątkowość swojej oferty na tle rynku. W lutym CU TFI ogłosiło, że ich fundusz Walutowy zmienia profil na aktywną alokację przy znacznej dywersyfikacji geograficznej. Jako powód podano wysoką zmienność walut i poziomy stóp procentowych za granicą. To trochę zabawne. Tego typu fundusze właśnie zmienność rynku walutowego i doświadczenie zespołu traktują jako atut i reklamują się jako te które potrafią to opanować i zaprząc do zarabiania pieniędzy. Kiedy tylko rynki wychodzą poza proste trendy, fundusz się wycofuje. To dokładnie to na co zwracałem uwagę parę miesięcy temu.

W teście wykorzystałem m.in. materiały firmy Analizy Online Sp z o.o.

 

 

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Wzrost gospodarczy w 2007 r.

Najnowsze wyniki PKB nie wzbudziły poważniejszych komentarzy w mediach. Pewnie dlatego, że większość danych mieściła się w zakresach przewidywań oraz wstępne wyniki za cały ubiegły rok były publikowane nieco wcześniej. PKB w IV 2007 wzrósł o 6,1% wobec IV 2007 r. i za cały ubiegły rok został wyliczony na 6,5%. Jak na naszą gospodarkę, to wartość wysoka i w przeszłości jedynie w latach 1995-1997 i 2006 osiągaliśmy wyniki zbliżone. Ponieważ tak wysoka dynamika to zjawisko wyjątkowe w naszej gospodarce, to trudno się dziwić że makroekonomiści w 2006 przedstawiali skromniejsze prognozy. Tym bardziej, że był to już 4 rok korzystnej koniunktury. Latem 2006 r. Ministerswo Finansów prognozowało wzrost PKB w 2007 r. na 4,6% a Merrill Lynch na 5,2%. Prognoza MFW również z tego okresu, pokrywała się prognozami MF. Generalnie w prognozach z połowy 2006 roku widać, że nie przewidziano iż od II poł. 2006 r. do końca 2007 r. gospodarka wejdzie na szybsze obroty.

Cały rok potwierdził trendy które były widoczne już w 2006 r. Mam na myśli to co powodowało nasz wzrost. Do dość stabilnego udziału spożycia indywidualne w przyroście PKB (ok. 50%) dołączył coraz większy udział nakładów brutto na środki trwałe.  Ta druga pozycja przyczyniła się do wzrostu PKB w prawie 50%. Warto na to zwrócić uwagę. W okresie od 2004 do końca 2007 r. udział spożycia indywidualnego we wzroście PKB mieścił się w przedziale od 40% do 50% z silną tendencją do sięgania górnego pułapu. Średni udział tej pozycji w PKB za dziesięć wcześniejszych lat to prawie 63%. Taka sytuacja (tzn. udział w przyroście PKB mniejszy niż udział w PKB) musiała oczywiści doprowadzić do niewielkiego spadku udziału spożycia indywidualnego w PKB. O ile udział ten  2004 r. przekraczał 63%, to w ubiegłym roku spadł do 60%. Zwracam na to uwagę, ponieważ to jedna z najistotniejszych różnic pomiędzy czynnikami wzrostu w latach naszego boomu gospodarczego z lat 90-tych a obecną sytuacją.

W IV kw 2007 r. spożycie indywidualne wzrosło w porównaniu z IV kw 2006 r. o 3,8% a za cały rok 2007 o 5,3%. Ta wartość (wynik IV kw) wobec innych czynników potwierdzających wzrost popytu, stanowi małe zaskoczenie pomieszane z zaciekawieniem. Biorąc pod uwagę poziom agregacji danych, trudno tu o bardziej wnikliwa analizę, ale nie ukrywam pewnego niedosytu w wyjaśnieniu nieco niskiego wzrostu. Stosunkowo słaby wynik popytu zaczął budzić wśród kliku komentatorów obawy o dalszy wzrost gospodarczy w kraju, a dokładnie to czy wzrost 5%-5.5% będzie do osiągnięcia w 2008. Niemniej w tychże komentarzach wskazywano, że na razie to czysta spekulacja. Ja byłbym jeszcze ostrożny z sugerowaniem, że popyt indywidualny nas rozczaruje. Proponuje nieco inne spojrzenie. Patrząc na przyrost PKB z perspektywy popytu krajowego, to obecna struktura przyczyn wzrostu (50%/50%) podzielona pomiędzy spożycie indywidualne i nakłady brutto na środki trwałe może być sygnałem, że w średnim terminie nie grozi nam pojawienie się nierównowago gospodarczej w stopniu który mógłby skutkować w ostateczności poważniejszym hamowaniem.

Nakłady brutto na środki trwałe wzrosły w IV kw 2007 o prawie 19%, a w całym 2007 roku o 21% (15% w 2006 r.). Udział nakładów w PKB sięgnął 22% i do rekordu z 1999 r. (24,4%) brakuje już niewiele. IV kwartał przyniósł spadek pozycji „przyrost rzeczowych środków obrotowych”. Pozycja ta była o 2% mniejsza od wyniku III kw i o ponad 40% mniejsza o wyniku z IV kw 2006 r. Przy poprzednim omawianiu wyników tej pozycji zwróciłem uwagę na zbyt szybki jej wzrost, sugerujący przeszacowanie wzrostu gospodarki w podmiotach gospodarczych. W IV kw 2007 pozycja „przyrost…” jest już mniejsza, ale relatywnie wciąż znaczna. Wyniki tej pozycji w IV kw odebrałem jednak jako zapowiedź, iż decydenci w podmiotach gospodarczych nie zatracili jeszcze zdolności w miarę szybkiego reagowania na sygnały z rynku, a to dobry prognostyk na najbliższą przyszłość.

Na zakończenie, ceny. Deflator PKB w IV kw utrzymał się na poziomie 3,3%. Skoczył natomiast wskaźnik cenowy dla popytu indywidualnego, do 3,3% z 2% w III kw i wzrósł róznież z 3,6% w III kw do 5% w IV kw wskaźnik cenowy dla nakładów brutto na środki trwałe. W sumie nie powinno to być zaskoczeniem, biorąc pod uwagę to co się ostatnio dzieje z cenami. Jest to z całą pewnością potwierdzenie, że RPP nie może lekceważyć zagrożeń cenowych w gospodarce.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Niuansologia w RPP. To raczej Prezes NBP ma rację.

No i proszę, przyszło mi bronić Prezesa NBP.  Media doniosły dzisiaj, że prezes NBP wyraził rozczarowanie sposobem w jaki grupa członków RPP prezentowała w ostatnich tygodniach swoje zdanie na temat działań Rady. Dokładnie zarzut Prezesa NBP był następujący:

"Bardzo nie podoba mi się sposób komunikacji niektórych członków Rady Polityki Pieniężnej (RPP) i prezentowanie własnych opinii na temat przyszłej ścieżki stóp procentowych"

Zarzut dotyczył wypowiedzi członków RPP, których klasyfikuje się jako jastrzębie.  W tekście o sytuacji na rynku finansowym zwróciłem uwagę, iż grupa jastrzębi z RPP nie ukrywała swoich poglądów na konieczność podwyżek stóp co zostało podchwycone przez media. Nie mogę wykluczyć, że wyjątkowa jednoznaczność tych opinii oraz z trudem ukrywane różnice wobec poglądów pozostałej części Rady, mogły przyczynić się do wzrostu stóp na rynku jaki mieliśmy możliwość obserwować w lutym.

Przytoczę kilka fragmentów wypowiedzi z lutego, by być lepiej zrozumianym:

MARIAN  NOGA
"To kwestia realnych stóp procentowych. U nas realna stopa procentowa wynosi obecnie ok. 1,25 proc., a najlepiej gdyby wynosiła w okolicach 2 proc." "Nadal uważam, że na dzień dzisiejszy poziom stopy gwarantujący powrót i stabilizację inflacji w celu jest 5,75 proc."
HALINA WASILEWSKA-TRENKNER
"Obecna wysokość stóp raczej nie jest ostateczna. Być może czekają nas jeszcze jeden lub dwa ruchy. Rada musi tak operować stopami, by pozostawić sobie pole manewru"
Wiele wskazuje na to, że pierwszy kwartał będzie okresem nieprzyjemnych niespodzianek po stronie inflacji. Od początku roku wzrosły ceny energii elektrycznej. Wkrótce czeka nas podwyżka cen gazu (…). To kolejny potężny impuls. Pewności co do tego jak rozwinie się sytuacja nie ma"

MARIAN NOGA
"Mi się wydaje, że w dalszym ciągu ten poziom (stóp procentowych, które pomogą sprowadzić inflację do celu) to jest 5,75. Tak więc potrzebne są jeszcze dwa kroki w zacieśnianiu polityki monetarnej"."Trudno powiedzieć dokładnie kiedy te kroki będą podejmowane, ale mogę powiedzieć w ten sposób, że zdecydowanie taniej kosztuje zapobieganie inflacji niż później kiedy trzeba gonić ją stopami. Im szybciej, tym lepiej"

DARIUSZ FILAR
"Jeżeli będziemy się posługiwali standardowymi analizami poziomu stopy procentowej (…) to wskazują one na to, że właściwa stopa dla Polski jest w okolicach 5,75-6,0 proc. Ja byłbym bardziej skłonny sądzić, że raczej 6 proc.""Ja chętnie na koniec kwartału widziałbym stopę na poziomie zbliżonym do tego, o którym mówiłem (6 proc. – PAP)" .

"W świetle tych danych, które napływają działania zdecydowane i skoncentrowane w czasie są potrzebne. W moim przekonaniu nie można, w tej chwili, podejmować kroków w górę co drugi miesiąc. Raczej należy rozważyć zagęszczenie decyzji. Należy się zastanowić czy nadal możemy posługiwać się instrumentem 25 punktów, czy sięgnąć po większą dawkę"
DARIUSZ FILAR
"Okres między październikiem ubiegłego roku, a marcem bieżącego roku wydaje się okresem domagającym się istotnego zacieśniania polityki pieniężnej. Tak zwany wskaźnik klimatu decyzyjnego jest w miarę dobry do końca marca, potem się gwałtownie pogarsza. To oznacza, że aby osiągnąć efekt poprzez podwyżki stóp, trzeba by je odpowiednio więcej dozować. To znaczy, że w tym okresie powinna być skoncentrowana większość podwyżek"

MARIAN NOGA
"Jeżeli chodzi o sprowadzenie inflacji do celu, to wydaje mi się, że poziom 5,75 powinien wystarczyć. Natomiast jeżeli inflacja zwiększałaby tempo, może się okazać, że potrzeba więcej niż dwóch podwyżek. W najbliższym możliwym czasie stopy procentowe muszą zostać podniesione. Po ewentualnej podwyżce w lutym, nie są wykluczone dalsze podwyżki – może w marcu, czy kwietniu"

DARIUSZ FILAR

"Sądzę, że bezpieczny przedział (dla podwyżek stóp procentowych – PAP) to 5,75 – 6 proc. Z moich wyliczeń wynika, że powinno to być bliżej 6 proc., ale nie wiem, jakie są opinie pozostałych członków Rady"

H.Wasilewska-Trenkner, fragment wywiadu z radia PiN. CS (dziennikarz): Jedna, dwie, trzy podwyżki? HW: Sądzę, że nie aż tak liczne jak pan tu zamierza w górnym wymiarze, ale nie wykluczam, że to będzie gdzieś pomiędzy jedną a trzema.

Wprawdzie media sugerowały, że Prezes NBP nawiązywał głównie do wypowiedzi H.Wasilewskiej-Trenkner, ale moim zdaniem akurat jej wypowiedzi wcale nie były najostrzejsze i naruszające zasady przedstawiania swoich poglądów w mediach przez członków RPP. Tu właśnie dotykamy sedna problemu. Co mogą mówić członkowie RPP w mediach. Od razu uprzedzam, że wcale niniejszym tekstem nie zamierzam tego rozstrzygnąć. Raz, bo jest to niemożliwe, ponieważ nie da się ustawić sztywnych granic wypowiedzi. Dwa, wolałbym żebyśmy samodzielnie z biegiem lat wypracowali model komunikacji członków Rady z rynkiem. Ktoś może zapytać, o co w ogóle chodzi. Przecież ci ludzie i tak różnią się poglądami. Potwierdzają to publikowane wyniki głosowań oraz ich poglądy wyrażane przez podjęciem funkcji członków RPP. Zgoda, ale pozostaje kwestia wizerunku Rady i unikanie zdradzania warsztatu pracy i atmosfery posiedzeń. Wobec tego przyjęte na świecie jest, iż centralni bankierzy i członkowie podobnych do RPP gremiów unikają precyzyjnych wypowiedzi i demonstrowania własnych nastrojów. Starają się unikać podkreślania odrębności swoich poglądów ekonomicznych, a już na pewno unikają dystansowania się do innych członków rady. Pokazywanie odrębności nie jest grzechem, ale powinno się je prezentować w postaci dialogu i ostrożnie wyrażanych wątpliwości. Niedozwolona jest postawa narzucania swojego zdania poprzez media rynkowi bądź innym członkom Rady. Członkowie Rady muszą pamiętać, że stanowią pewien zespół który pomimo zróżnicowania poglądów musi demonstrować poprawność współpracy i – to najważniejsze – umiejętność osiągania kompromisu.  Krótko mówiąc, ludzie ci jako zespół musza budzić zaufanie. Oznacza to niestety, ze musza unikać wyrażania poglądów które mogą być odebrane jako kontrowersyjne.

Stosowanie tych zasad nie jest proste. Każdy z dziesięciu członków rady (w tym Prezes NBP) to odrębna istota ludzka z wadami i zaletami. Mało kto łatwo się godzi z utratą swej indywidualności na kilka lat kadencji. Wypowiadanie się w mediach w stylu „my, Rada, …uważamy…, obserwujemy.., podejmiemy właściwą decyzję w stosownym czasie”, to właśnie utrata swej indywidualności i branie na siebie odpowiedzialności za decyzje z którymi się nie zawsze utożsamiają. Dodatkowym czynnikiem wodzącym na pokuszenie są media, które starają się wyciągnąć jak najwięcej informacji od „przesłuchiwanego” członka RPP.

Sądzę, ze ten wstęp wystarczy by zrozumieć o co chodzi Prezesowi NBP. Zgodę się że tym razem to jastrzębie nie wytrzymały i naruszyły kilka zasad. Wskazano jaki termin do podjęcia decyzji jest najlepszy. Co gorsza kilka wypowiedzi sugeruje, że to już ostatnie chwile by podnieść stopy. Takie określenie zawiera ocenę Rady i wyraża dezaprobatę wobec dotychczasowych działań. Cytaty z jastrzębi, zawierają precyzyjne wskazania ścieżki zmiany stóp i okresu w jakim powinno  się to odbyć oraz zawierają prognozę niekorzystnego rozwoju wydarzeń jeżeli RPP nie podejmie stosownych decyzji (tzn. zgodnych w poglądami jastrzębi). Z przykrością niestety musze stwierdzić, że o ile rynek i komentatorzy (w tym makroekonomiści) wyłapywali niestosowności w wypowiedziach i zachowaniach Prezesa NBP, czy Witolda Kozińskiego, to praktycznie nie chcą zauważyć zbyt demonstracyjnego wyrażania poglądów przez grupę jastrzębi, którzy wpłynęli (a przynajmniej mogli) na zachowanie rynku w lutym.

Być może byłoby właśnie lepiej gdyby to przedstawiciele rynku zwrócili na to uwagę. Mam świadomość, że już same głosowania Prezesa NBP na posiedzeniach RPP (niemal zawsze był przeciwnikiem podwyżek stóp), mogą rodzic podejrzenia iż nie wystąpił jako strażnik poprawności, ale jako przeciwnik jastrzębi. Proponuję jednak odłożyć takie zarzuty na bok i przyznać rację prezesowi NBP. Oczywiści dramatu z tego nie robię, ponieważ nie stała się jakaś tragedia, ale warto o tym podyskutować, bo tylko w ten sposób możemy dopracować zasady komunikacji członków RPP z rynkiem.

W artykule wykorzystałem wypowiedzi członków RPP z informacji PAP.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Rynek finansowy w lutym

Rynek finansowy w lutym pod względem wrażeń nie mógł konkurować ze styczniem, co oczywiste. W końcu nie co dzień indeksy giełdowe spadają o kilkanaście procent, i również nie co dzień z lęku o stan gospodarki i nastroje na rynku finansowym obniża się w USA stopę referencyjną o 125 pkt.  Trzeba jednak przyznać, że w obecnej dekadzie nie jest to nowość. Patrząc na cykle wzrostów i spadków stóp w ostatnich ośmiu lat w USA, obecna zmiana stóp wcale nie jest taka olbrzymia. Oczywiście nie chodzi mi o zminimalizowanie obecnego cyklu obniżania stopy w USA, ale zwrócenie uwagi że w ostatnich latach stopa referencyjna w USA utraciła nieco ze swojej funkcji stabilizującej gospodarkę i ukierunkowanie na osiąganie równowagi gospodarczej. Ale to już temat na inne rozważania.

Niemniej w rankingu na najciekawszy miesiąc 2008 roku, luty ma pewne szanse powalczyć o miejsce na podium. Luty miał przybliżyć odpowiedź na pytanie jaka będzie pozostała część roku i czy spadki giełdowe w styczniu to już wszystko co mieliśmy zaliczyć. Na świecie wszyscy obserwowali jak zachowają się w lutym indeksy giełdowe po serii ostrych obniżek w styczniu i czekano na kolejne komunikaty o stanie gospodarki amerykańskiej i komunikaty spółek giełdowych podających wyniki. Rynek w zasadzie usłyszał jedynie potwierdzenie że z gospodarka amerykańska przeżyje poważne spowolnienie, ale zmiany indeksów w lutym nie wskazują by był tym wielce zaskoczony. Przypomnę, że po spadkach od prawie 10% do niemal 20% w styczniu, indeksy giełdowe w ostatnich dniach poprzedniego miesiąca zaczęły odrabiać straty. Często po większe kilka procent, a amerykańskie po ok. 3%. Na giełdy w USA poważniejszy optymizm przypadł na przełom stycznia i lutego. W porównaniu z dołkiem na giełdach, który przypadł na ok. 23 stycznia, amerykańskie indeksy zyskały nawet 4%, a główne europejskie i nasze, zyskały od 7% do 8%. W kolejnych tygodniach, o ile Europa jeszcze przez I połowe lutego poprawiała (przy pewnej zmienności) swoje wyniki, to indeksy w USA już nie. Korzystniejsza reakcja krajowych i europejskich indeksów wynikała z wyraźnie większych spadków w styczniu. WIG i WIG20 na przełomie II i III dekady lutego odnotowały swoje najlepsze wartości wobec notowania z 23 stycznia. Nasze indeksy po ok. miesiącu wzrosły o ok. 10% (europejskie 5% do 8%). Od tego czasu nasze indeksy zaczęły niemal bez przerwy spadać. Średnio dziennie po kilka dziesiątych. Płaciliśmy chyba za małą nutkę optymizmu jaka zaczęła się pojawiać na giełdzie. Im bliżej końca miesiąca, tym nastroje na giełdach, po kolejnych makroekonomicznych informacjach i komentarzach, były coraz gorsze. Ostatnie dwa dni lutego były wyjątkowo kiepskie. Łącznie 28 i 29 lutego indeksy straciły ok. 3% z czego większość przypadła na piątek.

Luty miał dać odpowiedź na pytanie o nastroje na giełdach. Zapowiedzi z końca stycznia sugerowały, że będzie skromne odbicie i potem poważniejsze spadki, przynajmniej do poziomu styczniowego dna. Ot, taki standard po każdym gwałtownym spadku. Tymczasem wzrosty w lutym i brak gwałtownych długotrwałych zmian stworzyły wrażenie, że rynek dość szybko otrząsnął po panice ze stycznia i jedynie doprecyzowywał poziomy indeksów do bieżącej i prognozowanej sytuacji makroekonomicznej. Niestety ostatnie dni lutego raczej popsuły takie wrażenie, ale wydaje się że na kolejną panikę mało kto już ma ochotę. Wygląda na to, że w marcu zobaczymy czy poziomy z 23 stycznia są trwale ustalonym wsparciem. W najgorszym przypadku w najbliższych tygodniach rynek może tylko na krótko (marzec, kwiecień) zejść poniżej wskazanego wsparcia ( o kilka procent). Dla inwestorów do kiepski wariant, ale daje mu tylko ok. 30% prawdopodobieństwa realizacji. Nie ukrywam, że trochę się cieszę z tej korekty, ponieważ po zakupach (jednostki funduszy akcyjnych) z końca stycznia, wstrzymałem się z inwestycjami.

Na rynku walutowym w lutym mieliśmy do czynienia ze scenami dawno nie widzianymi. Przede  wszystkim sytuacja makroekonomiczna w USA osłabiła dolara do poziomu 1,52 na koniec lutego, co przeniosło się na nasz rynek w dalszym wzmocnieniu złotego wobec dolara. W lutym złoty wzmocnił sie wyjątkowo silnie. Wg koszyka, złoty wzmocnił się o 3,7%. Wobec dolara i euro odpowiednio o 5,3% i 2,9%. Żeby zwiększyć napięcie, to powiem że pierwsze dni lutego wcale nie wskazywały tego co będzie w II połowie miesiąca. Początkowo złoty się osłabił, co wiązane było m.in. z wypowiedzią W.Kozińskiego i atmosferą wokół NBP (o tym za chwile). W II połowie lutego nastroje diametralnie się zmieniły. Korzystne dane makroekonomiczne i znaczna inflacja spowodowały wyczekiwanie na wzrost stóp w Polsce już w lutym.

W tym miejscu warto się na chwilę zatrzymać, by zarysować nastroje wokół NBP i spotkania RPP 26 i 27 lutego. Odejście kolejnej osoby z kierownictwa NBP (J.Pruski) spowodowało dość przykre spekulacje wokół NBP i jakości zarządzania. Jak szybko się okazało, spór nie jest tylko czarno-biały. Okazało się, że prezes NBP przy zmianach kompetencji kierownictwa banku centralnego, korzystał ze zmian prawnych dokonanych przez swego poprzednika (L.Balcerowicz), a na dodatek wiele interpretacji prawnych dokonanych przez szanowanych prawników uznawało decyzje prezesa NBP za zgodne z prawem. Kolejne medialne dywagacje wywołała wypowiedź kandydata na fotel wiceprezesa NBP, Witolda Kozińskiego (opisywałem to w jednym z poprzednich tekstów). Być może nie była idealnie „poprawna” jak na wiceprezesa banku centralnego, ale sugestia iż W.Koziński jest zwolennikiem interwencji walutowej była nieco na wyrost. Kolejnym „hitem” medialnym były zarzuty pod adresem NBP i rządu, że wobec kłopotów z wypełnieniem kryteriów konwergencji obydwie te instytucje zupełnie nic nie robią. Chyba najostrzej zareagował swoim piórem Janusz Jankowiak, używając jako argumentu reakcji rynku, który rzekomo nagle zorientował się że nikomu w Polsce nie zależy na wypełnieniu kryteriów konwergencji. Odsyłam do mojego wpisu na stronie J.Jankowiaka (tekst o dekonwergencji w lutym), ponieważ przytaczanie całej polemiki zabrałoby zbyt wiele miejsca. Generalnie zaskoczyło mnie, że tej klasy ekonomista wznieca sztuczny spór ekonomiczny, wykorzystując przy tym interpretację zmian krzywej rentowności, z którą trudno sie zgodzić. Uzupełnieniem do powyższych sporów, były dawno już nie widziane dywagacje statystyczne makroekonomistów rynkowych, koncentrujące się na szacowaniu prawdopodobieństwa podniesienia stopy w lutym i marcu. Teksty te wydały mi się mało poważne, bo niewiele wnosiły do dyskusji, i wskazywały że do statystyki głosowań RPP wciąż wielu ekonomistów przykłada zbyt wielkie znaczenie. Szacunki autorów sugerowały raczej wzrost stóp w marcu. Jednak chyba najważniejsze  znaczenie dla rynku miały wypowiedzi kilku członków RPP o wyjątkowo „jastrzębim” charakterze, dodatkowo wzmacniane przez wielokrotne ich powtarzanie w mediach. To właśnie wspomniane wyżej wypowiedzi członków RPP i wyniki inflacji przekonały rynek, że prawdopodobieństwo podwyżki jest niezwykle wysokie, co też się w końcu potwierdziło (decyzja o wzroście 25 pkt. do 5,50%).

Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Dodaj komentarz

Zabawna historia z tym podatkiem Belki

Patrząc na historię podatku od zysków kapitałowych i odsetek, często określanym w uproszczeniu podatkiem Belki, widać jak trudno nam się w Polsce rozmawia o podatkach. Z jednej strony Polacy nie darzą go sympatią, bo to w końcu obciążenie. Politycy również deklarują niechęć do niego, wskazując tenże podatek jako wyjątkowy przykład pazerności państwa. Generalnie modnie jest być przeciw temu podatkowi. Od samego początku budził niechęć i pierwsze deklaracje o jego rychłym zniesieniu. Jak tylko poprawiło się koniunktura gospodarcza a w wraz z nią wpływy budżetowe, wydawało się że los podatku (jego zniesienie) jest przesądzony. Zarówno PiS jak i PO deklarowały zniesienie podatku. Niemniej PiS wcale się z tym nie spieszył, a obecna koalicja dość ostrożnie wypowiada się o likwidacji podatku. Co bardziej zabawne, oglądałem wczoraj jednego z byłych ministrów PiS a obecnie posła, który krytykował obecna koalicję za odkładanie decyzji o zniesieniu podatku Belki i zadeklarował ze PiS w tej kadencji podejmie działania na rzecz jego zniesienie. A cóż ten człowiek robił przez dwa lata. Gorzej, bo przypomina to rywalizację polityczną gdzie orężem jest uprzykrzanie przeciwnikowi życia poprzez ograniczanie wpływów budżetowych.

Ogromną zaletą podatku Belki są pochodzące z niego wpływy. Wprawdzie są one uzależnione od koniunktury giełdowej i zainteresowania funduszami inwestycyjnymi, ale same tylko wpływy odsetkowe i z funduszy to już kwota trwale przekraczająca 1 mld zł. Szacowany w tej części podatek za miniony rok to ok. 1,9 mld zł. Niemal drugie tyle może dać część kapitałowa. Tak więc podatek, który w średnim terminie da nam od min. 2 mld zł do nawet 4 mld zł (w zależności od przyjętych scenariuszy), jest niebywałym prezentem dla każdego rządu zmagającego się z setkami problemów budżetowych i deficytem. Wbrew wcześniejszym obawom, nie wydaje się by podatek poważnie zmniejszył zainteresowanie Polaków oszczędzaniem i inwestowaniem. Ponadto za taką kwotę można uszczęśliwić (czytaj: spełnić oczekiwania płacowe) dużą grupę zawodową.

Podobny podatek jest w większości krajów UE i chociażby z tego względu jego wprowadzenie w Polsce nie powinno było być zaskoczeniem. Prawdopodobnie szukając naszego docelowego modelu podatkowego, sięgnęlibyśmy po niego z kilkuletnim opóźnieniem. Tym bardziej, że pojawiały się głosy by był stałym elementem systemu podatkowego w krajach UE. Z chwilą jego wprowadzenia, przez media przeszła fala oburzenia i w takiej atmosferze dyskutujemy do dzisiaj o tym podatku, z tym że z biegiem lat jesteśmy coraz mniej szczerzy w tej dyskusji.

Przypomnę może okoliczności wprowadzenia podatku. Wkrótce po rozpoczęciu bieżącej dekady zaczął się szybko pogarszać deficyt budżetowy. W latach 1994-2000 deficyt, z niewielkimi odchyleniami, utrzymywał się na poziomach 2%-2,5% PKB. Tymczasem już na przełomie 2002/2003 wartość ta wzrosła do 4%-4,5% PKB. Trudno się więc dziwić że obok ograniczania niektórych wydatków szukano dodatkowych źródeł wpływu. W ten o to sposób wprowadzono podatek, bez długiej debaty z jaka na przykład mamy do czynienia w przypadku podatku liniowego. Chociaż i w tym przypadku trudno mówić o debacie. To raczej prezentacja postawy przez „wierzących” w podatek liniowy i „wątpiących” w przypisywaną mu zbawienną rolę.

Po wielu deklaracjach i korzystnych dla budżetu latach wiemy już, że żaden rząd nie zrezygnuje tak łatwo z tego podatku. Gdyby go rzeczywiście wszyscy tak bardzo nie lubili, a deklarują to co najmniej dwie największe w Sejmie partie, to już albo by go nie było, albo w Sejmie poprzedniej kadencji ustalono by  datę jego zniesienia lub poważnego ograniczenia.

 W dyskusji o podatku Belki pojawiła się nowa jakość. Głos zaczęli zabierać przedstawiciele instytucji finansowych zajmujących się oferowaniem finansowych produktów oszczędnościowych i inwestycyjnych. I chyba ku sporemu zaskoczeniu widowni, nie były to głosy potępienia skierowane w podatek Belki. Słusznie finansiści przypomnieli, że podatek Belki wrósł w nasza rzeczywistość i zdążył już wywrzeć silne piętno na konstrukcji wieli produktów oszczędnościowych. Mowa przykładowo o funduszach parasolowych, IKE, funduszach inwestycyjnych połączonych z polisą itd. Pojawiają się coraz to nowe propozycje jak zmniejszyć obciążenie podatkiem. Mam na myśli przykładowo propozycje wykorzystania możliwości rozliczenia strat jaką daje ustawa o PIT,  czy tax sparing dla inwestujących również za granicą. Po tych wypowiedziach widać było, że przynajmniej w prasie finansowej, krytyka podatku oparta na emocjach (no bo nie lubimy tego podatku i już) uległa zmniejszeniu. Krytykę zamienioną na bardzo ciekawe propozycje.

Obserwując tańce wokół podatku trudno obronić się przed refleksją że nie potrafimy dyskutować o poważnych problemach ekonomicznych. Obecnie sytuacja jest co najmniej zabawna. Wszyscy tak serdecznie i bez głębszej refleksji potępiali podatek, że teraz nie chcą się przyznać iż staliśmy się w Polsce zakładnikami wcześniejszej dyskusji o nim. Nikt nie chce jako pierwszy wyjść przed kamery i powiedzieć, że o tym podatku trzeba podyskutować w spokojniejszej atmosferze. Nie wiem czy podatek Belki zniknie. Sadzę, że w co najmniej w zredukowanej i zmienionej formie stanie się chyba stałym elementem naszego systemu podatkowego, bo chyba większość uczestników dyskusji pomimo deklarowania niechęci do podatku, tak naprawdę oswoiła się już się z nim.

Tak naprawdę podatek Belki miał się stać elementem w dyskusji o systemie podatkowym w Polsce i chyba wkrótce się stanie. Będę może złośliwy, ale odnoszę wrażenie że podatek Belki ma częściowo zastąpić planowane utracone wpływy z tytułu obniżki stawek w PIT i przejściu z czasem na podatek liniowy. Podatek od zysków tak naprawdę, to uzupełnienie obciążenia podatkowego podatników z II i III grupy podatkowej. Przyjmuje, że głównie osoby z wyższymi wynagrodzenia dysponują poważniejszymi nadwyżkami finansowymi lokowanymi w bankach, funduszach inwestycyjnych czy bezpośrednio na giełdzie. Zaczynamy się więc jakby trochę oszukiwać w dyskusji o opodatkowaniu dochodów osób fizycznych. Smaczku dyskusji o podatku nadał ostatnio sam minister finansów.

Cytat z Gazety Wyborczej: "widzę bardzo duże problemy, graniczące z niemożliwością, ze zlikwidowaniem podatku od zysków giełdowych". Jego zdaniem (MŻ – ministra)  zniesienie tego podatku spowodowałoby, że "bogaci ludzie płaciliby efektywnie niższy podatek".

Ku zdumieniu obserwatorów (zadrę nosa i powiem, że nie mojemu) pojawił się więc wątek o społeczno-ekonomicznych konsekwencjach zmian w opodatkowaniu Polaków. I dobrze. Im szybciej i szczerze wymienimy sobie refleksje o podatkach, w tym i podatku Belki, tym mniej będzie nieprzemyślanych zmian w systemie podatkowym.

Podejrzewam, że najbardziej rozbawiony tą dyskusją jest sam Marek Belka.

wprost test

eae5c8fe38b85daed5d7fc1cc61a6724

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Nadal mamy problem z ustalaniem wynagrodzeń za pracę w gospodarce

Kwestia wynagrodzeń w gospodarce wolnorynkowej  to jedno z ciekawszych zagadnień makroekonomicznych. Dlaczego ktoś zarabia kwotę x, a inny  x+300 zł?  To pytanie ludzi nurtuje chyba od zawsze i zawsze wzbudza kontrowersje. Podręczniki makroekonomii nie dają na to bezpośredniej odpowiedzi. W tychże opasłych tomach nie istnieje zróżnicowanie zawodów. Wynagrodzenie jest konsekwencją przydatności rynkowej. Istotna jest zmiana wynagrodzenia średniego, mediany czy na poszczególnych odcinkach rozkładu decylowego wynagrodzeń w relacji do innych makroekonomicznych parametrów ze szczególnym uwzględnieniem parametrów przedstawiających sytuację finansową przedsiębiorstw. Nie istnieje problem wynagrodzeń pracowników budowlanych, nauczycieli czy bankowców. Z makroekonomicznego punktu widzenia jesteśmy tylko zbiorowością. Pozornie wszystko jest proste w kwestii wynagrodzeń z punktu widzenia ekonomii wolnorynkowej. Pracownicy są wynagradzani wg wartości rynkowej, a mechanizm wolnorynkowy pomaga określić znaczenie i udział poszczególnych sektorów w gospodarce. Biorąc te pozornie proste zasady pod uwagę, problem właściwego wynagrodzenia nie powinien istnieć i w zasadzie nie powinno być z tym problemu.

Tu na chwilę przerwę rozważania i przedstawię co jest przyczyną poświecenia na nie czasu. Otóż analityk ekonomiczny X z banku Y ( kto chce znać więcej niech sięgnie do „Parkietu” z 22.02.2008 r., „W kolejce po podwyżki płac”) podjął temat presji na wzrost wynagrodzeń kilku grup zawodowych w dość charakterystyczny dla makroekonomistów sposób. Podam oddające ideę artykułu dwa cytaty:

„Ci, którzy ustawiają się w kolejce po wyższe płace, świadomie lub nie ustawiają się także w kolejce po droższy kredyt (nie tylko dla nich, ale także dla ich pracodawców)”. „Pamiętajmy, że wspomniane grupy zawodowe (MŻ –  autor zdanie wyżej wymieniał celników, pielęgniarki i pocztowców) należą do grona osób, które mało oszczędzają – dodatkowy dochód (o ile rzeczywiście go wywalczą) prawdopodobnie przeznaczą na konsumpcję, dodając znowu kilka miliardów w postaci zagregowanych wydatków”.

To do zasady, nie neguję słuszności tych stwierdzeń. Z makroekonomicznego punktu widzenia faktycznie przedłużająca się presja na wynagrodzenia powoduje przykre konsekwencje dla inflacji i ceny pieniądza. Również prawdą jest że znaczne podwyżki o szerokim zasięgu (np. dla setek tysięcy osób) dla grup o niskich dochodach powodują impuls popytowy o przykrych dla gospodarki konsekwencjach. Chodzi tu o sytuację, kiedy ktoś z wynagrodzeniem netto 1000 zł dostaje np. 400 zł dodatkowo. Niemal natychmiast taka osoba uzupełnia wyposażenie gospodarstwa domowego lub wymienia na nowe.

Wracając do rozważań, przyjmują konwencję nieco romantyczną, bo – jak wyżej wspomniałem – prawa ekonomii bywają twarde. Granicą rozważań o niedopłaceniu niektórych grup zawodowych opłacanych z budżetu czy emerytów są niestety pochodną możliwości budżetu i obciążania innych grup zawodowych czy przedsiębiorstw (mowa o stronie wpływów budżetowych). Niemniej warto sobie powiedzieć parę rzeczy. Mam tu na myśli problem, i to poważny moim zdaniem, z podejściem do kwestii wynagrodzeń w gospodarce wśród makroekonomistów (przynajmniej tych którzy chętnie przedstawiają swoje zdanie w mediach), którzy stoją na tym tematem jakby okrakiem. Z jednej strony chcą się wypowiadać w tej kwestii, a z drugiej nie chcą przyznać się do pewnej nieporadności oraz tego że problemy z ustalaniem wynagrodzeń w gospodarce wymagają poważnej wiedzy o poszczególnych sektorach, czyli ekonomik branżowych.

Jak wyżej wspomniałem, teoretycznie problemu wynagrodzeń nie powinno być w gospodarce wolnorynkowej, ponieważ obiektywne mechanizmy ekonomiczne w naturalny sposób powinny regulować wielkość wynagrodzeń. Jednak dochodzimy do miejsca kiedy teoria ekonomiczna nie daje żadnych wskazówek. Decyzją społeczeństwa i z powodów nawet czysto  obiektywnych mamy w gospodarce sektor państwowy. Społeczeństwo jest zgodne co do tego że chcemy mieć silnie upaństwowiony sektor edukacji, ochrony zdrowia, obrony i bezpieczeństwa oraz administrację państwową. To ogromna rzesza ludzi których wynagrodzenia trudno ustalić za pomocą naturalnego mechanizmu rynkowego. W naszych warunkach wynagrodzenia tej grupy ludzi są wypadkową porównań z sektorem prywatnym, możliwości budżetowych oraz sytuacji na rynku pracy. Wbrew pozorom, ustalenie wynagrodzeń w sektorze prywatnym/skomercjalizowanym również nieco odbiega od podręcznikowego ideału. Można porównać przykładowo wynagrodzenia w sektorze paliwowym, bankowym czy elektroenergetycznym z innymi sektorami należącymi do sektorów prywatnego czy państwowego, podobnych  w rozumieniu wymaganych kwalifikacji pracowników i skali skomplikowania procesu wytwarzania dobra czy usługi. Tutaj problemem jest efekt skali i znaczenie sektorów dla gospodarki. W tych sektorach znacznie łatwiej ustalić wyższe wynagrodzenia i przerzucić ich koszt na otoczenie gospodarcze. Inaczej też reagują wynagrodzenia w okresie koniunktury gospodarczej. Pracownicy sektorów od których gospodarka jest uzależniona, na ogół szybciej otrzymują podwyżki i wcale nie musi to być uzależnione od faktycznego wzrostu wydajności. Pracownicy opłacani z budżetu natomiast mają wynagrodzenia ustalane w znacznym stopniu na bazie wskaźników indeksacyjnych, których wielkość jest ewentualnie korygowana z pewnym opóźnieniem co wywołuje niejednokrotnie ostrą reakcję tych grup i posuwanie się do irracjonalnych żądań. Zaznaczam że tym tekstem nie zamierzam usprawiedliwiać wszystkich żądań grup które przedstawiły w ostatnich miesiącach swoje oczekiwania, bo większość z nich jest niepoważna czy tez po prostu głupia, czemu nie raz dawałem już wyraz na swojej stronie.

Wskazane wyżej mankamenty mechanizmu ustalania wynagrodzeń oraz naturalne ograniczenia budżetowe powoduję jednak że w efekcie mamy do czynienia z nierównomiernym rozłożeniem profitów i kosztów w gospodarce. Wystarczy przejrzeć zmiany wynagrodzeń z minionych kilkunastu latach, by zauważyć które grupy zawodowe łatwiej/częściej „załapują” się na profity z tytułu koniunktury, a które nie.

Wolałbym więc, żeby prezentujący chętnie w mediach swoje poglądy makroekonomiści głębiej wnikali w problematykę mechanizmów kształtowania wynagrodzeń niż zbywali je w zaprezentowany wyżej sposób (patrz: załączone wyżej cytaty). Temat łatwy nie jest i powiem nawet, że biorąc pod uwagę społeczne znaczenie wielu zawodów, rzetelne wynagrodzenie jest w 100% niemożliwe. By być lepiej zrozumianym podam taki przykład. Ponad dwa lata temu byłem na obligatoryjnym szkoleniu BHP, gdzie miałem okazję wysłuchać młodego lekarza z pogotowia ratunkowego. Dlaczego człowiek od którego wiedzy i umiejętności podjęcia błyskawicznych decyzji zależy ludzkie życie i zdrowie, zarabia mniej ode mnie, czyli pracownika bankowości ? Od razu zaznaczam że po zapoznaniu się z dokładnymi danymi przedstawiającymi problemy służby zdrowia, tłumaczenie typu „bo służba zdrowia musi być zreformowana” jest tylko wybiegiem osób mających co najwyżej skromne o tym pojęcie.

Podejście zaprezentowane w cytowanych zdaniach powoduje, że niektóre grupy zawodowe czy społeczne będą częściej traktowane jako szkodliwe z punktu widzenia ryzyka destabilizacji równowagi makroekonomicznej, tylko dlatego że ułomny mechanizm kształtowania wynagrodzeń będzie je spychał na koniec kolejki. Wolałbym żeby ekonomiści nieco bliżej przyjrzeli się przykładowo mechanizmom indeksacyjnym, finansowaniu służby zdrowia itd. Sądzę że bliższe zapoznanie się z problematyką wynagrodzeń wśród ekonomistów, zaowocowałoby ciekawymi rozwiązaniami chociażby na potrzeby negocjacji w Komisji Trójstronnej. Pozostawanie na pozycji doktrynalnej i na wysokim poziomie abstrakcji powoduje moim zdaniem zmniejszenie autorytetu tego środowiska. A szkoda bo będzie on jeszcze nie raz potrzebny. Jak na razie to jest kiepsko. Makroekonomiści szerokim łukiem omijają temat wynagrodzeń bądź sądzą, że ekonomiście wyznającemu wolnorynkowe zasady w gospodarce, nie wypada nawet zgłębiać się w problematykę ustalania wynagrodzeń w sektorach państwowych. Artykuł, fragmenty którego przytoczyłem, jest świetnym przykładem. Wcale nie oczekuje znalezienia złotego środka, który wprowadzi powszechną sprawiedliwość o ile coś takiego w ogóle istnieje. Nie wyobrażam sobie również, ani tego nie sugeruję, tworzenia kolejnego wcielenia „popiwku”, czy innego rozwiązania obciążającego wynagrodzenia jednej grupy zawodowej i przekazywania tych środków innej. Sądzę jednak, że środowisko makroekonomistów ma możliwość narzucenia uczestnikom sporu publicznego (politycy, publicyści i protestujące środowiska) o wynagrodzeniach, radykalnie wyższy poziom. Inaczej spory o wynagrodzenia będą wyglądały tak jak obecnie i cały problem nadal pozostanie na barkach polityków.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Wybrane elementy podaży pieniądza w I 08

Dawno już nie pisałem o elementach podaży pieniądza, a pojawiło się parę ciekawostek. Pogorszeni e sytuacji na giełdzie spowodowało gwałtowny skok wartości depozytów zgromadzonych przez gospodarstwa domowe. W styczniu w porównaniu w grudniem wartość depozytów wzrosła nominalnie o 5,1%. W ciągu ostatnich dziesięciu lat to największy skok jaki miał miejsce w ciągu jednego miesiąca. Do tej pory jedynie na grudzień przypadały wzrosty o zbliżonej wartości, tzn. pomiędzy 4,3% a 4,7% w latach 1997, 1998 i 2007. Wyjątkowy przyrost depozytów możemy obserwować od listopada ubiegłego roku, ale mimo wszystko wartość osiągnięta w styczniu trudna była do przewidzenia przed końcem roku. Naturalnym tłumaczeniem jest wzrost zainteresowania lokatami bankowymi i instrumentami opartymi na nich wskutek spadku atrakcyjności giełdy jako miejsca lokowania oszczędności. Nie bez znaczenia jest stale poprawiana oferta. Ostatnim rynkowym hitem jest lokata w PKO BP z 6%, której niezbyt rzetelna reklama zwróciła uwagę KNF. I dobrze. Niemniej od kilku- kilkunastu tygodni, Polacy co i rusz natykają się na oferty lokat z oprocentowaniem od 5% do 6%. Tradycyjnie zachęcam do dokładnej lektury produktów i przypominam, że inflacja przekroczyła w styczniu już 4%. Wzrost oszczędności na rachunkach bankowych znacznie poprawił statystyczny wygląd tej pozycji. W II połowie ubiegłego roku roczna realna dynamika depozytów gosp. domowych oscylowała w przedziale od 5% do 7%. Tymczasem w styczniu wartość ta doszła do 10%.

Nie stawiam nawet pytanie o wyjątkowość stycznia w lokatach bankowych, bo każdy kto ma kontakt z mediami, wie że z giełdy wyciągano niemal w atmosferze paniki miliardy złotych. Wg Analiz Online, z rynku TFI inwestorzy wycofali ponad 11 mld zł z czego część (co najwyżej 30%) przeniesiono do banków i w inne bezpieczne dla wartości pieniądza miejsca, by tylko uciec jak najdalej od rynku akcji. W styczniu wartość depozytów gospodarstw domowych powiększyła się aż o 13,5 mld zł. Z tego przynajmniej 2/3, moim zdaniem, to dodatkowe pieniądze pochodzące głównie z giełdy i innych inwestycji obarczonych dużym ryzykiem. Dla banków te pieniądze to fantastyczny prezent na sfinansowanie przyrostu kredytów. Dodatkowa kwota niemal 9 mld zł, odpowiada przyrostowi akcji kredytowej dla przedsiębiorstw w ciągu jednego kwartału.

Tymczasem w przedsiębiorstwach sytuacja zupełnie inna. Wartość środków na kontach bankowych spadła w styczniu o 2,5% w porównaniu z grudniem. Ponieważ roku temu było niemal dokładnie odwrotnie, to roczna realna dynamika tychże środków z prawie 25% na początku ubiegłego roku, spadła do prawie 5%. Czy wobec tego dzieje się coś złego? Moim zdaniem absolutnie nie, z małą jednak uwagą. Już w ubiegłym roku zwracałem uwagę, że kończy się powoli etap rozwoju oparty polskich przedsiębiorstw oparty na własnych zasobach finansowych. Te, jak widać, są w coraz większym stopniu angażowane w procesie finansowania aktywów obrotowych. Bodaj w ostatniej analizie wyników finansowych przedsiębiorstw zwracałem też uwagę, że dość szybko przyrasta wartość zapasów i przedsiębiorstwa nie równoważą tego zobowiązaniami handlowymi. O ubiegłego roku, dla prowadzenia bieżącej działalności, podmioty angażują nagromadzone nadwyżki finansowe i chętniej sięgają po kredyty. Nie ma w tym jeszcze nic złego. Należy pamiętać, że to zgromadzone nadwyżki były dość duże. Inna rzecz jest w zapasami, ale powrócę do tego tematu po opublikowaniu wyników przedsiębiorstw za IV kw ubiegłego roku. Przyrost zapasów wskazywał, że część firm nieco przeszacowała swoje tempo rozwoju.

O akcji kredytowej można powiedzieć, że trwa w najlepsze. Już pod koniec ubiegłego roku roczne tempo wzrostu przestało przybierać na sile i dla przedsiębiorstw stabilizuje się na poziomie 22% (wartość po urealnieniu wskaźnikiem cenowym) a dla gosp. domowych – ok. 30%. Nie można wykluczyć, ze w tym drugim przypadku możemy obserwować lekki spadek dynamiki w najbliższych miesiącach. Wzrost zapotrzebowania na środki finansowe w przedsiębiorstwach, o którym wspomniałem wyżej na pewno zapewni pracę bankowcom na kilka kwartałów.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

O co ten zgiełk

Wypowiedź Witolda Kozińskiego dotycząca ewentualnej konieczności interwencji walutowej na rynku wywołała spore reperkusje w postaci komentarzy i zmian ceny złotego. W tym drugim przypadku, analitycy tak przynajmniej twierdzą. Złoty w rozumieniu koszyka osłabił sie w piątek o 1%, co jest ruchem dość znacznym. Niemniej zanim wszystko zrzuci się na W.Kozińskiego, warto pamiętać że w ostatnich tygodniach rynek walutowy w kraju notował już osłabienia waluty w przedziale od 0,5% do 0,7%. Można jednak powiedzieć, że prof. Kozinski przyczynił sie do osłabienia złotego w wyniku …… No właśnie, dokładnie w wyniku czego. Poniżej podaję fragment wywiadu z 8-go lutego, który wywołał małe zamieszanie. Warto dodać, że wypowiedź profesora Kozińskiego może i by przeszła bez echa, gdyby nie to że został on przedstawiony jako kandydat na wiceprezesa NBP w dość nieprzyjemnym okresie (spór kompetencyjny w NBP).

Cezary Szymanek z Radia PiN (CS): Jeżeli złoty będzie się nadal umacniał, to co wtedy?Witold Koziński (WK): Może być kłopot.CS: Jak duży?WK: To jest właśnie pytanie, które dręczy niejednego analityka. Może być kłopot. Jak duży? To zależy od tego, jak bardzo umocni się złoty, czy przekroczy tę granicę odporności polskiego eksportu czy nie.CS: Gzie pan widzi ową granicę, na jakim poziomie się rysuje? WK: Też trzeba by zapytać analityków. Ja sądzę, że 3, 40- 3 , 45 zł za euro to jest to, co jeszcze eksport polski może wytrzymać.CS: Gdyby w takim razie złoty spadł poniżej tej granicy, to pan wkracza do akcji?WK: To są kompetencje RPP, ja mogę tylko radzić.CS: A co by pan w takim razie doradził?WK: Z tego, co pamiętam jako były wiceprezes NBP jeszcze w latach 90., zadaniem zarządu, który wówczas prowadził politykę pieniężną, było godzenie kontroli inflacji ze wzrostem gospodarczym, ta myśl, ta idea mnie nie opuszcza. Jeżeli miałoby być tak, że eksport będzie słabł, czyli ta noga, na której opiera się wzrost ( jedna z trzech nóg: konsumpcje, inwestycje, eksport ) miałby być osłabiony, no to trzeba by jednak coś zrobić, żeby eksport chronić, chroniąc w ten sposób wzrost.CS: Czyli konkretnie, panie profesorze, jeżeli złoty spada poniżej owej bariery, to wtedy co, jaka reakcja?WK: RPP nie wyklucza interwencji walutowych, aczkolwiek… CS: A pan by ją doradzała, dobrze rozumiem?WK: To zależy od sytuacji. W każdym razie nie można wykluczyć takiej interwencji.

Być może zdziwienie wywołały również słowa dotyczące przyjęcia euro, po usłyszeniu których wiadomo że profesor Koziński z pewnością nie mieści w tzw. poprawności. Przez poprawność rozumiem poglądy liberalniejszych ekonomistów, którzy już wyrażanie nawet skromnych wątpliwości dotyczących jak najszybszego przyjęcia euro, uważają za nieprzyzwoitość.

W przytoczonym fragmencie wywiadu zwróciłbym uwagę na dwie kwestie. Uwaga profesora o latach 90-tych może wskazywać, że jest on zwolennikiem polityki może nie tyle wspierania PKB, co szukania kompromisu pomiędzy inflacją a wzrostem gospodarczym (godzenie kontroli inflacji ze wzrostem gospodarczym, ta myśl, ta idea mnie nie opuszcza). Na tle sporu o role RPP i polityki pieniężnej, profesor Koziński lokuje się jako tzw. gołąb. Obawiam się, że m.in. z tego powodu może go jeszcze spotkać spora krytyka i posądzenie o podzielanie poglądów prezesa NBP. Ja na ten spór patrzę jak na dyskusję akademicką, ale obawiałbym się poświęcania inflacji w imię utrzymania wysokiego tempa PKB. Obawiam się, że jeszcze musimy poczekać kilka-, kilkanaście lat by na poważnie powrócić do dyskusji o wyborze (częściowej średnioterminowej sprzeczności) PKB czy inflacja. Nawiązanie do lat 90-tych trochę mnie dziwi, ponieważ realia prowadzenia polityki pieniężnej są obecnie zupełnie inne. W latach 90-tych daleko nam było do kursu płynnego ustalanego przez rynek. Przy kursie pełzającym, a potem wyznaczonych w granicach wahań, faktycznie próbowano szukać kompromisu pomiędzy inflacja o koniunkturą.

Nie razi mnie natomiast wypowiedź dotycząca interwencji. Zresztą z wypowiedzi wynika, że profesor Koziński dostrzega problem mocnego złotego, tak jak i inni ekonomiści. O interwencji wspomina jako o możliwości ze skromnego arsenału działań RPP. Przepisy wspominające o polityce pieniężnej, nie zawierają zakazu interwencji walutowej w celu innym niż związanym z inflacją. Pewnym problemem może być jedynie brzmienie założeń polityki pieniężnej na 2008 r.

Interwencje walutowe

Instrumentem polityki pieniężnej, który może zostać wykorzystany przez NBP są interwencje na rynku walutowym. W gospodarce polskiej zmiany kursu walutowego wywierają istotny wpływ na inflację. Mogą tym samym zaistnieć okoliczności, w których NBP zadecyduje, że dążenie do stabilizowania inflacji wymaga dokonania interwencji na rynku walutowym.”

W ten sposób precyzyjnie określono kiedy RPP byłaby skłonna przeprowadzić interwencję. Z samym progiem opłacalności eksportu (tzw. wartością kursu poniżej której eksport staje się nieopłacalny) trudno się nie zgodzić. Wskazują na to zarówno badania przeprowadzane przez NBP („Informacja o kondycji przedsiębiorstw…) jak i analiza makroekonomiczna. Niemniej obydwie metody wskazują pewien zakres wartości kursu, przy którym zakłada się iż zawiera próg opłacalności. Analiza wyników badan sondażowych prowadzonych przez NBP wskazuje, że przedsiębiorcy nieco subiektywnie wskazują kurs progowy. Widać silny związek wskazań z bieżącym (sytuacja w chwili przeprowadzania sondażu) kursem oraz niski związek ze zmianami wydajności w gospodarce, które amortyzowały wzmocnienie złotego. Niemniej wskazany próg można przyjąć, przy niewielkim błędzie, za trafny. Faktycznie od kilku kwartałów mamy do czynienia z procesem poważnego umacniania się złotego. Jak dotąd nasi przedsiębiorcy jednak świetnie sobie z tym radzili. Problem faktycznie może się silniej pojawić, kiedy złoty nominalnie dalej by się umacniał. Na razie na to się nie zanosi.

Z interwencją obecnie problem jest taki, że byłaby ona raczej nieskuteczna i utrudniłaby wysiłki na rzecz powstrzymywania inflacji. Ponadto obecny poziom złotego ma silne uzasadnienie fundamentalne, przynajmniej do czasu kiedy rynek nie zacznie się martwić o nasz deficyt obrotów bieżących lub nie zacznie się coś przykrego na rynku finansowym.

Tym którzy cytowaną wypowiedź uważają za nietakt, przypomnę również że profesor Koziński jest kandydatem na wiceprezesa i nie wchodzi w skład RPP. Moim zdaniem więc nie ma się czego obawiać.

 

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz