JAK TO JEST Z TYM DEFICYTEM MIESZKANIOWYM.

Temat polityki mieszkaniowej po ’89 budził i budzić będzie w Polsce ogromne spory. Według powszechnej opinii, mieszkań jest za mało i są za drogie. Mniejsza teraz o dominujący od trzech dekad model polityczki mieszkaniowej i jego ocenę. Ma on swoje zalety i wady. Dzieje się też w określonych warunkach społecznych i makroekonomicznych.

Nieodparcie mam wrażenie, że wielu z krytyków polityki mieszkaniowej państwa jest nieco na bakier z danymi lub świadomie pisze teksty dające większą popularność. Kilka dni temu publicystka ekonomiczna jednej z ważniejszych gazet w tekście o kredytach hipotecznych wstawiła : „ Szacuje się bowiem, że w Polsce deficyt mieszkań wynosi aż ok. 2 mln lokali”. To standardowe zdanie w ustach/tekstach wielu komentatorów odnoszących się krytycznie do sytuacji na rynku mieszkaniowym.  Najczęściej podawana jest liczba 2 mln lub 2,5 mln. Ktoś kto prześledzi  teksty z ostatnich kilku lat traktujące o deficycie mieszkań zauważy, że widełki są jeszcze szersze.

Ktoś kto zacznie dłubać w danych dotyczących mieszkalnictwa mimowolnie stanie przed niezręcznymi pytaniami i koniecznością modyfikacji poglądów. W 1989 r. zasoby mieszkaniowe w Polsce liczyły 10,9 mln mieszkań. W 2020 r. przekroczyliśmy 15,0 mln. Przez trzydzieści lat zasoby mieszkaniowe powiększyły się o 4,1 mln mieszkań (wzrost o 38%). Biorąc pod uwagę, że po ’89 przeszliśmy na model wolnorynkowy można założyć, że mieszkania powstawały na ogół tam gdzie był i jest popyt na nie.

W tym samym okresie liczba Polaków jest względnie stała, czyli ok. 38 mln. Z przeciętnej liczby osób na mieszkanie 3,42 zeszliśmy  w trzy dekady na 2,55 w 2020 r. To chyba jest spory postęp, prawda? Podaje te liczby, by zestawić je z szacowanym deficytem mieszkaniowym. Metodologia szacowania deficytu opiera się m.in. na porównaniu z bogatszymi krajami UE i potrzebami ludzi. Przy czym te ostatnie są nieco dyskusyjne. No bo w końcu każdy po opuszczeniu domu rodziców chciałby od razu mieć mieszkanie w wymarzonym miejscu i nie musieć go dzielić z kimś innym, obcym.

Dodatkowym problemem w określaniu deficytu jest kierunek przemieszczania się Polaków. Dynamiczny rozwój Warszawy, Krakowa czy Trójmiasta wygenerował duży popyt na mieszkania w tych ośrodkach. I tu można postawić na przykład takie pytanie: mamy budować za wszelką cenę mieszkania w Warszawie i nakręcać rozrost stolicy, czy może cenami powstrzymać to błędne koło.

Wbrew pozorom, sytuacja mieszkaniowa w Polsce nie jest aż tak dramatyczna jak się ją przedstawia. Liczba mieszkań jest zbliżona do liczby gospodarstw domowych, na co zwraca uwagę część analityków, mimo iż nie jest to myśl popularna wśród krytyków mieszkalnictwa po ’89 tym.

Jak wspomniałem, celem tego wpisu nie jest usprawiedliwianie czy szukanie uzasadnienia dla polityki mieszkaniowej po ’89 tym. Zalecałbym jednak krytykom  głębsze wejście w dane. To pozwoli szybciej znaleźć porozumienie i wskazania gdzie i jakie są problemy w mieszkalnictwie i jaki nadać im priorytet. Szczerze wątpię by naszym największym wyzwaniem miało być wznoszenie 2 mln mieszkań w krótkim terminie.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | 4 komentarze

„Biedafirmy”

Tak posłanka Lewicy Anna Maria Żukowska określiła kina dni temu małe firmy. Chodzi o firmy zatrudniające poniżej 10 osób. O ile ostrość wypowiedzi wywołała może gdzieniegdzie na lewicy mały niesmak, to generalnie posłanka szybko otrzymała wsparcie wśród lewicowych komentatorów. Wielu z nich starało się nawet merytorycznie uzasadnić jej wypowiedź, popadając z przekory niejednokrotnie w żonglerkę i manipulację danymi lub wnioskami.

Małe firmy, w porównaniu z większymi, charakteryzują się faktycznie mniejszą wydajnością i/oraz innowacyjnością. Oczywiście małe firmy to przeogromne spektrum działalności, więc i zapewne innowacyjność  też dałoby się dostrzec. W bieżącej ocenie, podobnie jak posłanka Lewicy, prowadzę rozważania na pewnym stopniu ogólności i przy sporym ‘uśrednianiu’ sektora małych firm.

Małe firmy generują mniejsze przychody i marże w przeliczeniu na zatrudnionego. Taka jest po prostu ich specyfika i przedmiot działalności. Przytaczane przez obrońców posłanki z Lewicy porównania z innymi krajami są nieco wątpliwe, ponieważ między – przykładowo – krajami UE występują znaczne różnice gospodarcze, specyfika prawna, struktura gospodarki itd. Nie bez znaczenia jest poziom zamożności obywateli.

Innowacyjność wymaga ogromnych nakładów (kapitału), gotowości do ponoszenia strat (przy nieudanej inwestycji) oraz konieczności współpracy ludzi  o różnych kompetencjach. Tak więc małe firmy  nie są w stanie ‘z zasady’ unieść obciążeń i wyzwań niezbędnych do innowacyjności i inwestycji. Sądzę jednak, że w toku procesu inwestycyjnego, czy po prostu działalności dużych firm, małe kooperujące firmy bywają niezbędne. Od firm sprzątających, transportowych po parające się doradztwem prawnym czy podatkowym.

W małych firmach relatywnie mało się zarabia. To efekt dominacji w tym sektorze firm usługowych, opierających się na mało wykwalifikowanej kadrze lub – inaczej to ujmując – podmioty sektora prowadzą działalność nie wymagającą od pracowników wysokich kompetencji. To jeden z powodów dla którego nie ma sensu porównywać średniego wynagrodzenia między małymi a większymi firmami. Po prostu trudno porównywać wynagrodzenia i wydajność małej firmy parającej się remontami mieszkań z dużą firmą budowlaną. Warto też przypomnieć, że i z lewego końca wykresu wynagrodzeń jest problem z danymi. Wg opublikowanych w tym roku badań Polskiego Instytutu Ekonomicznego, niemal 1,4 mln zatrudnionych w Polsce część wynagrodzenia dostaje ‘pod stołem’ (głównie osoby o najniższych wynagrodzeniach). Oczywiście nie zamierzam pochwalać takich działań, ale warto zapewne pochylić głowę nad powodem takich praktyk.

Nikt nie zamierza ukrywać patologii jakie występują w małych firmach, w tym dotyczących niskiego wynagradzania pracowników czy nadużywania tzw. umów śmieciowych. Pracownicy mogą się bronić podnosząc kwalifikacje lub cierpliwie czekać na wzrost relacji wynagrodzenia minimalnego do średniej krajowej. W ostatniej dekadzie odnotowaliśmy tu duży postęp. Faktycznie inne formy zatrudnienia objęły zbyt wielu zatrudnionych. Na szczęście w ostatnich latach i tutaj odnotowujemy powolne odejście od tzw. śmieciowych umów.

Bodaj najwięcej mitów dotyczy rzekomego zachęcania obywateli przez tzw. liberałów i kojarzone z nimi media do zakładania firm (od siebie dodam, że zarzut iż Polską rządzili liberałowie itd. to jedna z teorii spiskowych, którymi żyje lewica). Tak naprawdę chodziło po prostu o to, żeby ludzie w ramach swoich umiejętności i talentów zakładali nowe miejsca pracy. Powodem  był  brak miejsc pracy dla wszystkich w dużych firmach, bezrobocie ale i po prostu uelastycznianie gospodarki. Miało to i ma tą zaletę, że pracodawcy z większych firm muszę dbać o personel o pożądanych kwalifikacjach, żeby nie odszedł ‘na swoje’.

Małe firmy są potrzebne, bo po prostu podejmują działalność, która większe firmy podjąć się nie chcą lub mogłyby stosować zaporowe ceny. Małe firmy sprawniej też dostosowują się do wymagań klientów. Małe firmy stanowią alternatywę dla zatrudnienia w dużych lub w wypadku utraty. Zwracam na to uwagę, bo według lewicowych komentatorów i wspomnianej wyżej posłanki, nie ma poważniejszego uzasadnienia dla wspierania małych firm. To chyba jeden z najbardziej zaskakujących postulatów biorąc pod uwagę, że małe firmy dają szansę funkcjonowania na rynku pracy m.in. ludziom o najniższych kompetencjach zawodowych. Moim zdaniem pytanie brzmi nie czy, ale jak wspierać małe firmy. Postulat o ograniczeniu wsparcia małych firm brzmi też o tyle dziwnie, ponieważ politycy lewicowi znani są z antypatii do kapitału i dużych firm (korporacji).

Posłanka Lewicy Anna Maria Żukowska ewidentnie przestrzeliła w swojej wypowiedzi. Są lepsze sposoby na zaistnienie w mediach.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Profesor L.Podkaminer tłumaczy działania NBP.

Kilka dni temu na stronie Obserwatora Finansowego (obserwatorfinansowy.pl) swoją publikację zamieścił prof. Leon Podkaminer, pełniący m.in. funkcję doradcy prezesa NBP. Generalnie i przy okazji gorąco polecam śledzenie zamieszczanych na wspomnianej stronie artykułów, ponieważ mają wysoki walor edukacyjny przy jednoczesnym zachowaniu pewnej rozpiętości opinii i nie ograniczają się jedynie do polityki pieniężnej czy stricte makroekonomii. Właścicielem serwisu jest NBP.

Lektura tekstu nie pozostawia wątpliwości, że L.Podkaminer zdaje się bronić NBP, jej prezesa oraz RPP. Być może broni też i siebie, bo sposób odniesienia się do sporu od kiedy i o ile RPP miała podnosić stopy sugeruje, że A.Glapiński mógł się wspierać opiniami prof. Podkaminera. Być może też, mamy do czynienia z przejawem lojalności doradcy prezesa NBP wobec tego ostatniego.

Opinie prof. Podkaminera nie są wierną kopią przekazu RPP i prezesa NBP, ale to co prof. chce przekazać, styl w jakim to robi i to do czego odnosić się nie chce (i pomija), czyni jego argumentację niezwykle podobną do przekazu medialnego szefa NBP.

L.Podkaminer:

„Podnoszenie stóp procentowych banku centralnego, postulowane przez „opinię publiczną” „.

„Podwyższanie stóp procentowych nie rozwiąże problemu obecnej inflacji’.

„Obwinianie RPP (i niskich stop procentowych) za wysoką inflację jest niesłuszne.”

Dokładnie taką samą manipulację stosuje szef NBP. L.Podkaminer stara się umniejszyć argumentom krytyków, określając ich mianem „opinii publicznej”. Celem tego, jak rozumiem, jest sugerowanie czytelnikowi, że krytyka nie pochodzi ze środowiska ekonomistów, a nieznającej się na meandrach polityki pieniężnej gawiedzi. Otóż nie. Krytyka NBP i RPP została wyartykułowana przez ekonomistów zawodowych (mam na myśli m.in. expertów makroekonomicznych), komentatorów ekonomicznych i inne osoby obserwujące polską gospodarkę i działania NBP. Wbrew sugestiom nie była i nie jest to prymitywna krytyka. Krytycy są w pełni świadomi, że inflacja w takiej skali była nie do przewidzenia. Nie budzi wątpliwości, że inflacja ma charakter w znacznym stopniu podażowy i jest pochodną polityki makroekonomicznej nakierowanej na wychodzenia z covidowego dołka. Krytykę budzą niezwykle lekceważące (i całkiem niedawne) wypowiedzi prezesa NBP dot. inflacji i zachwyt nad polityką makroekonomiczną rządu. Sprzyjanie osłabieniu złotego tylko poszerza paletę zarzutów. Można było odnieść wrażenie, że prezes Glapiński nie tyle starał się oceniać ryzyko wzrostu inflacji, co po prostu niską inflację obstawiał. Tylko, że polityka pieniężna to nie hazard.

L.Podkaminer nie odnosi się do szeregu niepoważnych wypowiedzi prezesa NBP, uporczywe wychwalanie polityki rządu oraz lekceważących zagrożenia wypowiedzi szefa NBP. Wypowiedzi te podkopywały autorytet NBP i niejednokrotnie tą instytucję ośmieszały i czynią to dalej.

L.Podkaminer:

„Uważam, że radykalne podwyższenie stóp byłoby w warunkach obecnych nieskuteczne, jeśli idzie o ograniczanie inflacji – a przy tym potencjalnie bardzo szkodliwe dla gospodarki realnej”.

Nikt nie oczekuje i nie oczekiwał ścigania się z inflacją, tzn. dociągania stóp do poziomu inflacji. Jest wśród makroekonomistów niemal powszechna świadomość wyjątkowości sytuacji. Zarzut środowiska dotyczy braku reakcji (działań i medialnych wypowiedzi) niemal do ostatniej chwili. Chodzi tylko o podniesienie stóp w najbliższym czasie być może do 2%-3%, by zademonstrować rynkowi, że NBP nie zamierza być pasywny. Że NBP nie jest obojętny na narastającą inflację i osłabienie złotego.

Zaskakuje mnie, ze L.Podkaminer nie zauważył, że nawet inflacja podażowa oraz będąca konsekwencją polityki makroekonomicznej rządu wymaga reakcji. To umknęło i obawiam się , że nieprzypadkowo.

Na plus profesorowi należy zaliczyć zasugerowanie, że na poziomie diagnozy potwierdził, iż „blisko 4 punkty procentowe zawdzięczamy decyzjom administracyjnym”. Czyli rządowi i jego działaniom, chociaż prof. Podkaminer nie chciał tego napisać wprost. Niestety jedynie wnikliwy czytelnik zauważy, że to odniesienie do działań rządu, ale w bardzo zaowalowany sposób. W tekście profesora bardzo brakuje mi jednoznacznego i odważnego nazwania rzeczy po imieniu. Takich smaczków tekst profesora Podkaminera zawiera więcej. Daje się dostrzec, że i L.Podkaminer stara się nie uderzać w rząd  i wyjątkowo sprzyjającą mu politykę NBP. Szkoda. Liczyłem na więcej odwagi.

Zrzucanie części winy za wysoką inflację na ceny energii jest nieco rozczarowujące. Małym pocieszeniem jest to, że prof. nie używa argumentacji na poziomie prezesa Glapińskiego. Wystarczy spojrzeć na wykresy cen surowców energetycznych w poprzednich latach (dekadach) i być świadomym jak funkcjonują certyfikaty co2. Moim zdaniem nie mieliśmy i nie mamy prawa być zaskoczeni rozwojem sytuacji  na tym rynku. Prezes NBP był i jest. Prof. zdaje się być również zaskoczony.

Tak zwyczajnie po ludzku, uświadamiając sobie mechanizmy działania ludzi, słabą jakością linii obrony (z elementami manipulacji) przyjętej przez profesora nie jestem wielce zaskoczony. Z drugiej jednak strony niepokoi mnie, że RPP i zespół doradczo-decyzyjny NBP tak silnie zdominowany jest przez ludzi z dość ukierunkowanymi poglądami, którzy zapomnieli, że RPP i NBP mają być apolityczne i skupione na określonych w aktach prawnych celach działania.

Link: https://www.obserwatorfinansowy.pl/bez-kategorii/rotator/wysokie-stopy-procentowe-nie-powstrzymaja-inflacji-fiskalnej/

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Jeden komentarz

Inflacja. No i przebiliśmy szóstkę.

O inflacji w ostatnich miesiącach powiedziano jeśli nie wszystko, to bardzo wiele. Tytułem uzupełnienia warto też zwrócić uwagę na odejście obecnej RPP od realnej dodatniej stopy procentowej. Nie zamierzam jej tu fetyszyzować. Uznaję jak najbardziej, że mogą zachodzić warunki makroekonomiczne, przy których zasadne jest utrzymywanie przejściowo zerowej lub ujemnej stopy procentowej. Wydaje się jednak, że obecna RPP mocno się pogubiła w eksperymentowaniu. Nie wyszło jej (czy raczej nam i gospodarce) ma zdrowie również identyfikowanie się części członków RPP z polityką gospodarczą obecnej koalicji rządowej. Zarzut ten szczególnie dotyczy prezesa NBP i zarazem członka RPP Adama Glapińskiego.

Utożsamianie się części RPP i szefa NBP z obecną koalicją rządową, to kolejny argument potwierdzający, że członkowie RPP nie powinni być wybierani w tym samym terminie. Najwyraźniej też należy zastanowić się czy nie dałoby się bardziej odpolitycznić wyboru prezesa NBP. Wybór zarówno członków RPP, jak i szefa NBP przypadł (niestety) na 2016 r.. co rzutowało na dobór zespołu ludzi, którzy od kilku lat odpowiadają za politykę pieniężną. Już jako ciekawostkę podam, że przed laty pojawił się pomysł rozciągnięcia w czasie  wymiany członków RPP, ale upadł wskutek problemów natury prawnej i wyboru formuły na okres przejściowy.

Realna stopa procentowa, co do zasady, powinna być określona w oparciu o bieżącą stopę i przyszłą inflację. Jednak ocena działań RPP w oparciu o inflację historyczną (czyli o bieżące notowanie), nie jest wbrew pozorom jakimś specjalnym błędem. Po prostu, to pewne ułatwienie bez poważniejszej utraty rzetelności oceny. Tak też to zostało przedstawione na wykresie.

Obecna RPP (a w jej składzie i prezes NBP) miała skłonność do lekceważenia inflacji już na początku działania. Polska i świat wychodziły z okresu deflacji i niskich cen surowców energetycznych. Zamiast prognoz, wystarczyło w zasadzie zrobić sobie rozkład prawdopodobieństwa zmian poszczególnych grup produktów. Przykładowo, ceny żywności po dwóch/trzech latach spadków lub stabilizacji, na ogół mocno odreagowują. Zagrożenie było tym realniejsze, że ryzyko wzrostu przypadało na końcowy okres wzrostu gospodarczego. Na to wszystko nałożyła się populistyczna polityka gospodarcza rządu i skupienie w relatywnie krótkim okresie podwyżek niektórych dóbr i usług (w tym energii) oraz wzrostu wynagrodzenia minimalnego. Kiedy stawaliśmy się liderem w inflacji w UE, RPP uporczywie trzymała stopę referencyjną bez zmian, by m.in. pomóc rządowi  w podtrzymywaniu koniunktury zanim jeszcze komukolwiek śniło się, że może nas dopaść światowa epidemia. Potem przyszedł covid i trzeba było ratować gospodarkę.

RPP i A.Glapiński sprowadzili stopę referencyjną niemal do zera w ciągu trzech miesięcy (marzec-maj 2021 r.) . Troska o inflację zeszła całkowicie na bok. Ekonomiści nie kwestionowali konieczności obniżki, ale zwracali uwagę na jej skalę. RPP i A.Glapiński zdawali się wierzyć, że inflacja sama (siłami wolnego rynku?) powstrzyma swój wzrost gdy oni, będą wspomagać rząd m.in. w podkręcaniu koniunktury i zapewnianiu rządowi wpływów budżetowych poprzez tzw. podatek inflacyjny.  Realną ujemną stopą procentową nikt już chyba nie przejmował.

Życie spłatało niestety RPP figla i inflacja narastała dalej. Reakcje banków w sąsiednich krajach oraz to co działo się  u nas uświadomiło RPP i prezesowi NBP, że w lekceważeniu inflacji posunęli się mocno za daleko narażając się na zarzuty o niekompetencję i nierealizowanie konstytucyjnych zadań NBP. Ostatecznie, na początku października RPP niespodziewanie podniosła stopę referencyjną do 0,5%. Nadal jednak z uporem, A.Glapiński, część urzędników NBP i niektórzy członkowie RPP, starali się w mediach przekonywać, że poglądów nie zmienili i że inflacja ma podłoże podażowe.

Jak wspomniałem, RPP  i prezes NBP A.Glapiński niemal od początku swoich kadencji lekceważyli inflację i zagrożenia z nią związane. Ujemną realną stopę procentową mamy już od dwóch lat, a to z czym mamy do czynienia od I poł. 2021 r., to już prowokowanie spirali inflacyjnej. W końcu członkowie RPP najwyraźniej wpadli w panikę. Uświadomili sobie, że prowadzona od wielu kwartałów polityka stopy procentowej ( i szerzej, pieniężna ) jest nietrafiona i wręcz ośmiesza RPP.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

To nie PKB od kilku kwartałów podbija inflację.

Mamy problem z inflacją, więc obecna ekipa rządowa zareagowała w charakterystyczny dla siebie sposób. Dorobiono teorię do inflacji i politycy PiS oraz najwyżsi urzędnicy państwowi przedstawiają w mediach jednolity przekaz, czyli teorię tłumaczącą inflację. Teoria brzmi: wysoka inflacja jest charakterystyczna dla okresów wysokiego wzrostu gospodarczego. W ten sposób przemyca się przy okazji informację, że przykrości powodowane przez inflację przyćmiewają zalety płynące z tytułu wzrostu gospodarczego.

Niestety, taki przekaz jest na tyle poważną manipulacją, że śmiało możemy mówić praktycznie o kłamstwie. Będę się starał za każdym razem piętnować tego typu przekazy, bo nie powinniśmy pozwalać na oszukiwanie opinii publicznej. Tego jest za dużo i staje się nieznośne.

Sposób na weryfikację powyższej teorii z inflacją jest prosty. Kwartalną dynamikę PKB r/r nakładamy na roczną inflację. I ? I szyta grubymi nićmi manipulacja polityków PiS pada w jednej chwili.

Generalnie w słowach o relatywnie wysokiej inflacji w okresach wzrostu gospodarczego jest sporo racji, tylko że to nie jest zasadą i przede wszystkim nie ma to niemal żadnego związku z problemami z inflacją, z jakimi borykamy się od drugiej połowy 2019 r.

Przede wszystkim od końca 2019 dynamika PKB zaczęła słabnąć, a w 2020 zaliczyliśmy spadek PKB. Teraz doświadczamy odbicia, które w znacznym stopniu jest efektem bazy, czyli odniesienia do okresu spadku PKB.

Wpływ czynników zewnętrznych na naszą inflację, to tylko część prawdy. W większości dawnych ‘demoludów’ inflacja nie osiągnęła takiego poziomu jak u nas. Wyjątkiem są Węgry. Głównym powodem relatywnie wysokiej inflacji w Polsce są  decyzje rządu (w tym niektóre populistyczne), których efekty zaczęły się na siebie nakładać. Do tego NBP zaczął się zachowywać w polityce pieniężnej jak kolejne ministerstwo rządu. Zamiast zwracać uwagę rządowi w komunikatach RPP i przekazach medialnych na niebezpieczną politykę gospodarczą, NBP i część członków RPP od dawna chwaliłi rząd i lekceważyli zagrożenie inflacją. Co ciekawe, głos przedstawicieli resortów finansowych i NBP/RPP brzmiał podobnie: pompowanie pieniędzy w gospodarkę i nakręcanie PKB (czy raczej uniknięcie nadmiernego spadku) jest ważniejsze niż inflacja. Inflacja – wg medialnych przekazów – jest mniejszym złem i pozwala korzystać z tzw. podatku inflacyjnego. Oczywiście te postulaty wypowiadane były i są w bardziej zaowalowany sposób.

Inflacja mogła być o 1 do 2 pkt.proc. mniejsza. Niestety nie jest i jest to efekt jej lekceważenie, populistycznych decyzji z niedawnej przeszłości i – niestety – świadomego tolerowania inflacji jako sposobu na podkręcenie budżetowych wpływów. Teoria o inflacji jako konsekwencji wysokiego tempa PKB nie ma tu nic do rzeczy, bo takiego tempa nie odnotowujemy. W najlepszym przypadku będzie to nowy czynnik, który utrudni zbijanie inflacji, która z natury rzeczy najsilniej uderza w gospodarstwa domowe i najniższych dochodach.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Lewicowa niespójność w sprawie PKB.

Ostatnimi czasy w kręgach lewicowych popularne są dwa podejścia dotyczące realnego wzrostu PKB. Nie dość, że każde z osobna opiera się na dość kulawych założeniach i diagnozach to, na dodatek, wzajemnie się wykluczają. Na lewicy nikomu to nie przeszkadza. Obydwa podejścia bywają głoszone/popularyzowane czasami przez te same środowiska czy osoby z lewicowego kręgu.

Teoria nr 1. Zerowy wzrost PKB.

Wg zwolenników teorii na wzrost (realny) PKB naciskają kapitaliści, by podkręcać sprzedaż swoich wyrobów i usług. Dzięki temu kapitaliści się bogacą, opierając się na kreowaniu konsumpcji na rzeczy często rzekomo niepotrzebne i łatwo się psujące. Przekaz lewicowych teoretyków jest tak formułowany, jakby za konsumpcję nakręcającą PKB winni byli kapitaliści. Dodatkowo, rozkręcona konsumpcją gospodarka, zużywa surowce i przyczynia się do niszczenia środowiska. Remedium na to ma być zerowy wzrost gospodarczy. Mówiąc dokładniej: poprawa jakości życia bez niszczenia planety, sztucznego nakręcania marż kapitalistów, politykę redystrybucji można prowadzić przy zerowym wzroście itd.

Niestety, to mrzonki.

Przede wszystkim wzrost PKB i zysk kapitalisty nie jest wprost proporcjonalnie powiązany z niszczeniem/zużyciem zasobów. Możemy zrezygnować z samochodów na paliwa ropopochodne i przejść na podróżowanie konno lub rowerem. Ale kapitaliści nadal będą istnieć i tzw. zerowy wzrost PKB nie przeszkadza osiągać marż, które w ocenie innych ludzi są wysokie. Jeżeli zabronimy kupować nowym rowerów, to kapitaliści (i podmioty na wolnym rynku) będą osiągać marżę na usługach rowerowych (naprawa, konserwacja itd.). Zerowy wzrost PKB w rzeczywistości bardziej uderzy w społeczeństwo niż w kapitalistów.

Za niszczenie planety i jej zaśmiecanie tak samo, a w zasadzie nawet bardziej, odpowiadają zwykli szarzy konsumenci. To zwykli ludzie kupują samochody i czajniki elektryczne. I bynajmniej nie dlatego, że zmusza nas do tego kapitalista. Konto kapitalisty będzie równe zero i niczego nie sprzeda jeżeli nie znajdzie to zainteresowania u konsumentów. A ci kupują ile tylko potrafią i nie mają – niestety – ochoty dochodzić czy dobra, które nabywają niszczą planetę czy nie (pozyskanie surowców, a potem zakończenie żywota na wysypiskach lub w spalarniach śmieci).

Przejście na zerowy wzrost większym problemem będzie dla realizacji programów socjalnych. Przykładem jest nasze 500+. Program oparty jest na realnym wzroście PKB, czyli w końcowym rozrachunku na coraz większych wpływach budżetowych. Mimo coraz większych wpływów i tak nie potrafiliśmy zabezpieczyć trwałych wpływów dla pokrycia wydatków na 500+. A co dopiero przy zerowym wzroście.

Teoria 2. Dług można śmiało zwiększać, bo spłacimy go ze wzrostu PKB.

Dyskusje o programach socjalnych i mijający (mam nadzieję) pandemiczny kryzys, stawiają pytania o to czy jest jakiś limit zadłużenia państwa. Moim zdaniem jest, tzn. powinien być przyjęty, na co wskazują doświadczenia kilku państw UE. Że już o Grecji nie wspomnę. Na lewicy szeroko wyśmiewany jest limit 60% przyjęty w naszej Konstytucji, chociaż ja akurat potrafiłbym go wybronić. Zarzuca się, że limit jest wyznaczony przypadkowo lub pod presją liberałów w latach 90-tych i że jest nieadekwatny do stojących przed nami wyzwań. Tak więc na programy socjalne i środki ratujące gospodarkę przed kryzysem można (i wręcz należy) wydawać dowolne środki, tzn. zadłużać się. Jakiś próg niby jest, ale nikt lub mało kto z lewicowych komentatorów chce go wskazać. Operuje się przykładami państw w UE, które bez problemów obsługują zadłużenie dajmy na to na poziomie 70%-80% do PKB, ale z drugiej strony pomija te, które na podobny poziomie wpadły w pętlę zadłużenia i ich sytuacja różowo nie wygląda. Zapomina się, czy raczej świadomie przemilcza, że część krajów obsługujących zadłużenie na poziomie 70%-80% bez większych problemów, charakteryzuje się prężną gospodarką i potrafi w okresach kryzysowych odpowiednio kształtować dochody i wydatku by uniknąć kryzysu. W naszym przypadku tak nie jest. Od początku 2020 r. zadłużenie sektora finansów publicznych wzrosło o ok. 330 mld zł i mało kto (a już na pewno nie na lewicy) pyta czy taki wzrost zadłużenia był konieczny. Ale wróćmy do meritum…

Skoro można i należy się do woli zadłużać, to pojawia się na lewicy pytanie skąd brać środki na obsługę i ewentualne obniżenie długu do bezpieczniejszych poziomów po czasach kryzysu. I tu na lewicy też jest prosta odpowiedź: ze wzrostu PKB. W jednym ze świeższych artykułów znanego lewicującego publicysty (Piotr Wójcik, „Poglądy ekonomiczne Tuska, czyli noc żywych liberalnych trupów” ), jako wsparcie padł przykład z opracowania Polskiego Instytutu Ekonomicznego: „Po dwóch dekadach ze wzrostem 4 proc. rocznie, w czasie których 2-procentowe odsetki w całości spłacane byłyby nowym długiem, relatywna wartość takiego zadłużenia spadłaby do 6,8 proc. PKB.”.

Jak widać więc realny wzrost PKB jest potrzebny i wcale nie kapitalistom. To politycy i ekonomiści o skłonnościach lewicowych potrzebują go do generowania gotówki na obsługę zadłużenia i obsługę programów socjalnych. Swoją drogą wiara w 4% PKB przez dwie dekady trąci sporą dawką optymizmu.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Spory o przyczyny inflacji.

Inflacja w Polsce otarła się o 5% r/r. Zaczęły się spory o to co jest jej powodem, kto jest winien jej wzrostowi i czy tak wysoka inflacja jest niezbędnym ubocznym skutkiem walki z covid’owym spowolnieniem gospodarczym. Na celowniku znalazła się Rada Polityki Pieniężnej. Uwaga w naturalny sposób kieruje się w stronę RPP, ponieważ to na tej grupie ludzi spoczywa odpowiedzialność za  trzymanie inflacji w ryzach. Wraz ze wzrostem inflacji kilkanaście miesięcy temu i utrzymywaniem się na relatywnie wysokim poziomie, ekonomiści i komentatorzy coraz częściej zwracali uwagę na pasywną postawę RPP oraz działania de facto pośrednio podwyższające inflację. W ostatnim czasie jakby częściej członkowie RPP czują potrzebę zaprezentowania swojej oceny makroekonomicznej rzeczywistości i zdają się uświadamiać, że przeważenie uwagi z inflacji na PKB i odbudowę gospodarki poszło nieco za daleko. Większość członków RPP stara się tkwić w uporze, że dotychczasowa polityka jest właściwa. I nawet jeśli teraz uważają ją za nieco błędną, to nie chcą się do tego przyznać. W przytaczanych przez media wypowiedziach pada szereg tłumaczeń przyczyn obecnej inflacji i polityki RPP, z którymi trudno się zgodzić. Większość członków RPP, na czele z prezesem NBP, usilnie sugeruje, że inflacja ma cechy podażowe, jest pochodną zmian cen administracyjnych (czynnik lokalny) lub światowych (czynnik zewnętrzny, np. ceny surowców do produkcji paliw) itp. Niestety w przypadku prezesa NBP nie obyło się bez politycznych akcentów, czyli podsuwania mediom wniosków wprost jak z przekazu obecnej koalicji rządzącej, czyli ceny zagospodarowania odpadów, polityka unijna dot. energetyki i górnictwa itd.

Niestety nie do końcu i niezupełnie tak to wygląda jak prezes NBP i część członków RPP próbują nam sprzedać. Warto przypomnieć, że cel inflacyjny w Polsce to 2,5% +/- 1 pp. W takim razie od kilkunastu miesięcy inflacja jest na ogół tuż pod linią wyznaczającą górny przedział wahań (3,5%) lub incydentalnie ją przekracza. Sugerowanie, że jak inflacja ma cechy podażowe, to RPP nie powinna podejmować żadnych działań jest niestosowne. Oczywiście powstrzymywanie presji inflacyjnej przy przewadze czynników podażowych i administracyjnych jest bardzo trudne i czasami mało skuteczne. Nie oznacza to jednak, że nie należy nic robić poza przeczekaniem. Analiza czynników inflacji wskazuje, że mamy do czynienia z dość szeroką presją inflacyjną niemal wszystkich głównych grup wchodzących w skład inflacyjnego koszyka, co w znacznym stopniu podważa tezę podkreślającą presję podażową. Jak już kilkakrotnie pisałem, na wzrost inflacji miało i ma wpływ szereg decyzji obecnego rządu, które weszły w życie w ostatnich kilku kwartałach. Swoje kilka groszy dołożył NBP nadmiernie angażując się w politykę rządu zmierzającą do ratowania gospodarki i przyspieszenia odbicia PKB. Nie chciałbym tu jednak wyliczać szczegółów, bo moim celem jest zwrócenie uwagi na coś innego. Opierając się na wypowiedziach przedstawicieli RPP (w tym A.Glapińskiego) nie dostrzeżemy, że z naszą inflacją coś jest nie tak. No, może nie tyle z inflacją, co może z polityką rządu i NBP/RPP.

Nałożenie wyników inflacji (wg metodologii Eurostatu; HICP) Polski na kraje Europy Zachodniej (głównie kraje UE) wskazuje, że nasza inflacja jest jednak dość nietypowa i ma silny związek z lokalną polityką. Niemal od początku 2020 r. odnotowujemy najwyższą inflację w UE lub jesteśmy w ścisłej czołówce. Oczywiście nie ma co porównywać się z Hiszpanią czy Austrią. Niestety porównania z krajami naszego regionu (kraje kiedyś zależne od ZSRR) wskazują, że nasza inflacja jest wyjątkowo wysoka, co przenosi uwagę na czynniki krajowe. Pozostałe kraje regionu również podlegają polityce energetycznej czy ‘śmieciowej’ wypracowanej w UE, a jednak tak wysokiej inflacji nie odnotowują. Zwracam na to uwagę, bo to przykre gdy członkowie RPP próbują dezinformować tłumacząc opinii publicznej powody tak wysokiej inflacji.

Oczywiście inflacja na obecnym poziomie nie jest jeszcze tragedią i przeważająca część ekonomistów ma świadomość, że utrzymanie inflacji w paśmie celu inflacyjnego schodzi na dalszy plan. Niemniej inflacja utrzymująca się w paśmie 3%-5% jest dokuczliwa dla gospodarstw domowych i przy przedłużaniu się, zaczyna wpływać na decyzji uczestników życia gospodarczego. Tak więc, jeżeli większość państw naszego regionu nie doświadcza tak wysokiej inflacji, to może i my nie musieliśmy.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | 2 komentarze

Jesteśmy nieodpowiedzialni. Twórcy PPK zresztą też.

Według najnowszych szacunków z PPK skorzystało zaledwie 24% uprawnionych (za Gazeta Wyborcza 2021.05.07, „Klęska PPK. PiS chce zmienić konstytucję”). Pozostali podjęli decyzję o wypisaniu się z programu. Z grupy obejmującej urzędników państwowych, którzy objęci są PPK od początku tego roku, zrezygnowało aż 80%. To ogromna porażka programu. Proporcje miały być niemal dokładnie odwrotne, jeżeli chodzi o ogólne zainteresowanie.

Muszę przyznać, że nie oczekiwałem aż takiej porażki. Program jest ciekawym uzupełnieniem gromadzenia środków na okres po zakończeniu aktywności zawodowej. To jeden z niewielu pomysłów PiS i koalicji prawicowej, który oceniam pozytywnie. Przypuszczałem, że większość Polaków będzie zainteresowana uczestnictwem w programie lub po prostu nie zauważy, że wchodzi on w życie automatycznie ich obejmując. Nie doceniłem czujności obywateli, chociaż czujności tej nadaję pejoratywne znaczenie. Chronicznie nie lubimy być obciążania jakimikolwiek daninami. Niestety nasza wiedza o systemie emerytalnym, zagrożeniach (niskie emerytury) oraz o instrumentach wspierających nas w oszczędzaniu na jesień życia jest bardzo niska. Próbujemy brak wiedzy zastąpić irracjonalną podejrzliwością, co da wielu z nas przykre efekty po przejściu na emeryturę.

Często jako powód porażki podaje się OFE i przymusowe przeniesienie części obligacyjnej (większej) do ZUS. Polacy na tym nie stracili i nikt im nie ukradł pieniędzy, wbrew dość powszechnemu przekonaniu. Bo te pieniądze nie były ich w rozumieniu prawa swobodnego dysponowania. Utrzymane zostało dziedziczenie, a część przeniesiona do ZUS opatrzona została wyjątkowo korzystnymi zasadami waloryzacji. Mało kto jest tego świadomy.

Politycy PiS sprytnie manipulując opinią publiczną, zamieniają OFE na IKE. Ta operacja już zupełnie niszczy zaufanie obywateli do państwa i instrumentów wspierających oszczędzania na emeryturę. To efekt też niskiej wiedzy w społeczeństwie o OFE, chwytliwych społecznie idiotycznych legend o rzekomym zabieraniu pieniędzy (wspomniane przeniesienie do ZUS część obligacyjnej OFE) i – z przykrością to piszę – skutecznej dezinformacji prowadzonej przez koalicję rządzącą. W zasadzie PPK padły ofiarą zmian przy OFE i operacji ostatecznego likwidowania OFE, którego (chodzi o OFE) jedynym celem jest ratowanie finansów państwa. PiS tak sprytnie finalizuje funkcjonowanie OFE, że finanse publiczne zyskują, bez względu na podjętą przez nas decyzję. Jest to w pewnym sensie strzał w stopę. Podważanie OFE i zaprojektowany sprytnie ich finał (przekształcenie) podważyło zaufanie obywateli do PPK. I trudno się dziwić.

Jak głoszą plotki, w PiS pojawił się (zresztą wcale nie od dzisiaj) pomysł wprowadzenia do konstytucji zapisu o nienaruszalności środków zgromadzonych w PPK i ich prywatnym charakterze. Ta dość dziwna gwarancja ma zachęcić Polaków do korzystania z PPK. Pytanie w takim razie, dlaczego nie zapisujemy w konstytucji gwarancji, że nasze oszczędności w bankach pozostaną naszymi lub dlaczego by nie wprowadzić do konstytucji zapisu potwierdzającego prawa własności naszych prywatnych samochodów, kurtek zimowym czy mebli. Itd. Pomysłodawcy wierzą, że to podniesie zaufanie do PPK. Nie wierzę. W końcu każdy obywatel ma prawo się obawiać, że i zapisy konstytucji ktoś w przyszłości może zmienić lub – pani Przyłębska lub ktoś podobny –  je podważy  na polityczne zlecenie.

PiS ma rzekomo zapewnić sobie wsparcie dla wniesienia zapisu do konstytucji przewrotnym szantażem PO/KO. Otóż w razie braku poparcia dla konstytucyjnej gwarancji PPK, PiS miałby straszyć Polaków jakoby PO/KO jest przeciwna zagwarantowaniu nienaruszalności w konstytucji, ponieważ zamierza – jak w przypadku OFE – przy pierwszej nadarzającej się okazji przejąć zgromadzone na PPK środki. Bzdura, ale chwytliwa społecznie.

Nie wykluczam, że PPK będzie kolejnym instrumentem, który pójdzie w zapomnienie jak IKE czy IKZE. Będzie znany garstce zainteresowanych. Wydaje się, że politykom PiS nie jest na rękę wyciąganie na pierwsze strony porażki PPK, stąd pomysły z zapisem konstytucyjnym traktuję z lekkim dystansem. To mogłoby wzniecić niepotrzebną dyskusję o systemie emerytalnym i OFE. Temat wydaje się natomiast łakomym kąskiem dla opozycji. Dlaczego opozycja nie podniosła tematu PPK do rangi czołowych, nie wiem.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Przedstawiciel RPP giełdę naszą widzi wielką.

Temat rozszerzenia interwencji NBP o GPW nie jest nowy. Incydentalnie pojawia się w przestrzeni medialnej za sprawą tego czy innego ekonomisty w kontekście obecności i interwencji naszego banku centralnego na rynku papierów udziałowych lub rozszerzenia palety aktywów tzw. rezerw dewizowych o akcje, fundusze itp. Ostatnio najczęściej wspomina chyba o tym Eryk Łon, członek RPP. Warto przyjrzeć się kilku pomysłom na jakie zwrócił uwagę bankier.pl („Łon: NBP mógłby kupować akcje z GPW i prognozować wartość indeksu WIG”, 2021-04-16). Odruchowo mam nieco dystansu do postulatów E.Łona, ponieważ dawał się już poznać jako pomysłodawca dość, rzekłbym, zaskakujących postulatów.

Nie ma co ukrywać, że warunki makroekonomiczne w jakich pełnią swoją funkcję banki centralne ulegają z dekady na dekadę istotnym zmianom i stare instrumenty, jak ustalanie poziomu rezerw i stop procentowych czy interwencje na rynku walutowym tracą na skuteczności. Skoro część kapitałów na funkcjonowanie przedsiębiorstw pozyskiwana jest na giełdzie oraz niemała część gospodarstw domowych szuka tam wyższej stopy zwrotu dla swoich oszczędności, to naturalnym jest, że tam też musi być skierowana uwaga banków centralnych. Trzeba też dodać, że banki centralne od przynajmniej kilkunastu lat eksperymentują z działaniem na rynkach papierów dłużnych. Nie jest to więc żadna nowość i pionierem w tej dziedzinie nie będziemy.

„Narodowy Bank Polski może wspierać rozwój polskiego rynku akcji niejako na dwa sposoby. Sposób pierwszy to utrzymywanie niskiego poziomu stóp procentowych. Zwiększa to skłonność uczestników życia gospodarczego do podejmowania ryzyka. W rezultacie rośnie zainteresowanie inwestowaniem na rynku akcji, zarówno na rynku wtórnym, jak i pierwotnym. Sposób drugi to bezpośredni skup akcji lub na przykład jednostek funduszy inwestycyjnych lokujących powierzony kapitał na krajowym rynku akcji.”

Utrzymywanie niskich stóp procentowanych ma inny cel. Atrakcyjność akcji ma wynikać z działań notowanych na giełdzie podmiotów gospodarczych i realizowanych przez nie inwestycji. Podnoszenie atrakcyjności inwestycji na rynku akcji poprzez skupowanie akcji czy jednostek funduszy inwestycyjnych mija się z celem. Wymagałoby też ogromnych nakładów. Pytanie: czy zachęcalibyśmy drobnych krajowych inwestorów do działania czy zagraniczny krótko- i średnioterminowy kapitał?

Zachęcenie do lokowania bezpośrednio lub pośrednio na giełdzie wymagałoby wieloletniego utrzymywania atrakcyjności giełdy w rozumieniu stopy zwrotu, czyli częstej obecności NBP na rynku.

Już po poprzednim kryzysie rynkowym sprzed kilkunastu lat zauważono, że nadmierne i niepotrzebne przeciąganie okresu niskich stóp powoduje przesadne zainteresowanie inwestowaniem w akcje i inne aktywa. Obecnie również się przypomina, że nadmierna i mało selektywna polityka pompowania pieniędzy w gospodarkę przyczynia się do wynaturzeń rynkowych, w tym przesadnego zainteresowania inwestowaniem na giełdzie. Moim zdaniem udział NBP na GPW jest do rozważenia, ale w pierwszych latach głównie do ewentualnego ratunku rynku przed paniką, która może się przenieść poza giełdę.

Postulat wejścia przez NBP na GPW rodzi ryzyko nieformalnego wspomagania polityki rządu oraz sprzeczności celów i postulatów. Moim zdaniem już obecnie NBP działa na granicy przyzwoitości. Wątpliwe są interwencje walutowe z grudnia i skup papierów dłużnych przez NBP by – oprócz finansowania tarcz – ratować politykę społeczną w postaci 500+ i dodatkowych świadczeń dla emerytów.

Powstaje pytanie czy pojawienie się NBP na GPW nie rodziłoby ryzyka wspomagania niecnych praktyk rządu. Jak NBP radziłby sobie w przypadkach gdy działania rządu powodowały spadki notowań całych sektorów (np. bankowy czy energetyczny)? W okresie minionego boomu gospodarczego, polskie indeksy były dalekie od potencjalnych maksimów. M.in. przez politykę rządu. Co w takiej sytuacji robiłby NBP? Niedawno media ujawniły pomysł rządu na mobilizowanie kapitału krajowego i zagranicznego i kierowanie go na giełdę. Obawiam się, że pomysł wynika ze świadomości potrzeb kapitałowych przy jednoczesnym wyczerpywaniu się możliwości zadłużania przez państwo i jego instytucje. Wątpię by NBP powinien ryzykować swoje zasoby na wspieranie wątpliwej polityki makroekonomicznej rządu.

„…warto moim zdaniem chcąc docenić rolę rynku akcji rozważyć wprowadzenie obok projekcji inflacji oraz projekcji PKB ……. także projekcji Warszawskiego Indeksu Giełdowego. Mogłoby stać się to ogromnym wkładem Polski w myśl nad sztuką prowadzenia polityki pieniężnej XXI wieku – stwierdził.

– Warto tworzyć podstawy do dalszego rozwoju polskiego rynku akcji. Chciałbym, aby polski rynek akcji był coraz bardziej potężny. Chciałbym, aby Warszawski Indeks Giełdowy stał się jednym z najbardziej znanych indeksów giełdowych na świecie, aby ta popularność wynikała z pojawienia się wieloletniej hossy, która będzie trwała nie kilka, nie nawet kilkanaście, a po prostu co najmniej kilkadziesiąt lat.”

Nie widzę żadnego sensu na chwilę obecną prezentowania projekcji WIG. Podawanie projekcji mogłoby sugerować, że taki a nie inny poziom jest punktem odniesienia dla działań NBP lub celem polityki NBP. Nietrafianie z prognozami mogłoby tez sugerować, że prognozy NBP są nieprofesjonalne lub stało się coś co niepokoi NBP. Obserwowanie i odnoszenie się do indeksów giełdowych ma sens w dużych gospodarkach, gdzie giełda jest odzwierciedleniem gospodarki lub nastroje na niej mają silne przeniesienie na inne rynki, a niekorzystne zmiany mogłyby destabilizować gospodarkę. Przy całym szacunku dla GPW, nie odgrywa ona raczej takiej roli w Polsce.

To czego najbardziej nie lubię i uważam za szkodliwe we wszelkich dyskusjach, to wplatanie akcentów patriotycznych. Rozmiar każdej giełdy determinowany jest przede wszystkim rozmiarem gospodarki i jej atrakcyjnością. Snucie więc wizji w stylu: giełdę naszą widzę wielką, nie ma żadnego uzasadnienia. Mało poważne też brzmi wiara we wkład w myśl makroekonomiczną XXI wieku. Rozmiar polskiej gospodarki, doświadczenia z gospodarką wolnorynkową oraz rynkiem finansowym i giełdowym są dość ograniczone. Wątpię by nasz giełda miałaby być wdzięcznym materiałem do przełomowych prac w makroekonomii. Oczywiście nikt nie przeszkadza polskim ekonomistom analizowania problemu w oparciu o dostępny materiał analityczny z różnych krajów.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | 9 komentarzy

Spór o pieniądze Lewandowskiego.

O Robercie Lewandowskim głośno w ostatnich z dniach z kilku powodów. Odebrał od prezydenta Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski i się zaczęło. Było wątki polityczne, środowiskowe (reakcja innych sportowców, a może głównie Marcina Gortata), no i ……ekonomiczny. Tutaj skupię się na wątku ostatnim. Lewicowa działaczka, feministka, Maja Staśko, na facebooku ostro podokuczała R.Lewandowskiemu. Seria wpisów odnosząca się do wynagrodzenia piłkarza i jego drogiego zegarka, wywołała na tyle szeroki oddźwięk, że M.Staśko poszła za ciosem i wczoraj poświęciła Lewandowskiemu kilka kolejnych wpisów. Można odnieść wrażenie, że prowokacja to jej żywioł, ale argumentacja i merytoryczny opis już nie. Mało merytoryki i morze populizmu.

Warto poświęcić chwilę czasu na wymienienie i odniesienie się do zarzutów i ocen, bo są dość charakterystyczne dla lewicowego środowiska. No ale i dlatego, że – i tutaj z M.Staśko możemy się zgodzić – nie ma tematów tabu, czyli rozmawiamy o wszystkim co nas lub naszych bliźnich boli. W tym i o tym, czy słusznie to i moralnie zarabiać niebotycznie dużo, kiedy wokół tyle potrzeb i biedy.

O ile M.Staśko wystawiła poważne pytania, oceny i zarzuty, to ewidentnie nie poradziła sobie z tematem od strony merytorycznej. To ciekawe też, że ludzie pozujący na śmiałych i bezkompromisowych, nie zauważają jak wielu ograniczeniom ulegają w powodu braku wiedzy, pobudek ideowych czy wyczuwaniu tematów tabu własnego środowiska.

Poniżej kilka cytatów z ostatnich kilku wpisów i krótkie odniesienie się do nich. Cytaty pochodzą wpisów na facebooku z 25 marca.

„Jak to się stało, że kopanie piłki dla rozrywki jest wyceniane jako kilkaset razy bardziej wartościowe niż ratowanie ludziom życia? „

Można udawać, że się nie wie, a można prześledzić krok po kroku i wyjaśnić. M.Staśko wybrała formę populistycznego niedokończenia myśli. A stało się bardzo prosto, bo to nie żadna tajemnica. W globalizującym się świecie i  przy ogromnej popularności piłki nożnej, piłkarze czołowych klubów zarabiają bajeczne pieniądze. Z gry, reklam itd. R.Lewandowski podlega znanym zasadom opodatkowania, potwierdzonym przez społeczeństwo w demokratycznych wyborach. Oczywiście są zwolennicy ostrej progresji, no ale by ją wprowadzić muszą w wyborach dać swojej ulubionej partii odpowiednio duży mandat.  W Polsce poglądy zbliżone do głoszonych przez M.Staśko prezentuje partia Razem. Niestety ugrupowanie to cieszy się tak małym poparciem, że nie jest w stanie samodzielnie dostać się do parlamentu. Na szczęście jej liderzy poszli w końcu po rozum do głowy i weszli do koalicji lewicowej, dzięki czemu znaleźli się w sejmie. Mimo to nadal w dość skromnej reprezentacji.  Z wyrokami demokracji należy się pogodzić. I zapewne lepiej by było gdyby M.Staśko przeniosła akcent na merytoryczną dyskusję zamiast populistycznych niedomówień  i zasłaniania merytorycznych braków kiepskimi kpinami.

Można się śmiać i nazywać czyjś sposób zarabiania na życie kopaniem piłki dla rozrywki. Wątpię by to była tylko rozrywka, bo wymaga sporo poświęcenia i wysiłku. Były już państwa i systemy, które próbowały określać jaki zawód jest śmieszny i niepożądany społecznie, a jaki pożądany. Skończyły lub kończą tragicznie. Wypadałoby z tego w końcu wyciągnąć naukę.

Jeżeli w opinii M.Staśko R.Lewandowski zarabia za dużo, to fajnie byłoby poznać pomysł na ograniczenie, który ma szanse realizacji w sejmie. Z zabawą w zarabianie za dużo jest takie ryzyko, że dla jednych R.Lewandowski za dużo zarabia, a dla innych M.Staśko i chętnych do ekonomicznej regulacji jej życie zapewne nie zabraknie. Jak wyżej wspomniałem były i są systemy z ambicją regulacji wynagrodzeń ‘za dużych’, ale okazuje się, że ideolodzy szybko uważają, iż ich te ograniczenia nie dotyczą.

Jest ciekawostką, że przedmiotem krytyki i rozliczeń zarabiania ‘za dużo’ nie są lewicowi europosłowie. To niesamowite jak osoby silnie ideologicznie zaangażowane odruchowo omijają środowiskowych krezusów. Im wolno zarabiać więcej i ich się nie rozlicza.

„…wyceniane jako kilkaset razy bardziej wartościowe niż ratowanie ludziom życia? „

Mechanizm wyceniania piłkarza (ale i piosenkarza czy artysty) jest kompletnie inny. Warto zauważyć, co populistycznie M.Staśko pominęła, że zawody ‘ratowania ludziom życia’ są pochodną innych czynników. R.Lewandowski pieniędzy im nie odbiera. Wycena pracy np. lekarzy i ratowników medycznych jest pochodną decyzji polityków i wybierających ich ludzi. Owszem mamy niskie nakłady na służbę zdrowia, ale to m.in. dlatego, że części Polaków podoba się 500+ i tzw. dudowe. Ostatnie sondaże wskazują, że większość społeczeństwa nie akceptuje podniesienia stawki zdrowotnej. Proponuję więc skierować ostrze krytyki we właściwą stronę. Niestety M.Staśko stanie przed lewicowym problemem odniesienie się do rozdawnictwa uprawianego przez polityków prawicowych. Stąd milczenie feministycznej aktywistki.

„Żaden człowiek nie ,,wypracowuje” kilku milionów miesięcznie. To nie są pieniądze za pracę, bo żaden piłkarz nie pracuje kilkaset razy ciężej niż pielęgniarka – to jest fizycznie i czasowo niemożliwe. To nie jest sprawiedliwe.”

Oj, oj, oj. To już pachnie socjalistycznym populizmem. Byłbym ostrożny z pojęciem praca. Przede wszystkim dlatego, ze zawód piłkarza do łatwych nie należy. Karierę robi tak naprawdę garstka piłkarzy. Cała reszta kończy przygodę z piłką krótko po tym jak zacznie lub w prowincjonalnych klubach naszych czy zagranicznych.

Jeżeli R.Lewandowski generuje wpływy na swoje konto to znaczy, że zarabia. To już ideologiczny problem M.Staśko, że tego nie akceptuje. To jednak nic nie mówi o Lewandowskim, a o lukach w teorii wyznawanej przez M.Staśko.

Ocenianie pracy przez fizyczny wysiłek już w Polsce ćwiczyliśmy. Teraz gonimy tych, którzy nie tracili czasu na takie teorie. Po drugie, jak wyżej wspomniałem, Lewandowski funduszy na wynagrodzenia dla pielęgniarek nie odbiera. Jeżeli kopanie piłki za miliony euro rocznie jest takie proste, to proponuje by w ramach zabawy działacze lewicowi porobili międzynarodowe piłkarskie kariery i wsparli ludzi potrzebujących. Dlaczego tego robią, skoro to takie banalne i można łączyć zabawę z kasą?

„Robert Lewandowski odebrał nagrodę od prezydenta w zegarku o wartości mieszkania. 2021, pandemia, ludzie tracą prace, nie mają na czynsze, kobiety mieszkają ze swoimi oprawcami, czekając latami na mieszkania socjalne. Zegarek. O. Wartości. Mieszkania.”

 Nie sprawdzałem ile kosztuje zegarek. Przyjmijmy, że tyle ile sugeruje M.Staśko. Obawiam się, że gdyby Lewandowski go sprzedał, to będzie tylko na jedno mieszkanie. Czy wobec tego mogę liczyć na to by M.Staśko też – skoro to takie łatwe –  znalazła zawód łączący prostotę i banalność z mnóstwem kasy i pomogła potrzebującym? Czy też prościej jest wskazywać palcem kogoś kto ma oddać kasę. Jeśli nie futbol, to proponuję karierę filmową, artystyczną czy cokolwiek.

Byłby ostrożny z oceną innych ludzi, ich wynagrodzeń i określania zasłużył/nie zasłużył lub co gorsza zabrał innym. M.in. dlatego, że powstaje mieszanina zazdrości, populizmu i wykrzywionej ideologii, która uzasadnia zabieranie innym, ale nie sobie. Sugerowałbym skupić się na rozwiązaniach i dawanie własnego przykładu niż wskazywanie publiczne palcem i tekstem: ty zarabiasz za dużo, oddaj !

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz