Trwa poszukiwanie winnych inflacji

Tematem numer 1 w debacie publicznej z działu „ekonomia” staje się inflacja. W mniejszym czy większym stopniu, wzrost cen doskwiera chyba każdemu. Skala uciążliwości jest funkcją struktury koszyka nabywanych dóbr i zasobności portfela. Zjawisko jest tym bardziej intrygujące, gdyż z problemu makroekonomicznego, inflacja wyjątkowo szybko przeradza się w problem polityczny. W skrócie wygląda to tak: Minister Finansów wymienia razy (ciosy?) z Prezesem NBP, a politycy opozycji domagają się reakcji rządu. Co zabawniejsze, rząd (a przynajmniej jego przedstawiciele) taką reakcję obiecują. A co na to obywatel? Kiedy na to patrzy, faktycznie ma prawo wierzyć, że inflacja to wina polityków. Oni spowodowali inflacji, a więc oni powinni pokryć straty obywatelowi. W mediach ma miejsce teatr absurdu i to bardzo rozwojowy. Na lipiec planowana jest debata sejmowa o inflacji. Nietrudno się domyśleć jej poziomu. Wystarczyło przyjrzeć się publicznym deklaracjom, składanym przez przedstawicieli największych partii przed kamerami.

Jeszcze na przełomie 2005 i 2006 r. inflacja (operuje wskaźnikiem rocznym) utrzymywała się nawet poniżej 1%. Z biegiem czasu inflacja zaczęła bardzo powoli rosnąć. W I kw 2007 inflacja przebiła 2%. Już wtedy w dyskusjach makroekonomistów pojawiał się problem inflacji: jak długo uda nam się utrzymać inflację na niskim poziomie. Bardzo modne były wówczas teorie o wydajności pracy i korzystnym wpływie towarów importowanych na inflacje (tzn. przyczynianie się do utrzymywanie jej niskiego poziomu). Nie twierdzę, ze nie było w tym racji, ale zauważyłem że uśpiło to czujność części ekonomistów, w tym z RPP. Ja też nie przewidziałem precyzyjnie inflacji, ale zwracałem uwagę w 2007 że wiara części członków RPP iż uda się tak długi okres koniunktury w kraju i za granicą i silnego wzrostu płac przeżyć bez większych problemów z inflacją była chyba zbyt duża. Można było już na przełomie 2006 i 2007 rozpocząć proces podnoszenia stóp procentowych. Powoli i w celach prewencyjnych. Podnoszenie stóp na dobre zaczęło dopiero w okresie letnim. Mam świadomość, że nie sposób przewidzieć wszystkich szoków cenowych, szczególnie tych importowanych. Ale przecież po zmianach cen żywności  w ubiegłym roku widać było że ryzyko ich dalszego wzrostu i tak jest niemałe, nawet bez wpływu zagranicy. Czekanie na potwierdzenie tego faktu aż do okresu lato-jesień było niepotrzebnym wystawianiem się na ryzyko. Tymczasem czas podjęcia decyzji przez RPP wskazuje, że kilku jej członków wolało czekać na potwierdzenie się zagrożenia i dopiero wtedy ze spokojnym sumieniem głosowało za podniesieniem stóp. Gdyby proces podnoszenia stóp rozpoczęto już w 2006 jak chciała czwórka członków RPP w tamtym czasie, to przypuszczam że dzisiaj może i mielibyśmy inflację  na poziomie 4%, ale znacznie mniej lęków na przyszłość i mniej niepewności na rynku.

Dyskusja o inflacji pewnie i tak by nas nie ominęła, niemniej jej jakość mogła być lepsza. Nie wytrzymał Minister Finansów i zwrócił uwagę na opóźnienie w działaniach RPP. Z jednej strony mamy wypracowywaną przez lata poprawność w świecie finansów, czyli unikanie przerzucania się winą przez najwyższym urzędników ze sfery finansów oraz unikanie krytyki Prezesa NBP w imię jego niezależności , z drugiej zaś – nabierającą tempa polityczną dyskusję. Stronami sporu są głównie PO i PiS i tak się nieszczęśliwie składa, że o ile Minister Finansów – co oczywiste – reprezentuje rząd czyli polityków, to w przypadku Prezesa NBP też trudno bronić jego apolityczności. S.Skrzypek nie był kandydatem merytorycznym, co też potwierdził swoimi głosowaniami na spotkaniach RPP. Przyznam szczerze, ze trudno się obronić przed wrażeniem że Prezes Skrzypek nie orientował się za dobrze w tym co się dzieje w gospodarce w 2007 r. Wprawdzie za efekt głosowania odpowiadają wszyscy członkowie RPP (czyli każdy za swój głos), jednak dokładna analiza wskazuje, że S.Skrzypek przyczynił się do opóźnienia tego procesu, tzn. opóźnienia tempa podnoszenia stóp.

Prezes NBP nie pozostał dłużny i wystosował oświadczenie, gdzie nie odnosi się do zarzutów pod swoim adresem, ale apeluje o właściwą policy mix. Jeżeli tak, to oświadczenie ( a jednocześnie zarzut)  jest przede wszystkim skierowane do środowiska politycznego które wystawiło jego kandydaturę. W wymianie ciosów Prezes NBP chyba tego nie zauważył, pośpiesznie broniąc swojej pozycji. Faktem jednak jest, że do tablicy wywołały go zarzuty Ministra Finansów. Tak więc niestety, spór o winnych inflacji przeniósł się na grunt polityczny, ale przyznam że sam bym chyba nie wytrzymał, bo jak by nie mówiąc, głosowań Prezesa NBP z ubiegłego roku doprawdy trudno jest bronić i w dyskusjach o inflacji nie sposób ominąć oceny działań niektórych członków RPP.

Występowanie PiS w roli obrońcy uciśnionych i apelowanie o debatę sejmową jest o tyle niepoważne, że inflacja zaczęła rosnąć w tamtym roku, za czasów rządów PiS. Od grudnia inflacja stabilizuje się na poziomie 4%. Trwający od kilku dni wyścig polityków opozycji o to kto bardziej chroni obywateli przed wzrostem cen wywołał dość dziwną reakcję PO. We wczorajszym oświadczeniu Z.Chlebowski, potwierdził oczywiście że w lipcu odbędzie się debata sejmowa o inflacji, jej przyczynach i formie pomocy najuboższym, ale w ten sposób dokonał czegoś niezmiernie nieszczęśliwego. Kiedy wysłuchałem oświadczeń stron sporu, zaskoczyła mnie właśnie reakcja PO. Z.Chlebowski najwyraźniej bał się wczoraj powiedzieć (mowa o konferencji dot. sektora stoczniowego) że niestety inflacja jest zjawiskiem zdarzającym się w gospodarce wolnorynkowej i debata lipcowa nie będzie o obronie najuboższych a o wiedzy makroekonomicznej polityków i odwadze w jej prezentowaniu.

Wzrostom inflacji nie da się całkowicie zapobiec w gospodarce wolnorynkowej. Ni mniej ni więcej jest to próba dopasowania się popytu do podaży. Po prostu immanentna cecha gospodarki wolnorynkowej. I niestety każdy z nas jest uczestnikiem tego procesu. By ten proces nie rozgrywał się tylko na tym polu, stosuje się politykę pieniężną. Dzięki temu stabilizowanie cen jest łagodniejsze, a przynajmniej powinno. Mam świadomość, że dla niektórych gospodarstw domowych koszty życia mogły wzrosnąć (lub wkrótce wzrosną) nawet o 10%-15% w skali roku, ale to na takie przypadki właśnie jest pomoc państwa, potocznie zwana pomocą społeczną. Nie da się prowadzić gospodarki opartej na wolnym rynku i jednocześnie chronić wszystkich obywateli przed wzrostem cen. Większość ze skoku inflacji z ostatnich trzech kwartałów była w zasadzie nieunikniona. Ukrywanie tego przed społeczeństwem nie ma sensu. Zmiany cen są immanentną cechą gospodarki wolnorynkowej i jest to również sygnał dla nas, gospodarstw domowych, by przykrócić swoje apetyty konsumpcyjne tam gdzie to możliwe. Dla osób mniej zorientowanych w ekonomii, zaznaczam że nie sugeruje zaprzestania jedzenia, ale być może zwrócenia uwagi czy aby nie można kupić tańszego przetworu spożywczego tego samego gatunku.

Ze wczorajszej wymiany ciosów przed kamerami, można było odnieść wrażenie, że inflacja w Polsce jest efektem tylko i wyłącznie niedbalstwa polityków i że wszystkich można obronić przed jej skutkami. Przy tej okazji przypomniałem sobie debatę Tusk-Kwaśniewski, z ubiegłego roku. D.Tusk próbował zaskoczyć A.Kwaśniewskiego pytaniem o rosnącą inflację (z podkreśleniem kosztów żywności) i co kandydat na prezydenta z tym zrobi. Dokładnie w takim stylu jak obecnie stawia ten problem opozycja. A.Kwasniewski odpowiedział wyjątkowo przytomnie, przypominając że to naturalna konsekwencja działania praw popytu i podaży i czy pytanie Tuska ma oznaczać, że zmienił poglądy ekonomiczne (przypominam, że D.Tuskowi przypisywano poglądy liberalne). No cóż, zbiera się więc teraz owoce swoich wypowiedzi.

Wszystkie strony sporu mocno wczoraj przesadziły. Politycy mają obowiązek wytłumaczyć społeczeństwu co to jest inflacja i jakie są jej obecne przyczyny. Pomoc finansowa powinna być kierowana tylko do najuboższych gospodarstw domowych. Sugerowanie że inflacja to efekt błędnego rządzenia i że ludziom należy się rekompensata (pomoc społeczna? wyższe wynagrodzenie?), może mieć tragiczne konsekwencje w przyszłości. Pomijam już to, że takie podejście jest naigrywaniem się z ludzkiej niewiedzy.

O marekzelinski

Marek Żeliński. Ekonomista z wykształcenia. Zawodowo związany jestem z sektorem bankowym.
Ten wpis został opublikowany w kategorii Opinie. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.