W jakiej walucie brać kredyt i jaka była dotychczasowa opłacalność

Za sprawą zwiększającego się w Polsce kosztu kredytu, osoby poszukujące w banku finansowania na wymarzone mieszkanie czy dom, zwiększyło – zgodnie z doniesieniami tych którzy je udzielają – zainteresowanie kredytami w CHF. Nastrój nawet w ostatnich dniach zapanował nerwowy, gdyż dwa banki ogłosiły iż wycofują z oferty kredyty w CHF oraz przez media przeleciała informacja iż z obawy o spadek wartości nieruchomości, banki zaostrzają zasady udzielania kredytów. Ta ostatnia informacja, jeżeli jest prawdziwa, jest raczej efektem strachu jaki sami wprowadzamy na nasz rynek szukając na siłę analogii pomiędzy naszym rynkiem nieruchomości, a krajowym. Niestety z opinii rynkowych (ludzie z sektora nieruchomości) wynika, że nie ma co liczyć na poważne spadki nowych mieszkań i domów. Faktycznie, publikowane ceny nie potwierdzają by czekał nas poważniejszy spadek cen nieruchomości mieszkalnych. O zainteresowaniu kredytem w CHF, wspomnę w dalszej części.

Zainteresowanie kredytami walutowymi wynika z faktu iż w naszych realiach gospodarczych były, i jeszcze długo będą, tańsze od kredytu zaciąganego w złotych. Te realia to transformacja w stronę gospodarki wolnorynkowej. W dużym skrócie oznacza to spadek stopy procentowej i presję na aprecjację waluty. Przypomnę tylko, że WIBOR dla stawki 1 miesiąc praktycznie przez cały 1997 rok zawierał się w przedziale 22%-25%. Obecnie to ok. 6,16%, a jeszcze rok temu było to zaledwie ok. 4,2%. Dla porównania, hipotetyczny LIBOR dla euro (opieram się na marce niemieckiej) wynosił w 1997 ok. 3,3%, a obecnie prawie 4,3%. Realna aprecjacja złotego (koszyk walutowy) w opisywanym okresie, to średnio ok. 4,5% przy blisko dwa razy większym odchyleniu standardowym. Zwracam uwagę na te wielkości. Z jednej strony aprecjacja złotego, która walnie przyczyniła się do atrakcyjności kredytów walutowych, a z drugiej znaczna zmienność podnosząca ryzyko większego kosztu, ale i zachęcająca okresami kiedy kredyt walutowy był wręcz nieprzyzwoicie tańszy od kredytu złotowego.

Celem niniejszego wpisu jest wskazanie o ile kredyt walutowy był tańszy od złotowego w minionych latach i próba odpowiedzi na pytanie czy nadal warto finansować zakup mieszkania/domu w ten sposób.

Zanim przejdę do wyników wyliczeń, chce wskazać kilka zasad i założeń jakie przyjąłem przystępując do wyliczeń, ale i problemy jakie każdy potencjalny kredytobiorca powinien sobie uświadomić.

– Kredyt spłacany jest w równych ratach, co powoduje że rata kapitału rośnie z upływem czasu a kwota spłacanych odsetek maleje. Zaletą tego powszechnego rozwiązania jest osiąganie zdolności kredytowej przez większą liczbę klientów. Przyjęcie rozwiązania przy którym rata kapitału jest stała przez cały okres spłaty i odsetek od aktualnego zadłużenia, powodowałoby iż mało kogo byłoby stać na wieloletni kredyt hipoteczny. Przykładowo przy metodzie pierwszej dla kredytu 300 tys. złotych, koszcie 8% i na okres 30 lat, pierwsza płatność wynosi 2,5 tys. zł, a przy drugiej aż o ponad 700 zł więcej. Przy wyższym koszcie kapitału lub krótszym okresie spłaty, różnica ta jest jeszcze większa. Poważna wadą pierwszej metody jest jej większy koszt z racji odsuwania w czasie spłaty kapitału. Zasada jest następująca: im wyższe procentowanie tym udział odsetek na początku jest większy w płaconej racie. Przy koszcie np. 27%, odsetki stanowią ponad 90% pierwszej płatności.

– Analiza opłacalności oparta jest na porównywaniu comiesięcznych rat w walucie krajowej. Porównanie przedstawione w tabeli oparte jest na prostej sumie różnic z analizowanych okresów. Powinienem oczywiście sprowadzić do jednego punktu z użyciem kosztu pieniądza. Jak sadzę jednak, takie uproszczenie zasadniczo nie zmienia wyniku.

– Zrezygnowałem ze szczegółowej prezentacji i uzasadnianiu różnicy w płatnościach ponieważ musiałbym brnąć w dość szczegółowe opisy. Opłacalność kredytów w poszczególnych walutach jest pochodną proporcji odsetek i kapitału w poszczególnych latach i ich zróżnicowaniu pomiędzy poszczególnymi walutami, zmienności kursów i stóp procentowych.

– Należy pamiętać, że wpływ na opłacalność kredytu ma moment zaciągnięcia i kurs po jakim dokonano wymiany oraz tzw. spread, czyli różnica pomiędzy kursem kupna i sprzedaży. Im szerszy spread, tym gorszy wpływ na opłacalność kredytu. W moich wyliczeniach przyjąłem spread 7%.  – – Niestety trzeba się pogodzić z faktem iż zaciągniecie kredytu kiedy złoty jest ponadprzeciętnie mocny (kurs bardzo niski) powoduje iż w wyniku jego odbicia przez pewien okres kredyt jest droższy od złotowego. Teoretycznie moment uruchomienia kredytu warto skonsultować z osobą dobrze zorientowaną w problematyce walutowej. W praktyce niestety zaciągamy kredyt kiedy chcemy w końcu zamieszkać bądź zacząć budować, a nie kiedy jest najwłaściwszy moment.

– Ryzyko zmienności kursu, plus uwaga z powyższego punktu, poważnie zagrażają wypłacalności. Z analizy przypadków przedstawionych w tabeli wynikało że zdarzało się iż przez kilka, kilkanaście miesięcy koszt kredytu walutowego był większy od złotowego nawet o kilkanaście procent, a w jednym z przypadków aż niemal 30% (na szczęście przez bardzo krótki okres. Dla wielu rodzin może to oznaczać poważne problemy z obsługą kredytu. Biorąc pod uwagę dotychczasowe doświadczenia, proponuję przyjąć że np. w okresie 30-letnim spłaty takiego kredytu, takie sytuacje mogą się zdarzyć kilkakrotnie.

W zaprezentowanej tabeli przyjąłem porównanie całkowitego koszu kredytu walutowego (dla trzech walut) w porównaniu z łącznym kosztem kredytu złotowego. Jak wyżej wspomniałem, by nie utrudniać czytelnikowi zrozumienia tekstu, pomijam szczegółowe opisy, które czynniki (kurs, stopa itd.) i w jakim okresie dla poszczególnych walut wpływały na zmienność kosztów kredytu. Analizy dokonałem przy założeniu zaciągania kredytu w okresach wcześniejszych i spłaty na koniec I kwartału tego roku. W tabeli podaje datę uruchomienia (zawsze grudzień) i lata okres spłaty. Jak widać CHF niekoniecznie musi być najlepszym wyborem. Niemniej rzadko kiedy był najgorszy. Teoretycznie najlepiej byłoby zaciągać kredyt oparty na koszyku walutowym a nie konkretnej walucie. Skorzystalibyśmy z tendencji do wzmocnienia złotego, zmniejszając ryzyko zmienności konkretnej waluty.

Dłuższe okresy wskazują, że kredyt walutowy generalnie może być kilkanaście procent tańszy. Należy jednak pamiętać, że okres ogromnego zróżnicowania stóp procentowych (na niekorzyść stopy krajowej) mamy już za sobą więc, średnio rzecz biorąc, potencjalne korzyści będą nieco mniejsze. Powiedzmy: kilka procent, max 10%. Przypominam, że jest to rezultat/wypadkowa szeregu zróżnicowanych scenariuszy. Analiza wariantów jakie mogą się wydarzyć w przyszłości, podpowiada wybór CHF, a w tuż po nim EUR. Dla USD przyjmuje, że kurs EUR/USD w przyszłości będzie spadał, co w oczywisty sposób wpłynie na zachowanie EUR i USD w relacji do złotego. Przy takim założeniu dolar długoterminowo jest wyborem najgorszym w porównaniu z dwoma pozostałymi walutami. Wydaje się również, iż obecnie z powodu silnego złotego nie jest najlepszy moment na zaciąganie kredytu walutowego, niestety – z drugiej strony – w krótkim terminie trudno spodziewać się poważniejszego osłabienia złotego z przyczyn makroekonomicznych.

Wobec powyższego trudno się dziwić, że Polacy wciąż darzą wielkim sentymentem kredyty walutowe, a szczególnie w CHF. Obawiam się jednak, że głównym powodem wyboru kredytu w CHF jest nadzieja na przyznanie większego kredyt lub na kredyt dla słabszych ekonomicznie gospodarstw domowych. Wskazana wyżej reakcja banków (tzn. ograniczenie kredytów w CHF) może wynikać z pojawiania się wskazanego problemu lub chęcią uprzedzenia tego zjawiska.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Rynek finansowy w marcu i kwietniu

W marcu i kwietniu złoty wzmocnił się dość mocno, ale na interpretacje zmian złotego silnie moim zdaniem rzutuje końcówka kwietnia. W ciągu dwóch miesięcy średnio miesięczny kurs złotego (koszyk) wzmocnił się realnie o blisko 7%. Tak duża zmiana w ciągu tak krótkiego czasu zdarza się bardzo rzadko. W ogóle ostatnie kilka miesięcy to okres wyjątkowego wzmocnienia krajowej waluty. Na przykład w ciągu 6 miesięcy złoty wzmocnił się realnie o niemal 14%. Żeby sobie uświadomić wyjątkowość tego zdarzenia, to wspomnę że w ciągu dziesięciu ostatnich lat jedynie kilka razy byliśmy świadkami takiego wydarzenia. Ostatnio trzy lata temu. W efekcie złoty (koszyk) wzmocnił się w ciągu roku o ok.19%. Mówiąc może dokładniej: minione półrocze walnie przyczyniło się do tak poważnego wzmocnienia. Biorąc pod uwagę nasze dotychczasowe doświadczenia, sytuacja jest wyjątkowa, ponieważ w ujęciu zmian złotego względem wskaźników cenowych, złoty osiągnął wskazany wynik dopiero trzeci raz i sięgnął wartości skrajnych. Powstaje wiec pytanie co dalej ze złotym. Czy rynek zaryzykuje dalsze wzmocnienie? Pewną odpowiedź rynek dał pod koniec kwietnia. Na początku III dekady kwietnia złoty sięgnął swego nominalnego minimum. Dolar kosztował 2,134, a euro 3,4074. A pomyśleć, że dolar jesienią 2000 r. kosztował 4,64 złotego. W ciągu kilku dni złoty (koszyk) nominalnie osłabił się o 2,5%, a dolar aż o ponad 4%.  

W kwietniu zbiegł się kilka istotnych informacji, które mogą przyczynić się poniechania dalszego testowania poziomów oporu. Zaznaczam, że mam świadomość iż fakt doprowadzenia do wartości (mowa o koszyku w ujęciu zmian w odniesieniu do cen) rekordowych, wcale nie znaczy że nie można ich przełamać. Do graczy dociera jednak fakt iż gospodarka polska nie utrzyma tempa wzrostu sprzed roku. Kombinacja słabnącego tempa PKB i stabilizacji inflacji w przedziale 4%-5% zasugerowały uczestnikom rynku, iż RPP może nie być skory do dalszych podwyżek. A przynajmniej w mniejszym stopniu niż dotychczas. Widać to zresztą po rozkładzie głosować członków RPP.

Zmiana stóp w USA (obniżka stopy referencyjnej z 2,25% na 2,0%) wskazuje na zakończenie okresu paniki. FOMC postanowił 30 kwietnia siódmy raz obniżyć stopy, ale z komunikatu i opinii ekonomistów widać, że z coraz większą troską ekonomiści patrzą na wskaźniki cenowe. Pomijam już to że znowu będziemy mieli do czynienia z ujemną stopę w USA. Ponadto najnowsze dane makroekonomiczne USA (PKB), sugerują iż być może stan gospodarki nie jest aż tak zły jak chcieli to widzieć prorocy nieszczęścia. W kwietniu rynek potwierdził to co widać już było pod koniec marca – dalej podnosił stopy LIBOR i obligacji w wyniki skrótowo przedstawionej wyżej sytuacji.

Krótko mówiąc, gra na rynku walutowym na szybko pędzącą polską gospodarkę i wzrost zróżnicowania stóp, nie wchodzi już w grę. Przynajmniej w najbliższym czasie. Pozostają tylko czynniki o charakterze makroekonomicznym, a dokładniej przepływ kapitału, które przyczyniają się do utrzymywania silnego złotego. Odpadają więc czynniki spekulacyjne (dokładniej: ulegają redukcji), a pozostają fundamentalne.

Nie bez znaczenia jest wyrażany przez komentatorów coraz częściej niepokój o negatywny wpływ złotego na wymianę handlową. Przypomniał o tym kolejny raport NBP o koniunkturze w gospodarce. Wygląda więc na to iż złoty utrzyma w średnim terminie trend realnego wzmocnienia, ale będzie to konsekwencja zmian wskaźników cenowych w znacznej części. Wobec powyższego rynek raczej niechętnie  będzie podejmował próby bicia rekordów z 23 kwietnia, kiedy to ceny walut odnotowywały swoje minima (wspomniane wyżej). Oczekiwać można natomiast zatrzymania trendu osłabienia dolara na rynku miedzynarodowym, co może skutkować m.in. łaskawszym traktowaniem dolara na rynku krajowym.

Na krajowym rynku depozytów międzybanowych i obligacji dwa trendy. Pod koniec I dekady marca rentowności obligacji sięgnęły wartości maksymalnych. Dla terminów 2, 5 i 10 lat były to wartości 6,4%, 6,35% i 6,1%. Na koniec kwietnia rentowności spadły do 6,16%, 6,1% i 5,97%. Co i tak było na poziomach 30-40 pkt wyższych niż  na koniec stycznia. Zwracam uwagę na zmiany w terminach 2 i 5 lat. Dokładna analiza krzywej wskazuje, że rynek starał się wyrobić sobie pogląd na to co będzie ze stopami w okresie 2008-2010. Oczywiście było to związane przede wszystkim z wypracowaniem poglądu na to w jakim tempie spadać będzie inflacja w ciągu najbliższych kilku kwartałów. Zapowiedzi członków RPP wskazują iż oczekują że inflacja zbliży się do celu (2,5%) najwcześniej w I połowie 2009 r. Jeżeli akurat ten scenariusz udałoby się zrealizować, to widzę szansę na dalszy spadek rentowności obligacji, np. do poziomu styczniowego. Oczywiście o realizacji przekonamy się w 2009, ale jeżeli zestaw informacji makroekonomicznych dla Polski publikowanych w maju będzie zbliżony do tego z kwietnia, to kto wie.

O ile na dłuższej krzywej widać pewne uspokojenie, to na krótszej części emocje jeszcze nie opadły. Rynek jest praktycznie przekonany o dalszych podwyżkach stopy referencyjnej w Polsce i brak tej decyzji w kwietniu w marginalnym stopniu to nastawienie zmienił. Widać przykładowo po stawkach FRA dla 3M, iż o ile wciąż rynek przekonany jest o podwyżce stóp, to powoli z natychmiastowych wzrostów zaczyna je (ryzyko) rozkładać równomiernie na cały najbliższy rok. Powoli zbliża się okres letni, kiedy to ma się roztrzygnąć co dalej ze wskaźnikiem inflacji. Stałym zagrożeniem pozostają ceny artykułów i usług nieżywnościowych w koszyku inflacyjnym i tych obawiam się bardziej niż żywnościowych w dłuższej perspektywie. Tak więc w krótkim terminie, wiecej będzie można zarobić na spadku rentowności obligacji niż  na FRAsach.

 

Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Dodaj komentarz

Nie zdalismy egzaminu z reprywatyzacji

Jednym z fundamentów gospodarki wolnorynkowej jest własność, jak najmniejsze bariery w dysponowaniu nią i godziwa rekompensata za jej utratę w przypadku zajścia takiej konieczności. Z pozoru temat jest łatwy i oczywisty, a zasady praktykowane.

Kiedy jednak na łamy mediów powrócił niedawno temat reprywatyzacji, to daje się zauważyć   rozdwojenie w podejściu do rekompensaty za utraconą własność (bądź odebranie własności za krzywdząco niską wartość).

Nie zamierzam dokonywać szacunków osób pokrzywdzonych przez PRL, ani szacunków wartości kwot lub dóbr, które państwo powinno zwrócić. Chociaż warto przytoczyć granice, zakres zjawiska, jakie problem reprywatyzacji obejmuje. W zależności od zdefiniowania osób pokrzywdzonych (notabene sprowadzenie tego to pojęcia PRL już jest pewnym uproszczeniem) podaje się liczbę pokrzywdzonych od 50 tys. do 250 tys. Oczywiście nie brakuje opinii, w których podawana jest nawet krotność drugiej z podanych wielkości. W ujęciu kwotowym, mowa była od kilkudziesięciu mld zł do nawet i 200 mld zł. Jakkolwiek będzie to zdefiniowane, to i tak proces zwrotu wartości może się rozciągnąć na kilkadziesiąt lat. To już funkcja zasad zwrotu i określania wydolności budżetu na ten cel.

Jak wspomniałem, nie zamierzam precyzować skali zwrotu, bo nie mam takiej wiedzy, ale na pewno można wskazać ramy które pomogą wyznaczyć zakres kwotowy. Zresztą i w tym punkcie nie będę mądrzejszy niż eksperci wielu poprzednich rządów, które podchodziły do rozwiązania tego problemu.

Dolną granicą wartości rekompensat jest skuteczność w dochodzeniu swoich praw przez byłych właścicieli. Krótko mówiąc, toczyło się  i toczy mnóstwo procesów o zwrot własności, z których część jest skuteczna i wypracowywane na tej podstawie wykładnie torują drogę kolejnym zainteresowanym. Tak więc państwo i tak będzie płacić za zabraną własność i nieuregulowane zobowiązania. Świetnym przykładem jest wykup obligacji przedwojennych, gdzie obecnie państwo robi co może żeby utrudnić ten proces, ale jak się okazuje posiadacze niektórych papierów nie są bez szans. Dolną granicą rekompensat jest to, co i tak jest do wygrania w sądzie przez poszkodowanych. Górną zaś wyznaczają możliwości budżetowe oraz polityczne i społeczne chęci. Z tych którzy temat podejmowali, łacznie z obecnym rządem, nikt nie miał zamiaru w pełni rekompensować krzywd obywateli. Pojawiały się wyliczenia, że średnio rekompensata stanowiłaby kilka, najwyżej kilkanaście procent utraconej wartości.

 

Jeden z internetowych komentatorów z niesmakiem cytuje słowa obecnego premiera:

„Według p. Tuska w reprywatyzacji „chodzi raczej o przywrócenie ludziom poczucia sprawiedliwości”. Zaiste, dziwna to sprawiedliwość.”

Bo szczerze mówiąc, biorąc pod uwagę najszerszą definicję poszkodowanych i wartość strat oraz to co państwo jest w stanie obecnie zrekompensować, to wartość rekompensat będzie miała raczej znaczenie symboliczne. I o ten symbol właśnie mi chodzi. Zresztą rekompensaty w innych krajach regionu, na ogół tez nie były zbyt hojne i zdeterminowane bieżącymi możliwościami, gdzie – tak jak u nas – bieżące problemy społeczno gospodarcze mają pierwszeństwo przed finansowymi rekompensatami.

Mnie jednak najbardziej zaintrygowała reakcja na plany rządu, największej obecnie partii opozycyjnej. W pierwszych reakcjach obecnie pracujący, skromnie żyjący Polacy, nie powinni płacić na bogaczy. To bardzo niebezpieczne stwierdzenie. Tak naprawdę idzie tu o szacunek do państwa i szacunek państwa do obywatela. Jak wspomniałem, rekompensaty mają bardziej wymiar moralny. Pozostałe partie i komentatorzy raczej unikają tego tematu. To zabawne, bo przecież bardzo popularne jest rozważanie krzywd moralnych i politycznych sprzed kilkudziesięciu lat. Tyle się mówi przykładowo o szacunku do przetrzebionego ziemiaństwa, ograbionego po wojnie z majatku. Można i wypada użalać się nad jego losem po wojnie, ale kiedy dochodzi do rekompensowania krzywd ekonomicznych, współczucie się kończy i wprowadza w przestrzeń medialną bardzo niebezpieczne hasła.

Rekompensaty i reprywatyzacja to świetny papierek lakmusowy na gospodarcze poglądy. Przytaczany przez przedstawicieli partii opozycyjnych argumenty że to dawne krzywdy i że biedni obecnie Polacy nie powinni zbierać się na dawanie dawnym „kapitalistom”, nie były wcale takie rzadkie. Kto w takim razie ustala kiedy krzywdy są „dawne”. Bo sprzed 60 lat? A kiedy pewnemu posłowi SLD, który szedł tym tropem (jest prawnikiem!), ktoś zabierze działkę i zburzy dom, bo przez jego teren planowana jest autostrada, to należy wypłacić rynkową wartość nieruchomości czy nie. A może zwlekac 20, 30 lat a potem powiedzieć, że kapitalistom po tylu latach nie zwracamy. Bo nowe pokolenie nie będzie płacić za działania sprzed tylu lat. Tu chodzi o szacunek i poczucie bezpieczeństwa obywateli. A jeżeli ja kupie obligacje detaliczne Skarbu Państwa w celu oszczędzania na emeryturę, to po kilkudziesięciu latach ktoś mi zmienia zasady i powie, że nie dostane nic bądź część, bo czasy się zmieniły? PiS spróbował podejść do problemu wg starej zasady konfrontacji interesów biednych, którzy z trudem składają się na obecny budżet i bogatych, którzy chcą rekompensaty krzywd kosztem biednych. To wyjątkowo niebezpieczne podejście, przesiąknięte na dodatek dość socjalistycznym stosunkiem do gospodarki i relacji jej uczestników.    

 Jak widać, egzamin z szacunku do zasad i norm jakie powinny być fundamentem gospodarki wolnorynkowej nie wyszedł na najlepiej.

 

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Sprzedaż detaliczna i hurtowa

Sprzedaż detaliczna ma się dobrze i chyba wcale nie zamierza szybko zwolnić. To przede wszystkim pokłosie wzrostu zatrudnienia i wzrostu wynagrodzeń. W marcu sprzedaż wzrosła o ok. 11%. Jak na wyniki jakie odnotowywano w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy, to nie jest to wzrost oszałamiający. Niemniej pamiętać trzeba o efekcie bazy, co przekłada się na słabsze wyniki w marcu, szczególnie w przypadku handlu hurtowego. Wyniki sprzedaży detalicznej i hurtowej to jedne z tych wielkości, które wskutek sporych wahań lepiej oceniać na podstawie trendów z dwóch do czterech miesięcy. Raczej wiec unikam ekscytowania się najnowszymi rezultatami. Wynik marcowe są akurat dobrym przykładem na to że warto zachować pewien dystans. Czy wiemy coś nowego?

Sprzedaż hurtowa w marcu realnie spadła o ok. dwa procent w porównaniu z wynikiem z marca ubiegłego roku. Trend tymczasem oscyluje w przedziale miedzy 8% a 11%. Pomijając wyniki sprzed roku, kiedy to na rezultatach silnie zaważyło odniesienie bazowe, widać iż przekroczenie trwale górnej granicy tempa wzrostu jest dla handlu hurtowego trudne, czy wręcz niemożliwe. Dynamika sprzedazy hurtowej niewiele wiec ustępuje dynamice sprzedazy ogółem w gospodarce. Jeżeli pominąć import i eksport, to wydaje się to logiczne. Sądzę jednak, że w tym roku należy oczekiwać sprowadzenia trendu dynamiki sprzedaży ku dolnej dolnej granicy wskazanych wyżej wahań.  

Patrząc na trend w przypadku handlu detalicznego, to trzeba przyznać, że generalnie nadal utrzymuje się realna roczna dynamika sprzedaży rzędu 15%. Dużo to czy mało? Przyznam, że do precyzyjnego rachunku i oceny zjawiska należałoby dokładnie określić w jakich proporcjach zakupy są wynikiem wzrostu wynagrodzeń, wzrostu zatrudnienia i, przykładowo, akcji kredytowej. Dwie pierwsze wielkości można oszacować (dokładniej: trzeba uważac które wielkości bierzemy pod uwagę), ale pozostaje na przykład kwestia pieniędzy nadsyłanych przez pracujących za granicą Polaków i dochodu z szarej strefy. Nie sposób wiec ocenić precyzyjnie czy bieżąca dynamika sprzedaży detalicznej jest przejawem zdrowia czy choroby gospodarki. Na to wszystko nakładają się procesy cenowe które widać w koszyku inflacyjnym.

Obecna sprzedaż detaliczna jest jeszcze naturalnym efektem ogólnej kwoty wzrostu wynagrodzeń. Czy już obejmuje efekt popadania w nadmierną konsumpcję? Dynamika realna wzrostu sumy wynagrodzeń z poziomu bliskiego zeru na początku 2005 podniosła się do 10% po trzech latach, czyli na koniec 2007. Zakupy z bieżących wynagrodzeń mogą odpowiadać za niemal ¾ wzrostu sprzedaży. Z dynamiki sprzedaży odzieży, sprzętu RTV i mebli (roczna dynamika od 20% do nawet 30%), widać że z pomocą kredytów szybko chcemy zmniejszyć lukę w jakości życia w porównaniu do mieszkańców europy zachodniej. Wydaje się wiec że lepszym miernikiem skutków naszej konsumpcji dla równowagi makroekonomicznej jest obserwacja wskaźników cenowych i zmian w PKB. Wskaźniki cenowe od kilku miesięcy zaczynają powoli rosnąć. Mam na myśli towary i usługi nie obejmujące żywności i tzw. mediów. Z drugiej strony popyt generowany przez gospodarstwa domowe w rachunku PKB, nie wskazuje by można było oczekiwać niebezpiecznego dynamicznego wzrostu.

Wracając więc do pytania, obecne tempo wzrostu sprzedaży jest dość naturalne, a wskazany wzrost cen jest raczej skutkiem szybkiego tempa wzrostu wynagrodzeń w dość krótkim czasie w połączeniu z coraz większym poczuciem poprawy rynku pracy. Coraz mniejsze ryzyko utraty pracy dość szybko przekłada się na wiekszą odwagę w zaciąganiu kredytów i większą odwagę w zakupach.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Bezrobocie wciąż spada

Wciąż dynamicznie spada nam wskaźnik bezrobocia. W marcu wg wyliczen GUS wskaźnik bezrobocia, stopa bezrobocia wyniosła 11,1%, a liczba bezrobotnych 1,7 mln osób. W ujęciu rocznej dynamiki zmian, oznacza to spadek rzędu 23%. Tak silna dynamika spadku liczby bezrobotnych utrzymuje się niemal od połowy ubiegłego roku. Warto zwrócić uwagę że osiągnęliśmy poziom maksymalnej zmiany (w rozumieniu rocznej dynamiki) liczby bezrobotnych. W polskich realiach zmiana roczna  na poziomie 22% to w rozkładzie zmian w zasadzie skrajna wartość, jeżeli przyjąć dane za okres od 1992 roku. Najczęściej po osiągnięciu takiej zmiany, na rynku pracy następowała gwałtowna zmiana. Jesienią 1997 r. po spadku stopy bezrobocia do ok. 11%, dzięki wzrostowi gospodarczemu, bezrobocie spadało coraz wolniej by od przełomu 1998/1999 zacząć dynamicznie rosnąć. Zmiana uwarunkowań makroekonomicznych wyjątkowo niekorzystnie wpłynęła na bezrobocie. Pod koniec 1999 r. roczny wzrost bezrobotnych sięgnął aż 25%, by w kolejnych latach nadal rosnąć ale w nieco mniejszym stopniu. Od 2004 roku bezrobocie z roku na rok zaczęło coraz szybciej spadać.

Jestem oczywiście jak najdalszy od szukania banalnych analogii i na pewno nie zamierzam sugerować, że nastąpi zatrzymanie spadku bezrobocia i w najbliższych 2-3 latach jego wzrost, bo tak wskazuje analiza wykresu. Przytoczyłem to jako pewną ciekawostkę i chce jedynie zwrócic uwagę, że w kolejnych latach bezrobocie nie może spadać w takim tempie, chyba że faktycznie premierowi uda się zrobić Irlandię w Polsce, ale taką z lat 90-tych kiedy PKB rósł tam nawet blisko 10%. Wskazana liczba ok. 22% to raczej wskazanie maksymalnej możliwej rocznej zmiany na polskim rynku zatrudnienia i skala jego destabilizacji związana ze zamianą koniunktury gospodarczej. To raczej przestroga dla wszelkiej maści decydentów społecznych i ekonomicznych.  Oczywiście mam świadomość, ze w ostatnich 3-4 latach bardzo pomogła emigracja zarobkowa Polaków, niemniej sądzę że w kolejnych latach zatrudnienie nie powinno aż tak dynamicznie zmieniać w reakcji na zmiany makroekonomiczne. Należy pamiętać, że wskazane powyżej liczby to raczej świadectwo znacznego niedostosowania rynku zasobów pracy do potrzeb rynku, ale też konsekwencja radykalnych zmian makroekonomicznych w latach 90-tych, które spowodowały wypchniecie poza rynek sporej grupy społeczeństwa.

W naszym przypadku dostrzegalna jest silna zależność pomiędzy trwałością silnego wzrostu gospodarczego a wzrostem zatrudnienia i odwrotnie, czyli silnym spadkiem zatrudnienia (wzrostem zatrudnienia) przy niskim wzroście gospodarczym. Trzeba za wszelką cenę zmierzać w kierunku ograniczania tak gwałtownych zmian, bo jest to świadectwem małej elastyczności zasobów pracy (ludzie i ich kwalifikacje oraz mobilność w ujęciu zawodowym i geograficznym). Dobrym krokiem w tym kierunku jest jak sądzę zapowiadany program aktywizacji zawodowej osób po 50-tce. Same bodźce ekonomiczne to nie wszystko. Najlepiej by było gdyby utrzymał się w najbliższych latach 4-5% wzrost PKB, co zmusi pracodawców do zainteresowania się to grupa wiekową i przełamania stereotypów jakie wytworzyły się na rynku w ciągu ostatnich kilkunastu lat. Sadzę że rządowe programy i zmniejszenie grona osób  z przywilejami emerytalnymi to za mało by zmienić  wspomniane stereotypy.

W polskich warunkach utrzymywanie się średnim terminie tempa PKB w przedziale 4,5%-6% powoduje dynamiczny spadek wskaźnika bezrobocia. W pierwszym roku tylko o ok. 1%, ale już w trzecim aż o 3% do 4%. Rynek pracy natomiast bardzo źle znosił gwałtowne zatrzymanie koniunktury i utrzymywanie się tempa PKB w przedziale 1%-2%, no i oczywiście na poziomach niższych. Ta zależność z biegiem lat nie jest na szczęście aż tak silna, ale na pewno daleko nam jeszcze do pełnego komfortu i poczucia bezpieczeństwa na rynku pracy przy spadkach koniunktury gospodarczej.

Wracam do wyników bezrobocia z marca tego roku. Podawane liczba wskazują, że spadek bezrobocia dotyczy większości ludzi dotkniętym tym problemem. To znaczy że nie dotyczy to tylko najefektywniejszych osrodków przemysłowych czy sektorów usług oraz ośrodkow miejskich. Spadek bezrobocia wśród osób dotychczas niepracujących czy w okresie 12 m-cy od zakończenia nauki minimalnie nawet przekroczył spadek liczby bezrobotnych ogółem. Podobnie sytuacja wygląda wśród długotrwale bezrobotnych. Szybko spada bezrobocie wśród osób młodszych oraz ze słabym wykształceniem (podstawowe oraz zasadnicze zawodowe), co świadczy o trwałości wzrostu gospodarczego i zapotrzebowaniu na podstawową siłę roboczą. Byłoby fantastycznie gdyby ten ostatni trend udało się jak najdłużej utrzymać. Ale i druga strona medalu. Niestety nie spada, a nawet minimalnie wzrosła, liczba osób biernych zawodowo oraz roczny spadek bezrobocia wśród osób powyżej 50 lat sięga na razie tylko 15%. Ta ostatni informacja wymaga jednak istotnego komentarza. Otóż jeszcze w I poł. ubiegłego roku spadek roczny bezrobocia sięgał tam zaledwie kilku procent. Od trzech kwartałów zaczyna szybko wzrastac popyt na osoby z tej kategorii wiekowej. To dobry prognostyk na przyszłość. Dwie ostatnie analizowane grupy, czyli bierni zawodowo i osoby w wieku powyżej 50 lat wskazują na znaczne zasoby/rezerwy siły roboczej na ewentualne kolejne lata – mam nadzieję – mocnego wzrostu gospodarczego. Zwracam na to uwagę, bo przedstawiciele środowisk przedsiębiorców już starają się niepotrzebnie straszyć brakiem siły roboczej w Polsce i oczekują reakcji rządu.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Publicyści, dziennikarze, reformatorzy

Rezygnacja prof. Gomułki z zajmowanego stanowiska spowodowała serię komentarzy publicystów wskazujących na dramatyczną polityczną chorobę którą można określić jako nieumiejętność wykreowania reform przez polityków. Publicyści wszelkich odcieni prześcigają się w kąśliwych komentarzach pod adresem polityków i podsycaniu atmosfery wielkiego wyczekiwania na mityczne reformy. Jeden z największych publicystycznych gwiazdorów telewizyjnych w ubiegłym tygodniu napisał wręcz, w przydzielonej mu rubryce na felieton, że w Polsce od dziesięciu lat nie było żadnego wielkiego programu reform. A powinien być? Jest zaledwie kilka sfer działalności społeczno-ekonomicznej które faktycznie wymagają solidnych zmian. Cała reszta wymaga przede wszystkim stałego dostosowania do zmieniającej się rzeczywistości, ale to już nie reforma. Wspomnianemu publicyście mógłbym przypomnieć, że w tej dekadzie urzędnicy i przedsiębiorcy dokonali ogromnego wyczynu: wypełniliśmy warunki niezbędne do wejścia do UE. Dzisiaj mało kto już chyba pamięta ogrom zmian. Ale mogę powiedzieć, że zarówno urzędnicy,  przedsiębiorcy  oraz  rolnicy dokonali niezwykłego wysiłku i opłacało się, bo legislacyjnie i gospodarczo skoczyliśmy daleko do przodu. Dlaczego tak mało się o tym mówi? Urzędników chwalić obecnie nie wypada, bo oni są standardowo do krytykowania i zwalniania z pracy (bodaj każdy MF deklaruje redukcje urzedników). A śledzenie zmian wymaga ogromnej wiedzy i czasu na analizę zmian aktów prawnych, liczb, trendów itd. Dla publicystów wadą jest mała popularnosc medialna wielu tematów i brak znamion rewolucyjności. W końcu trudno podbić czytelników analizą zmian przepisów regulujących przetwórstwo żywca wieprzowego czy unijnym wsparciem na zalesianie. W tej dekadzie wprowadziliśmy kurs walutowy ustalany w pełni przez rynek. To było ogromne wyzwanie dla zmieniającej się gospodarki. Egzamin walutowy zdaliśmy wysoka notą. Dlaczego więc wspomniany popularny dziennikarz tego nie zauważa? Mało komu z komentatorów chce się studiować i zrozumieć te zmiany. Poza tym przybieranie pozy krytyka skutkuje zdecydowanie większą popularnością. Najpopularniejszym tematem w kategorii „konieczna reforma” jest budżet, czy szerzej – finanse publiczne. Kiedy jednak dyskusje wśród ekonomistów schodzą do poziomu szczegółów, ale wciąż jeszcze zrozumiałych dla przeciętnego czytelnika i publicysty (również o statusie medialnego gwiazdora), publicystów już niema wśród dyskutantów.

Przede wszystkim błędem publicysty nad którym się pastwię (bo opłacany jest z mojego abonamentu, wiec mu nie odpuszczę), jest przecenianie roli panstwa. Poteżnych zmian dokonywano na początku lat 90-tych, bo to były konieczne. Z biegiem każdych kolejnych kilku lat, o sile państwa w coraz większym stopniu decydowało racjonalne zachowanie gospodarstw domowych i przedsiębiorstw. Tworzenie zrębów wolnorynkowego państwa mamy już dawno za sobą. To trochę jak z factoringiem czy franszyzą. Parlamentarzyści zmienili przed laty podstawy prawne, a rynek z powodzeniem na tej podstawie rozwija skutecznie najprzeróżniejsze pomysły. Pozostaje już tylko mały spór, czy państwo – zgodnie z oczekiwania przedsiębiorców – ma odrębnie osadzić w prawie te usługi czy nie, i kiedy taka czy inna usługi świadczona przez firmę factoringowa objęta jest 7% czy 22% VAT. Niestety w tej dyskusji publicystów już nie ma. Ciekawy jestem po czyjej stronie byliby publicyści. Tworzyć odrębne ustawodawstwo czy nie? Z jednej strony przedsiębiorcy tego oczekują, a z drugiej byłby to przykład komplikowania prawa i kolejne akty prawne. Publicyści-reformatorzy sprytnie uciekają, z bardzo ogólnym hasłem „należy sprzyjać przedsiębiorcom”.

Wspomniałem wyżej o reformie finansów i „szczegółach”, przed którymi uciekaja publicyści. Ja wcale nie mam na myśli skomplikowanych prognoz podatkowych czy poprawiania algorytmu rozdysponowania subwencji oświatowej i ustalania wynagrodzeń dla nauczycieli. Dla przykładu niech będzie postulat zmniejszenia udziału tzw. sztywnych wydatków w budżecie z ponad 70% na 50%. Brzmi ponętnie. Ale tu dochodzimy do kolejnego problemu. Komu odebrać przywilej stabilnego finansowania z kasy państwa. Wbrew pozorom takie same problemy jak politycy wywołuja tez publicyści-reformatorzy. Publicyści chętniej skupiają się na politykach niż na grupach zawodowych, sektorach gospodarki którym należałoby zmniejszyć przyznawane fundusze lub uzależnić je od osiąganej efektywności. W rzeczywistości więc popełniają ten sam grzech co część polityków. To ogromna rzadkość by publicyści z takim zapałem i tak gromadnie krytykowali taką czy inna grupę zawodową jak krytykują polityków i urzędników. Świetnie było to widać na przykładzie propozycji premiera wobec przedstawicieli polskich uczelni. Większe pieniądze po wprowadzeniu mechanizmów zwiększających efektywność funkcjonowania uczelni. Wsparcie w mediach było malutkie, bo znacznie łatwiej jest mówić o bliżej niezdefiniowanej reformie edukacji i poprawieniu wynagrodzeń dla kadry nauczycielskiej niż zaryzykować konflikt ze środowiskiem nauczycielskim związany z wcześniejszymi emeryturami które maja niewielkie uzasadnienie.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Abonament RTV; róbmy reformy ale bez emocji cz1

Telewizja publiczna nie jest instytucją w Polsce zbyt szanowaną. To efekt głównie pewnego stereotypu jaki krąży o tej instytucji. Być może w części zasłużony. Warto pamiętać, że tenże stereotyp wywiedziony jest z negatywnej oceny roli jaką ma rzekomo pełnić TVP w segmencie programów informacyjno-publicystycznych. Do tego dochodzi polityka kadrowa prowadzona przez poszczególne ekipy rządowe czy zarządy oraz działania Krajowej Rady Radiofionii i Telewizji. Ale nie o polityce rzecz będzie. Poruszam temat mediów publicznych, ponieważ opinia ze sfery polityczno-kadrowej jest przenoszona na ocenę całokształtu ich działalności i roli. Niezadowolenie i krytyka jest więc powszechna oraz modna. Świetnym świadectwem takiej postawy jest skala poboru abonamentu radiowo telewizyjnego. Płaci go obecnie mniej niż połowa zobligowanych, a w przypadku instytucji – zaledwie kilka procent. Obywatele nie płacą, bo nikt ich za to nie karze. Demoralizacji w płaceniu tego quazi podatku jest chyba rekordowa jak na nasz kraj na tle innych danin. Żaden polityk albo osoba ze świata mediów nie odważy się ryzykować kariery dla poprawy ściągalności abonamentu. Kolejnym krokiem w takiej sytuacji jest nawoływanie do zmiany, nawet bez rzetelnej oceny stanu obecnego. Z roku na rok wzrasta liczba reformatorów, którzy wiedzą że jest źle i że trzeba coś zmienić.

We wczorajszej Gazecie Wyborczej (14 IV 2008) przeczytałem tekst „Pięć argumentów za zniesieniem abonamentu” pióra Pawła Dobrowolskiego i Ryszarda Petru. O ile pierwszy związany jest ze światem mediów to drugi trochę mnie zaskoczył, co tym bardziej przykuło moja uwagę. Ryszard Petru jest głównym ekonomista w BPH. Poznajmy argumenty autorów opatrzone moim komentarzem. No bo skoro wszyscy na wszystkim się znają to i ja mogę…

W toczącej się dyskusji o tym, czy znieść, czy utrzymać abonament RTV, dominuje retoryka misji. Rzadko natomiast pojawiają się racjonalne argumenty. Poniżej opisujemy, dlaczego abonament jest przeżytkiem, oraz wskazujemy sposoby nowoczesnego finansowania i rozliczania misji publicznej w mediach.

Bo misja i jej finansowanie jest tu największym problemem. W tym momencie czuję się trochę niezręcznie, bo misja jest pojęciem trudno definiowalnym. Czuję się niezręcznie z racji tematu, ale i faktu że jako ekonomista pamiętam że trzeba wszystko i tak sprowadzić do kwestii pieniędzy. Inaczej jest to już tylko akademicka dyskusja. Wbrew zapowiedzi autorów w dalszej części nie ma recepty, a tylko niezwykle ogólnikowe propozycje.

Abonament radiowo-telewizyjny należy zlikwidować, gdyż jest to podatek niesprawiedliwy, płacony głównie przez starszych i mniej zamożnych Polaków. Młode gospodarstwa domowe, które nie zarejestrowały odbiorników, które są świadome niespójności w prawie oraz braku narzędzi egzekucji tego podatku, bezkarnie unikają płacenia

Nie wiem dlaczego autorzy nazywają abonament niesprawiedliwym. Płaci go między 40% a 50% gospodarstw domowych, ale to nie niesprawiedliwość ale lekceważenie swoich obowiązków. To że państwo na to przymyka oczy, nie może odwracać oceny moralnej tego faktu. Ciekawy jestem na jakiej podstawie autorzy jako argument wyciągają niespójność prawa. Moim zdaniem inne daniny przysparzają o wiele więcej trudności w interpretacji prawa, a jednak jako tako je płacimy.

….miesięczny koszt abonamentu to tylko 17 zł, a płacony za rok z góry to 186 zł. ……………………..za darmo u prywatnych nadawców można obejrzeć program niemal identyczny jak w TVP i usłyszeć programy podobne do tych w Polskim Radiu.

Ale o czym my mówimy. Usługi telewizji kablowych i dostarczane przez satelitę nie są za darmo. Chyba że mówimy o darmowych kanałach satelitarnych, ale zmontowanie analogicznej oferty będzie raczej trudne. Generalnie przyjmuję, że nie mówimy o wyjątkach ale o całej zbiorowości Polaków.  Z kablówek i anten satelitarnych korzystka łącznie między 7 a 8 mln odbiorców. Ponadto gdyby abonament płacili wszyscy, to – przy założeniu że obecne przychody TV są na właściwym poziomie – mógłby on być obniżony o połowę. Ponadto w porównaniu z abonamentem w krajach UE nie jest to wartość wcale duża.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Abonament RTV; róbmy reformy ale bez emocji cz2

Finansowanie misji państwa w mediach podatkiem nakładanym na wszystkich właścicieli odbiorników miało jeszcze sens, gdy ograniczona ilość kanałów docierała do widzów przez zwykłe odbiorniki, a nadawcy maksymalizowali swój zysk, tworząc program obliczony na uśrednione gusta

To jeden z podstawowych błędów autorów tekstu. Abonament pełni role podatku z którego finansowane są media publiczne tzw. programy misyjne, więc kwestia kto co ogląda i za czyim pośrednictwem nie ma tu znaczenia. Podobnie jest na przykład z ze składką zdrowotną i na fundusz pracy. Płacimy je be z względu na to czy w jakim stopniu skorzystamy z pomocy finansowanej z tych funduszy. W przypadku mediów przyjmujemy, że mają wartość dla całego społeczeństwa. Prywatni nadawcy nadal skupiają się na ofercie pod uśrednione (lub gorzej) gusta, tak więc tutaj nie dostrzegam poważniejszej zmiany.

Przy tak dużej i wciąż rosnącej ilości kanałów nadawcy prywatni coraz bardziej nastawiają się na nadawanie kilku superprogramów tworzących ich markę oraz szerokie zaspokajanie coraz bardziej wyrafinowanych i niszowych gustów

Zgoda, ale jak słusznie autorzy zauważyli „niszowych”. Wystarczy przejrzeć pierwszy lepszy dodatek telewizyjny by stwierdzić z czego żyją stacje komercyjne. Ponadto większość tych programów nie dociera do wszystkich odbiorców. Na zwykłej antenie nie da się obejrzeć tychże programów niszowych. Ponadto zadaniem telewizji publicznej nie jest pójście z misją w najbliższym czasie w kanały tematyczne (choć to dobry pomysł), a przekazywanie pewnych treści w sposób nieskomercjalizowany czyli nie schlebiający najniższym gustom oraz programów nieatrakcyjnych dla stacji komercyjnych ze względów ekonomicznych.

Podatek od telewizora jest drogi w poborze. Samo utrzymanie rejestru posiadanych odbiorników wymaga zatrudnienia w Poczcie Polskiej około tysiąca osób. Poczta Polska zabiera 6 proc. zebranych środków, czyli ok. 57 mln zł rocznie. Za tę sumę można wyprodukować kilkadziesiąt odcinków Teatru Telewizji!

Trudno mi uwierzyć, ze 1 tys, osób nie zajmuje się niczym innym tylko prowadzeniem rejestru. Ani koszt ani fakt iż u nas praktykowany jest abonament nie musi automatycznie oznaczać wysokich kosztów poboru. Wystarczy skorzystać z doświadczeń innych państw UE i zdefiniować abonenta/podatnika jako gospodarstwo domowe, odbiorcę energii elektrycznej itd. i pobierać abonament razem z innymi daninami. Zwiększy się skuteczność poboru i zmniejszy jednostkowy koszt. Kwestia chęci.

Innym ważnym argumentem jest to, że Polacy nie chcą płacić abonamentu RTV. Niedawne badanie CBOS wskazuje, że dwie trzecie Polaków jest za jego likwidacją. Konsumenci z własnego wyboru płacą abonament prywatnym nadawcom – w zamian otrzymują coraz bogatszą ofertę. Płacenie pod przymusem państwa podatku przeznaczanego na coraz rzadziej oglądaną TVP będzie coraz mniej zrozumiałe dla obywateli

Jak na makroekonomistę, dość zaskakujący wniosek i logika. Pobór danin państwowych nie może być funkcją chęci ich płacenia. Na tej zasadzie mało kto w ogóle płaciłby podatki. A płacenie „z własnego wyboru”, to po prostu konieczność, bo prywatny nadawca nie jest tak pobłażliwy jak państwowy. Po drugie pod względem oglądalności TV publiczna wciąż jest liderem w rankingu oglądalności, co jest też oczywiście wynikiem szerokiego dostępu (zasięg) i niskiego kosztu. Autorom polecałbym przejrzenie rankingów oglądalności z ostatnich kilku lat. W jakimś stopniu TVP musiała ulec telewizjom komercyjnym, ale przykładowo rozwój TVNu silniej odbił się na Polsacie. TVP bardzo powoli oddaje pola i jej pozycja jest raczej potwierdzeniem wciąż dużego popytu na jej usługi.

W miejsce podatku od telewizora i radia należy stworzyć przejrzysty mechanizm zamawiania na rynku treści pożądanych przez obywateli, których rynek nie dostarcza w odpowiedniej ilości. Oznacza to przejście do finansowania zadaniowego. Kluczowe jest tu jasne podzielenie odpowiedzialności pomiędzy polityków a ludzi mediów i kultury. …..W tym celu należy utworzyć Fundusz Misji Publicznej, który rozpisze ogólną definicję misji na konkretne działania, zapłaci za nie oraz rozliczy produkcję i emisję programów misyjnych. Fundusz ten powinien być wyposażony w środki odpowiadające ambicjom kulturalnym naszego państwa. A to oznacza zwiększenie finansowania misji. Do FMP, oprócz corocznych dotacji z poszczególnych ministerstw, powinny być przekazane m.in. środki uzyskiwane z aukcji częstotliwości do nadawania programów, sprzedaży na równych zasadach praw do emisji programów wyprodukowanych w ramach misji przed i po 1989 r. oraz dobrowolnych składek obywateli, w tym w ramach 1 proc. odpisu od podatku, oraz przychody z ewentualnej prywatyzacji mediów elektronicznych.

Te i kilka innych zdań na temat zmiany finansowania jest na tyle ogólnych, że na wstępie pozwoliłem sobie napisać iż autorzy w zasadzie nie mają żadnego pomysłu. Podobnie jak od Platformy Obywatelskiej, oczekiwałem grubo większej precyzji. Z opinią obywateli byłbym tutaj ostrożny. Oni już pokazują że chcą oglądać TVP, ale za darmo. Finansowanie zadaniowe brzmi kusząco, ale co to znaczy? Kto wyznaczy te zadania i pole zainteresowań. Dla jednych to program edukacyjny dla dzieci, program dla rolników i teatr, a dla innych transmisja wydarzeń sportowych, które nie cieszą się zainteresowaniem mediów komercyjnych. To tu jest jądro problemu. W kwestii finansowania wypadałoby pokazać skale pozyskanych środków na tle obecnych, inaczej takie reformowanie jest jałowe. Po drugie część finansowania jest niestabilna, a o darowiźnie szkoda dyskutować, skoro  już obecnie 17 zł dla wielu to za dużo.

Autorzy tekstu w założeniu przyjęli że abonament jest zły i przyjęli postawę wykpiwania tej formy finansowania mediów publicznych. Okazuje się że abonament jako idea finansowania nie jest taki zły o czym świadczy skala jego stosowania w Europie Zachodniej. Problem tkwi w zasadach jego poboru. Można to zrobić bez książeczek i angażowania Poczty. Ponadto mam nieodparte wrażenie, że tak kombinujemy pod górkę, bo nikt nie ma już odwagi stanąć przed kamerą i powiedzieć że musimy poprawić ściągalność tej daniny. W krajach które stosują abonament jako dominujące źródło finansowania, ściągalność na ogół przekracza 90% i to nie z powodu przyjemności płacenia abonamentu ale bezwzględności poboru i zasad jego przeprowadzania. 

Awersja do abonamentu jest automatycznie przenoszona na ocenę jakości oferty programowej, a to grube nieporozumienie. Co ciekawe wszelkiej maści reformatorzy mylą część publicystyczno-polityczną mediów publicznych z resztą, a tak naprawdę podstawową częścią repertuaru telewizji publicznej. Osobiście jestem zwolennikiem czegoś co określamy jako misja publiczna w mediach i źródło finansowania jest dla mnie drugorzędne. Ostatecznie i tak będzie  to płacone pośrednio z mojej kieszeni. Do książeczki opłat też nie jestem jakość szczególnie przywiązany. Chciałbym jedynie uniknąć sytuacji, której potwierdzeniem jest komentowany przeze mnie tekst, że za reformowanie mediów publicznych (oferta i zasady finansowania) biorą się ludzie którzy już na etapie diagnozy robią błędy. Przede wszystkim mam wrażenie, że mało kto ma odwagę rzetelnie przedstawić europejskie rozwiązania. Może dlatego, że Polacy przecieraliby oczy ze zdumienia. Nasza TVP tylko w niecałych 30% opłacana jest z abonamentu, co przy ostrej rywalizacji o widza i wynikach oglądalności wystawia jej niezłą notę.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Po co rynkowi taka Rada ds. Etyki, Ładu itd?

 

Trzeba przyznać, że prezes GPW jest w pewnym sensie konsekwentny. Mam jednak poważne wątpliwości czy jest to dobrze rozumiana konsekwencja czy źle rozumiany upór w kontynuowaniu idei sprzed kilkunastu tygodni. Przypomnę, że tuż po najsilniejszych spadkach jakie miały miejsce w styczniu, prezes GPW wyraził oburzenie niektórymi wypowiedziami analityków giełdowych. Generalnie chodziło o to, że część komentatorów używała w komentarzach katastroficznego języka, co w mogło pogłębić fatalne nastroje wśród inwestorów i przyczynić się do paniki oraz głębszych spadków. Stąd m.in. pomysł by zacząć oceniać jakość komentarzy analityków.  

Mam kontakt z giełdowymi komentarzami niemal codziennie i śledziłem je również w okresie gwałtownej korekty w okresie zimowym. Jeżeli chodzi o tzw. barwność komentarzy czy ich jakość to nie widzę większego problemu. Jeżeli już, to akurat drugi przypadek (jakość) mógłby być przedmiotem oceny z racji łatwej weryfikacji, ale w rzeczywistości różnorodność komentarzy jest naturalna dla rynku i akceptacja tego jest naturalną cechą wolności wypowiedzi. Akurat w komentarzach rynkowych można dosyć łatwo zweryfikować opinie i prognozy analityka czy komentatora. Wystarczy spojrzeć na strony internetowe ludzi parających się giełdą, by zobaczyć chwilami niewybredne komentarze czytelników za nietrafione prognozy czy diagnozę sytuacji. Inwestorzy giełdowi potrafią być bardzo pamiętliwi. Różnorodność komentarzy, ocen i prognoz jest immanentną cechą rynku. Zresztą jak sądzę, nie o komentarze merytoryczne pierwotnie chodziło. Nie wyobrażam sobie, by cenzurować analityków za to iż w chwili paniki, ktoś widzi wsparcie na poziomie 30 tys., 40 tys. lub 45 tys. pkt dla WIG. Komentarze o charakterze emocjonalnym mi nie imponują, ale tych akurat zbyt wiele nie było i raczej wątpię w ich katastroficzny wpływy na rynek giełdowy. Mnie raczej dziwiła spora ostrożność jaką w styczniu i lutym cechowała się nawet połowa środowiska analityków przed podaniem własnych prognoz na poziom wsparcia i prognozy. Chwilami to raczej rynek im pomógł w znalezieniu poziomu wsparcia niż oni rynkowi. Część analityków oczywiście wzbogaca swoje komentarze barwnym językiem, ale moim zdaniem nie był to poważniejszy problem.

Jeżeli już powoływana Rada Etyki i Ładu Informacyjnego chce oceniać rynek, to polecam wziąć na warsztat zachowanie części środowiska finansowego z minionego roku. Mnie na przykład utkwiła wypowiedź szefa jednego z większych TFI, który na pytanie o samopoczucie po zachęcaniu w ubiegłym roku do kupna (TFI wystawiło taką ofertę) jednostek funduszy tzw. MiSiów w okresie kiedy graniczyło to już z pewną nieuczciwością, dał odpowiedź w stylu: skoro był na to popyt to zorganizowaliśmy podaż. Takie podejście miało o wiele bardziej opłakane skutki dla rynku giełdowego niż barwne komentarze Marka Rogalskiego z First International Traders, bo najczęściej to akurat on jest wymieniany w spekulacjach, który z komentatorów tak oburzył prezesa GPW.

Innym przykładem mogą być wyceny akcji podawane przez analityków przy emisjach czy wydawanych opiniach rynkowych. Dzisiaj diametralnie skorygowane. Dla osób obytych w realiach rynkowych i wpływie otoczenia i bieżącej sytuacji na wycenę akcji, sytuacja jest oczywista. Ale jak mają się czuć ci którzy kupowali akcje w przekonaniu iż wycena nie jest skażona bieżącą sytuacją (zawyżenie cen akcji). A może warto obok obecnej metodologii, wymusić na rynku dodatkowo wycenę opartą na wartościach przeciętnych dla branży i koniunktury. W chwilach hossy takie wyceny wydawałyby się być może śmieszne, ale jak obecnie widać część kupujących nie byłaby przynajmniej zaskoczona po korekcie giełdowej bieżącymi kursami wybranej spółki. Jak widać można by znaleźć trochę tematów dla Rady, nawet jeśli miałaby ona wydawać tylko opinie o charakterze wskazań „moralnych” dla rynku.

Pomysłodawca Rady, zdając sobie chyba sprawę że jej istnienia nie można oprzeć na ocenie jakości wypowiedzi analityków, dodał jej charakter ciała edukacyjnego. Tą różnorodność celów widać po składzie Rady, w której na 11 wymienianych przez media członków, trzech nie ma z giełdą nic wspólnego, a w przypadku pozostałych też nie jestem pewny czy wszyscy śledzą na bieżąco sytuację rynkową. We wskazanej trójce umieszczam Kazimierza Marcinkiewicza, który z rynkiem finansowym miał raczej do tej pory skromny kontakt. Krótka przygoda z PKO BP czy obecna praca z EBOR to chyba trochę za mało jak na eksperta rynkowego. Obawiam się, że przyglądając się tej postaci w ostatnim okresie, ze ogromnym atutem K.Marcinkiewicz jest raczej jego wizerunek medialny i przypisywana mu rola umiarkowanego polityka. Stąd spora popularność w świecie medialnym, politycznym i ekonomicznym. Jest jednak pewien problem związany z byłym premierem, który rzutuje na jakość doboru Rady przez prezesa GPW. Proponuje sobie przypomnieć wypowiedź premiera z czasów jego urzędowania kiedy to wzrosty na giełdzie przypisywał swojemu rządowi i interpretował je (wzrosty) jako wyraz zaufania i akceptacji dla rządu. Podobnie było z oceną rosnącej gospodarki. Ówczesny rząd nie miał z tym nic wspólnego, ale wtedy chodziło o tzw. PR czyli grzech z grupy tych które prezes giełdy chce piętnować. Dla mnie było to ewidentne medialne nadużycie wykorzystane w rywalizacji politycznej i już sam ten fakt deprecjonuje K.Marcinkiewicza jako arbitra dla wypowiedzi innych uczestników rynku.

Przeniesienie częściowego akcentu na walor edukacyjny Rady, to chyba szukanie jej na siłę celu istnienia. Wystarczy rozwijać edukacyjną stronę internetową razem z działaniami marketingowymi itp., czyli wykorzystać doświadczenia NBP (NBPortal). Zresztą do rozwijania jakże zawsze pożądanej działalności edukacyjnej, wcale nie trzeba tworzyć Rady.

 

 

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Dawno nie było o obligacjach detalicznych

Dawno już nie było o obligacjach detalicznych i lokatach. Banki zachęcają do lokowania w depozytach. Oferty są kuszące, bo od 5% do nawet 7%. Przeciętny Polak jednak nie tak łatwo otrzyma tak korzystne warunki. Zazwyczaj dość wysoko ustalana jest wpłata (kilka-, kilkadziesiąt tysięcy zł), bądź warunki umowy czy powiązanie z inną formą inwestowania, czynią taka lokatę trudno dostępną. Pomijam już przypadki ewidentnej manipulacji w reklamie, czyli nie informowania że tak korzystne oprocentowanie nie dotyczy całego okresu depozytu lub do czasu rozpoczęcia okresu naliczania odsetek, środki pozostają nieoprocentowane. Rozglądać się jednak warto, ale i pamiętać o dokładnym czytaniu warunków umowy w przypadkach kiedy oferta przekracza przeciętne warunki rynkowe.

Wracam do obligacji. Sprzedaż obligacji 2, 3, 4 i 10 letnich w 2007 r. łącznie sięgnęła 2,8 mld zł. To trzeci z rzędu rok spadku zainteresowania obligacjami detalicznymi. Po popularności w 2004 r. zamiany roczne były następujące: -16%, -30% i -31% w roku ubiegłym. O ile w 2005 winne spadkom było zmniejszające się zainteresowanie obligacjami 2 letnimi, to rok później winne były obligacje 3 letnie. W ubiegłym roku za spadek zainteresowania obligacjami ogółem odpowiadały obligacje 2 letnie. Sprzedaż wyniosła nieco ponad 2 mld zł, przy prawie 3,6 mld zł w 2006. Na pozostałe obligacje przypadało 27% sprzedaży w 2007 r. przy zaledwie 12% rok wcześniej.

Spadki na giełdzie przyczyniły się do wzrostu zainteresowania obligacjami. Nie co jednak ukrywać, że środki wycofane z funduszy inwestycyjnych, trafiły przede wszystkim do banków. Wśród obligacji detalicznych na przełomie roku zainteresowanie skupiło się na terminie 2 letnim. Ich sprzedaz w okresie XII 2007 do III 2008 wyniosła 1,26 mld zł, co oznacza wzrost niemal dwukrotny w porównaniu z analogicznym okresem sprzed roku. Największe zakupy 2 latek przypadają na grudzień i styczeń. Pozostałe typy obligacji również odnotowały znaczny wzrost sprzedaży w omawianych czterech miesiącach. Ponad czterokrotnie wzrosła sprzedaż obligacji 10 letnich. W grudniu  i styczniu sprzedano odpowiednio obligacje o wartości nieco ponad 100 mln zł. To rekord w ich 3 letniej historii. Do tej pory na ogół miesięcznie sprzedawano obligacje o wartości od kilku do kilkunastu mln zł. W 2007 zaznaczył się trend wzrostowy sprzedaży, spotęgowany ucieczką z gieldy w okresie zimowym. Powoli Polacy zaczynają doceniać ten instrument, który miedzy inny przeznaczony jest do oszczędzania na emeryturę (nie płacimy tzw. podatku Belki). W 2007 wzrosła sprzedaż obligacji 4 letnich o zmiennym oprocentowaniu (inflacja plus marża) o 63% (142 mln zł). Wzrost zainteresowania trzylatkami widac było dopiero w ostatniej serii listopada (nie znam wyników serii z okresu luty-kwiecień 2008). Opisane wyżej trendy to wypadkowa czterech czynników: spadków na giełdzie, wzrostu wynagrodzeń, wzrostu stóp (obligacje o zmiennym oprocentowaniu) i świadomości odkładania na bardziej odległe potrzeby jak przykładowo na emeryturę. Wygląda więc na to, że w bieżącym roku sprzedaż obligacji może śmiało zbliżyć się do 4 mld zł i być może przekroczyć tą wartość.

Wciąż wydaje się, że Polacy mało znają ofertę Ministerstwa Finansów.  Pewnym wytłumaczeniem jest wieksza płynność środków deponowanych w bankach i coraz lepsza oferta banków. Zasady ustalania dochodów z obligacji nie zmieniły się. Dwulatki są oparte na 2 letnich obligacjach hurtowych, chociaż od ponad roku MF wraz ze wzrostem dochodowości obligacji hurtowych z mniejszą chęcią za nimi nadąża. Jeszcze w 2005 różnica w dochodowości sięgała średnio 20 pkt na niekorzyść obligacji detalicznych. W 2006 był to już 47 pkt,  a roku ubiegłym 67%. O ile wcześniej było to raczej motywowane niechęcia do przepłacania, to w roku ubiegłym rynek dynamicznie dyskontował wzrost stóp z czym MF nie chciał się ścigać, a oferta bankowa zaczęła się poprawiać dopiero w II poł. 2008 r. Dla oszczędzających problemem jest inflacja. Już z ilustracji widać, że realny zarobek jest dosyc niski. Ale to konsekwencja obecnej sytuacji makroekonomicznej i decyzji RPP, czyli – mówiąc w dużym skrócie – niska stopa realna. Idealne w takim przypadku są obligacje o zmiennym oprocentowaniu. 4 i 10 latki detaliczne kupon maja oparty na inflacji. Kuponu roczne od II i dalsze mają marże od 2% do 3%. Daje to lepszą obronę przed inflacją obecnie niż papiery oparte na stopach procentowych (3 latki). Przypomne tylko że pierwsze kupony maja zmienną marże, do tej pory na ogół wyższą od pozostałych kuponów. Tak jednak było przy niskiej inflacji, kiedy MF chciało zachęcić do zakupu obligacji o zmiennym oprocentowaniu 4 i 10 letnich opartych na inflacji. Inną rolą pierwszych kuponów (w każdej serii ich wartość ulegała zmianie) jest osiąganie kompromisu pomiędzy bieżącą inflacją, która rzutuje na oprocentowanie I kuponu a skokami inflacji. Obecnie wraz ze znacznym wzrostem inflacji, marża I kuponu spada do poziomu pozostałych. Tak więc o marżach w wysokości rzędu 4% przyjdzie nam długo poczekać.

Na załaczonym wykresie widać, że banki w latach 2005 i 2006 nie musiały nadmiernie rywalizować o klienta. A przynajmniej nie prowadziły wyniszczającej rywalizacji. Zmiana nastąpiła w II poł. 2007. Ilustracja tego wprawdzie nie pokazuje, bo stawkami rynkowymi rynek szybciej dyskontował obawy o wzrost stóp niż czynił to klientom. Poprawa dochodowości i wysiłki marketingowe skierowane są głównie do średnich i większych klientów. Problem drobniejszych klientów banków pozostaje realna stopa procentowa. Dla osób lokujących na 6 do 12 m-cy może to być wielkość ok. 1%. Analiza zmian stóp: referencyjnej, rynkowych i depozytowych dla osób fizycznych wskazuje że banki wcale się nie starają nadążać za zmianami stopy referencyjnej. Mówiąc inaczej, starają się stosować pewną bezwładność, co będzie coraz trudniejsze w tym roku.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz