Premier Morawiecki. Obligacje. Patriotyzm.

Premier Mateusz Morawiecki musiał być świadomy zamieszania jakie wywoła zakupem obligacji odnotowanym w oświadczeniu majątkowym za 2021 r. Musiał być też świadomy oceny moralnej jaką wystawią mu za to media i komentatorzy. Potwierdza to linia obrony jaką wybrał. Na krytykę i zarzuty w pełni sobie zasłużył. A jednak podjął w ubiegłym roku decyzję jaką podjął.

Na wstępie trzeba zaznaczyć, że premier zakupił obligacje detaliczne, które są dostępne dla wszystkich obywateli. Niski nominał pojedynczej obligacji (100 zł) czyni je faktycznie dostępnymi dla dosłownie każdego. Sądząc z nasłuchu medialno-społecznego, wielu Polaków nadal nic lub niewiele wie o obligacjach detalicznych, ale to już ich problem. Ja gorąco obligacje detaliczne polecam, bo na ogół jest w czym wybrać i łatwo można się z obligacji wycofać.

Powszechność i łatwość dostępu do obligacji, to bodaj jedyna rzecz, z którą się mogę zgodzić z premierem w przyjętej przez niego i jego obóz polityczny strategii obronnej.

Podstawowy zarzut to zakup tylko obligacji chroniących przed wzrostem inflacji i obligacji pozwalających korzystać ze wzrostu stóp. Przypomnę, że stopy procentowe banki centralne podnoszą próbując stłumić wzrost inflacji. Premier nie zakupił w 2021 r. ani jednej obligacji o stałym oprocentowaniu. A miał dwa takie produkty do dyspozycji, krótko i średnioterminowy. Obydwa słabiutko oprocentowane. Dwuletnie DOSy dawały raptem 1%. Premier tłumaczy się, że wybór był przypadkowy, niczym się nie kierował i nie miał świadomości ani tajemnej wiedzy na temat ewentualnych zagrożeń inflacyjnych. To niepoważne tłumaczenie i po prostu nieprawdziwe. Przejrzałem wiele wypowiedzi premiera i nadal nie wiemy jak to się stało, że zupełnie przypadkowo jego wybór padł na obligacje indeksowane, a nie te o stałym oprocentowaniu. Warto przy tej okazji dodać, że obligacje o stałym oprocentowaniu były pod koniec roku na żenująco niskim poziomie. Zresztą zarzut o niedostosowanie oferty obligacji detalicznych do zmieniających się warunków to zasadny zarzut, na który premier i Ministerstwo Finansów powinni odpowiedzieć.

Początkowo wybór obligacji indeksowanych oceniano – słusznie zresztą – jako rezultat przekonania, że polityka gospodarcza rządu i pieniężna NBP oraz RPP przyczyniają się do wzrostu lub przynajmniej tolerowania wysokiej inflacji. Inaczej mówiąc, premier robił coś przeciwnego do tego co jego rząd i Adam Glapiński deklarowali medialnie.

Nowe światło na zakup obligacji indeksowanych dała najnowsza informacja. Pod naciskiem mediów, ujawniono, że premier zakupił obligacje pod koniec roku, gdy nasze władze były już uprzedzone, że Europa stoi w obliczu poważnego kryzysu politycznego z wyjątkowo wysokim ryzykiem wybuchu konfliktu zbrojnego.  Tymczasem w listopadzie i grudniu obywatele nie byli jeszcze świadomi skali kryzysu i jego konsekwencji ekonomicznych.  W tym przypadku zarzut o insider trading (wykorzystanie poufnych  informacji przy podejmowaniu decyzji ekonomicznych) postawiony przez część mediów, o ile brzmi poważnie, to nie jest pozbawiony zasadności.

Już zupełnie premier pogrąża się tłumaczeniem, że obrywa mu się za zakup obligacji, co powinno być docenione, no bo on wspiera finansowo rozwój kraju. Część polityków PiS śmiało mówi tu wręcz o patriotyzmie. Jeżeli tak, to – odwracając sytuację –  brak obligacji w portfelu premiera lub mniejsza ich liczba, mają świadczyć o problemach z jego patriotyzmem w latach wcześniejszych? Premier i jego Ministerstwo Finansów patriotyzmu nie ułatwiało. Polityka niskich pierwszych kuponów w obligacjach detalicznych oraz niskie oprocentowanie tzw. DOSów (dwuletnie obligacje o stałym procentowaniu) do tak rozumianego patriotyzmu nie zachęcało. Już późną jesienią w mediach powoli zaczęły pojawiać się zarzuty i pytania dotyczące opieszałości w poprawianiu i dopasowaniu oferty obligacji detalicznych do zmieniającej się sytuacji. W zasadzie dopiero od czerwca (czyli od niedawna) możemy mówić o ciekawej ofercie obligacyjnej. Zamiast wchodzić w dziwny konflikt z bankami (niskie oprocentowanie lokat), premier mógł szybko poprawić ofertę obligacji tak być uczynić ją atrakcyjniejszą od bankowej i zareklamować obligacje Polakom. Tak się jednak nie stało.

Pod względem wizerunkowym i moralnym, zakup obligacji przez premiera i cała tego otoczka wyglądają kiepsko. Żeby nie powiedzieć gorzej. A przyjęta strategia obronna, to już zbiór banalnych prób manipulacji opinią publiczną. Ale  do tego ostatniego, premier zdążył nas już przyzwyczaić.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Inflacja wg PiS i premiera Morawieckiego.

