UE i euro. Strona ekonomiczna i polityczna.

Kryzys ukraiński mimowolnie wywołał powrót do dyskusji o Unii Europejskiej i wspólnej walucie euro w kontekście szeroko pojętego bezpieczeństwa. Nasi politycy zachęcają Ukrainę do jak najściślejszych związków z Ukrainą, a na naszym wewnętrznym podwórku na chwilę powróciła dyskusja o wejściu do strefy euro, czyli mówiąc prościej  o zamianie złotego na euro.

Jak zasugerowałem w tytule, UE to projekt – w uproszczeniu – ekonomiczny i polityczny. Niejednokrotnie zwracałem uwagę, że analiza funkcjonowania w UE i ewentualnego przyjęcia euro, nie może być ograniczona tylko do sfery makroekonomicznej. Oczywiście w bardzo długim terminie strona polityczna jak najbardziej na ekonomiczną się również przekłada. Ocena ekonomicznych skutków i ryzyk funkcjonowania w UE czy przyjęcia euro, wydaje się względnie łatwa do oszacowania. Gorzej ze stroną polityczną. Strona polityczna stała się tematem sporów i podziałów w naszym lokalnym światku politycznym, reprezentowanym przez polityków i ludzi świata mediów. Prym w sceptycyzmie wobec UE wiedzie u nas prawa strona sceny politycznej. UE stała się przedmiotem kpin, zarzutów i zaczęła być prezentowana niemal jako zagrożenie. Antypatia do UE wśród polskiej prawicy przybrała takie rozmiary, że co bardziej odważni publicyści sugerowali nawet by przygotować się na ewentualne wycofanie z UE w chwili  kiedy bilans płaconych składek i otrzymywanych funduszy przestanie być dla nas korzystny. Jak bardzo polityka odjechała od realiów, pokazał nam kryzys ukraiński. Teraz nagle poznajemy wartość UE w sensie politycznym, dotychczas lekceważonym. To pokazuje, że tak trudno ekonomicznie wycenialny i wyśmiewany czynnik polityczny UE ma jednak realne znaczenie. Ironią losu jest to, że przekonują nas o tym politycy prawicowi.

Politycy polscy bez względy na odcień polityczny, zachęcają Ukrainę do wejścia w jak najściślejsze związki z UE. Docelowo do wstąpienia do UE. Przyczyny są dwie. Rozpoczęcie procesu integracji wymusza przeprowadzenie reform społecznych i ekonomicznych, które Ukraina powinna przeprowadzić bez względu na to czy do Unii wstąpi czy nie. Ukraińscy politycy i politycy polscy, którzy zachęcają Ukrainę do podpisania umowy stowarzyszeniowej z UE, wiedzą że im państwo jest silniejsze ekonomiczne, tym jego podatność na zewnętrzne szantaże ekonomiczne i polityczne jest mniejsza. Drugą przyczyną jest już samo członkostwo, które powoduje że dany kraj wchodzi pod parasol ochronny ogromnego organizmu gospodarczo-politycznego jakim jest UE. Parasol ten obejmuje wsparcie w postacie funduszy, ale i ochronę na wypadek gospodarczych problemów. Może to być wsparcie na wypadek kryzysu finansowego, ochrona na wypadek sankcji gospodarczych skierowanych tylko na jedno z państw UE, czy pomoc w zakresie bezpieczeństwa energetycznego. Oczywiście UE nie daje wsparcia każdemu i bezwarunkowo. Warunkiem jest prowadzenie odpowiedzialnej i racjonalnej polityki gospodarczej, wewnętrznej i zewnętrznej.  

UE nie jest sojuszem o charakterze militarnym, ale trzeba zaznaczyć że współpraca na tym polu  rozwija się między państwami UE. Siłą UE jest ogromny potencjał ludnościowy i ekonomiczny oraz powolna integracja polityki zagranicznej. Ochrona w rozumieniu stricte militarnym jest jak na razie realizowana w ramach NATO, do której to organizacji należy większość państw UE.

Czy UE obroni kraj członkowski na wypadek zajęcia jego terytorium przez państwo spoza UE? Oczywiście sama przynależność do UE nie powoduje, że wrogie samoloty czy rakiety rozpływają się w powietrzu po naruszeniu granicy kraju członkowskiego. Obrona w rozumieniu militarnym jest rolą NATO i ewentualnie innych sojuszy do których należy członek UE. Wątpię jednak czy ktoś miałby ochotę na naruszenie bezpieczeństwa kraju UE, ze względu na konsekwencje ekonomiczne i polityczne. Ukraina ponosi niestety konsekwencje funkcjonowania w świecie „pomiędzy”. Kraj ten nie należy do UE, jest obecnie relatywnie słaby ekonomicznie i ma silnego bezkompromisowego sąsiada (czyli Rosję).

W ubiegłym tygodniu byliśmy świadkami niezwykle ciekawej różnicy zdań na sali sejmowej. Zaprezentowano w niej dwa odrębne (ale niekoniecznie sprzeczne) podejścia do bezpieczeństwa kraju. Mowa o debacie ws, poparcia dla Ukrainy. O ile premier mówił dość koncyliacyjnie, to już Jarosław Kaczyński i Janus Palikot przedstawili przy okazji posiedzenia, dwa odmienne poglądy na bezpieczeństwo kraju. J.Kaczyński wykorzystał debatę do zaprezentowania wniosku iż bezpieczeństwo jest proporcjonalne do wielkości i jakości sił zbrojnych. Tradycyjnie niestety nie zszedł do poziomu chociaż zarysu tego o co mu chodzi. Tymczasem Janusz Palikot przedstawił problematykę bezpieczeństwa w kontekście UE, co jako żywo pasuje do sytuacji Ukrainy. Dwa odmienne poglądy, a w tle UE i nakłady na armię. Ciekawe.

Nie jestem specem od wojska, ale zapewne obecna ok. 100-tysięczna polska armia nie pozwala na samodzielną obronę kraju oraz na poważniejsze militarne wsparcie innego kraju. Nasze 2% wartości PKB nakładów na armie to wbrew pozorom nie jest mało. Pod warunkiem, że weźmiemy pod uwagę gdzie jesteśmy (UA i NATO) oraz nasze możliwości ekonomiczne. Na tle innych państw świata również nie wypadamy źle (nakłady jako % PKB). Możemy oczywiście nakłady podwoić, ale to oznacza znalezienie kolejnych ponad 30 mld zł (to kwota rzędu 10% wydatków budżetu centralnego). Czy to coś zmieni? Wątpię, bo w porównaniu z armią rosyjską, nasza armia nadal będzie relatywnie mała, a liczbą samolotów czy okrętów Rosjan również nie przegonimy. Janusz Palikot swój wywód o bezpieczeństwie oparł na przykładzie Polski. Polska wybrała w minionych ponad dwudziestu latach drogę rozwoju gospodarczego i przejścia pod parasol ochronny UE, która obok NATO stała się praktycznie gwarantem naszego bezpieczeństwa.

Warto w rozmowie o bezpieczeństwie przywołać walutę euro, co zrobiło w ostatnich dniach kilkoro ekonomistów i polityków, po wspomnianej debacie sejmowej. Z euro oczywiście nie strzela się do czołgów i samolotów, ale można istotnie zwiększyć ekonomiczne i polityczne bezpieczeństwo kraju. Kraj z euro jest mnie podatny na wahania gospodarcze z powodu zewnętrznych politycznych kryzysów i zwiększa się zakres jego gospodarczej ochrony przez kraje strefy euro i instytucje.

Dwa spojrzenia na bezpieczeństwo, przy zupełnie innym rozkładzie kosztów i skutków. Polskie propozycje dla Ukrainy i słuszne słowa Janusza Palikota, potwierdzają że projekt jakim jest UE przekłada się również na bezpieczeństwo,  a więc trudno policzalne wartości. Kiedy ponownie przystąpimy do dyskusji o UE i jej przyszłości oraz euro, warto o tym pamiętać i w bilanse zysków i strat ująć kwestie m.in. większego bezpieczeństwa dla Polski. A swoją drogą jest w tym coś niesamowitego, kiedy czołowy unijny sceptyk na naszej scenie politycznej (J.Kaczyński) zachęca Ukrainę do integracji z UE.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Oszczędzanie na emeryturę

Nerwowe czekanie na okres składania deklaracji OFE czy ZUS (kwiecień-lipiec) oraz opinie po najnowszych wynikach III filara (w IKE i IKZE opublikowane przez KNF) po raz kolejny wzbudziły dyskusję o oszczędzaniu na emeryturę. Od analiz psychologicznych przyczyn odsuwania decyzji o oszczędzaniu na emeryturę przez Polaków, po tradycyjne zwalanie winy za wszystko przez finansistów i publicystów na państwo i polityków.

                 Faktycznie nie mamy nawyku oszczędzania na emeryturę. Mam tu na myśli świadome odkładanie oszczędności z przeznaczeniem tylko i wyłącznie na emeryturę. W zasadzie jednymi z niewielu mierników są produkty: IKE i IKZE. Przed dziesięciu laty, kiedy startował IKE, plany rządowe mówiły o 2-3 mln kont już w 2005 r. Nic z tego nie wyszło. Kont IKE na chwilę obecną jest ponad 0,8 mln z czego w 2013 wpłacono środki jedynie na co trzecie konto. Pozwala to twierdzić, że dość szybko tracimy zapał do oszczędzania na emeryturę. Przejściowo kont było ponad 0,9 mln, by trzy lata temu spaść poniżej 0,8 mln kont.  Młodszy produkt, IKZE, zdobył niemałą popularność (niemal 0,5 mln rachunków), ale w 2013 wpłat dokonano jedynie na co dziewiątym. Jak widać nawet zsumowanie liczby rachunków z IKE i IKZE nie daje planowanych przed laty 2-3 mln rachunków. Rozminięcie się realiów z prognozami sprzed lat, nie tyle świadczy że to złe produkty czy źle promowane, co twórcy prognozy po prostu byli nazbyt optymistyczni w ocenie świadomości społecznej.

                Jeżeli naszą skłonność do dokładania na emeryturę mierzyć zainteresowaniem produktami dedykowanymi, to faktycznie trudno tu o optymizm. Zainteresowanie IKE czy IKZE pokazuje raczej smutną prawdę, że pomimo częstego pojawiania się tematu oszczędzania na emeryturę, Polacy nie specjalnie się tym przejmują. Dominują teoria w stylu, że jakoś to będzie.              

                Bo Polacy nie mają pieniędzy? Owszem, to w jakimś stopniu tłumaczy stan obecny, ale nie całkowicie. Kiedy przeglądam różne statystyki wydatków Polaków o charakterze konsumpcyjnym i niekoniecznie niezbędnych, to śmiało można powiedzieć, że Polacy lekceważą problem dodatkowego oszczędzania na emeryturę. Żyjemy chwilą.

                Coś jest na rzeczy, ze brak nawyku oszczędzania na emeryturę wynieśliśmy z poprzedniego systemu. Ryzyko ekonomiczne z jakim Polacy zetknęli się w poprzednim systemie, faktycznie nie dawało poczucia stabilności. Do tego można dodać pierwsze lata transformacji, kiedy ludzie uczyli się jakie lokaty pozwalają utrzymać wartość pieniądza, a jakie nie. Z jednej strony doznaliśmy szoku że dawne lokaty jak złoto i waluty nie gwarantują utrzymania wartości lokat czy ich pomnożenia, a z drugiej, wysoka inflacja budziła strach i skojarzenia z gospodarką socjalistyczną. Tak naprawdę dopiero od kilkunastu lat możemy mówić o  warunkach do stabilnego i długoterminowego oszczędzania. Z punktu widzenia świadomości społecznej, to bardzo krótki okres.

                Niestety, jednak nawet te kilkanaście lat doświadczyło nasze społeczeństwo wydarzeniami, które podtrzymują rezerwę do angażowania się w dedykowane instrumenty oszczędzania na emeryturę. Zmiany OFE zostały źle przyjęte przez sporą część społeczeństwa. To jednak nie tyle błąd polityków, co przede wszystkim efekt skutecznej kampanii środowiska finansowego, któremu udało się wypaczyć w mediach sens zmian w OFE, a przede wszystkim je podważyć.  Ale to nie jedyny grzech sektora finansowego i wpierających go ekonomistów. Sektor finansowy poważnie podważył zaufanie do siebie utrzymywaniem zbyt wysokich opłat w OFE, wciskaniem produktów niezrozumiałych dla klientów (np. polisy inwestycyjne itd.), przyjmowaniem szerokiego strumienia pieniędzy do funduszy inwestycyjnych w 2007 (co dla setek tysięcy ludzi skończyło się znaczną stratą), czy nawet rozczarowanie kredytobiorców kredytami mieszkaniowymi w chf. Oczywiście ten ostatni przykład nie jest związany z oszczędzaniem, ale poważnie nadszarpnął zaufanie do banków w przypadku wieloletniego wiązania się usługą z sektorem finansowym.

                Byłbym ostrożny z przerzucaniem winy na państwo za brak bodźców do oszczędzania. Mamy już grupę niezłych instrumentów dedykowanych oszczędzaniu na emeryturę, jak IKE , IKZE czy PPE. Bodźcem jest ulga w podatku dochodowym w tracie lub na końcu oszczędzania. Mało, dużo? Powiedziałbym: niemało. Ulgi podatkowe, to standardowy bodziec i jeżeli część krytyków uważa go za zbyt mały, to jaki powinien być? Finansiści radzą zwielokrotnienie. Im się oczywiście łatwo mówi, bo nie oni płacą. Będą doradzać cokolwiek, co zwiększy ruch w okienkach ich instytucji. Dla nich im większa ulga, tym większe pole do popisy by uszczknąć sobie część ulgi, poprzez opłaty czy „doklejane” produkty.

Jest tu też druga strona medalu, gdy mówimy o zachętach w postaci ulg. Wymienione wyżej trzy emerytalne produkty są w dużej mierze wykorzystywane przez osoby o relatywnie dobrej sytuacji finansowej jak na polskie warunki. Państwo (i ogół podatników) sponsoruje więc tych którzy powinni oszczędzać nawet bez zachęt, bo mają z czego. Tymczasem problemem są ludzie o najniższych dochodach i którzy nadwyżki, jeśli w ogóle mają, są raczej skromne. To, oraz daleki od zadowalającego, stan kasy państwowej, stawia pytanie o skuteczność i właściwy kierunek bodźców (grupa docelowa).

Wątpię by zwiększenie finansowego bodźca do oszczędzania na emeryturę, przyniosło poważniejszy i długotrwały skutek. Nasze oszczędzanie jest przede wszystkim funkcją posiadanych nadwyżek i konkurencji z bieżącymi wydatkami konsumpcyjnymi, niż bodźców. Po drugie obecnie dostępne instrumenty, mimo pewnej atrakcyjności, szybko traciły na zainteresowaniu.

Moim zdaniem dobrze z funkcji informacyjnej wywiązują się media. Jeżeli ktoś ma dostęp do prasy, tv czy radia (lub bywa w banku) to powinien nie tyle byś uświadomionym emerytalnie, co poczuć wręcz przesyt. Od lat Polacy są przestrzegani, że emerytura z ZUS to może być dla nich za mało. Co kto z tą wiedzą robi, to już jego wolna wola.

Biorąc powyższe pod uwagę, nie specjalnie mam ochotę zamartwiać się nad niską skłonnością do oszczędzania wśród Polaków. Oczywiście informować i zachęcać stale trzeba, ale tak naprawdę to wygląda na to, że musi przejść przynajmniej jedno pokolenie by poczuć rozczarowane zbyt małą emeryturą. Dopiero ta wiedza (doświadczenie) zacznie być przekładana na dzieci i wnuki.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Program PiS. Skąd oni wzięli te 200 mld zł długoterminowych depozytów?

Wciąż fascynuje mnie pomysłowość polityków w tworzeniu wrażenia, że znikąd można znaleźć mnóstwo pieniędzy, a przy tym niemal nikomu nic nie zabierając i nie zaciągając długu. Na lidera tej konkurencji wyrasta w tym sezonie politycznym PiS. Zapowiadana już w  mediach obietnica 1 bln złotych na inwestycje zachęciła mnie do zapoznania się z dopiero co przygotowanym programem.

Trzeba przyznać, że metoda zebrania 1 bln zł jest sprytna. W znacznym stopniu opiera się na zasadzie: jak troszeczkę się zabiorze z wielu dużych kupek pieniędzy, to na tych kupkach specjalnie nie ubędzie, a na inny cel można zgromadzić fortunę. Tymi kupkami są m.in. wszelakie fundusze europejskie. To trochę wg zasady, że jak każdy z Polaków przekaże 20 zł miesięcznie, to uzyskamy ok. 10 mld. czyli za prawie nic mamy mnóstwo pieniędzy na takie czy inne wydatki.

Co ciekawe, jedna z tych kupek jest już podbierana, o czym autorzy raportu chyba zapomnieli. Chodzi o zyski przedsiębiorstw państwowych. Wg programu PiS przedsiębiorstwom państwowym podbierzemy po 1/4 zysków i przekażemy na odrębny fundusz, co da przyzwoite kilka mld zł rocznie. Te pieniądze już są podbierane w formie dywidendy przysługującej Skarbowi Państwa i zasilają budżet, ci uszło uwadze autorów.

Nie jest jednak moim celem opiniowanie całego programu PiS. Na słynny już 1 bln zł inwestycji składa się również ..uwaga!…200 mld zł lokat. Zdaniem autorów :  Polscy przedsiębiorcy prywatni ulokowali na rachunkach bankowych (w postaci lokat długoterminowych) środki rzędu 200 mld zł.” (str. 77 programu u dołu).

Nie mam zielonego pojęcia skąd autorzy raportu wzięli tą kwotą i określenie „długoterminowe”. Gdyby polski sektor bankowy miał 200 mld zł długoterminowych lokat, to bankowcy i KNF nie posiadaliby się ze szczęścia. Byłoby to 14% sumy bilansowej i 20% depozytów wykazywanych w pasywach sektora.

Nie mogąc uwierzyć, że autorzy programu przygotowanego przez ugrupowanie które pretenduje do przejęcia rządów w Polsce zrobili taki błąd, zajrzałem do danych o sektorze bankowym publikowanych przez KNF i NBP. Ciekawiło mnie jakim cudem wynaleźli kwotę 200 mld zł długoterminowych depozytów przedsiębiorstw. Skorzystałem z danych o należnościach i zobowiązaniach sektora bankowego, udostępnianych przez NBP. Otóż przedsiębiorstwa indywidulane wykazują na rachunkach na koniec 2013 r. ponad 28 mld zł. Z tego niemal wszystko to środki bieżące i lokaty (12%). Niestety praktycznie nic nie wykracza poza 2 lata. Czyli tutaj lokat długoterminowych nie ma!

Jedyne podobieństwo jakie znalazłem pomiędzy danymi dot. sektora bankowego a kwotą z programu PiS, to środki 208 mld zł środków bieżących i depozytów przedsiębiorstw (nie obejmuje to przedsiębiorstw indywidualnych). Z kwoty 208 mld zł, jedynie 46% (95,5 mld zł) to depozyty i instrumenty podobne. Niestety to depozyty krótkie lub bardzo krótkie. Z tego jedynie 1,5 mld zł to depozyty ponad 2-letnie. Tak naprawdę więc, przedsiębiorstwa nie mają w zasadzie depozytów długoterminowych, co nie powinno nikogo dziwić. W końcu nie po to prowadzi się przedsiębiorstwo by trzymać w banku kapitał na nisko oprocentowanych lokatach i brać kredyty obrotowe. A jak już ktoś ma długoterminowe nadwyżki, to ma kilka innych atrakcyjniejszych form inwestowania w Polsce.

            Środki finansowe na rachunkach bieżących i w depozytach krótkoterminowych, służą przede wszystkim utrzymaniu płynności. Środków faktycznie wolnych (czyli nadwyżek gotówki) jest w tych 208 mld raczej niewiele. Autorzy programu by dowiedzieć się co to za pieniądze i po co, powinni byli spojrzeć na dane GUS prezentujące aktywa przedsiębiorstw. Wtedy nie pisaliby dyrdymałów o wolnych 200 mld zł.

            Wg autorów, PiS planuje (jeżeli utworzy rząd) za pomocą ulg w PIT i CIT zachęcić przedsiębiorców do inwestowania tych rzekomo wolnych 200 mld zł. W zamian za inwestowanie, przedsiębiorstwa dostaną prawo do 100% odliczenia amortyzacji w roku poniesienia inwestycji lub 200% jeżeli inwestycje zostaną przeznaczone na badania i rozwój. Ręce opadają. Widać, że autorzy nie dość że zmyślili lub nie doczytali w NBP danych o co chodzi z tymi 208 mld złotych, to jeszcze nie pokojarzyli tych informacji z danymi GUS o przedsiębiorstwach i nie przemyśleli skutków podatkowych, gdyby w ogóle coś takiego mogło wypalić. Pełna ignorancja ekonomiczna.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Banki. Znowu 15-stka.

Nieraz łapię się na kopiowaniu publicystycznej maniery w postaci opatrzenia tekstu ściągającym uwagę i przewrotnym tytule.  Tytule, który zawarłby kwintesencję omawianego problemu. I tak właśnie, kiedy przystępowałem do przejrzenia opublikowanych przez KNF wyników sektora bankowego na koniec 2013 r., zastanawiałem się czy znowu będzie 15-tka. Piętnaście to liczba miliardów, które pojawiają się w pozycji: wynik netto sektora bankowego. Trzeci rok z rzędu, sektor wypracował dokładnie 15,4 mld zł zysku. Biorąc pod wyniki odnotowywane przed kilku laty, sporo mówi o uporze managerów bankowych w osiągnięciu dobrego wyniku.

Rok miniony przyniósł niemało zmian w sektorze bankowym. Spadek stóp procentowych, decyzja o obniżeniu opłat interchange, drugi rok z rzędu relatywnie słaby wzrost akcji kredytowej, brak pewności poprawy koniunktury gospodarczej jeszcze kilkanaście miesięcy temu, spowodowały podjęcie kroków dostosowawczych by sprostać wymaganiom chwili obecnej i wyzwaniom najbliższych kwartałów. …. oraz by utrzymać 15 mld zł wyniku netto J.

Wartość kredytów i pożyczek (69% wartości aktywów) wzrosła jedynie o 4%. W większości to zasługa kredytów dla gospodarstw domowych, gdzie tradycyjnie przeważały kredyty hipoteczne. Wzrost akcji kredytowej więc był, ale kiedy odniesiemy kredyty czy całe aktywa sektora do PKB, to możemy mówić o stagnacji sektora. Aktywa sektora na koniec 2013 r. stanowiły 86% PKB, a kredyty i pożyczki 58%. Ten czas, banki wykorzystały na poprawę jakości portfela kredyty, co się w minimalnym stopniu udało.

Po dwóch latach wzrostu o 13% i 10%, przychody z tytułu odsetek spadły o 14% w 2013 r. nominalnie oznaczało to spadek o niemal 10 mld zł. Sektor ratował się (ale i dostosowywał do zmian stóp procentowych) spadkiem kosztów odsetkowych o 8,6 mld zł. Udało się też utrzymać niemal na niezmienionym poziomie przychodu odsetkowe. Dzięki temu wynik na działalności bankowej był mniejszy tylko o 3,3 mld zł, czyli 5,6%. Nie udało się w poważniejszym stopniu zmniejszyć kosztów funkcjonowania banków. Koszty pracownicze pozostały niemal na niezmienionym poziomie w porównaniu z 2012 r. , a koszty ogólnego zarządu minimalnie spadły. Inwestycje w nieruchomości i aktywa trwałe, w zasadzie nie wyszły poza proces odtworzeniowy. Ostatecznie powyższe czynniki i poprawa po stronie rezerw, pozwoliły wypracować 15,4 mld zł wyniku netto.

Nie obyło się bez spadku zatrudnienia. Na koniec 2013 r. w sektorze bankowych pracowało 174,3 tys. osób, co oznaczało spadek o niemal 0,8 tys. pracowników w ciągu roku. Większość zwolnień przypadła na  I poł. roku. Było to jednak i tak mniej niż w 2012 r. (redukcja o 1,5 tys. osób), kiedy to przez sektor bankowy przeszła główna fala zwolnień. Są co najmniej cztery główne przyczyny zwolnień: łączenia/przejęcia banków, zmiany technologiczne, zmiany kanałów dystrybucji usług i …. ratowanie się przed pogarszaniem wskaźników wydajności i efektywności. Trzeba jednak przyznać, że w skali całego sektora, redukcja personelu była marginalna i wyniosła zaledwie 1,3% zatrudnionych w ciągu dwóch lat.

Formalnie wynik netto sektora bankowego może budzić zazdrość. Gdyby przymierzyć go do przychodów – wzorem przedsiębiorstw niefinansowych –  rentowność netto na koniec 2013 r. 17,7% w dwóch latach poprzednich odpowiednio: 17,% i 15,7%. Jednak przyrównywanie wyniku netto do przychodów odsetkowych i z prowizji jest nie do końca porównywalne ze wskaźnikiem rentowności sprzedaży. W przypadku banków należy pamiętać przede wszystkim o wielkości aktywów i konieczności zasilenia kapitału własnego oraz poprawiania wskaźników wypłacalności. Z tej perspektywy 15,4 mld zł, to jedynie 1,1% wartości sumy bilansowej. KNF zarówno zachęca jak i stara się wymusić poprawę m.in. wskaźników bezpieczeństwa w sektorze., m.in. poprzez pozostawienie jak największej części zysków netto w bankach. Do tego dochodzą jeszcze przepisy europejskie. Decyzje managerów bankowych jak i instytucji nadzorczych przynoszą pozytywne skutki. Powoli, bo powoli, ale (dane KNF) współczynnik wypłacalności i współczynnik Tier 1 ulegają powolnej poprawie.

Dbałość o dobrą kondycję finansową w sektorze bankowym zdają się doceniać inwestorzy giełdowi. Obecny poziom WIG Banki to niemal 8,9 tys. pkt., co jest wynikiem niewiele ustępującym wskazaniom indeksu sektorowego w połowie 2007 r. O ile jestem mocno przekonany, że sektor bankowy powinien bez większego problemy wypracować przynajmniej kolejne 15 mld zł zysku w tym roku, to obecna wycena sektora zdaje się być przewartościowana o 10% do nawet 15%.

 

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Otagowano | Dodaj komentarz

Ceny mieszkań. Co dalej.

Ubiegły rok na rynku mieszkaniowym nie obfitował co prawda w fajerwerki, ale niewątpliwie potwierdziły się pewne sygnały i zapowiedzi. Deweloperzy nie dają już rady schodzić z cenami budowy 1 mkw. Koszt budowy uśredniony dla całego kraju od trzech lata utrzymuje się poziomie zbliżonym do 4 tys. zł. W niewielu miejscach w Polsce deweloperzy oddają mieszkania za 3 tys. w tzw. stanie deweloperskim. Wygląda więc na to, że ceny mieszkań nowych znalazły silne ograniczenie dalszych spadków cen m.in. ze względu na koszty i wątpliwe byśmy mieli być świadkami większych zmian w kosztach budowy w 2014 r.

Najważniejszym wydarzeniem rynkowym było zatrzymanie spadków cen mieszkań na rynku pierwotnym i wtórnym. Ceny mieszkań przestały spadać już w II kw minionego roku. III kw 2013 to potwierdził. Natomiast w IV kw w niektórych ośrodkach miejskich ceny (oferty) mieszkań w porównaniu z II czy III kw były nawet minimalne wyższe (wzrost na ogół w przedziale 1% do 3%). Nie wszędzie oczywiście rynek zachowuje się tak samo (z konieczności uśredniam), ale powyższe sygnały zostały potwierdzone zarówno na rynku wtórnym jak i pierwotnym w większości ośrodków miejskich. Wygląda więc na to, że zakończyła się 5-letnia korekta cenowa w Polsce. W tym okresie ceny mieszkań spadły nominalnie o ok. 20%. A koszty budowy? Niestety koszty mieszkań oddawanych w okresie szczytu cenowego (2008 r.) wzrosły o prawie 20% do chwili obecnej. Jednak nie należy tego interpretować jako skuteczności uporu deweloperów w przenoszeniu na nas kosztów. To tylko informacja o skali marży jaką inkasowali przed laty deweloperzy.

Oczywiście by być uczciwym, muszę wspomnieć że mieszkania których budowę rozpoczęto w 2008 i  wystawiono do sprzedaży w 2010 r., były budowane po (średnia dla Polski) niemal 4,4 tys. zł za 1 metr. Od tego czasu koszty spadły o ok. 10%.

Nie sądzę by obserwowane w IV kw 2013 próby podniesienia cen sprzedaży mieszkań były zapowiedzią zmiany trendu na wzrostowy od tego roku. To już nie ten rynek co kiedyś, gdy kupujący akceptowali niemal każdą cenę i nie ta dynamicznie rosnąca gospodarka. Odnotowaliśmy oczywiście pozytywne zmiany w gospodarce, ale nie na tyle by mówić iż czeka nas gospodarczy boom. Bezrobocie nie chce spadać, a wynagrodzenia rosną dość wolno. Nie ma więc mowy byśmy byli świadkami poważniejszych wzrostów cen mieszkań. Rok 2014 będzie rokiem stabilizacji na rynku mieszkań z ewentualnie zarysowaną niewielką tendencją wzrostową (ceny mieszkań)  wynikającą m.in. z testowania rynku przez deweloperów i niepokojem kupujących by zdążyć przed wzrostem cen w przypadku wyraźniejszej poprawy sytuacji gospodarczej w Polsce.

Nie  wydaje mi się, by startujący w tym roku program Mieszkanie dla Młodych przyczyniał się istotnie do wzrostu cen. M.in. dlatego, że ewentualny wpływ będzie równoważony skutkami zaostrzenia Rekomendacji S przez KNF. Inna rzecz, że ewentualne skutki nowego programu mogły być uwzględnione w podwyżkach w IV kw 2013 r.

O samym programie MdM rozpisywać się nie będę, ponieważ to temat na odrębną analizę. W porównaniu z poprzednim program (Rodzina na Swoim), lista beneficjentów oraz przeznaczenie kredytu ze wsparciem zostały okrojone. Program został wzbogacony o elementy polityki prorodzinnej (wielkość dopłat zależna od liczby dzieci). Pewne kontrowersje wywołały pułapy cenowe upoważniające do skorzystania z kredytu. Zdaniem krytyków zbyt niskie w przypadku dużym miast czy aglomeracji. W efekcie w największych i najbogatszych ośrodkach miejskich w Polsce, program MdM będzie miał marginalne znaczenie. I dobrze, ponieważ moim zdaniem państwo (tzn.  podatnicy) nie powinni wpierać finansowania drogich mieszkań w największych miastach Polski.

Zaszufladkowano do kategorii Wycena i analiza przedsiębiorstw; analizy branżowe | Dodaj komentarz

Komunikat po posiedzeniu RPP 7-8 stycznia ..i pewna ciekawostka.

Decyzja RPP o pozostawieniu stóp procentowych bez zmian, nie była zaskoczeniem dla rynku i ekonomistów. Jednak dokument po spotkaniu RPP, który przekazuje myśli jakie Rada chce przekazać rynkowi, zawiera cenną informację. Wybrany cytat poniżej.

 

„W ocenie Rady, w najbliższych kwartałach prawdopodobna jest kontynuacja stopniowej poprawy koniunktury, jednak presja inflacyjna pozostanie ograniczona. W związku z tym Rada postanowiła utrzymać stopy procentowe NBP na niezmienionym poziomie. Rada podtrzymuje ocenę, że stopy procentowe NBP powinny pozostać niezmienione co najmniej do końca pierwszego półrocza br.

 

Zapewne to, że stopy procentowe do połowy roku mogą pozostać bez zmian, nie było jakimś wielkim zaskoczeniem w obecnych okolicznościach makroekonomicznych. Ciekawostką godną odnotowania jest natomiast zakomunikowanie rynkowi, że przez pięć kolejnych spotkań RPP niemal na 100% stóp nie zmienni. Z informacji wynika również, że ze znacznym prawdopodobieństwem stopy procentowe pozostaną bez zmian w III kw 2014.

Tak mocna deklaracja to nowość w Polsce, świadcząca o dojrzałości gospodarki, rynku finansowego i dojrzałości decydentów (mowa o RPP). Pisząc o dojrzałości gospodarki mam na myśli przewidywalność zmian przynajmniej w krótkim terminie. Nie co jednak ukrywać, że deklaracja RPP wynika w niemałym stopniu z obecnej sytuacji makroekonomicznej. Na chwilę obecną zmiany (PKB, produkcja, wskaźniki cenowe itd) zachodzą powoli i układają się w trendy pozwalające na w miarę precyzyjne prognozowanie gospodarcze. Można wiec z dużą dozą prawdopodobieństwa powiedzieć, że wzrost gospodarczy będzie powoli przybierał na sile. I podobnie – w przypadku inflacji brak czynników, które byłyby ją w stanie radyklanie podnieść w ciągu kilku najbliższych miesięcy lub nieść takie zagrożenie w dłuższym terminie. Kondycja gospodarcza Polski i Europy poprawia się, ale na tyle powoli że nie wydaje się to tworzyć poważniejszych napięć rynkowych czy makroekonomicznych, a które wymagały by silniejszych działań RPP.

 

Wyciąganie wniosków z komunikatów RPP, to tradycyjnie zabawa w analizę zdań. Tego co w nich jest zawarte oraz tego co jest między wierszami przemycone. RPP deklaruje generalnie brak zmian w ciągu pięciu najbliższych spotkań, ale pozostawia sobie malutką furtkę na sytuacje zaskakujące. Ta furtka brzmi: „….stopy procentowe NBP powinny pozostać niezmienione co najmniej do końca pierwszego półrocza br”, z naciskiem na słowo „powinny”. Stabilizacja stóp w okresie letnim jest już określone z nieco mniejszą pewnością: „stopy procentowe NBP powinny pozostać niezmienione co najmniej do końca pierwszego półrocza br”.

 

Operowanie terminem „pół roku” nie jest tylko podyktowane sytuacją makroekonomiczną. RPP na spotkaniu lipcowym będzie uzbrojona w dwa zestawy informacji, które Radzie ułatwią decyzję. Pierwsza to pakiet danych obejmujących niemal cały II kwartał, a drugi to cykliczne opracowania ekonomistów NBP (prognoza gospodarcza, w tym inflacji). Dzięki temu Rada będzie miała dość spory komfort decyzyjny.

 

Co będzie się działo w gospodarce, to zobaczymy oczywiście w kolejnych kwartałach. Ciekawe będzie natomiast, jak podejdzie do tego rynek. Istnieje bowiem ryzyko, że wraz ze zbliżającym się początkiem drugiego półrocza, sytuacja gospodarcza i jej dalsze perspektywy będą odbiegać od bieżących prognoz. Rynek będzie wtedy zmuszony do samodzielnego antycypowania zmian, bez wsparcia RPP. Trzeba będzie na bieżąco układać krzywą rentowności pod zmiany w gospodarce, ale i pod przewidywania ewentualnych decyzji RPP w lipcu. Wynik spotkania lipcowego RPP, będzie zapewne oczekiwany z napięciem przez rynek. Ale i sama Rada może się postawić w niezręcznej sytuacji. Teoretycznie, jeżeli w gospodarce zajdą istotne zmiany, Rada może zostać zmuszona do  radykalnej zmiany postawy, którą skumuluje w lipcowej decyzji. Oczywiście RPP oprócz furtek zarysowanych w komunikacie, ma również możliwość zapowiadania zmiany nastawienia w comiesięcznych komunikatach lub indywidulanych wystąpieniach medialnych jej członków.

 

Nie chcę bynajmniej krytykować decyzji RPP, powyższymi akademickimi rozważaniami. Wręcz przeciwnie, decyzję RPP postrzegam jako bardzo rozsądną z ekonomicznego punktu widzenia i edukacyjną dla nas wszystkich, ponieważ: 1) rynek musi nabrać samodzielności w układaniu krótkoterminowej  krzywej rentowności; 2) podmioty gospodarcze dostały zapowiedź niskiego kosztu pieniądza; 3) uczestnicy rynku powinni doskonalić się dalej w odpowiedzialnym i samodzielnym kształtowaniu kosztu pieniądza i krzywej rentowności bez skupiania się na oczekiwaniu decyzji RPP czy kreowaniu zarzutów po ewentualnym rozminięciu się z Radą.

Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Dodaj komentarz

Karta Dużej Rodziny. Wady, zalety, wyzwania i pytania.

     O wsparciu rodzin wielodzietnych w formie Karty Dużej Rodziny (KDR) na chwilę zrobiło się głośno krótko przed Świętami, po informacji o projekcie prezydenckim. Jednym z problemów jaki mnie w ekonomii pociąga, to m.in. redystrybucja dochodów. KDRy są niewątpliwie jednym z narzędzi polityki redystrybucyjnej.   Pozwolę sobie więc przedstawić garść refleksji na ten temat. Generalnie jestem zwolennikiem tego typu inicjatyw, ale warto przy okazji sobie uczciwie powiedzieć czym te inicjatywy są, a czym być nie mogą. Tym bardziej, że po nagłośnieniu inicjatywy prezydenta, pojawiły się nazbyt optymistyczne wizje. Wizje, pod którymi staramy się ukryć ograniczone możliwości wsparcia w postaci pomocy dla rodzin słabszych finansowo.

     Inicjatywa prezydenta jest odpowiedzią na rosnącą liczbę apeli o wsparcie finansowe rodzin oraz rosnącą liczbę programów wsparcia rodzin wielodzietnych w Polsce. Liczba programów, które można podciągnąć pod KDR na chwilę obecną jest wciąż mała, ale z roku na rok dynamicznie rośnie. Programy są inicjowane najczęściej w ramach obowiązków wsparcia finansowego (mowa o tzw, pomocy społecznej) narzuconego jednostkom samorządowym. Informacja z połowy roku będąca dostępna na stronie prezydenta wspomina o ok. 90 programach. Można jednak też znaleźć w mediach informację iż takich programów jest sto kilkadziesiąt. Rozbieżności wynikają zapewne z zasad i kryteriów przyjętych w chwili ustalania liczby programów typu KDR. Ponadto w przypadku większej liczby, brano chyba również pod uwagę programy w trakcie opracowywania/uchwalania przez samorządowy. KDRy   powstają głównie na poziomie gmin, ale pojawiają się powoli też na poziomie powiatów oraz odnotowywany jest jeden program wojewódzki. Biorąc pod uwagę powyższe liczby i liczbę jednostek samorządowych w Polsce, KDRy i programy podobne, prowadziło od 3,5% do maksymalnie 6% jednostek samorządowych pod koniec minionego roku.

   Główną ideą jaka wyłania się z lektury uzasadnień dla KDRów w poszczególnych gminach i powiatach (oraz w mediach), jest wsparcie rodzin wielodzietnych by uchronić je przed biedą, wykluczeniem społecznym i cywilizacyjnym oraz by walczyć z utrwalającym się w Polsce schematem: wielodzietność równa się bieda i patologia. Co ciekawe, dość często KDRy są uzasadnianie prowadzeniem polityki prokreacyjnej na danym terenie i zapobieganiem przenoszeniu się mieszkańców w inne rejony Polski czy za granicę.

     Ukierunkowanie wsparcie na rodziny wielodzietne wynika z faktu, iż w statystykach poziomu życia (mierzonego dochodami na członka rodziny), faktycznie rodziny wielodzietne wypadają źle. Na dodatek wsparcie państwa w ramach pomocy społecznej, wbrew opiniom niektórych ekonomistów, nie należy w Polsce do wygórowanych. Przypomnę, że próg wsparcia to niecałe 600 zł na osobę. Z jednej strony rodziny wielodzietne traktowane są jak wszystkie inne w przypadku zbyt niskich dochodów. Z drugiej jednak, rodzinom wielodzietnym trudno się wyrwać z kręgu biedy czy skromnego życia. Podwyżka wynagrodzenie o 500 zł jednego z rodziców w przypadku rodziny 2+1, to istotna  poprawa sytuacji ekonomicznej, a w przypadku rodziny 2+3 czy 2+4, to ledwo zauważalna zmiana.

     Programy typu KDR, na ogół kierowane są do rodzin typu 2+3 i liczebniejszych bez uwzględniania kryterium dochodowego. Do rzadkości należy obejmowanie programem rodzin z mniejsza liczbą dzieci, rodzin tzw. niepełnych, zastępczych, z dziećmi niepełnosprawnymi itd. lub przyjęcie kryterium dochodowego od którego uzależnione jest wsparcie.

     Jaka jest skala pomocy i co się otrzymuje w ramach KDRów? Na ogół jest to nieco tańszy dostęp do usług i dóbr oferowanych przez podmioty i instytucje zarządzane/nadzorowane itp., przez władze samorządowe. Mowa tu m.in. o usługach dostarczanie których jest w obowiązkach samorządów. Mamy więc tańszy dostęp do teatrów, muzeów, infrastruktury sportowej lub ulgi w kosztach usług komunalnych, edukacyjnych, czy w transporcie. Zdarza się deklaracja lepszego (szybszego) dostępu do służby zdrowia. Trzeba przyznać, że pomysłów jest mnóstwo i pomiędzy jednostkami samorządowymi występuje spore zróżnicowanie.

     Prezydent, uzupełnił ofertę o usługi sektora publicznego ogólnokrajowe i/lub w kompetencjach poszczególnych ministerstw itd. Jest pomysł na mniejsze ceny biletów kolejowych, muzeów, dostępu do parków narodowych czy ….. Centrum Nauki Kopernik.

     Jak widać, zarówno prezydent jak i władze samorządowe łatwo szafują dostępem do usług, z których i tak mało w życiu korzystamy lub z których korzystanie wiąże się z poniesieniem sporych wydatków (dojazd do Warszawy i ewentualny nocleg by „zaliczyć” Centrum Nauki Kopernik). Część tychże usług (np. muzea) jest i tak relatywnie tania. Wiele o korzyściach z tych programów mówią budżety jednostek samorządowych (często dostępne w internecie) przeznaczone na wsparcie. Wynika z nich, że najhojniejsze programy sięgają kilkuset złotych rocznie w przeliczeniu na rodziny, które mogą z programu skorzystać. W zależności od konstrukcji wsparcia, mogą być przypadki, ze rodzina wielodzietna osiąga znacznie większe korzyści.

     Władze samorządowe nie mogą radykalnie zmienić sytuacji życiowej rodzin wielodzietnych z racji ograniczonych możliwości finansowych oraz codziennych dylematów polityki społecznej. Np. refundować wizytę w aqua parku czy dofinansować budowę boiska dla wszystkich dzieci.

     Problem z programami typu KDR, polega na tym iż dotyczy on problemów lub kosztów drugorzędnych oraz z konieczności ogranicza się do sektora publicznego. Tymczasem podstawowe koszty każdej rodziny do zakwaterowanie, wyżywienie, transport, odzież i obuwie, woda, prąd, gaz itd. Znaczną część kosztów stanowią wydatki na dobra sektora komercyjnego lub państwowego (energia elektryczna itd.), ale nie objęte KDR. W tym ostatnim przypadku rozpatrywane jest wsparcie dla rodzin słabszych finansowo.

    W przypadku dóbr i usług dostarczanych przez sektor komercyjny, władze samorządowe mogą co najwyżej refundować wydatki, ale to ogromna rzadkość w programach, m.in. ze względu na koszty. Po propozycji prezydenckiej, w mediach pojawiła się nadzieja na zmianę podejścia sektora komercyjnego do rodzin wielodzietnych. Nie wiem skąd, bo trudno oczekiwać by np. lokalny sklep spożywczy taniej sprzedawał swoje towary rodzinom z KDR. Niby dlaczego? Na stronach niektórych gmin są listy podmiotów komercyjnych, które przystąpiły do programów i skala upustów lub innych korzyści. Nie ma co ukrywać, że w większości upusty są skromne (5%-maks. 15%) i raczej nie odbiegają od upustów, promocji,  z którymi każdy z nas spotyka się na co dzień.

     Programy KDR są więc programami, w skali ogółem, raczej skromnymi i pełnią formę uzupełniającą do innych form pomocy. Wsparcie w ramach KDR jest zapewne zauważalne przez rodziny wielodzietne, ale jedynie w jednostkowych przypadkach można powiedzieć iż jest istotne i radyklanie poprawiające poziom życia. KDRy to kompromis pomiędzy finansowymi i organizacyjnymi możliwościami jednostek samorządowych, a zapotrzebowaniem zgłaszanym przez rodziny wielodzietne i lokalnych polityków. Akcent polityczny jest niemały, bo deklaracje i uniesienie jakie towarzyszą pomysłodawcom i twórcom programów, jest nieadekwatne do skali wsparcia. Inicjatywa prezydenta również się w to wpisuje.

     Nie chcę krytykować idei KDR. KDRy są tym czym mogą być i tyle. Nie ukrywajmy jednak, że zauważalne wsparcie rodzin wielodzietnych i prokreakcji wymaga zwiększenia skali finansowego wsparcia na poziomie kraju lub znacznej przebudowy systemu pomocy społecznej by przesunąć środki na rodziny wielodzietne. Dobrze by więc było, by KDRy nie stanowiły formy udawania, że o to dzieje się coś przełomowego w pomocy społecznej w Polsce i w polityce wsparcia rodzin wielodzietnych.

     Po powyższych wywodach, warto zatrzymać się chwilę nad celami KDR. Skala, typ pomocy i jej beneficjenci, wywołują pewne wątpliwości i każą zrewidować niektóre opinie oraz deklarowane cele. Jeżeli wpieramy prokreację, to nie widzę powodów by skupiać się na rodzinach wielodzietnych. Tymczasem programu gminne skupiają się właśnie na nich. Problem prokreacji w większym stopniu dotyczy rodzin, które z powodu obaw natury ekonomicznej, ograniczają się do powołania jednego lub dwójki dzieci, lub opóźniają rozpoczęcie wspólnego życia i powołanie do życia pierwszego dziecka. Można mieć wątpliwości czy wsparcie ma się skupiać na dzieciach z rodzin wielodzietnych, czy wszystkich które żyją na niskim poziomie. Nie sądzę by tego typu programu chroniły gminy przed depopulacją. To kwestia szeregu innych czynników, nie zawsze zależnych od jednostki samorządowej.

 

     Nie jest moim celem deprecjonowanie KDRów. KDRy mogą być tylko bardzo skromnym narzędziem polityki społecznej w gminach i powiatach. Już obecnie jego ukierunkowanie i uzasadnienia budzą pewne wątpliwości. KDR są nie tylko odpowiedzią polityków szukających poparcia lokalnych społeczności, ale i odpowiedzią na zgłaszane zainteresowanie tego typu wsparciem przez wyborców.

    Doceniam inicjatywę prezydenta, bo stanowi podłoże pod ogólnokrajowego rozwiązanie i ujednolicenie KDRów. Dzięki temu lokalne inicjatywy w ramach KDR mogą wyjść poza lokalne ograniczenia z pożytkiem dla korzystających z programów. Do dyskusji pozostają kwestie: 1) czy rozszerzanie wsparcia o usługi transportu kolejowego czy dostarczanie szeroko rozumianych mediów, ma się odbywać w ramach KDR czy inaczej (i przez wyznaczone instytucje); 2) czy kształtowanie polityki pomocy społecznej i polityki prorodzinnej (i nie tylko tej) ma się odbywać na poziomie centralnym czy lokalnym? Od tego w dużym stopniu zależy rozwój programów wsparcia (w tym i KDR) na poziomie lokalnym. Na KDRy i inne regionalne programy warto też spojrzeć jak na jeden z elementów przenoszenia decyzji i polityki  z poziomu centralnego na lokalny oraz wyrażenia dezaprobaty wobec polityki prorodzinnej państwa. Nie ma wątpliwości, że lokalne społeczności mają prawo kształtować lokalną politykę według własnego uznania i potrzeb.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Otagowano | Dodaj komentarz

Nasze bezrobocie jest duże czy małe?

Bezrobocie jest niestety immanentną cechą gospodarki wolnorynkowej, więc my go również doświadczamy. Według metodologii krajowej stopa bezrobocia wynosi w Polsce 13%, co daje ok. 2 mln ludzi bez pracy. Z tego prawie 40% ma status bezrobotnego przynajmniej 1 rok. Około 85% bezrobotnych nie ma prawa do zasiłku.

Proponuje spojrzeć na dwa sposoby na nasze bezrobocie: od wewnątrz i z europejskiej perspektywy. Obecne 13% wydaje się niskim poziomem bezrobocia, jeżeli przypomnieć sobie że jeszcze 10 lat temu przez 2-3 lata bezrobocie utrzymywało się na poziomie 20%. W uzyskaniu obecnego wyniku pomogło nam kilka czynników. Co byśmy o naszej gospodarce nie mówili, to jednak się rozwija i powoli absorbuje siłę roboczą. Niestety – dla bezrobotnych – doświadczamy stałego wzrostu wydajności, co powoduje że zapotrzebowanie na siłę roboczą nie jest wprost proporcjonalne do wzrostu PKB ( i to mocno nie jest). Na dodatek zapotrzebowanie na siłę roboczą rozmija się nieco ze strukturą polskiego bezrobocia pod względem wykształcenia i zamieszkania. Tutaj pojawia się słynny polski – rzekomy – brak mobilności. Jest to argument od lat powtarzany w mediach, ale przynajmniej od kilku lat możemy go włożyć między bajki, a przynajmniej powinniśmy mocno go zmodyfikować.  Z chwilą wejścia do UE doświadczyliśmy ogromnej emigracji zarobkowej. Trudno dyskutować o tym dlaczego ktoś nie chce się przenieść 200 km w poszukiwaniu pracy, skoro setki tysięcy Polaków przeniosły się od tysiąca  do nawet czterech tysięcy kilometrów. Dyskusja więc z ubolewania nad rzekomym brakiem mobilności powinna była już dawno przejść na analizę warunków na jakich mobilność się dokonuje. Od razu uprzedzam, że wielu z tych wniosków nie da się tak łatwo wprowadzić w życie. Od czegoś jednak trzeba zacząć.

Tak dochodzimy do kolejnego czynnika, który pomógł nam zmniejszyć bezrobocie i zaproponować lepsze perspektywy Polakom – wstąpienie do UE. W ciągu kilku lat od wejścia do UE poszczególne kraje członkowskie otwierały swoje rynki pracy dla Polaków. Polacy nie dali na siebie długo czekać. Gdyby więc nie UE, to nasze bezrobocie byłoby grubo wyższe.

Nie ma co ukrywać, że gospodarka z faktu iż jest wolnorynkowa, wcale nie musi automatycznie stwarzać warunków do niemal pełnego zatrudnienia. Ta myśl dla osób o liberalnych przekonaniach może się wydawać szokująca. Ja jednak sądzę, że nawet gdybyśmy znieśli wszelki tzw. ograniczenia dot. zatrudnienia, to i tak nie zwiększymy znacznie zatrudnienia. Biorąc pod uwagę nasze przyszłe emerytury i udział podatków w PKB, to nie ma co ukrywać że Polska wbrew pozorom nie należy do państw o silnych obciążeniach zatrudnienia pracownika. Możliwości dalszej redukcji kosztów pracy są bardzo ograniczone.

Sporo już wiemy o skutkach dla rynku pracy szerszego zastosowania tzw. elastycznych form pracy (przez innych popularnie zwanych śmieciowymi). Należymy, w zależności od form klasyfikacji, do liderów UE pod tym względem. Niestety analiza wskaźnika bezrobocia na tle zmian koniunktury raczej nie potwierdza zbawczego wpływu „elastycznych” form pracy na poziom zatrudnienia. „Elastyczne” formy pracy ujawniły szereg patologii rynku pracy m.in. leżących po stronie pracodawców, niepewność pracy, czy brak możliwości wzięcia kredytu. Analiza „elastycznych” form pracy zmusza też do dokładniejszego zbadania bilansu korzyści w układzie pracownik-pracodawca. W Polsce mamy słabo rozwinięte badania nad małymi przedsiębiorstwami. Nie widzę powodów dlaczego mali i średni przedsiębiorcy nie mieli by być poddani szerszej analizie (w tym krytycznej) dotyczącej nie tylko zasad korzystania z siły roboczej, ale i swojej kondycji finansowej. Brak szerszej wiedzy (lub opór przed wnioskami z niej wypływającymi) powoduje iż każda ze stron dyskusji posługuje się swoimi schematami i legendami, które dyskusji nie posuwają ani o krok.

Nie ma co ukrywać, że część winy za poziom bezrobocia leży po stronie samych bezrobotnych. Gospodarka wolnorynkowa jest bezwzględna. Prace ma ten, kto ma pożądane przez pracodawców umiejętności lub ma pomysł na produkt/usługę, która znajdzie nabywców. W Polsce nadal mamy do czynienia z tzw. strukturalnym niedopasowaniem osób poszukujących pracy do potrzeb rynku. To zarówno niedopasowanie terytorialne i pod względem wykształcenia. Wśród naszych bezrobotnych 28% ma zaledwie wykształcenie podstawowe lub gimnazjalne. Drugie tyle ma wykształcenie tylko zawodowe. W tym przypadku można mówić o niewłaściwym wykształceniu lub o tym, że praca jest w innym miejscu niż miejsce zamieszkania. Nie ma co ukrywać, że część bezrobotnych (sądzę że mała) po prostu tak naprawdę wcale pracy nie szuka. By sobie uświadomić gdzie jest granica bezrobocia strukturalnego, można się cofnąć do lat 2007-2008. Roczne tempo wzrostu (realne) wynagrodzeń było w przedziale od 5% do 9%. Podejście tempa wzrostu wynagrodzeń do górnej części tego przedziału to już symptom natknięcia się na brak siły roboczej. Wtedy oficjalna stopa bezrobocia spadła do 8,8%. Te niemal 9% , to 1,4 osób bez pracy. Jest to zarówno niedopasowanie strukturalne jak i mieszczą się w tym osoby które pracy tak naprawdę nie szukają.

Jest i druga strona medalu bezrobocia strukturalnego. Przenoszenie się w polskich warunkach z tzw. prowincji do większego ośrodka miejskiego tylko po to by dostać wynagrodzenie minimalne lub niewiele większe, z ekonomicznego punktu widzenia opłacalne raczej nie jest (koszty wynajmu mieszkania/pokoju, wyżywienie itp.). Niepokoi bezrobocie wśród osób starszych. Tłumaczenie przedsiębiorców, że osoby starsze trudno się adaptują lub nie mają odpowiednich kwalifikacji nie do końca mnie przekonuje.

Problem wykształcenia pojawia się i z drugiej strony. Napór w Polsce na jakiekolwiek wyższe wykształcenie. W ciągu 4 lat udział bezrobotnych z wyższym wykształceniem w liczbie bezrobotnych ogółem wzrósł z 9,5% do 12,2% obecnie. Nominalnie to wzrost o ponad 90 tys. osób. Promowanie wyższego wykształcenia dla niego samego, nie wydaje się trafnym działaniem w Polsce. Z jednej strony młodzi ludzie mogą próbować dzięki studiowaniu przetrwać do lepszych czasów, ale z drugiej wchodzą na rynek pracy z pewnymi oczekiwaniami, których nie sposób zrealizować.

                A jak wyglądamy na tle UE? By to porównać, należy przejść na wyliczenie wskaźnika bezrobocia wg zasad stosowanych w UE. Eurostat opiera się głównie na metodzie BAEL. Wg Eurostatu mieliśmy nie 13 % bezrobocia w październiku, a 10,4%. Średnia dla całej UE wynosi 11%, a dla krajów strefy euro 12,2%!. To porównanie podaje nie bez przyczyny, bo jest dobrym odniesieniem w obecnych okolicznościach makroekonomicznych. Trzeba jednak pamiętać, że relatywnie korzystny polski wynik jest rezultatem podniesienia europejskiej średniej przez kilka krajów w których kryzys wyjątkowo niekorzystnie odbił się na wskaźnikach bezrobocia (np. Hiszpania 26,6%; Portugalia 16,3%; Irlandia 13,6%; Grecja 27%). Korzystnie prezentujemy się na tle krajów o zbliżonym poziomie rozwoju i dynamice PKB w ostatnich latach (np. Słowacja, Słowienia, Węgry).

Cierpimy na pewną przypadłość krajów rozwijających się: potrzebujemy min. 2%-3% wzrostu PKB (w naszym przypadku) by bezrobocie z trendu wzrostowego weszło w stabilizację lub powolny spadek bezrobocia. Niestety długo jeszcze z zazdrością będziemy patrzeć na kraje takie jak Niemcy, gdzie poziom bezrobocia nie dość że jest niski, to jeszcze mocno niezależny od zmian koniunktury.

                Do ciekawych wniosków dochodzi się analizując stopień zatrudnienia i poziom bezrobocia w UE. Na ogół najkorzystniej wskaźniki te wyglądają w krajach bogatych i krajach które często łączą bogactwo ze znaczną redystrybucją (udział wydatków sektora finansów publicznych w PKB).           

                Po zarysowaniu swego rodzaju tła do oceny naszego poziomu bezrobocia, powracam do tytułowego pytania „Nasze bezrobocie jest duże czy małe?”. Na pewno bezrobocie nie jest u nas małe, ale nie określiłbym go też mianem dużego, szczególnie jeśli się weźmie pod uwagę możliwości jego zmniejszenia i sytuację innych krajów UE. Odrębnym tematem pozostaje kwestia zmniejszenia skali bezrobocia. Postaram się wrócić do tego tematu w najbliższych tygodniach.  Od razu zapowiadam, że nie ma łatwych i prostych metod, a niektóre (w tym z grupy recept liberalnych) się nie sprawdziły.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Otagowano | Dodaj komentarz

Gospodarka Ukrainy w kontekście ewentualnego wejście do UE.

Ogłoszony przez Ukrainę brak zainteresowania (tymczasowy?) stowarzyszeniem  z UE i protesty w największych miastach tego kraju, zachęciły mnie do spojrzenia na dane makroekonomiczne tego kraju. Wykorzystałem podstawowe dane makroekonomiczne (PKB, inflacja, bezrobocie, finanse publiczne itd.), udostępnione przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy.  Mimo, że dane pozwalają tylko na ogólną charakterystykę gospodarki Ukrainy, to jednak ich analiza dostarcza ciekawych wniosków w kontekście ewentualnego wejścia w przyszłości do UE. Ciekawe jest tez porównanie Ukrainy z Polską, ponieważ my etap integracji z UE i dostosowanie gospodarki mamy w większości za sobą.

W Polsce dość popularny stał się zarzut, że powodem fiaska rozmów stowarzyszeniowych była m.in. słaba oferta finansowa UE. Trzeba jednak pamiętać, że stowarzyszenie i w dalszej konsekwencji wejście do UE, to długotrwały proces dostosowania m.in.  gospodarki i finansów publicznych. Nie można społeczeństwa takiego czy innego kraju zachęcić do stowarzyszenia z UE, dając pieniądze do ręki na wejściu. To nie jest więc kwestia 5, 10 czy 20 mld euro. Sami Ukraińcy muszą zdecydować się na dokończenie budowy otwartej gospodarki wolnorynkowej, która będzie na tyle silna, że z powodzeniem da sobie radę w międzynarodowej konkurencji i przyciągnie zagraniczny kapitał. Ukraina musi też wcześniej zbudować trwałą większość  „za” stowarzyszeniem z UE (zarówno wśród obywateli jak i polityków), by proces integracji przebiegał w sposób niezakłócony. Odnoszę wrażenie, że na chwilę obecną na Ukrainie nie ma takiej stabilnej większości.

W zasadzie całe porównanie mógłbym ograniczyć do dwóch informacji: PKB per capita i słynny już import gazu z Rosji. Dwadzieścia lat temu startowaliśmy z tego samego miejsca. W 1992 PKB na głowę przekraczało 5 tys. usd (Polska: 5,8 tys. usd; Ukraina: 5,2 tys. usd). Po dwudziestu latach PKB na osobę w Polsce w 2012 wyniosło 21,1 tys. usd i jest to niemal trzykrotnie więcej niż na Ukrainie. Przez dwadzieścia lat u nas ta wartość wzrosła 3,5 krotnie, a na Ukrainie jedynie 1,5 krotnie. W tym samym czasie stworzyliśmy gospodarkę, która działa dość dobrze i jest konkurencyjna, niezależnie od ceny gazu wynegocjowanej z Rosjanami. Ukraina tymczasem, spiera się o cenę i terminy płatności, ponieważ koszt gazu jest trudny do uniesienia przez gospodarkę tego kraju.

Tempo wzrostu PKB Ukrainy w niektórych okresach może nawet i imponować. Pomijam pierwsze lata dekady lat 90-tych, które dla Ukrainy były bardzo złe. W okresie 2000-2012 średnia tempo PKB dla Ukrainy to 4,4%, kiedy u nas „jedynie” 3,8%. Dokładniejsza analiza zmian PKB wskazuje, że gospodarka Ukrainy wchodzi na wysokie obroty pod warunkiem że ma do czynienia z rozwojem wśród sąsiadów i krajów do których eksportuje swoje wyroby oraz silnym wewnętrznym popytem. Gospodarka Ukrainy wydaje się zbyt mało elastyczna i ma cechy gospodarki ekstensywnej. Tego typu gospodarki na ogół źle znoszą kryzysy czy okresy stagnacji w regionie i na świecie. Przykładem może być spadek PKB (w usd) o prawie 15% w 2009 r. po i tak słabym 2008 r. (wzrost o 2,8%). Nasza gospodarka w 2009 r. wzrosła o 1,6%. W trudnym okresie 2012-13 (za 2013 szacunek MFW) my mieliśmy tempo wzrostu ok. 1,6% (średnie tempo) każdego roku, kiedy Ukraina jedynie po ok. 0,3%.

Przez znaczną część poprzedniej dekady (2003-10) Ukraina miała poważne problemy z opanowaniem inflacji i znaczną zmiennością kursu walutowego.  Inflacja w tym okresie na ogół była w przedziale 8%  – 16% (w 2008 nawet 22%). My już wtedy byliśmy w innym świecie. U nas w tym okresie przedział wahań to od 0,7% do 4,4%. W ostatnich latach inflacja na Ukrainie jest bardzo niska, ale jest to głównie efektem słabego wzrostu gospodarczego. Warto tu więc zaznaczyć, że w Polsce dzięki działaniom sił rynkowym i poprawnej polityce pieniężnej, takie problemy z inflacją jakie potrafi mieć gospodarka Ukrainy, należą do dalekiej przeszłości. Zwracam na to uwagę, ponieważ jest to bardzo dobry miernik działania gospodarki (umiejętność dopasowania się do zmieniających się warunków) i instytucji kontrolno-regulacyjnych.

Jednym z warunków rozwoju gospodarki są odpowiednio duże nakłady inwestycyjne. Polska gospodarka od II połowy lat 90-tych wykazuje poziom nakładów ok. ponad 21% w relacji do PKB. To wartość uważana na ogół za optymalną dla kraju z ambicjami. Część ekonomistów postrzega ją jako zbyt niską. Na Ukrainie udział inwestycji w relacji do PKB rósł od lat 90-tych od ok. 20% do 28% w latach 2007 i 2008. Tuż przed kryzysem Ukraina osiągała imponujące wartości nakładów inwestycyjnych w relacji do PKB. Po 2008 doszło do radykalnego ograniczenia nakładów inwestycyjnych do poziomu ok. 19% (średnia). W tym roku MFW prognozuje nie więcej niż 17% w relacji do PKB. Ukraińcy na pewno doceniają konieczność stałego inwestowania, ale można mieć wątpliwości co do obranych kierunków rozwoju. Biorąc pod uwagę dane i prognozy z ostatnich dwóch lat, to ogromne inwestycje nie przeniosły się aż tak bardzo na poprawę konkurencyjności gospodarki czy stanu finansów publicznych.

Ukraina wykazuje dość niski i względnie stabilny poziom bezrobocia. Na tle Ukrainy nasz poziom bezrobocia (szczególnie sprzed 2007 r.) wygląda wręcz wstydliwie. W ostatnich kilku latach Ukraina formalnie ma wsk. bezrobocia na poziomie ok. 8%. Kiedy jednak weźmie się pod uwagę poziom i zmianę PKB na osobę, to widać ze wielu ludziom żyje się bardzo skromnie, a niski poziom bezrobocia jest m.in. efektem gospodarki o charakterze ekstensywnym, wymagającej znacznej siły roboczej i tanich surowców energetycznych. Ma to więc cechy ukrytego bezrobocia.

Jak na swoją kondycję ekonomiczną, Ukraina utrzymuje zbyt duże wydatki w rozumieniu finansów publicznych. Zapewne jest to próba łączenia ekonomicznej skromności z funkcją państwa opiekuńczego i wspierającego obywatela. Nie bez znaczenia są też pewnie obawy o wybuch niepokojów społecznych czy utratę poparcia obywateli. Niemniej wątpię czy może to usprawiedliwiać wydatki (General government total expenditure) na poziomie niemal już 50% do PKB! Taki poziom relacji wydatków publicznych do PKB fundują sobie w Europie Zachodniej tylko państwa bogate z silnymi z konkurencyjnymi gospodarkami. Nam (wg MFW) udało się te wydatki ograniczyć do 42%.Trzeba jednak uczciwie przyznać, że przez kilka ostatnich lat Ukraina wykazywała znacznie niższy deficyt finansów publicznych niż Polska. Ukraińcy w najtrudniejszym dla nas okresie 2009-2011 wykazywali niemal dwa razy niższy deficyt finansów publicznych (w relacji do PKB) niż Polska.

Trudno ocenić Ukrainę przez pryzmat skali zadłużenia kraju (General government gross debt) w relacji do PKB. Tu również Polska nie może być przykładem do naśladowania. Formalnie zadłużenie Ukrainy pozornie nie jest duże. MFW prognozuje że w tym roku zadłużenie Ukrainy przekroczy 42% w relacji do PKB (w 2012 r. 37,4%). W krajach UE zadłużenie na poziomie 40% można uznać do relatywnie niskie i bezpieczne z punktu widzenia rolowania długu i kosztów długu. Dla krajów słabiej rozwiniętych przy takim zadłużeniu powinna zapalać się powoli czerwona lampka. Wydaje się, ze władze Ukrainy dostrzegają problem, ponieważ przyrost długu w ostatnich 2-3 latach został radykalnie wyhamowany. Wg MFW kłopoty z długiem jeszcze się jednak nie skończyły. MFW prognozuje dalsze powolne narastanie długu publicznego.

Dług publiczny Ukrainy ulegał sporym zmianom przez ostatnie kilkanaście lat. W 1999 r. stanowił 61% PKB, by do 2007 spaść do 12,3%. Od 2007 wzrósł do – jak wyżej wspomniałem – ponad 40%. Tak znaczne wahania zadłużenia nie są bynajmniej charakterystyczne dla zdrowej gospodarki. Generalnie zresztą Ukraina wykazuje znaczną zmienność niektórych wskaźników makroekonomicznych i parametrów, co jest charakterystyczne dla krajów o niezbyt mocnej gospodarce. Gospodarki tego typu bywają zbyt podatne na zmiany koniunktury gospodarczej w otoczeniu, kryzysy czy ceny surowców.

Na koniec deficyty: finansów publicznych i rachunku bieżącego. W przypadku tego pierwszego MFW podaje dane dla Ukrainy  od 2003 r. Od tego czasu Ukraina stale wykazuje deficyt. Trzeba uczciwie zaznaczyć, że po przekroczeniu 4% w relacji do PKB, władze Ukrainy powstrzymują jego narastanie. Gdyby Ukraina była członkiem UE, musiałaby się zobowiązać do zmniejszenia deficytu do wartości przynajmniej 3% PKB podobnie jak inne kraje UE.

Saldo rachunku bieżącego, z nadwyżki w pierwszej połowie poprzedniej dekady, od 2006 wykazuje deficyt. W ostatnich trzech latach deficyty zawierają się w przedziale od 6,3% do 8,4% w relacji do PKB.  Tak znaczny deficyt uważany jest za dość niebezpieczny dla gospodarki (szczególnie jeśli utrzymuje się zbyt długo), stąd najlepiej gdyby miał charakter przejściowy. Biorąc pod uwagę kierunek zmian salda rachunku bieżącego w ostatnich kilkunastu latach jak i jego obecny poziom, widać że gospodarka Ukraińska ma problem m.in. z konkurencyjnością i przełamaniem tej tendencji.

Analiza danych Ukrainy i porównanie z Polską, wskazują ze nasz sąsiad próbował szukać tzw. trzeciej drogi w rozwoju gospodarczym i raczej jej nie znalazł. A już na pewno można powiedzieć, że droga obrana przez nas była jednak słuszniejsza. Ukrainy nie powinno się kusić do wejścia do UE jakimiś wyjątkowymi funduszami na „dzień dobry” za sam fakt podpisania umowy stowarzyszeniowej. To Ukrainie musi zależeć na wejściu do UE. Inaczej w krótkim terminie wywołamy falę rozczarowania w społeczeństwie ukraińskim i rozgoryczenie po stronie UE.

Obawiam się, że Ukraina gospodarczo i społecznie musi przejść znaczne przemiany (liberalizacja gospodarki, poddanie się konkurencji międzynarodowej, standardy demokratyczne itd.), stąd musi to być decyzja świadoma i popierana przez większość społeczeństwa i klasy politycznej. Mam wątpliwości, czy taka większość na chwilę obecną istnieje  i czy utrzyma się ona w dłuższym terminie.  Moim zdaniem Ukraina to kraj z ogromnym potencjałem gospodarczym, który może osiągnąć to co Polska. Decyzja należy do Ukrainy.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Idą nowe fundusze. Pytania o innowacyjność kierujmy do przedsiębiorców a nie urzędników.

Po przyjęciu przez Parlament Europejski pakietów rozporządzeń, które uruchamiają fundusze europejskiej na kolejną perspektywę (okres 2014-2020), przez Polskę przeszła fala komentarzy o wykorzystaniu unijnych pieniędzy. Oberwało się administracji rządowej i lokalnej, rządowi i urzędnikom (to już polski rytuał: wszystkiemu winni są urzędnicy). Zamiast się z pieniędzy unijnych cieszyć, komentatorzy i przedsiębiorcy od razu zaczęli na administrację zarządzającą unijnymi pieniędzmi utyskiwać. Warto więc poświęcić nieco czasu by przypomnieć czym są unijne pieniądze, a czym być nie mogą. Jaką rolę pełnią urzędnicy dystrybuujący unijne przedsiębiorcy i jak z tego tortu mogą skorzystać przedsiębiorcy.

Ilustracja: Gazeta Wyborcza z 26 listopada 2013; „Miliardy na innowacje i infrastrukturę”; Katarzyna Zachariasz.

Problematykę wydawania unijnych pieniędzy można objąć trzema punktami. Ich dobór oparłem na refleksjach jakie dominowały w mediach i publicystyce w ostatnich dniach.

1.       Co zrobić by gospodarka (poszczególne branże) po zakończeniu wydatkowania środków z kolejnej perspektywy nie odczuła szoku w postaci luki inwestycyjnej.

2.       Przekierowanie funduszy z Polski betonowo-asfaltowej na innowacyjną i rola w tym administracji rządowej.

3.       Rozwój branż innowacyjnych, które dadzą Polsce w przyszłości przewagę konkurencyjną nad innymi gospodarkami.

Pieniądze unijne dają „możliwość” ich wykorzystania. Instytucje UE wstępnie wskazują na co mogą czy powinny być te środki wykorzystane. Uszczegóławianie wydatków, w ramach poszczególnych funduszy, następuje na poziomie krajowym.  Tak więc otrzymując fundusze (tzn. prawo do ich wykorzystania) są one wstępnie ukierunkowane. Fundusze i ich wielkość (tzw. przypisane środki pieniężne) odnoszą się do różnych dziedzin życia. Od stricte społecznych, po wsparcie innowacyjności. Rozkład funduszy (struktura) nie jest przypadkowy i odpowiada potrzebom krajów goniących światową czołówkę, czyli takich jak Polska. To zamyka ewentualną dyskusję nad pkt.2.

Modne stało się właśnie wskazywanie, że trzeba w kolejnej perspektywie przejść z inwestycji popularnie nazywanych betonowo-asfaltowymi w innowacyjne. Niestety za tym bon-motem powtarzanym przez „wizjonerów” nic nie stoi. Mamy nadal sporo do nadrobienia w szeroko rozumianej infrastrukturze transportowej czy komunalnej, więc nie widzę powodu do utyskiwania. Po drugie i tak nie bylibyśmy w stanie skonsumować na innowacje kilkudziesięciu mld złotych. Kpienie z wydatków infrastrukturalnych i regionalnych jest też efektem lekceważenia potrzeb lokalnych społeczności.

Często jako przykład nietrafionych inwestycji „betonowych” podaje się aqua parki. Wykpić można oczywiście wszystko. Tylko że obiekty tego typu to margines w wydatkach funduszy unijnych. Poza tym nie widzę powodów dla których mieszkańcy niektórych miast nie mają prawa podnieść jakości życia lub wartość turystyczną swoich miejscowości.

Troska o to by gospodarka łagodnie przeszła po 2020 r. ze  wspomagania unijnego na rozwój w oparciu o kapitał krajowy, jest dla mnie niezrozumiała. Wykorzystanie środków nie kończy się w jednej chwili, czyli 31 grudnia 2020 r. Skala, cele i terminy wydatkowania są upubliczniane. Można oczywiście oczekiwać od przyszłego rządu i władz lokalnych by strukturę wydatków inwestycyjnych i innych przejściowo tak układały by gospodarka łagodnie przeszła z okresu wspomagania unijnego w rozwój samodzielny. Ja jednak odwróciłbym problem i spytał przedsiębiorców, czy przypadkiem to oni nie powinni tak planować działania by łagodnie przejść do nowej rzeczywistości. Ponadto jeżeli państwo (podatnik) ma zmniejszać ryzyko działalności prywatnemu przedsiębiorcy, to sugerują by przedsiębiorcy zaproponowali jakąś formę odpłatności.

Próba przerzucenia odpowiedzialności na państwo za okres przejściowy jest dla mnie niezrozumiała i godna krytyki. Kto więc odpowiada za prowadzenie przedsiębiorstwa? Właściciel czy państwo? To efekt niedawnej wpadki części firm budownictwa infrastrukturalnego. Zamiast mocno bić się w piersi za własne błędy i lekceważenie ryzyka, szefowie firm budowlanych obwiniali państwo i fundusze unijne za swoje problemy. Żale wylewane publicznie (mówiąc dosadnie: lobbing) były tak skuteczne, że do dzisiaj część komentatorów powtarza te głupstwa.

Za innowacyjność (pkt.3.), a raczej jej rzekomy brak, też obwiniane jest państwo. Ja nic nie wiem o tym by państwo zakazywało innowacyjności lub za nią karało. Zamiast czytać takiego czy innego publicystę czy ekonomistę (ach ten Rybiński J), proponuje poczytać dane ekonomiczne, które GUS publikuje ogromne mnóstwo. Jeżeli ktoś chce to dostrzeże tam ogromną zmianę technologiczną i jakościową polskiej gospodarki. Potwierdzeniem że on następuje jest m.in. polski eksport w ostatnich latach.

Działalność gospodarczą prowadzą prywatne przedsiębiorstwa a nie państwo i to do nich powinno być skierowane pytanie o innowacyjność, jeżeli uważamy ze jest ona za słaba. Państwo ma stworzyć warunki i dystrybuować unijne fundusze. Nie wyobrażam sobie sytuacji, kiedy państwo będzie palcem wskazywać co można innowacyjnego robić czy jaką (bio-) technologię rozwijać. To przerabialiśmy w socjalizmie i wiemy ja się skończyło.

Jak na warunki unijne mamy relatywnie niskie opodatkowanie (polecam hurtownie danych Eurostatu czy unijne raporty tematyczne), tańszą i niezłą siłę roboczą oraz mnóstwo mądrych ludzi. Możemy, jak ktoś chce, podyskutować o dalszej poprawie prawa, w tym podatkowego (mamy ustawę o w wsparciu innowacyjności, które daje solidną ulgę finansową). Jednak nie do końcu problem leży po stronie podatków. Przez kilka ostatnich lat sektor przedsiębiorstw wykazywał spore nadwyżki na rachunkach (dane NBP). Jeżeli więc według części komentatorów nie poprawiła się innowacyjność, to odsyłam po raz kolejny do przedstawicieli sektora prywatnego.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz