Premier zagrał dość brawurowo, ogłaszając 10 września że w 2011 wprowadzimy euro. W pierwszej chwili pomyślałem, że być może premier miał coś innego na myśli. Powiedzmy, że w 2011 to będzie rok kiedy będziemy mieli już za sobą publiczną dyskusję, ewentualne referendum (?), podjęcie decyzji w rozumieniu politycznym (stosowna większość w parlamencie i zgoda prezydenta) i osiągnięte kryteria makroenomiczne, a złoty już w tzw. korytarzu walutowym. W tym ostatnim przypadku bylibyśmy w korytarzu od miesiąca, a może od trzech kwartałów.
Obawiam się, że premier mylnie wybrał akurat taki cel, by zaprezentować skupienie i determinację rządu. Teoretycznie wprowadzenie euro w tym terminie jest możliwe. Ale do zademonstrowania umiejętności w osiąganiu szczytnych celów i mobilizowania wszystkich sił społecznych by je osiągnąć, wprowadzenie euro nie jest najlepsze. W takich przypadkach wskazuje się cele z którymi wszyscy się utożsamiają. Przykładem niech będzie organizacja Euro 2012 i wynikające z tego terminy inwestycji. Mimo naszego narodowego sceptycyzmu, brak chyba partii czy sił społecznych, które zablokowałyby przygotowania do mistrzostw.
Boję się, że premier uwierzył że projekt wprowadzenia euro można przeprowadzić jak w komercyjnej firmie, czyli manager rzuca mało realny pomysł/cel a jego realizacje opiera na dobieraniu do tego filozofii, nie gardząc metodami w stylu: „nie utożsamiasz się? znaczy nie rozumiesz”.
A nawet gdyby metoda bezkompromisowego managera miałaby mieć sens, to z czysto technicznych powodów (niezbędny czas to trzy lata), premier narobił sobie problemów już na starcie. Ponadto tak odważna deklaracja wyraźnie kontrastuje z wyraźną dotychczasową ostrożnością obecnego rządu w deklarowaniu jakichkolwiek konkretnych dat wprowadzenia euro. Stąd zaskoczenie było solidne i to nawet wśród euro entuzjastów. I to nie tyle faktem samego ogłoszenia, co mało realnym terminem realizacji. Tak więc szeregi ekonomistów, którzy mogli premiera wesprzeć, stopniały na wstępie.
Rynek zareagował wzmocnieniem złotego (mowa o koszyku i wg tabeli NBP) o 1%. Dużo i niedużo zarazem. W spokojniejszych czasach zmiana o 1% z dnia na dzień to znaczny ruch, ale obecnie kiedy złoty w ciągu miesiąca osłabił się prawie o 10%, taka zmiana to nic specjalnego. W tym tygodniu złoty zdawał się tracić ochotę na dalsze osłabienie co odbieram pozytywnie, bo w okresach gwałtownych zmian cen walut rynek ma problemy z określeniem momentu zatrzymania, albo przynajmniej spowolnienia. Jednak zatrzymanie osłabienia we wtorek i środę nie musiało być trwałe. Premier ze swoją wypowiedzią wstrzelił się jak w przysłowiową dziesiątkę. Być może więc złoty złapie chwilę oddechu by dealerzy walutowi mogli spokojniej spojrzeć na analizę fundamentalną i techniczną.
Z drugiej jednak strony wzmocnienie złotego o 1% po deklaracji premiera to wcale nie tak wiele. Rynek ma świadomość, że wypełnienie tej deklaracji będzie trudne.
Najgorszy dla rynku finansowego byłby scenariusz gdyby premier upierał się przy tej deklaracji, ponieważ rynek finansowy może dostrajać swoje oczekiwania do konkretnej (jak nigdy dotąd) daty. Ewentualne przesunięcie terminu zmiany waluty, obniży wiarygodność Polski, za co zapłacimy lekko podniesioną krzywą rentowności.
Premier samo sobie postawił trudne wyzwanie. Powiedział na tyle dużo, że teraz musi podać dokładny plan działania i współpracy z innymi instytucjami, w tym z NBP. RPP też ma prawo poczuć się zaskoczona pomysłem premiera. Wprowadzenie euro za trzy lata może w pewnym stopniu wpłynąć na prowadzoną przez RPP prowadzoną politykę pieniężną.