Pewnie, za lat ileś, o manipulacji informacją za czasów PiS będą pisać podręczniki. Oczywiście w negatywnym kontekście. Że manipulacją można coś zyskać? Owszem, wiele. Jestem przekonany, że setki tysięcy ludzi nie weryfikuje informacji podawanych przez premiera czy polityków PiS i media im sprzyjające. Załączam zestawienie dwóch informacji o inflacji. OECD podała odczyty inflacji w krajach członkowskich. Jesteśmy w niechlubnej czołówce, co może (i powinno!) wywoływać u czytelnika pytanie: czy na pewno inflacja musi być w Polsce tak znaczna? Tymczasem rząd, i znany z zamiłowania do manipulacji premier Morawiecki, świadomie inaczej konstruują przekaz medialny. Informacja podana przez Kancelarię Premiera sprytnie zestawiła dane wg zasady: od ilu lat jest to najwyższa inflacja. Nasze 22 lata mają tu wyglądać pozornie łagodnie. To sprytna pułapka, czyli manipulacja połączona z pewnymi schematami w naszym myśleniu. Tak naprawdę, gdyby się przecież poważnie zastanowić, to my potrzebowaliśmy tylko 22 lata na powtórzenie rekordu, a Niemcy aż 48 lat.

Niestety, jest jak jest, należymy do grupy inflacyjnych liderów i wcale nie musieliśmy być tak wysoko w rankingu.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Jeden komentarz

WIBOR. Nietrafione teorie spiskowe.

Radykalny wzrost inflacji musiał pociągnąć za sobą wzrost stóp procentowych. Rada Polityki Pieniężnej nie mogła czekać i patrzeć. Nieco się ociągając, RPP zaczęła więc podnosić stopy procentowe. Na chwilę obecną stopa referencyjna NBP wynosi 4,5%. Czyli i tak ponad dwa razy mniej niż aktualna inflacja. Z jednej strony stopa NBP jest daleko niższa od inflacji, z drugiej mamy do czynienia z dramatem kredytobiorców, których raty oparte są na stawkach WIBOR. Jeszcze w sierpniu 2021 – przykładowo – WIBOR 3 miesięczny wynosił 0,21%, by w połowie kwietnia osiągnąć 5,5%. Z punktu widzenia kosztów obsługi kredytu, to dwa różne światy. O ile złość posiadaczy kredytów o zmiennym oprocentowaniu można zrozumieć, to kreowane teorie spiskowe dotyczące stawek WIBOR już niekoniecznie.

Podstawowy zarzut pod adresem banków, które ustalają stawki WIBOR to, ich (tzn. stawek) zawyżanie, manipulacja i oderwanie od rzeczywistości. Skupmy się więc na tym nieszczęsnym WIBORze dla 3 miesięcy, bo to ten termin jest najczęściej przywoływany. WIBOR 3M formalnie jest średnią stawek oferowanych dla na ten termin na rynku międzybankowym. Te transakcje faktycznie są bardzo rzadkie. Można by więc postawić zarzut, że WIBOR 3M jest brany z sufitu. A dalej, że stawka ta powinna być radykalnie niższa. Nic z tych rzeczy. WIBOR 3M jest elementem na wykresie krzywej rentowności. Lewą stronę (wykresu) determinuje stopa referencyjna NBP dla jedno-tygodniowych bonów NBP. Obecnie to 4,5% i po takiej stawce NBP ściąga część nadwyżek z rynku. Należy też wspomnieć o stawkach jednodniowych. Ich poziom i wielkość rynku są dodatkowo publikowane przez NBP. Kłania się więc procent składany. Prawą stronę krzywej rentowności określają potrzeby finansowe państwa, czyli emisje obligacji. Przykładowo, obligacje 2-letnie mają rentowność do wykupu ok. 6,1%. Tak więc poziom WIBOR 3M to głównie wypadkową stopy NBP (i innych parametrów określanych przez NBP/RPP), zasady działania procenta składanego, sytuacji na dłuższej części krzywej rentowności i oczekiwań zmian parametrów makroekonomicznych oraz decyzji RPP. Można sobie to wszystko policzyć i rzucić na wykres. Wtedy poziom WIBOR 3M przestaje szokować. Tracą więc sens teorie spiskowe.

Jeżeli kogoś tak określany WIBOR 3M boli, to możemy przejść na jakąkolwiek inną metodę szacowania i zapewniam, że jego poziom nie będzie drastycznie inny. Ponadto WIBOR to tylko jeden ze składników kosztów kredytów. Innym jest np. marża. Mało kto z krytyków zauważył, że rywalizując o klientów, banki zaczęły obniżać marżę. Jak ktoś wpadnie na pomysł obniżenia WIBOR, to banki mogą podwyższyć marzę dla nowych kredytów.

Z punktu widzenia kredytobiorcy, zaprezentowane powyżej (z konieczności w dużym skrócie) rozważania nie mają większego znaczenia. Skok WIBORu poważnie przenosi się na koszt kredytu. Warto więc przypomnieć kilka faktów.

Kredyty o stałej stopie są w Polsce dostępne od dłuższego czasu. A szerzej od połowy ubiegłego roku. Niestety nie cieszyła się ona szerszym zainteresowaniem. Kredytobiorcy nie chcieli płacić więcej za stałą stopę, nie uznając ryzyka inflacji. Drugim powodem jest działanie RPP i szefa NBP A.Glapińskiego. Wpierając politykę makroekonomiczną rządu, szef NBP i większość członków RPP zapomnieli chyba co jest zadaniem tych ciał. Medialne kpiny z inflacji i szerzone (przez A.Glapińskiego)  przekonanie o braku zagrożeń inflacyjnych przyniosły negatywne skutki. Swoje zrobiła populistyczna polityka rządu z ostatnich lat, w tym szczególnie z okresu pandemii. Kryzys geopolityczny i wojna w Ukrainie dobiły nas już całkowicie. Ostatecznie skala wzrostu inflacji przebiła najśmielsze oczekiwania. Makroekonomistów bankowych również.

Sporo mitów budowanych jest wokół depozytów. Skoro – jak głoszą krytycy – depozyty są nisko oprocentowane, to i kredyty powinny być dawane na niski procent. NBP udostępnia od lat dane dotyczące oprocentowanie kredytów i depozytów w bankach. Obecna różnica między oprocentowaniem depozytów i kredytów nie odbiega od tego co było w minionych latach (analizowałem dane od 2015 r.). Banki nie są instytucjami charytatywnymi i  mają prawo walczyć o zyski.

Współczucie wobec posiadaczy kredytów opartych na zmiennej stopie procentowej nie daje powodu do snucia teorii spiskowych i szukania winnych w bankach. Powoli pojawiają się pomysły na wsparcie dla wspomnianych wyżej kredytobiorców. Sensowne i nonsensowne, ale to już temat na inną pogadankę.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Jeden komentarz

Wydatki na obronność. Z jednej skrajności przechodzimy w drugą.

Najazd Rosji na Ukrainę po raz kolejny postawił nas przed pytaniem, czy wydajemy wystarczająco pieniędzy na obronność. Wystarczy porównać rozmiar (osobowy i techniczny) naszej armii i stron zaangażowanych w konflikt za naszą wschodnią granicą. Nasza armia jest zbyt mała i słaba w rozumieniu technicznego wyposażenie (ilość i jakość). Koalicja rządząca natychmiast powróciła do swojego niedawnego pomysłu, czyli radykalnego podniesienia nakładów na armię. A co było do tej pory? Zanim zrzucimy winę na polityków, proponuję nieco wstrzymać oddech i się powstrzymać. Winni jesteśmy my wszyscy.

Na wstępie kilka uwag tytułem wprowadzenia. W dalszych rozważaniach oprę się na danych Eurostatu. Eurostat podaje nakłady na obronność w relacji do PKB wg ujednoliconych zasad. Chodzi o zachowanie porównywalności krajów członkowskich. Efektem jest m.in. prezentowanie wartości czasami niższych niż wydatki podawane wg lokalnych statystyk. My – wg krajowej metodologii liczenia – wydajemy formalnie 2,2% PKB na obronność. Nie jest tajemnicą, że ta wartość jest uważana za zawyżoną z powodu zaliczania do obronności wydatków, które z obronnością wiele wspólnego nie mają. Oczywiście sam wskaźnik wydatków w relacji do PKB to też duże uproszczenie działające w obydwie strony.

Średnia wydatków na obronność dla krajów UE w ostatnich dwóch dekadach, to 1,3%. Wiemy, ze to mało. Wiemy też, że wiele krajów nie wywiązuje się z deklaracji wobec NATO. Liderem w wydatkach wg podawanego kryterium jest Grecja: 2,5% w relacji do PKB. Dalej są kraje nadbałtyckie, blisko 2,0% osiąga Francja. Polska (ok. 1,6%) plasuje się nieco powyżej 3 kwartyla. Pozornie nieźle. Pozornie, bo wiemy, że nasza armia jest zbyt mała i przede wszystkim niedoinwestowana. Niestety lekceważący stosunek do zbrojeń ma większość krajów UE.

Sprowadzenie finansowania obronności do 1,6% (Polska) jest pochodną kilku czynników. Przede wszystkim społeczeństwo nie czuło zagrożenia i miało (i ma nadal) ogromne oczekiwania związane z wydatkami państwa, w tym wydatkami wchodzącymi w zakres polityki społecznej. Nie lubimy też płacić podatków, mimo iż nie należymy w UE do krajów o dużych obciążeniach podatkowych. Poczucie bezpieczeństwa daje nam – i słusznie – przynależność do UE i NATO. Dzięki temu, nie było konieczności monstrualnego rozbudowywania armii. Niestety, nic nie tłumaczy jej zaniedbania. Winni są politycy jak i – a może na nawet bardziej – obywatele. Zepchnęliśmy obronność na odległe miejsce w hierarchii potrzeb.

Warto przy tej okazji wspomnieć o obecnej koalicji rządzącej. Mimo ciągłego ‘ostrzegaliśmy przed Rosją’ itd. nie dokonano przełomu w finansowaniu obronności w ostatnich latach. Wydatki w relacji do PKB są względnie stabilne i na poziomie z lat wcześniejszych. Priorytetem były i są wydatki socjalne. Jak się okazuje, politycy krajów UE (w tym Polski) byli świadomi grożącego nam poważnego kryzysu politycznego. Tymczasem nasz rząd, gdy Rosjanie gromadzili siły nad ukraińską granicą, zdecydował o podtrzymaniu emerytalnej 14-tki i obniżce podatków.

Teraz nagle, by utrudnić krytykę i zadawanie trudnych pytań, przyspieszenia nabrały prace nad pakietem zmian dotyczących obronności. Z jednej skrajności przechodzimy w drugą. Nie sądzę by miało sens podnoszenie wydatków aż do 3% PKB, m.in. dlatego, że to trudne do zrealizowania. Wątpliwy jest też sens podnoszenia liczebności armii do 250-300 tys. ludzi.

Wojna rosyjsko-ukraińska zapewne przyczyni się do bardziej odpowiedzialnego spojrzenia na obronność. Łatwo nie będzie, bo politycy partii rządzącej zdają się sugerować społeczeństwu, że nie będzie to kosztem innych wydatków. To błąd.

Obronność jest pochodną m.in. sojuszy i rozmiarów armii. Wiemy, że armie mamy zbyt małą i niedoinwestowaną. Niestety, szereg błędów do ostatnich chwili robiliśmy też po stronie sojuszy. Niepotrzebne spory z UE, sugerowanie rozluźnienia relacji z UE i nawiązywanie bliskich relacji z państwami, które pełnią rolę swego rodzaju rosyjskiej V kolumny w Europie (np. Węgry), to ogromny błąd. Kto wie, czy aby nie chęć kontynuowania takiej polityki stoi u podstaw zwiększenia liczebności armii.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

JAK TO JEST Z TYM DEFICYTEM MIESZKANIOWYM.

Temat polityki mieszkaniowej po ’89 budził i budzić będzie w Polsce ogromne spory. Według powszechnej opinii, mieszkań jest za mało i są za drogie. Mniejsza teraz o dominujący od trzech dekad model polityczki mieszkaniowej i jego ocenę. Ma on swoje zalety i wady. Dzieje się też w określonych warunkach społecznych i makroekonomicznych.

Nieodparcie mam wrażenie, że wielu z krytyków polityki mieszkaniowej państwa jest nieco na bakier z danymi lub świadomie pisze teksty dające większą popularność. Kilka dni temu publicystka ekonomiczna jednej z ważniejszych gazet w tekście o kredytach hipotecznych wstawiła : „ Szacuje się bowiem, że w Polsce deficyt mieszkań wynosi aż ok. 2 mln lokali”. To standardowe zdanie w ustach/tekstach wielu komentatorów odnoszących się krytycznie do sytuacji na rynku mieszkaniowym.  Najczęściej podawana jest liczba 2 mln lub 2,5 mln. Ktoś kto prześledzi  teksty z ostatnich kilku lat traktujące o deficycie mieszkań zauważy, że widełki są jeszcze szersze.

Ktoś kto zacznie dłubać w danych dotyczących mieszkalnictwa mimowolnie stanie przed niezręcznymi pytaniami i koniecznością modyfikacji poglądów. W 1989 r. zasoby mieszkaniowe w Polsce liczyły 10,9 mln mieszkań. W 2020 r. przekroczyliśmy 15,0 mln. Przez trzydzieści lat zasoby mieszkaniowe powiększyły się o 4,1 mln mieszkań (wzrost o 38%). Biorąc pod uwagę, że po ’89 przeszliśmy na model wolnorynkowy można założyć, że mieszkania powstawały na ogół tam gdzie był i jest popyt na nie.

W tym samym okresie liczba Polaków jest względnie stała, czyli ok. 38 mln. Z przeciętnej liczby osób na mieszkanie 3,42 zeszliśmy  w trzy dekady na 2,55 w 2020 r. To chyba jest spory postęp, prawda? Podaje te liczby, by zestawić je z szacowanym deficytem mieszkaniowym. Metodologia szacowania deficytu opiera się m.in. na porównaniu z bogatszymi krajami UE i potrzebami ludzi. Przy czym te ostatnie są nieco dyskusyjne. No bo w końcu każdy po opuszczeniu domu rodziców chciałby od razu mieć mieszkanie w wymarzonym miejscu i nie musieć go dzielić z kimś innym, obcym.

Dodatkowym problemem w określaniu deficytu jest kierunek przemieszczania się Polaków. Dynamiczny rozwój Warszawy, Krakowa czy Trójmiasta wygenerował duży popyt na mieszkania w tych ośrodkach. I tu można postawić na przykład takie pytanie: mamy budować za wszelką cenę mieszkania w Warszawie i nakręcać rozrost stolicy, czy może cenami powstrzymać to błędne koło.

Wbrew pozorom, sytuacja mieszkaniowa w Polsce nie jest aż tak dramatyczna jak się ją przedstawia. Liczba mieszkań jest zbliżona do liczby gospodarstw domowych, na co zwraca uwagę część analityków, mimo iż nie jest to myśl popularna wśród krytyków mieszkalnictwa po ’89 tym.

Jak wspomniałem, celem tego wpisu nie jest usprawiedliwianie czy szukanie uzasadnienia dla polityki mieszkaniowej po ’89 tym. Zalecałbym jednak krytykom  głębsze wejście w dane. To pozwoli szybciej znaleźć porozumienie i wskazania gdzie i jakie są problemy w mieszkalnictwie i jaki nadać im priorytet. Szczerze wątpię by naszym największym wyzwaniem miało być wznoszenie 2 mln mieszkań w krótkim terminie.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | 4 komentarze

„Biedafirmy”

Tak posłanka Lewicy Anna Maria Żukowska określiła kina dni temu małe firmy. Chodzi o firmy zatrudniające poniżej 10 osób. O ile ostrość wypowiedzi wywołała może gdzieniegdzie na lewicy mały niesmak, to generalnie posłanka szybko otrzymała wsparcie wśród lewicowych komentatorów. Wielu z nich starało się nawet merytorycznie uzasadnić jej wypowiedź, popadając z przekory niejednokrotnie w żonglerkę i manipulację danymi lub wnioskami.

Małe firmy, w porównaniu z większymi, charakteryzują się faktycznie mniejszą wydajnością i/oraz innowacyjnością. Oczywiście małe firmy to przeogromne spektrum działalności, więc i zapewne innowacyjność  też dałoby się dostrzec. W bieżącej ocenie, podobnie jak posłanka Lewicy, prowadzę rozważania na pewnym stopniu ogólności i przy sporym ‘uśrednianiu’ sektora małych firm.

Małe firmy generują mniejsze przychody i marże w przeliczeniu na zatrudnionego. Taka jest po prostu ich specyfika i przedmiot działalności. Przytaczane przez obrońców posłanki z Lewicy porównania z innymi krajami są nieco wątpliwe, ponieważ między – przykładowo – krajami UE występują znaczne różnice gospodarcze, specyfika prawna, struktura gospodarki itd. Nie bez znaczenia jest poziom zamożności obywateli.

Innowacyjność wymaga ogromnych nakładów (kapitału), gotowości do ponoszenia strat (przy nieudanej inwestycji) oraz konieczności współpracy ludzi  o różnych kompetencjach. Tak więc małe firmy  nie są w stanie ‘z zasady’ unieść obciążeń i wyzwań niezbędnych do innowacyjności i inwestycji. Sądzę jednak, że w toku procesu inwestycyjnego, czy po prostu działalności dużych firm, małe kooperujące firmy bywają niezbędne. Od firm sprzątających, transportowych po parające się doradztwem prawnym czy podatkowym.

W małych firmach relatywnie mało się zarabia. To efekt dominacji w tym sektorze firm usługowych, opierających się na mało wykwalifikowanej kadrze lub – inaczej to ujmując – podmioty sektora prowadzą działalność nie wymagającą od pracowników wysokich kompetencji. To jeden z powodów dla którego nie ma sensu porównywać średniego wynagrodzenia między małymi a większymi firmami. Po prostu trudno porównywać wynagrodzenia i wydajność małej firmy parającej się remontami mieszkań z dużą firmą budowlaną. Warto też przypomnieć, że i z lewego końca wykresu wynagrodzeń jest problem z danymi. Wg opublikowanych w tym roku badań Polskiego Instytutu Ekonomicznego, niemal 1,4 mln zatrudnionych w Polsce część wynagrodzenia dostaje ‘pod stołem’ (głównie osoby o najniższych wynagrodzeniach). Oczywiście nie zamierzam pochwalać takich działań, ale warto zapewne pochylić głowę nad powodem takich praktyk.

Nikt nie zamierza ukrywać patologii jakie występują w małych firmach, w tym dotyczących niskiego wynagradzania pracowników czy nadużywania tzw. umów śmieciowych. Pracownicy mogą się bronić podnosząc kwalifikacje lub cierpliwie czekać na wzrost relacji wynagrodzenia minimalnego do średniej krajowej. W ostatniej dekadzie odnotowaliśmy tu duży postęp. Faktycznie inne formy zatrudnienia objęły zbyt wielu zatrudnionych. Na szczęście w ostatnich latach i tutaj odnotowujemy powolne odejście od tzw. śmieciowych umów.

Bodaj najwięcej mitów dotyczy rzekomego zachęcania obywateli przez tzw. liberałów i kojarzone z nimi media do zakładania firm (od siebie dodam, że zarzut iż Polską rządzili liberałowie itd. to jedna z teorii spiskowych, którymi żyje lewica). Tak naprawdę chodziło po prostu o to, żeby ludzie w ramach swoich umiejętności i talentów zakładali nowe miejsca pracy. Powodem  był  brak miejsc pracy dla wszystkich w dużych firmach, bezrobocie ale i po prostu uelastycznianie gospodarki. Miało to i ma tą zaletę, że pracodawcy z większych firm muszę dbać o personel o pożądanych kwalifikacjach, żeby nie odszedł ‘na swoje’.

Małe firmy są potrzebne, bo po prostu podejmują działalność, która większe firmy podjąć się nie chcą lub mogłyby stosować zaporowe ceny. Małe firmy sprawniej też dostosowują się do wymagań klientów. Małe firmy stanowią alternatywę dla zatrudnienia w dużych lub w wypadku utraty. Zwracam na to uwagę, bo według lewicowych komentatorów i wspomnianej wyżej posłanki, nie ma poważniejszego uzasadnienia dla wspierania małych firm. To chyba jeden z najbardziej zaskakujących postulatów biorąc pod uwagę, że małe firmy dają szansę funkcjonowania na rynku pracy m.in. ludziom o najniższych kompetencjach zawodowych. Moim zdaniem pytanie brzmi nie czy, ale jak wspierać małe firmy. Postulat o ograniczeniu wsparcia małych firm brzmi też o tyle dziwnie, ponieważ politycy lewicowi znani są z antypatii do kapitału i dużych firm (korporacji).

Posłanka Lewicy Anna Maria Żukowska ewidentnie przestrzeliła w swojej wypowiedzi. Są lepsze sposoby na zaistnienie w mediach.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Profesor L.Podkaminer tłumaczy działania NBP.

Kilka dni temu na stronie Obserwatora Finansowego (obserwatorfinansowy.pl) swoją publikację zamieścił prof. Leon Podkaminer, pełniący m.in. funkcję doradcy prezesa NBP. Generalnie i przy okazji gorąco polecam śledzenie zamieszczanych na wspomnianej stronie artykułów, ponieważ mają wysoki walor edukacyjny przy jednoczesnym zachowaniu pewnej rozpiętości opinii i nie ograniczają się jedynie do polityki pieniężnej czy stricte makroekonomii. Właścicielem serwisu jest NBP.

Lektura tekstu nie pozostawia wątpliwości, że L.Podkaminer zdaje się bronić NBP, jej prezesa oraz RPP. Być może broni też i siebie, bo sposób odniesienia się do sporu od kiedy i o ile RPP miała podnosić stopy sugeruje, że A.Glapiński mógł się wspierać opiniami prof. Podkaminera. Być może też, mamy do czynienia z przejawem lojalności doradcy prezesa NBP wobec tego ostatniego.

Opinie prof. Podkaminera nie są wierną kopią przekazu RPP i prezesa NBP, ale to co prof. chce przekazać, styl w jakim to robi i to do czego odnosić się nie chce (i pomija), czyni jego argumentację niezwykle podobną do przekazu medialnego szefa NBP.

L.Podkaminer:

„Podnoszenie stóp procentowych banku centralnego, postulowane przez „opinię publiczną” „.

„Podwyższanie stóp procentowych nie rozwiąże problemu obecnej inflacji’.

„Obwinianie RPP (i niskich stop procentowych) za wysoką inflację jest niesłuszne.”

Dokładnie taką samą manipulację stosuje szef NBP. L.Podkaminer stara się umniejszyć argumentom krytyków, określając ich mianem „opinii publicznej”. Celem tego, jak rozumiem, jest sugerowanie czytelnikowi, że krytyka nie pochodzi ze środowiska ekonomistów, a nieznającej się na meandrach polityki pieniężnej gawiedzi. Otóż nie. Krytyka NBP i RPP została wyartykułowana przez ekonomistów zawodowych (mam na myśli m.in. expertów makroekonomicznych), komentatorów ekonomicznych i inne osoby obserwujące polską gospodarkę i działania NBP. Wbrew sugestiom nie była i nie jest to prymitywna krytyka. Krytycy są w pełni świadomi, że inflacja w takiej skali była nie do przewidzenia. Nie budzi wątpliwości, że inflacja ma charakter w znacznym stopniu podażowy i jest pochodną polityki makroekonomicznej nakierowanej na wychodzenia z covidowego dołka. Krytykę budzą niezwykle lekceważące (i całkiem niedawne) wypowiedzi prezesa NBP dot. inflacji i zachwyt nad polityką makroekonomiczną rządu. Sprzyjanie osłabieniu złotego tylko poszerza paletę zarzutów. Można było odnieść wrażenie, że prezes Glapiński nie tyle starał się oceniać ryzyko wzrostu inflacji, co po prostu niską inflację obstawiał. Tylko, że polityka pieniężna to nie hazard.

L.Podkaminer nie odnosi się do szeregu niepoważnych wypowiedzi prezesa NBP, uporczywe wychwalanie polityki rządu oraz lekceważących zagrożenia wypowiedzi szefa NBP. Wypowiedzi te podkopywały autorytet NBP i niejednokrotnie tą instytucję ośmieszały i czynią to dalej.

L.Podkaminer:

„Uważam, że radykalne podwyższenie stóp byłoby w warunkach obecnych nieskuteczne, jeśli idzie o ograniczanie inflacji – a przy tym potencjalnie bardzo szkodliwe dla gospodarki realnej”.

Nikt nie oczekuje i nie oczekiwał ścigania się z inflacją, tzn. dociągania stóp do poziomu inflacji. Jest wśród makroekonomistów niemal powszechna świadomość wyjątkowości sytuacji. Zarzut środowiska dotyczy braku reakcji (działań i medialnych wypowiedzi) niemal do ostatniej chwili. Chodzi tylko o podniesienie stóp w najbliższym czasie być może do 2%-3%, by zademonstrować rynkowi, że NBP nie zamierza być pasywny. Że NBP nie jest obojętny na narastającą inflację i osłabienie złotego.

Zaskakuje mnie, ze L.Podkaminer nie zauważył, że nawet inflacja podażowa oraz będąca konsekwencją polityki makroekonomicznej rządu wymaga reakcji. To umknęło i obawiam się , że nieprzypadkowo.

Na plus profesorowi należy zaliczyć zasugerowanie, że na poziomie diagnozy potwierdził, iż „blisko 4 punkty procentowe zawdzięczamy decyzjom administracyjnym”. Czyli rządowi i jego działaniom, chociaż prof. Podkaminer nie chciał tego napisać wprost. Niestety jedynie wnikliwy czytelnik zauważy, że to odniesienie do działań rządu, ale w bardzo zaowalowany sposób. W tekście profesora bardzo brakuje mi jednoznacznego i odważnego nazwania rzeczy po imieniu. Takich smaczków tekst profesora Podkaminera zawiera więcej. Daje się dostrzec, że i L.Podkaminer stara się nie uderzać w rząd  i wyjątkowo sprzyjającą mu politykę NBP. Szkoda. Liczyłem na więcej odwagi.

Zrzucanie części winy za wysoką inflację na ceny energii jest nieco rozczarowujące. Małym pocieszeniem jest to, że prof. nie używa argumentacji na poziomie prezesa Glapińskiego. Wystarczy spojrzeć na wykresy cen surowców energetycznych w poprzednich latach (dekadach) i być świadomym jak funkcjonują certyfikaty co2. Moim zdaniem nie mieliśmy i nie mamy prawa być zaskoczeni rozwojem sytuacji  na tym rynku. Prezes NBP był i jest. Prof. zdaje się być również zaskoczony.

Tak zwyczajnie po ludzku, uświadamiając sobie mechanizmy działania ludzi, słabą jakością linii obrony (z elementami manipulacji) przyjętej przez profesora nie jestem wielce zaskoczony. Z drugiej jednak strony niepokoi mnie, że RPP i zespół doradczo-decyzyjny NBP tak silnie zdominowany jest przez ludzi z dość ukierunkowanymi poglądami, którzy zapomnieli, że RPP i NBP mają być apolityczne i skupione na określonych w aktach prawnych celach działania.

Link: https://www.obserwatorfinansowy.pl/bez-kategorii/rotator/wysokie-stopy-procentowe-nie-powstrzymaja-inflacji-fiskalnej/

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Jeden komentarz

Inflacja. No i przebiliśmy szóstkę.

O inflacji w ostatnich miesiącach powiedziano jeśli nie wszystko, to bardzo wiele. Tytułem uzupełnienia warto też zwrócić uwagę na odejście obecnej RPP od realnej dodatniej stopy procentowej. Nie zamierzam jej tu fetyszyzować. Uznaję jak najbardziej, że mogą zachodzić warunki makroekonomiczne, przy których zasadne jest utrzymywanie przejściowo zerowej lub ujemnej stopy procentowej. Wydaje się jednak, że obecna RPP mocno się pogubiła w eksperymentowaniu. Nie wyszło jej (czy raczej nam i gospodarce) ma zdrowie również identyfikowanie się części członków RPP z polityką gospodarczą obecnej koalicji rządowej. Zarzut ten szczególnie dotyczy prezesa NBP i zarazem członka RPP Adama Glapińskiego.

Utożsamianie się części RPP i szefa NBP z obecną koalicją rządową, to kolejny argument potwierdzający, że członkowie RPP nie powinni być wybierani w tym samym terminie. Najwyraźniej też należy zastanowić się czy nie dałoby się bardziej odpolitycznić wyboru prezesa NBP. Wybór zarówno członków RPP, jak i szefa NBP przypadł (niestety) na 2016 r.. co rzutowało na dobór zespołu ludzi, którzy od kilku lat odpowiadają za politykę pieniężną. Już jako ciekawostkę podam, że przed laty pojawił się pomysł rozciągnięcia w czasie  wymiany członków RPP, ale upadł wskutek problemów natury prawnej i wyboru formuły na okres przejściowy.

Realna stopa procentowa, co do zasady, powinna być określona w oparciu o bieżącą stopę i przyszłą inflację. Jednak ocena działań RPP w oparciu o inflację historyczną (czyli o bieżące notowanie), nie jest wbrew pozorom jakimś specjalnym błędem. Po prostu, to pewne ułatwienie bez poważniejszej utraty rzetelności oceny. Tak też to zostało przedstawione na wykresie.

Obecna RPP (a w jej składzie i prezes NBP) miała skłonność do lekceważenia inflacji już na początku działania. Polska i świat wychodziły z okresu deflacji i niskich cen surowców energetycznych. Zamiast prognoz, wystarczyło w zasadzie zrobić sobie rozkład prawdopodobieństwa zmian poszczególnych grup produktów. Przykładowo, ceny żywności po dwóch/trzech latach spadków lub stabilizacji, na ogół mocno odreagowują. Zagrożenie było tym realniejsze, że ryzyko wzrostu przypadało na końcowy okres wzrostu gospodarczego. Na to wszystko nałożyła się populistyczna polityka gospodarcza rządu i skupienie w relatywnie krótkim okresie podwyżek niektórych dóbr i usług (w tym energii) oraz wzrostu wynagrodzenia minimalnego. Kiedy stawaliśmy się liderem w inflacji w UE, RPP uporczywie trzymała stopę referencyjną bez zmian, by m.in. pomóc rządowi  w podtrzymywaniu koniunktury zanim jeszcze komukolwiek śniło się, że może nas dopaść światowa epidemia. Potem przyszedł covid i trzeba było ratować gospodarkę.

RPP i A.Glapiński sprowadzili stopę referencyjną niemal do zera w ciągu trzech miesięcy (marzec-maj 2021 r.) . Troska o inflację zeszła całkowicie na bok. Ekonomiści nie kwestionowali konieczności obniżki, ale zwracali uwagę na jej skalę. RPP i A.Glapiński zdawali się wierzyć, że inflacja sama (siłami wolnego rynku?) powstrzyma swój wzrost gdy oni, będą wspomagać rząd m.in. w podkręcaniu koniunktury i zapewnianiu rządowi wpływów budżetowych poprzez tzw. podatek inflacyjny.  Realną ujemną stopą procentową nikt już chyba nie przejmował.

Życie spłatało niestety RPP figla i inflacja narastała dalej. Reakcje banków w sąsiednich krajach oraz to co działo się  u nas uświadomiło RPP i prezesowi NBP, że w lekceważeniu inflacji posunęli się mocno za daleko narażając się na zarzuty o niekompetencję i nierealizowanie konstytucyjnych zadań NBP. Ostatecznie, na początku października RPP niespodziewanie podniosła stopę referencyjną do 0,5%. Nadal jednak z uporem, A.Glapiński, część urzędników NBP i niektórzy członkowie RPP, starali się w mediach przekonywać, że poglądów nie zmienili i że inflacja ma podłoże podażowe.

Jak wspomniałem, RPP  i prezes NBP A.Glapiński niemal od początku swoich kadencji lekceważyli inflację i zagrożenia z nią związane. Ujemną realną stopę procentową mamy już od dwóch lat, a to z czym mamy do czynienia od I poł. 2021 r., to już prowokowanie spirali inflacyjnej. W końcu członkowie RPP najwyraźniej wpadli w panikę. Uświadomili sobie, że prowadzona od wielu kwartałów polityka stopy procentowej ( i szerzej, pieniężna ) jest nietrafiona i wręcz ośmiesza RPP.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

To nie PKB od kilku kwartałów podbija inflację.

Mamy problem z inflacją, więc obecna ekipa rządowa zareagowała w charakterystyczny dla siebie sposób. Dorobiono teorię do inflacji i politycy PiS oraz najwyżsi urzędnicy państwowi przedstawiają w mediach jednolity przekaz, czyli teorię tłumaczącą inflację. Teoria brzmi: wysoka inflacja jest charakterystyczna dla okresów wysokiego wzrostu gospodarczego. W ten sposób przemyca się przy okazji informację, że przykrości powodowane przez inflację przyćmiewają zalety płynące z tytułu wzrostu gospodarczego.

Niestety, taki przekaz jest na tyle poważną manipulacją, że śmiało możemy mówić praktycznie o kłamstwie. Będę się starał za każdym razem piętnować tego typu przekazy, bo nie powinniśmy pozwalać na oszukiwanie opinii publicznej. Tego jest za dużo i staje się nieznośne.

Sposób na weryfikację powyższej teorii z inflacją jest prosty. Kwartalną dynamikę PKB r/r nakładamy na roczną inflację. I ? I szyta grubymi nićmi manipulacja polityków PiS pada w jednej chwili.

Generalnie w słowach o relatywnie wysokiej inflacji w okresach wzrostu gospodarczego jest sporo racji, tylko że to nie jest zasadą i przede wszystkim nie ma to niemal żadnego związku z problemami z inflacją, z jakimi borykamy się od drugiej połowy 2019 r.

Przede wszystkim od końca 2019 dynamika PKB zaczęła słabnąć, a w 2020 zaliczyliśmy spadek PKB. Teraz doświadczamy odbicia, które w znacznym stopniu jest efektem bazy, czyli odniesienia do okresu spadku PKB.

Wpływ czynników zewnętrznych na naszą inflację, to tylko część prawdy. W większości dawnych ‘demoludów’ inflacja nie osiągnęła takiego poziomu jak u nas. Wyjątkiem są Węgry. Głównym powodem relatywnie wysokiej inflacji w Polsce są  decyzje rządu (w tym niektóre populistyczne), których efekty zaczęły się na siebie nakładać. Do tego NBP zaczął się zachowywać w polityce pieniężnej jak kolejne ministerstwo rządu. Zamiast zwracać uwagę rządowi w komunikatach RPP i przekazach medialnych na niebezpieczną politykę gospodarczą, NBP i część członków RPP od dawna chwaliłi rząd i lekceważyli zagrożenie inflacją. Co ciekawe, głos przedstawicieli resortów finansowych i NBP/RPP brzmiał podobnie: pompowanie pieniędzy w gospodarkę i nakręcanie PKB (czy raczej uniknięcie nadmiernego spadku) jest ważniejsze niż inflacja. Inflacja – wg medialnych przekazów – jest mniejszym złem i pozwala korzystać z tzw. podatku inflacyjnego. Oczywiście te postulaty wypowiadane były i są w bardziej zaowalowany sposób.

Inflacja mogła być o 1 do 2 pkt.proc. mniejsza. Niestety nie jest i jest to efekt jej lekceważenie, populistycznych decyzji z niedawnej przeszłości i – niestety – świadomego tolerowania inflacji jako sposobu na podkręcenie budżetowych wpływów. Teoria o inflacji jako konsekwencji wysokiego tempa PKB nie ma tu nic do rzeczy, bo takiego tempa nie odnotowujemy. W najlepszym przypadku będzie to nowy czynnik, który utrudni zbijanie inflacji, która z natury rzeczy najsilniej uderza w gospodarstwa domowe i najniższych dochodach.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Lewicowa niespójność w sprawie PKB.

Ostatnimi czasy w kręgach lewicowych popularne są dwa podejścia dotyczące realnego wzrostu PKB. Nie dość, że każde z osobna opiera się na dość kulawych założeniach i diagnozach to, na dodatek, wzajemnie się wykluczają. Na lewicy nikomu to nie przeszkadza. Obydwa podejścia bywają głoszone/popularyzowane czasami przez te same środowiska czy osoby z lewicowego kręgu.

Teoria nr 1. Zerowy wzrost PKB.

Wg zwolenników teorii na wzrost (realny) PKB naciskają kapitaliści, by podkręcać sprzedaż swoich wyrobów i usług. Dzięki temu kapitaliści się bogacą, opierając się na kreowaniu konsumpcji na rzeczy często rzekomo niepotrzebne i łatwo się psujące. Przekaz lewicowych teoretyków jest tak formułowany, jakby za konsumpcję nakręcającą PKB winni byli kapitaliści. Dodatkowo, rozkręcona konsumpcją gospodarka, zużywa surowce i przyczynia się do niszczenia środowiska. Remedium na to ma być zerowy wzrost gospodarczy. Mówiąc dokładniej: poprawa jakości życia bez niszczenia planety, sztucznego nakręcania marż kapitalistów, politykę redystrybucji można prowadzić przy zerowym wzroście itd.

Niestety, to mrzonki.

Przede wszystkim wzrost PKB i zysk kapitalisty nie jest wprost proporcjonalnie powiązany z niszczeniem/zużyciem zasobów. Możemy zrezygnować z samochodów na paliwa ropopochodne i przejść na podróżowanie konno lub rowerem. Ale kapitaliści nadal będą istnieć i tzw. zerowy wzrost PKB nie przeszkadza osiągać marż, które w ocenie innych ludzi są wysokie. Jeżeli zabronimy kupować nowym rowerów, to kapitaliści (i podmioty na wolnym rynku) będą osiągać marżę na usługach rowerowych (naprawa, konserwacja itd.). Zerowy wzrost PKB w rzeczywistości bardziej uderzy w społeczeństwo niż w kapitalistów.

Za niszczenie planety i jej zaśmiecanie tak samo, a w zasadzie nawet bardziej, odpowiadają zwykli szarzy konsumenci. To zwykli ludzie kupują samochody i czajniki elektryczne. I bynajmniej nie dlatego, że zmusza nas do tego kapitalista. Konto kapitalisty będzie równe zero i niczego nie sprzeda jeżeli nie znajdzie to zainteresowania u konsumentów. A ci kupują ile tylko potrafią i nie mają – niestety – ochoty dochodzić czy dobra, które nabywają niszczą planetę czy nie (pozyskanie surowców, a potem zakończenie żywota na wysypiskach lub w spalarniach śmieci).

Przejście na zerowy wzrost większym problemem będzie dla realizacji programów socjalnych. Przykładem jest nasze 500+. Program oparty jest na realnym wzroście PKB, czyli w końcowym rozrachunku na coraz większych wpływach budżetowych. Mimo coraz większych wpływów i tak nie potrafiliśmy zabezpieczyć trwałych wpływów dla pokrycia wydatków na 500+. A co dopiero przy zerowym wzroście.

Teoria 2. Dług można śmiało zwiększać, bo spłacimy go ze wzrostu PKB.

Dyskusje o programach socjalnych i mijający (mam nadzieję) pandemiczny kryzys, stawiają pytania o to czy jest jakiś limit zadłużenia państwa. Moim zdaniem jest, tzn. powinien być przyjęty, na co wskazują doświadczenia kilku państw UE. Że już o Grecji nie wspomnę. Na lewicy szeroko wyśmiewany jest limit 60% przyjęty w naszej Konstytucji, chociaż ja akurat potrafiłbym go wybronić. Zarzuca się, że limit jest wyznaczony przypadkowo lub pod presją liberałów w latach 90-tych i że jest nieadekwatny do stojących przed nami wyzwań. Tak więc na programy socjalne i środki ratujące gospodarkę przed kryzysem można (i wręcz należy) wydawać dowolne środki, tzn. zadłużać się. Jakiś próg niby jest, ale nikt lub mało kto z lewicowych komentatorów chce go wskazać. Operuje się przykładami państw w UE, które bez problemów obsługują zadłużenie dajmy na to na poziomie 70%-80% do PKB, ale z drugiej strony pomija te, które na podobny poziomie wpadły w pętlę zadłużenia i ich sytuacja różowo nie wygląda. Zapomina się, czy raczej świadomie przemilcza, że część krajów obsługujących zadłużenie na poziomie 70%-80% bez większych problemów, charakteryzuje się prężną gospodarką i potrafi w okresach kryzysowych odpowiednio kształtować dochody i wydatku by uniknąć kryzysu. W naszym przypadku tak nie jest. Od początku 2020 r. zadłużenie sektora finansów publicznych wzrosło o ok. 330 mld zł i mało kto (a już na pewno nie na lewicy) pyta czy taki wzrost zadłużenia był konieczny. Ale wróćmy do meritum…

Skoro można i należy się do woli zadłużać, to pojawia się na lewicy pytanie skąd brać środki na obsługę i ewentualne obniżenie długu do bezpieczniejszych poziomów po czasach kryzysu. I tu na lewicy też jest prosta odpowiedź: ze wzrostu PKB. W jednym ze świeższych artykułów znanego lewicującego publicysty (Piotr Wójcik, „Poglądy ekonomiczne Tuska, czyli noc żywych liberalnych trupów” ), jako wsparcie padł przykład z opracowania Polskiego Instytutu Ekonomicznego: „Po dwóch dekadach ze wzrostem 4 proc. rocznie, w czasie których 2-procentowe odsetki w całości spłacane byłyby nowym długiem, relatywna wartość takiego zadłużenia spadłaby do 6,8 proc. PKB.”.

Jak widać więc realny wzrost PKB jest potrzebny i wcale nie kapitalistom. To politycy i ekonomiści o skłonnościach lewicowych potrzebują go do generowania gotówki na obsługę zadłużenia i obsługę programów socjalnych. Swoją drogą wiara w 4% PKB przez dwie dekady trąci sporą dawką optymizmu.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz