Co może powiedzieć giełdowy analityk

Zanim przejdę do ciekawego wątku jaki pojawił się w mediach, podzielę wypowiedzi analityków giełdowych na dwa rodzaje. Pierwszy to komentarze zamieszczane w różnych mediach i na stronach internetowych macierzystych firm. Drugie, to to co mówi się klientowi kiedy ten przychodzi i pyta w co zainwestować. Zaprezentowany podział jest oczywiście pewnym uproszczeniem, ponieważ granica jest bardzo cienka. Przykładowo komentarz i prognozy analityka zamieszczone w biuletynie dla klientów prezentuje tak naprawdę poglądy firmy i porady inwestycyjne doradców tej firmy nie powinny odbiegać od treści zawartych w biuletynie dla klientów. Dodam może, że pisząc „analityk” mam na myśli głównego ekonomistę, głównego analityka czy inne podobne funkcje. Ponadto przedstawiony podział sugeruje że co innego można mówić w komentarzu dla – przykładowo – „Parkietu”, a co innego klientowi w cztery oczy. Oczywiście nie. Zaczynając od podziału chciałem zwrócić uwagę na komentarze rynkowe i na doradztwo które prowadziło do skupienia uwagi klientów w ubiegłym roku na akcjach czy funduszach akcyjnych. Ale o tym ostatnim za chwilę.

Ludwik Sobolewski (prezes Giełdy Papierów  Wartościowych) w jednym  z ostatnich wywiadów zapowiedział, że prawdopodobnie zwróci się do Komisji Nadzory Finansowego by sprawdziła czy aby niektóre wypowiedzi analityków giełdowych nie ocierały się o manipulację, czym miałyby się przyczynić do powiększania atmosfery strachu i paniki w ostatnich tygodniach. Wprawdzie nie jestem w stanie czytać wszystkich komentarzy rynkowych, ale nie zauważyłem by któryś z analityków, maklerów czy licencjonowanych doradców inwestycyjnych naruszył  przyzwoitość czy dokonał manipulacji. Przede wszystkim przy ogromnej masie komentarzy jakie można znaleźć codziennie w mediach, ewidentne głupstwa czy manipulacje i tak rozmywają się w morzu przyzwoitych komentarzy. Wywołanie strachu czy paniki jednym czy kilkoma komentarzami jest raczej dosyć trudne. Jeżeli przeciętny inwestor w swojej decyzji oparł się akurat na nierzetelnym komentarzu, omijając setki innych, to przepraszam ale to jego problem. Warto może przy tej okazji powiedzieć istotna uwagę pod adresem osób, które „wchodzą” w akcje czy fundusze akcyjne incydentalnie, motywowane tym że słyszały iż można podobno wiele zarobić, bądź wyczytały to w gazetach. Jeżeli w życiu utarło się że przy zakupie mieszkania, samochodu czy mebli sprawdzamy wiele ofert, radzimy się znajomych czy objeżdżamy wiele sklepów, to nie rozumiem dlaczego przy inwestowaniu w fundusze akcyjne odpowiedzialność za własne czyny miałaby być mniejsza.

Wydaje się mi się że pomysł prezesa GPW jest dosyć dziwny i jest to raczej źle rozumiana troska o jakość ludzi i instytucji ze świata instytucji finansowych. Tym bardziej jest to trochę śmieszne, bo internauci zaczęli cytować wypowiedzi L.Sobolewskiego z ostatnich miesięcy które sugerowały spokój i opanowanie oraz wyrażały nadzieję że gorzej raczej nie będzie. Jeden z inwestorów przypomniał wypowiedź z sierpnia ubiegłego roku, kiedy to prezes GPW miał twierdzić że spadki są tylko przejściowe. Tenże inwestor twierdził że m.in. na tej podstawie podjął decyzję o inwestowaniu w akcje, na których stracił.

Być może bodźcem do wyrażenia troski były ankiety jak ta w PBiznesu, gdzie ok. 30% internatów obarczało analityków za wywoływanie paniki. Ale w tym przypadku to akurat te 30% osób powinno się zastanowić czy mają odpowiednią wiedzę o rynku finansowym, a przede wszystkim świadomość ryzyka z tym związanego.

Niektórzy dziennikarze zaczęli dociekać o które wypowiedzi chodziło. Dotarłem do jednego z komentarzy który zatytułowany był „Czy nastał finansowy Armageddon”? Ale na tytule się skończyło, ponieważ sam komentarz nie odbiegał od tego co można było przeczytać gdzie indziej. Analogie takie jak ta, że spadki w styczniu przypomniały komuś przedwojenny krach na giełdzie w USA, to też nic nowego. Komentatorzy lubią takie porównania które maja przy okazji świadczyć o tym jak wielka wiedzę opanowali. Bywa tez że metoda szoku w komentarzach, czy też bycia innym niż reszta, powodowana jest chęcią błyśnięcia w mediach z nadzieją że jak się trafi to przez co najmniej krótki czas będzie się rynkowym guru. Ale tak jest w każdym środowisku.

Powstaje pytanie czy w ogóle ktoś powinien uspokajać inwestorów. Sami podjęli decyzję i sami powinni skonsumować jej skutki. Będę uporczywie powtarzał, że jeżeli ktoś czytał komentarze rynkowe w ubiegłym roku, to musiał mieć świadomość że giełda może dokonać raptownej korekty. Oczywiście takiej skali jakiej doświadczamy obecnie mało kto oczekiwał. A co obecnie wynika z komentarzy? Przyznaje że analitycy i komentatorzy z oczekiwania korekty miesiąc temu, po styczniowych wydarzeniach przeszli w stan nadmiernej ostrożności. Zaleca się czekanie. Mało kto ryzykuje przedstawienie scenariuszy. Najczęstsze zalecenie to czekać co będzie dalej i że dopiero pod koniec roku indeksy zaczną się podnosić. Jak na możliwość zarysowania scenariuszy, to taki oceniam jako dość pasywny. Zmniejszyła się liczba sugestii by powoli zacząć „wchodzić” na giełdę. Wczoraj przeczytałem artykuł miłośnika analizy technicznej, że w skrajnym przypadku WIG20 może i spaść do 1600 czy 1900 pkt., bo tak wskazują linie wsparcie ciągnięte od 1995 r. Tego już nawet żal komentować. Ja nie miałbym odwagi napisać czegoś takiego.

Wracajmy jednak do tego czy ktoś ma uspokajać inwestorów. To rola analityków i komentatorów by rozrysować scenariusze wydarzeń i z komentarzy z tego tygodnia można stworzyć rozkład prawdopodobieństwa możliwych do osiągnięcia pułapów indeksów. Moim zdaniem po przeczytaniu kilkunastu, kilkudziesięciu komentarzy powstaje dość wiarygodny obraz. Z całą pewnością nie powinien tego (uspokajania) robić prezes giełdy. Nawet jeżeli teraz z nim mógłbym się zgodzić, to czy aby rynek nie zacznie w przyszłości oczekiwać takich informacji ?

Ja raczej zgadzam się z komentarzem który dzisiaj przeczytałem. Wg autora (przepraszam, ale już nie pamiętam gdzie to znalazłem), to co teraz przeżywamy to po prostu giełda z jej urokami. Tak już jest że nadzieja na duże zyski przyciąga niedoświadczonych inwestorów, z których część nagle się budzi ze świadomością poważnych strat. Długie koniunktury i gwałtowne korekty to chleb powszedni na giełdach kiedy się spojrzy na wykresy z ostatnich kilkunastu, kilkudziesięciu  lat. Nieważne czy w Polsce czy w USA.

Pozostawiłbym więc swobodę wypowiedzi (bo tez i trudno wyobrazić sobie ocenę co jest mądre a co nie), gdyż akurat na rynku usług profesjonalnego doradztwa inwestycyjnego łatwo o weryfikację trafności prognoz. Jeżeli już prezes GPW chce koniecznie coś naprawić, to jak akurat czuje niedosyt i brak odpowiedzi na pytanie jak doszło do tego że masa ludzi na mocno przegrzanym rynku w 2006 inwestowała w fundusze akcji polskich i zagranicznych. W okresie od stycznia do lipca niemal 70% z wpłaconych 29 mld zł (dokładnie: saldo wpłat i umorzeń) trafiło do tych funduszy. Kanały dystrybucji są chyba łatwe do sprawdzenia. Na tej podstawie można by określić co szwankowało, bo trudno uwierzyć że ludzie w takiej skali świadomie wystawiali się na ogromne ryzyko. Tu warto sprawdzić czy aby analitycy i ekonomiści pracujący na rzecz firm pośrednictwa finansowego nie sprzeniewierzyli się zasadom. Biorąc pod uwagę skalę procederu, to obawiam się że i jakość doradztwa w bankach też pozostawia sporo do życzenia.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Warto analizować, ale z zachowaniem zasad i proporcji

Przyglądając się rozgrywającej się na naszych oczach korekcie na giełdzie, przejrzałem trochę komentarzy graczy rynkowych i tradycyjnie przeglądałem opinie zawodowców do bieżącej sytuacji rynkowej. O ile o te drugie nietrudno, gdyż gazety mają stałe miejsce które poświęcają rynkowi finansowemu, to ostatnio wyraźnie przybyło tych pierwszych które mają oddawać atmosferę na giełdzie poprzez prezentację opinii „szarego” gracza giełdowego. Czasami też, w wolnych chwilach, przeglądam miejsca gdzie można znaleźć opinie graczy rynkowych. Są to fora internetowe, blogi znanych komentatorów rynkowych itd.

Piszę o graczach rynkowych, rozumiejąc przez to osoby zajmujące się inwestowaniem które nie są etatowymi pracownikami instytucji finansowych związanych z rynkiem kapitałowym. W pewnym też stopniu do pisania skłonił mnie tekst jednego z graczy zaprezentowany na jednej ze stron  internetowych Gazety Wyborczej.

Czytając te wypowiedzi zauważyłem, że gracze rynkowi którzy samodzielnie lub poprzez fundusze inwestycyjne działają na rynku akcji mają dość poważny problem  z określeniem stanu giełdy co połączone z oczekiwaniem ponadprzeciętnych zysków rodzi spore frustracje, a ostatnio wręcz zagubienie.

Podam trzy cytaty z tekstu znalezionego na stronach internetowych Gazety Wyborczej:

„najważniejsze były wiadomości ze Stanów Zjednoczonych. – Polska właściwie mnie przestała interesować. Liczyły się wyniki amerykańskiego rynku pracy, rosnąca cena ropy. Bush przyznający, że gospodarka ma problem”

„Teraz zacznie się roczne zaciskanie pasa.
Roczne, bo tyle według niego giełda nie będzie przynosiła zysków. – Ale jak słyszę opinie, że może nawet dwa lata, to ręce opadają”

Akcji nie sprzedaje. Chce przeczekać bessę. – Analizy są już do dupy, trzeba zdać się na intuicję. Nadzieja w Unii Europejskiej”

Pierwsza refleksja po lekturze takich i tym podobnych komentarzy, to generalnie ogromna niechęć u przeważającej części graczy do poważnej analizy. Co przez to rozumiem? Rozumiem przez to połączenie analizy makroekonomicznej z analizą zmian rynku (nie wnikam czy waluty czy akcji) i analizy technicznej. Do tego stała lektura komentarzy. Dla tych którzy sami sobie komponują portfel akcji (i innych instrumentów), dochodzi do tego analiza poszczególnych rynków i wycena/selekcja akcji. Dla pojedynczego gracza jest to absolutnie nie do objęcia i – przy całym szacunku – pojęcia, czyli zrozumienia. Na pociechę powiem że nie wierzę by wielu było zawodowych analityków którzy są w stanie wiarygodnie przeanalizować dla przykładu inflację w Polsce, sytuację makroekonomiczną w USA, rynek złota, wyselekcjonować atrakcyjne sektory na giełdzie w Japonii  i wskazać (po analizie wszystkich podmiotów na GPW) średnią firmę na naszej giełdzie z sugestia „akumuluj” gdyż jest niedowartościowana.

Wspomniana niechęć do poważnej analizy to być może brak czasu, ale i niemożność osiągnięcia 100% trafień przy typowaniu inwestycji. Zauważyłem, że gracze giełdowi dość chętnie wytykają zawodowym analitykom i doradcom inwestycyjnym ich nietrafione prognozy. Dla mnie jest to raczej kojenie własnych kompleksów i niepowodzeń oraz uzasadnianie sobie że rynki finansowe i tak w niewielkim stopniu kierują się fundamentami oraz że poważna analiza fundamentalna w niewielkim stopniu poprawia jakość inwestowania. Ponad tym wszystkim stoi jeszcze chęć osiągania znacznych zysków pomimo świadomości że inwestowanie na rynku finansowym wymaga ogromnej wiedzy oraz mnóstwo czasu na analizę. Inaczej inwestowanie ma sporo z hazardu. W hazardzie nie ma nic złego, pod warunkiem że gracz ma tego świadomość.

Wyrabianie sobie wiedzy o rynku na skróty powoduje nadmierne skupianie się na analizie technicznej, wsłuchiwaniu się w opinie innych i co – jak wyżej –  powie taki czy inny guru od inwestycji, polityk czy inna osoba której wypowiedzi uważa się za istotne. Takie podejście powoduje, że gracz rynkowy nawet nie zauważa kiedy rynek odrywa się od fundamentów. Przykładowo można analizować wyniki zbiorcze firm notowanych na giełdzie albo wyniki finansowe przedsiębiorstw podawane co kwartał przez  GUS. Wyniki firm giełdowych na tzw. dłuższą metę z wielu względów nie mogą się odrywać od gospodarki. Tymczasem patrząc na dynamikę indeksów giełdowych od ponad roku było widać, że realia gospodarcze (fundamenty) graczy rynkowych nie interesują. Stąd dyskusje na przykład z którą falą Eliota i która jej fazą mamy do czynienia w oderwaniu od fundamentów, trochę mnie bawią. Cytowany wyżej gracz rynkowy przyznawał się do strat blisko 70% zainwestowanego w ubiegłym roku kapitału. Tak się kończy lekceważenie fundamentów.

Śledząc wypowiedzi analityków rynkowych (zawodowych) jestem przekonany że warto je czytać. Bywa różnie, bo jak w każdym zawodzie ludzi są różni. Pamiętam i takich, którzy sugerowali dalsze wzrosty, ponieważ tak a nie inaczej wychodziło im z analizy technicznej. Gdyby uśrednić przeczytane przeze mnie opinie z ostatniego roku, to w rzeczywistości uprzedzano w nich o skali przegrzania rynku. Nikt lub mało kto oczywiście nie wskazał precyzyjnie momentu korekty, ani bodaj nikt na początku roku nie przewidywał aż takich problemów na amerykańskim rynku wywołanych kredytami hipotecznymi. Niemniej nie zmienia to faktu, iż jak dotąd korekta WIGu w porównaniu z poziomem z I poł. lipca ubiegłego roku mniej więcej odpowiada (już z pewną nadwyżką) skali przewartościowania rynku. Warto również samemu analizować, ale pamiętając że jednak analiza fundamentalna powinna przeważać nad techniczną.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Słowo się rzekło, więc wchodzę

W swoich opracowaniach wspominałem o tym, że pasmo 47 tys. do 58 tys. dla WIG uważam za odpowiadające wartości spółek notowanych na krajowym parkiecie z lekkim uwzględnieniem rynkowych emocji. Ani się obejrzałem i w bieżącym tygodniu dolna granica została przełamana. Kilka dni temu krajowym graczom puściły już nerwy i obecnie na giełdzie więcej jest emocji niż chłodnej kalkulacji. Przelotnie zajrzałem na kilka forów i przeczytałem sporo komentarzy do obecnej sytuacji. Inwestorzy mniej przejmujący się fundamentami makroekonomicznymi mają dość niebezpieczną skłonność do szukania analogii z silnymi korektami z ostatnich lat. Zauważyłem, że nawet część zawodowych analityków zaczyna szerzyć atmosferę marazmu. Sugestia o trzech nerwowych i słabych kwartałach oraz wzrostach na krajowej giełdzie pod koniec roku, wydaje mi się mocno przedwczesna. Niekorzystną stroną fundamentalnego podejścia do analizy zmian na giełdzie jest problem z precyzyjnym wskazaniem punktów zwrotnych. W ubiegłym roku o ile nie miałem problemów z określeniem skali przewartościowania, to na pewno trudno mi mierzyć takie zjawisko jak emocje graczy rynkowych, a mówiąc dokładniej wpływ emocji na koniunkturę giełdową. Technicy (zwolennicy analizy technicznej) zaczynają przenosić niektóre relacje zaobserwowane w latach ubiegłych na obecne realia. Przytoczę skrajny przykład. Jeden z graczy dopatrzył się spadku rzędu 40%-50% od szczytu WIG w 2000 do jesieni 2001 r. WIG dopiero na przełomie 2003 i 2004 przebił rekordowe wartości z 2000 r. Czy obecnie mamy zaliczyć powtórkę sytuacji sprzed kilku lat? Moim zdaniem absolutnie nie. Spadek o wskazanej skali (posługuje się wartością WIG średnią z miesiąca) oznaczałby WIG pomiędzy 30 tys. a 40 tys. To oznaczałoby poważne niedowartościowanie spółek giełdowych. Otarcie się, czy też krótkie utrzymanie się WIGu w tym przedziale może być jedynie efektem krótkoterminowej paniki. Specjalnie wspomniałem o tym przedziale, gdyż jeden z bardziej znanych analityków podał go jako wartość minimalną, do której gracze giełdowi mogą sprowadzić WIG. Mowa o Robercie Nejmanie z Internetowego Domu Maklerskiego. To znana postać w środowisku. Przytoczyłem go również dlatego, że jako jeden z niewielu w I połowie ubiegłego roku nie ukrywał, że oczekuje korekty na rynku pod koniec roku, a  przede wszystkim nie mamił inwestorów nadziejami na kontynuowanie wzrostów przez cały 2007 r. i nie bawił się w snucie scenariuszy które mogłyby te nadzieje podtrzymać. R.Nejman w obecnych przewidywaniach skali korekty należy raczej do radykałów i przyznam, że trudno mi w to uwierzyć. Z obecnego poziomu WIGu, do poziomu wskazanego przez R.Nejmana jest ok. 20% i taki spadek mógłby mieć miejsce raczej jedynie w przypadku sprzęgnięcia się paniki na głównych rynkach. Z drugiej strony można oczywiście powiedzieć, że przy spadkach z tego tygodnia, to tylko wystarczyłby tydzień by spaść to 37 tys. dla WIG. Oczywiście R.Nejman wskazał 37 tys. pkt dla WIG jako granicę i dlatego również, że pokrywa się to z „technicznymi” wyliczenia niektórych graczy. Kolejne wyliczenie to czas trwania bessy. W porównaniu z początkiem dekady, być może można dostrzec podobieństwo do zmian tempa PKB w USA. Niemniej zupełnie nie widzę analogii w naszym przypadku i o tym chyba część graczy rynkowych zapomina. W związku z tym szacowanie skali spadku indeksów giełdowych i czasu trwania marazmu na podstawie sytuacji sprzed kilku lat raczej nie ma sensu.

Głównym motywem napisania tego tekstu nie było jednak przedstawienie analizy sytuacji z elementami prognozy, ale pokazanie że poważnie traktuję swoje wskazania inwestycyjne. Słowo się rzekło, więc wchodzę. Wczoraj otwarłem rachunek w jednym z TFI i zakupiłem jednostki w funduszu akcji krajowych. W ten sposób rozpocząłem proces wchodzenia na giełdę, gdyż uważam że warto powoli budować pozycję. Być może moje wejście jest dość toporne, ale na indywidualne kupowanie akcji czy otwieranie pozycji w bardziej zaawansowanych instrumentach po prostu nie mam czasu. Biorę pod uwagę, że mogę w perspektywie kilku miesięcy być na niewielkim minusie z dokonanej inwestycji, ale mimo wszystko (pozostawiając już całą litanię wszystkich „za” i „przeciw” oraz prawdopodobieństw zajścia określonych scenariuszy dla rynku krajowego i USA) uważam, że warto powoli „wchodzić”.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Rynek TFI w 2007 r.

Miniony rok na rynku TFI, to rok rekordów. Wydaje mi się, że gdyby nie kiepska II połowa roku i ostatnie tygodnie na giełdzie, nastroje przy podsumowaniu roku byłyby lepsze. Oczywiście, nie ma się nad czym roztkliwiać. Inwestorzy mieli, bądź powinni byli mieć wiedzę o ryzyku, na jakie się wystawiają w ostatnich kilkunastu miesiącach. Można powiedzieć krótko: to jest rynek, gra popytu i podaży. Ot tyle. Ale o moralności trochę później.

Obecną dekadę zaczęliśmy z rynkiem TFI  o wartości 1% PKB. W 2003 i 2004 r. rynek TFI utrzymywał 4% wartości PKB. Pamiętając dynamikę PKB można powiedzieć, że rynek dość ostrożnie podchodził do możliwości osiągnięcia ponadprzeciętnych zysków. W 2004 r. wartość rynku wg WAN wzrosła nominalnie o prawie 13%. W porównaniu do tego co miało się dalej dziać i rozpędzającej się gospodarce, wynik naprawdę mizerny. Miniony rok, był trzecim z rzędu dynamicznego rozwoju rynku. Wartość rynku TFI na koniec 2007 r. sięgnęła prawie 12% PKB. Pod względem dynamiki rynek wzrósł o 35%, co w porównaniu dwoma poprzednimi latami wydaje się słabszym wynikiem (ponad 60%). Tylko pozornie, ponieważ pamiętać musimy o nominale, a ten przekroczył 134 mld zł.

Na początku grudnia zezwolenie na działalność otrzymało trzydzieste trzecie TFI. Biorąc pod uwagę kolejne kilka, które czekają na decyzję, to można z pewnym „naciągnięciem” powiedzieć, że rok kończymy z około czterdziestką firm. Tymczasem od końca 2003 do końca 2006 liczba TFI wzrosła z 16 do 24 podmiotów. Kolejny rekord to liczba dostępnych funduszy. Rok temu liczbę krajowych funduszy szacowano na ok. 260, a obecnie przekroczyliśmy już 360, co oznacza iż co miesiąc powstawało kilka nowych funduszy. Biorąc pod uwagę ciekawą ofertę funduszy zagranicznych, oferta rynkowa w rzeczywistości jest już trudna do przeanalizowania dla pojedynczego analityka czy doradcy. Jedynie pod względem przypadających na jedno TFI funduszy, rynek niewiele się zmienił. Ale to konsekwencja uśrednienia. Po roku na jedno TFI przypada ok. 11 funduszy. Upraszczając, na omawianym rynku dominowały dwa trendy. Duże TFI dynamicznie rozwijały liczbę oferowanych funduszy. W tym samym czasie małe TFI skupiały się na skromniejszej, albo nieraz silnie ukierunkowanej ofercie. Z całą pewnością ubiegły rok, to rok wzrostu różnorodności oferty i zapowiedzi kolejnych intrygujących pomysłów. Ubiegły rok to również potwierdzenie sygnałów z 2006 r., że TFI to już nie tylko forma organizacyjno-prawna służąca prostemu pośrednictwu w lokowaniu pieniędzy. Zapowiedziano bądź wprowadzono w życie takie pomysłu jak przeznaczenie TFI dla zarządzania środkami wybranych klientów, sfinansowanie procesu sekurytyzacji czy zebraniu środków na rozwój podmiotów niepublicznych.

W 2007 na rynek dopłynęło netto ok. 30 mld zł. Co ciekawe taki wynik osiągnięto już po siedmiu miesiącach. Później, do końca roku, przepływy netto nie spowodowały poważniejszej zmiany wyniku. Cały rok właśnie można podzielić na dwa etapy. Do lipca narastała euforia. Na czerwiec i lipiec łącznie przypada aż 10,5 mld zł salda wpłat i umorzeń. W porównaniu z okresem od stycznia do lipca 2006, saldo (wpływ) był ok. dwa razy większy. To chyba najlepiej odzwierciedla nastroje wśród klientów TFI. Gdyby więc nie korekta z jaka mamy do czynienia na giełdach od lipca, to kto wie jakim rezultatem (wpływ netto) zakończyłby się ubiegły rok. Pomimo korekty na giełdzie, we wrześniu i październiku widać było silną wiarę w poprawę sytuacji. W grudniu saldo wpłat i umorzeń sięgnęło -1,1 mld zł. Jednak co ciekawe przyczyniły się głównie do tego decyzje dużych graczy (podmioty) redukujących środki w funduszach gotówkowych i pieniężnych. Krajowe i zagraniczne fundusze akcyjne zebrały ok. 0,4 mln zł. Na nieco mniejszą kwotę wycofywano się z MIPów. To faktycznie zaskakująca sytuacja. Gorszy wynik zobaczymy prawdopodobnie dopiero w styczniu. Ale widzę tu i dobra stronę. Inwestorzy nie chcą popadać w panikę, pomimo sporych strat zaliczonych w okresie jesienno-zimowym.

A jakie mieliśmy nastawienie w ciągu roku? Generalnie optymistyczne. Wiara w niezachwianą koniunkturę spowodowała, że w 2007 aż 70% wpłaconych pieniędzy zainwestowaliśmy bezpośrednio w fundusze akcyjne wg najgorszej zasady: im dłużej rosną indeksy tym więcej trzeba zaryzykować. Tym właśnie rok 2007 różni się od dwóch poprzednich. Z przesadnej ostrożności przed trzema laty, przeskoczyliśmy w bezmyślny optymizm. Polacy okazali się bardzo pazerni na zyski, a rozwijający się sektor firm doradczych (pośredników) imponował dynamika rozwoju, ale nie jakością doradztwa. Trudno się dziwić skoro z klientem często pracowali niedoświadczeni pracownicy, ze świadomością że największy zarobek daje sprzedaż jednostek funduszy akcyjnych. Z tej perspektywy patrząc, to regulacje MIFID przyszły co najmniej o rok za późno. Dobrzy doradcy już od początku ubiegłego roku powinni byli skłaniać klientów do przebudowy struktury portfeli, nie czekając aż zmusi ich do tego sytuacja z ostatnich miesięcy. Nie ma znaczenie czy krajowa giełda przeżywa korektę z powodu sytuacji w USA czy przewartościowania krajowych papierów. Korekta była jedynie kwestią czasu.

Zmiany w grudniu w poszczególnych grupach funduszy nie było znaczne, pomijając oczywiście spadek o kilkaset milionów złotych funduszy gotówkowych. Stąd grudzień nie wnosi  niczego nowego do struktury jaka ukształtowała się pod koniec roku i analizy całego ubiegłego roku. Wg WAN wartość rynku TFI wzrosła z 99,2 mld zł do ponad 134 mld zł, czyli o ok. 3 mld zł i 36% w ciągu roku. To kilka- kilkanaście miliardów więcej niż przewidywano rok temu. Wartość środków w funduszach akcyjnych podwoiła się. O 41% wzrosła wartość funduszy mieszanych. Az o 18% spadła wartość funduszy papierów dłużnych, ale o 11% wzrosły fundusze gotówkowe. Fundusze nieruchomości, hit sprzed roku, wzrosły o 35%.

Oczywiście jedno za najważniejszych pytań, to ile dało się zarobić. Proste porównanie grudnia 2007 i 2006 nie daje pełnej odpowiedzi, ale pozostańmy przy nim. Porównując główne krajowe i zagraniczne indeksy giełdowe, to w ciągu roku ich dynamika zawierała się na ogół od zera do kilkunastu procent. Nasz WIG był przy dolnej granicy, chociaż jeszcze do września roczna dynamika przekraczała 30%. Ci którzy zainwestowali rok temu, po uwzględnieniu prowizji, poza kilkoma wyjątkami (mowa oczywiście o funduszach) praktycznie nic nie zarobili. Biorąc pod uwagę, że od początku 2004 dynamika roczna WIGu przekraczała średnio 30%, to 2007 to niezła lekcja pokory dla inwestorów. Chyba że zdążyli się odpowiednio wcześniej wycofać. Niemniej inwestorzy z czerwca i lipca, biorąc również pod uwagę koszty (prowizje), stracili na funduszach akcyjnych od 20% do 30%, więc są już pewnie na etapie wpadania w panikę. Z funduszami mieszanymi w przypadku roku sytuacja wygląda praktycznie jak w akcyjnych, ale wyraźnie lepiej w krótszych okresach. Straty z powodu korekty na giełdach były zdecydowanie mniejsze. Dla inwestycji półrocznej to średnio 8% bez uwzględnienia prowizji. Z prowizją byłoby to 10% do 15%. I to moim daniem był dobry produkt dla graczy na 2007 r., którzy szukali kompromisu pomiędzy ryzykiem a profitami. Pozostałych grup nie ma w zasadzie ci wymieniać, bo średnia uzyskana roczna stopa zwrotu jest bardzo podobna. Najczęściej jest to kilka procent. Oczywiście w każdej grupie funduszy które nie należą do tzw. bezpiecznych (np. papierów dłużnych) można znaleźć tzw. perełki, które dały zarobić wyraźnie powyżej średniej, ale są i „perełki” które przysporzyły po roku sporych strat. To wszystko oczywiście to tylko statystyka na podsumowanie roku. Do szaleństw służą akcje, a fundusze są lepsze dla inwestowania w średniej i długiej perspektywie. W tym przypadku miniony rok to standard na rynku i należy zapomnieć o myśleniu typu „dlaczego nie wycofałam/em się w czerwcu?” a patrzeć na średnią stopę z dłuższych okresów.

Oczywiście pojawia się pytanie o prognozy na bieżący rok. Pierwsza kwestia to określenie co z giełdą. Moim daniem giełda weszła w przedział wart inwestowania. Oczywiście nie ma się co spieszyć biorąc pod uwagę obecną atmosferę. Niedawno wskazywałem, że im bliżej 48 tys. dla WIG, tym bardziej warto rozważyć wejście w fundusze akcyjne. Istnieje ryzyko (15%-25%) zejścia nawet o 10 tysięcy niżej, ale to już byłby efekt paniki i wejścia w obszar ewidentnego  niedoszacowania giełdy. Nie będę zbyt oryginalny z prognozą wzrostu głównych indeksów krajowych na 10%-15% przy założeniu, że tempo PKB w kraju w średnim terminie nie zejdzie poniżej 4%-4,5%. Jest to oczywiście wzrost przeciętny, bo indeksy charakteryzują się znacznym odchyleniem standardowym od wartości przeciętnych. Dla osób szukających bezpiecznego miejsca, lepsza od funduszy bezpiecznych może się okazać lokata bankowa, albo samodzielne inwestowanie w obligacje o zmiennych oprocentowaniu na najbliższe trzy kwartały. W mojej charakterystyce rynku opisując rynek funduszy używam pewnego schematu. Fundusze agresywne to akcyjne, a bezpieczne to fundusze papierów dłużnych itp. Oczywiście funduszy agresywnych czy o mieszanej polityce jest mnóstwo, ale operowanie nimi w charakterystyce rynku utrudniłoby tylko zrozumienie tekstu. Z całą pewnością warto zainteresować się nimi, bo można tam znaleźć sporo ciekawych ofert na czas korekty na rynkach akcji. Polecam jednak albo samemu popracować na danych albo pomęczyć doradcę by wskazał jakie ma szanse taki czy inny fundusz i jak się zachowywał w minionych latach na tle zmiennej koniunktury giełdowej czy koniunktury gospodarczej. Wobec krótkiej historii mieszanych uniwersalnych funduszy w Polsce, z całą pewnością warto zainteresować się oferta zagranicznych funduszy które mają zezwolenie na sprzedaż na terenie Polski.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Komentarz do wybranych wydarzeń z rynku TFI w grudniu

Widać, że w czasie spadków oferta nowych funduszy jest skromniejsza. Ale czas niedźwiedzia na rynku ma swój co najmniej jeden poważny plus. W takich okresach naturalnym jest konkurowanie o klienta opłatami. I dobrze, bo w okresie hossy kwestia opłat była trochę zaniedbywana przez TFI. Klienci TFI z natury rzeczy nie musieli do tego przywiązywać większej wagi z powodu  znacznych wzrostów jednostek uczestnictwa.

Ale ku dobremu idzie. BPH TFI ogłosiło na początku grudnia, że nie pobiera prowizji w okresie od początku grudnia minionego roku do końca marca 2008 r. Co ciekawe okres promocji pokrywa się z sugerowanym przez analityków okresem do zajmowania pozycji do akcjach czy funduszach. Inna rzecz, że promocja na jeden czy dwa miesiące w okresie kiedy inne TFI też zaczną rywalizację na opłaty, byłaby za krótka. Jest być może jeszcze jeden powód takiej hojności. BPH TFI w ubiegłym roku systematycznie tracił udział w rynku. Od grudnia 2006 do listopada 2007 udział BPH TFI w rynku funduszy spadł z 7% do 5%. Pewnym wytłumaczeniem może być to, że okres przygotowywania się do podziału BPH nie sprzyjał rozwojowi TFI. Trudno się też nie zgodzić i z taką opinią, że częściowe oparcie strategii na produktach z ochroną kapitału w czasach ogromnej popularności funduszy akcyjnych (w tym tzw. MiŚiów) było przedwczesne.

Na początku grudnia zezwolenie na działalność uzyskało trzydzieste trzecie TFI. Mowa o Amathus TFI. Zwrócę uwagę na nazwisko prezesa TFI, którym został Wojciech Kuryłek. W.Kuryłek był głównym ekonomistą w Kredyt Banku, a później prezesem BGK. Na razie jednak trudno znaleźć dokładniejsze informacje o kierunkach działania TFI. Nawet strona internetowa Towarzystwa jest niezwykle uboga w informacje. W gruncie rzeczy można tam znaleźć tylko adres i osoby należące do władz spółki.  Oprócz omawianego TFI o zgodę na działalność ubiegają się również kolejne podmioty (Quercus, GO, Altu, Agro, Status, WDM, Reform Capital). Co ciekawe często są to towarzystwa tworzone przez byłych szefów działających już na rynku dużych i średnich towarzystw. Ciekawie rysuje się oferta tychże towarzystw, z tym że na ogół nie będzie to oferta dla tzw. drobnych ciułaczy. Pierwsze, zapowiadane fundusze są skierowane do wąskiej grupy inwestorów. Mogą to być osoby precyzyjnie skazane, ograniczeniem może być wielkość wpłaty lub oferta będzie skierowana tylko do osób zamożnych. Niektóry z zapowiadanych funduszy mają się koncentrować na wybranej grupie aktywów. Fundusz Agro chce się skupić na dobrze rozwijających się przedsiębiorstwach, których działalność jest związana z rynkiem rolnym. Altus zapowiada start z dwoma funduszami zamkniętymi. Pierwszy skupi się na spółkach niepublicznych, a drugi będzie inwestował w nieruchomości. W gruncie rzeczy więc nie jest to może nowość, ale dla wchodzącego na rynek TFI szansa na pokazanie na co go stać, pod warunkiem że spółki i projekty deweloperskie  będą dobrze dobrane. Mnie intrygują szczególnie fundusze inwestujące w firmy niepubliczne. Dobór firm do nich i udział w zarządzaniu pokażą cały kunszt i wiedzę zarządzających. Podobną jak Altus ideę zamierza wykorzystać Satus TFI należące do Beskidzkiego Domu Maklerskiego. Beskidzki DM deklaruje chęć rozwijania wspomagania rozwoju perspektywicznych spółek, do czego chce wykorzystać formułę TFI. Ponadto co najmniej dwa nowe TFI deklarują tworzenie funduszy sekurytyzacyjnych. Na oferty nowych TFI można spojrzeć co najmniej dwa sposoby. Wejść na rynek zdominowanych przez silnych graczy można wyjątkową ofertą (jedno z TFI wspomina o funduszu alternatywnym), albo z już z grupą klientów czy też przedsięwzięciem (np. sekurytyzacja) dla którego TFI stanowi formę wehikułu finansowego zaadoptowanego dla ściśle określonej grupy osób albo dla planowanego przedsięwzięcia. Z całą pewnością grupa nowych i małych TFI będzie wylęgarnią pomysłów na to do czego można wykorzystać twór prawno-finansowy jakim jest TFI. Sądzę że z biegiem czasu większe towarzystwa będą również adaptowały te pomysły. Można na to spojrzeć i z drugiej strony. Wobec braki sieci dystrybucji i silnej konkurencji w najpopularniejszych typach funduszy, wybrane kierunki rozwoju wydają się wręcz mocno zdeterminowane. Inna rzecz że przedstawiane przez nowe TFI plany rozwoju wskazują, iż po prostu tworzenie funduszy „dla mas” wcale ich nie interesuje, przynajmniej w średnim terminie.

Kolejnym towarzystwem powinniśmy zobaczyć w bieżącym roku to BBI. Zwracam na ten przypadek uwagę. Grupa finansowa BBI jest już dość znanym podmiotem na polskim rynku. Do tej pory najczęściej towarzystwa funduszy tworzyły na ogół znane instytucje finansowe oraz osoby działające związane zawodowo z rynkiem funduszy. Od ubiegłego roku zaczynają się pojawiać instytucje i osoby spoza tego kręgu. BBI zamierza wykorzystać formę funduszu do inwestowania w spółki niepubliczne, co jest ściśle związane z dotychczasową działalnością grupy. Zwrócę tu przy okazji uwagę na pewne analogie w wehikułach prawno-finansowych tworzonych doraźnie lub na pewnym etapie rozwoju rynku usług finansowych. W pierwszym przypadku mam na myśli Narodowe Fundusze Inwestycyjne, a w drugim TFI. Otóż grupa BBI ma w swoim składzie już jedno NFI (Foksal) a teraz w ramach swojej działalności będzie rozwijać się również w oparciu o TFI.

Skoro zacząłem już mówić o coraz to nowych podmiotach i osobach które pojawiają się na rynku TFI, to warto być może powoli wprowadzić sobie w nawyk dokładne sprawdzanie nowych podmiotów. Oczywiście jest KNF który dając zezwolenie na działanie, „prześwietla” podmiot i jego twórców.  To, plus zasady ostrożności związane z funkcjonowaniem funduszy radykalnie ograniczają możliwość wystąpienia przypadków kryminalnych. Warto jednać pamiętać, żę WGI też miało zezwolenie na prowadzeniu domu maklerskiego. Niemniej moją intencją nie jest straszenie malwersantami, bo ci mają w przypadku TFI raczej mocno ograniczone pole do oszustw, ale wobec coraz większej liczby nowicjuszy i pomysłów na wykorzystanie TFI, warto dokładnie sprawdzać doświadczenie zarządzających i ich „pomysł na biznes”, bo to że ktoś ma zezwolenie z KNF nie oznacza jeszcze że ma wiedzę jak pomnażać pieniądze klientów. Strategia rzucania się na każdą nowość na rynku, może nie być opłacalne w bieżącym roku.

Śledząc wydarzenia z rynku funduszy inwestycyjnych zaintrygowała mnie spora obecność w mediach marki Quercus TFI, czy też dokładniej mówiąc jej szefa Sebastiana Buczka. Autentycznie podziwiam umiejętność promowania marki, której wartość jest pochodną nazwiska szefa Quercusa. Dla osób obserwujących rozwój rynku TFI, to jedno z bardziej znanych nazwisk na tym rynku, wzbudzające ogromne zaufanie do nowopowstającej firmy. Na wstępie to kapitał nie do przecenienia. Jak tylko media podały że Sebastian Buczek odchodzi z ING TFI i tworzy z grupą pracowników nową firmę, jego nazwisko można dość często spotkać w mediach. Jak tylko Quercus rozpocznie operacyjną działalność będzie można się pokusić o wyliczenie ile znaczy nazwisko czy też marka „Sebastian Buczek” dla nowego towarzystwa. Zresztą pewnie właśnie z racji zaufania do nazwiska, media finansowe relatywnie często podają jego opinie o rynku. Sama strona Quercusa jest jeszcze dość skromna. Obok podstawowych informacji o podmiocie, wzbogacona jest krótkimi komentarzami rynkowymi S.Buczka oraz informacjami medialnymi o TFI Quercus. W pierwszej chwili przeglądając stronę Quercusa, miałem nawet pewien niedosyt informacyjny. Od strony informacji finansowej strona opiera się jedynie na skromnych komentarzach Prezesa Zarządu, S.Buczka w odstępach miesięcznych. Gdybym mógł coś polecić, to więcej rozmachu na stronie. A fakt iż komentarze pisze Prezes, może świadczyć iż towarzystwo ma problem z naborem pracowników. To by mnie akurat nie dziwiło, bo rozwój rynku kapitałowego wywołał duży popyt n pracowników.

BZWBK AIB TFI (..uff, skrót zawiera znaczną część historii przekształceń tych instytucji, może więc warto pomyśleć o czymś krótszym i prostszym) otrzymało zezwolenie na utworzenie nowego funduszu. Chodzi o Arka BZ WBK Energii FIO. Fundusz należy do kategorii funduszy o dużym ryzyku inwestycyjnym (66% akcji). Inwestycje funduszu skupiac się będą na walorach podmiotów z szeroko rozumianego sektora energetyki. Tak więc będą tam firmy od dużych elektroenergetycznych i z sektora paliw, przez opierających się na biomasie, związanych z energetyką słoneczną po wydobywcze. To niebanalny pomysł zarówno pod względem reklamowym (wg zasady że odróżnia się od innych funduszy) jak i jako faktycznie interesująca inwestycja. Biorąc pod uwagę ryzyko, twórcy wskazują na co najmniej 5-letni okres inwestycji. Od siebie dodam, że proponowałbym traktowanie takiego funduszu jako coś pomiędzy portfelem agresywnym a papierów dłużnych. Autorzy pomysłu słusznie powołują się rozwój energetyki, ale należy przy tym pamiętać że duże firmy energetyczne (a te pewnie będą w portfelu dominować) nie osiągają szokująco wysokich zysków i raczej nie sprawiają – jako ogół – niespodzianek w rozumieniu szokujących wzrostów cen akcji. Firmy energetyczne w naszym przypadku są uzależnione od koniunktury krajowej, gdyż w przypadku elektroenergetyki, gazu czy paliw, podmioty produkują przede wszystkim na  potrzeby krajowe. Przyznam jednak że analiza wyników działów energetycznych na tle pozostałej części gospodarki i przy założeniu co najmniej przeciętnego poziomu doboru struktury portfela, wskazuje że koncepcja funduszu jest słuszna i przy założeniu dłuższej perspektywy inwestycyjnej fundusz powinien dać satysfakcję inwestorom. Na pewno odradzam ten fundusz osobom które traktują fundusze akcyjne jako okazję do szybkiego zarobku. Omawiany fundusz to przykład nowego trendu na naszym rynku. Pojawiają się fundusze, które można określić jako sektorowe. Rok temu mieliśmy silne wejście funduszy nieruchomości, a w II poł. roku pierwsze fundusze zbliżone do sektorowych. Proponuję jednak zwrócić uwagę przy każdej nowej ofercie. TFI traktują takie nowości trochę na zasadzie chwytu marketingowego. Ma to sugerować pojawianie się nowej jakości na rynku. Przepraszam za wyrażeniem ale czkawką pewnie odbija się obecnie wielu inwestorom inwestowanie w fundusze związane z rynkiem nieruchomości. W październiku czy listopadzie jedno z TFI moim zdaniem przesadziło, promując fundusz skupiony na idei mistrzostw Euro 2012. Fundusz miał się skupić sektorach które mają zyskać na organizacji Euro. Dzisiaj dokładne wskazanie firm które ewentualnie podłapią lukratywne kontrakty jest praktycznie niemożliwe. Ponadto żadna firma nie może przecież oprzeć działalności na przygotowaniach do jednomiesięcznej imprezy. Tak więc samo inwestowanie w spółki budowlane, hotelarskie czy sektora usług żywieniowych tylko dlatego że ma to jakiś tam pośredni związek z imprezą piłkarską traktuje jako przekroczenie dobrych obyczajów w reklamie.

Potwierdzeniem dla trendu branżowego w funduszach jest nowy pomysł Noble Funds TFI, czyli subfundusz który ma inwestować w akcje obligacje zamienne oraz inne instrumenty finansowe producentów dóbr luksusowych z krajów UE i OECD. Subfundusz będzie dość agresywny, gdyż udział dłużnych papierów wartościowych lub instrumentów rynku pieniężnego nie może przekroczyć 40% wartości portfela.

 

W artykule wykorzystałem informacje o rynku TFI dystrybuowane przez spółkę Analizy Online.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz

Poglądy odważne, „bezkompromisowe” wobec faktów

M.Goliszewski jest jednym z bardziej znanych przedstawicieli środowisk przedsiębiorców. Rzeczpospolita 3 stycznia udostępniła Markowi Goliszewskiemu całą stronę co oznacza ogromny szacunek dla autora. Tytuł „Polska zasługuje na cud gospodarczy” i pierwsze zdania mogą sugerować czytelnikowi, że doświadczy ciekawej analizy bieżącej sytuacji ekonomicznej i zarysowania koniecznych działań. Może trochę przesadzam i pastwię się na tekstem, ale autor opisuje społeczno-ekonomiczną rzeczywistość podobnie jak przedstawiciele związków zawodowych, jeżeli chodzi o poziom merytoryczny. Każda ze stron sporu o model gospodarczy nadużywa zaufania czytelników czy słuchaczy. Tekst M.Goliszewskiego jest w większości tak naprawdę żonglerką bardzo przypadkowymi faktami obliczonymi na wywołanie efektu. Być może jestem zgryźliwy, piętnując ten tekst ale zauważyłem że czytelnicy wyrabiają sobie obraz rzeczywistości na podstawie nie tyle prawdziwości faktów, co częstotliwości ich wypowiadania i wypowiadających ich osób.  Zaprezentowane poglądy i strona merytoryczna są jednak charakterystyczne dla, jak ja to określam, „reformatorów”. Trzeba mieć poglądy odważne, bezkompromisowe wobec faktów (niestety) i skłonność do krytycyzmu skierowanego przede wszystkim do rządzących (czytaj: polityków). To cechy „reformatora”. Czytując teksty „reformatorów” mam poważną wątpliwość czy chodzi o przedstawienie ciekawych pomysłów czy o utrzymanie popularności . Kiedy wspomniane cechy wymiesza się z poglądami gospodarczo liberalnymi, wychodzi nam obraz znawcy problemów i reformatora, wiedzą i spojrzeniem w przyszłość wykraczającego poza krótkowzrocznych polityków. Tego typu postawy przybierają już postać wręcz karykaturalną, co wynika z tolerowania tego przez media i komentatorów życia społeczno-ekonomicznego.

Czy jest to niegroźne? A ja wcale bym nie był taki pewny. Proszę zwrócić uwagę na decyzję o obniżeniu składki rentowej. W wielkim amoku na rzecz ulżenia przedsiębiorcom podjęto decyzję o obniżeniu składki rentowej i to w relatywnie (jak na możliwości budżetu) krótkim okresie. Gdzieś dopiero od II czy III kw niektórzy makroekonomiści zaczęli zwracać uwagę, że wobec silnego wzrostu wynagrodzeń i skumulowania redukcji składki z innymi zmianami w 2008 możemy przysporzyć sobie sporo problemów. Biorąc pod uwagę wszystkie problemy, obietnice,  wyzwania itd., okazało się że ta decyzja w takiej postaci nie była najmądrzejsza. Doszło do tego ze rząd premiera uważanego za liberała oraz jego doradcy nie ukrywają że druga część cięcia składki nie jest rządowi na rękę. Osobiście szat z tego powodu nie rozdzieram, ale pewien niedosyt pozostaje.

W pierwszych kilkunastu zdaniach artykułu M.Goliszewski z podziwem wyraża się o naszych dokonaniach z ostatnich kilku lat. Jednak wszystko ma swoją „drugą stronę medalu” jak to autor określił. Co ciekawe wizerunek tej „drugiej strony” jest nieco apokaliptyczny.

Dług wewnętrzny Polski przekroczył 500 mld zł. …..nowe potrzeby pożyczkowe państwa w 2008 r. sięgają już 45 mld

Wśród reformatorów i wizjonerów zasada jest taka: im większe wielkości się poda (koniecznie w nominale !!) i przypadkowo zestawi z innymi, tym efekt (strach u czytelników i szacunek dla autora z znajomość problemu) jest większy. A ja powiem to inaczej: w I kw 2004 zadłuzenia sięgało ok. 47% PKB, a obecnie jest na poziomie 42%. Spadek przypada na ostatnie kilka kwartałów. Nasze zadłużenie wbrew pozorom nie jest wysokie, co nie oznacza że nie może być mniejsze. Ale, przepraszam, zdecydowaliśmy się m.in. na poważne w skutkach dla budżetu obniżenie składki rentowej. Te „nowe potrzeby..” to po prostu łączna kwota przetargów na dłużne papiery wartościowe w 2008. Dług o taką kwotę nie wzrośnie, bo w tym samym czasie zapada podobna kwota papierów wartościowych.

Zadłużają się też ludzie. Aż o 50 proc. wzrosły pożyczki na kupno mieszkań. Zaczynamy żyć na kredyt. Kłania się Edward Gierek.

Kredyty na cele mieszkaniowe w podobnym tempie rosną od kilku lat, jednak dopiero obecnie zaczyna to być kwota istotna. Nasze społeczeństwo jest kilkakrotnie mniej zadłużone w porównaniu z państwami rozwiniętymi. Autor powinien wiedzieć, że udział kredytów tzw. zagrożonych jest b.mały. Jedyne czego bym oczekiwał od Państwa (regulatora) to regulacji utrudniających udzielania kredytów na cele mieszkaniowe dla g.domowych o niskich wynagrodzeniach, bo niestety taki proceder się od niedawna się rozwija. Na pocieszenie powiem, że problem już jakiś czas temu dostrzeżono.

 Zaczynamy żyć na kredyt. Kłania się Edward Gierek.

To określenie to gruba przesada i nieprzyzwoitość wobec czytelnika.. Równie dobrze można straszyć wybuchem III wojny światowej. Czytelników zainteresowanych zadłużeniem zagranicznym w latach 70-tych odsyłam do fragmentów opracowania dr Grzegorza Wójtowicza na www.NBPortal.pl. Swoją drogą jeżeli autor ma jakieś pomysły na ograniczenie popytu na kredyt to należało je przedstawić oraz ocenić dotychczasowe działania instytucji nadzorujących rynek.

Banki coraz poważniej zastanawiają się nad możliwościami pełnej spłaty kredytów przez obywateli. Zwalnia ruch pożyczek międzybankowych (przestroga płynie z kryzysu rynku nieruchomości w USA).

Nie wiem skąd autor czerpie takie wiadomości. W drugim przypadku, obawiam się że autor myli zjawiska i mówi o konsekwencjach spadku nadpłynności w sektorze bankowym. To dla ekonomistów żadna nowość ani zaskoczenie. Nawet poprzednia RPP zapowiadała to zjawisko w swoich opracowaniach, a łączenie tego z przenoszeniem paniki na polski grunt to zwykłe sianie strachu.

130-procentowe narzuty na płace uniemożliwiają pracodawcom znaczące podwyżki wynagrodzeń i zatrzymanie ludzi w przedsiębiorstwach krajowych.

Ręce opadają. Biorąc pod  uwagę średnie wynagrodzenie w przemyśle, to  narzuty (różnica  pomiędzy całym kosztem wynagrodzenia a wynagrodzeniem netto) stanowią ok. 40%. W tym są: podatek, składka zdrowotna ,emerytalna i rentowa (że wyliczę tylko główne pozycje). Czy mam rozumieć że ma tego nie być?  Tradycyjnie „reformatorzy” tak dokonują wyliczeń by koszty wynagrodzeń przedstawić w jak najgorszych barwach. W rzeczywistości z powodów obiektywnych redukcje tych kosztów jest bardzo ograniczona. Różnica wynagrodzeń pomiędzy Polską a krajami „starej „ UE jest na tyle duża, ze ewentualna redukcja kosztów wynagrodzeń ma tu marginalne znaczenie. Ponadto jak widać z tempa wzrostu wynagrodzeń, podmioty gospodarcze nie mają aż tak wielkich problemów jak to przedstawia M.Goliszewski.

Marnotrawimy publiczne pieniądze m.in. na zasiłki dla fikcyjnych bezrobotnych i rencistów, na zbędne instytucje państwowe.

Zasiłki dostaje skromna część bezrobotnych. Z całą pewnością część z nich bierze je niesłusznie nie chcąc w rzeczywistości podjąć pracy. A poziom nadużyć i tak jest mniejszy niż przesadne stosowanie przez przedsiębiorców opłacania składek emerytalnych wg formuły 60% podstawy wymiaru.

Co trzeba robić? Pyta autor.

to oznacza, że dzisiaj komuś w Polsce trzeba coś zabrać albo czegoś nie dać. Musimy bowiem zmniejszyć wydatki publiczne i deficyt budżetowy, by mieć więcej pieniędzy na państwowe i prywatne inwestycje. Trzeba zlikwidować niektóre agencje rządowe i państwowe fundusze specjalne. Ale też wyhamować żądania płacowe. Zmniejszyć dotowanie kredytów mieszkaniowych, ograniczyć zasiłki pielęgnacyjne, wychowawcze, alimentacyjne. Zredukować dotacje, m.in. dla KRUS i ZUS, ograniczyć dostęp do emerytur pomostowych, zweryfikować renty i zasiłki dla bezrobotnych. Bolesne ruchy.

Przyznam ze propozycje odważne, ale tylko pozornie. Dokładnie na takim poziomie abstrakcji zatrzymuje się większość „reformatorów” i nikt z tego grona nie chce podać szczegółów czy chociaż ich zarysu i przedyskutować tego na łamach mediów. Apelowanie do polityków oraz unikanie wskazywania innych środowisk, to moim zdaniem brak odwagi. Chciałbym zobaczyć dyskusję z przedstawicielami środowisk deweloperów o zmniejszeniu dotowania kredytów i innych form wsparcia finansowego państwa. Lektura oczekiwań wobec państwa środowisk deweloperów wskazuje że bardzo szybko przestaliby lubić Marka Goliszewskiego. Na pocieszenie powiem, że akurat w przypadku rent (zawsze są sztandarowym argumentem) odnotowaliśmy sporą poprawę, czego „reformatorzy” nawet nie zdążyli zauważyć.

Należy też ponownie podjąć walkę o podatek liniowy. Lecz na poziomie niższym, niż proponowała Platforma – 14,5 proc., by jak najmniej tracili najbiedniejsi.

Moim zdaniem ekscytacja podatkiem liniowym i stawianie go jako najważniejszego elementu reformy wynika z przypisywania mu jakiegoś magicznego znaczenia dla gospodarki. Przy obecnym poziomie stopy efektywnej PIT, nie będzie to miało większego wpływu na sytuację ekonomiczną gospodarstw domowych o niskich wynagrodzeniach.

Trzeba ograniczyć kontrole, koncesje i zezwolenia – a więc wszechwładną biurokrację. Zwiększyć też nakłady budżetowe na naukę i wymiar sprawiedliwości.

Do pierwszej mysli odniosę się za pomocą przykładów Właśnie obecnie jesteśmy świadkami wchodzenia w życie regulacji dotyczących rynku finansowego, czyli tzw. MiFID. Między innymi oznacza ona powiększenie tzw. barier wejścia do tego sektora i zwiększenie roli organu nadzorczego (KNF). Dlaczego nikt z obrońców wolności gospodarczej nie ogłosił protestu albo chociaż żałoby? Nie oberwało się również przedstawicielom sektora tytoniowego za pomysł o koncesjonowaniu sprzedaży wyrobów tytoniowych. Problem raczej w tym ze środowiska przedsiębiorców i część ekonomistów woli udawać walkę z patologiami (tzw. gonienie króliczka) niż dostrzec że życie wymusza wprowadzenie niektórych ograniczeń. Zresztą nawet organizacje branżowe bywają bardzo płodne w takie pomysły.

Premier musi więc wyraźnie powiedzieć społeczeństwu, komu trzeba wstrzymać, komu zabrać, komu dać. Kiedy i dlaczego.

Absolutna racja. Problem polityka polega jednak na tym, że nie można przeprowadzać wszystkich zmian będąc w sporze z kilkoma milionami rodaków, biorąc pod uwagę zarysowane przez M.Goliszewskiego postulaty ograniczania wydatków. Na tym polega przewaga i wygoda komentatorów, że nie muszą forsować tych propozycji w parlamencie. Życie krytyka jest zdecydowanie wygodniejsze.

Chyba że zdarzy się cud. I świadomość ciężaru, jaki musi udźwignąć Polska, by doścignąć choćby poziom życia Greków czy Portugalczyków, wyeliminuje „polski kocioł” i nienawiść w polityce.

Moim zdaniem polityka nie ma już od dawna poważniejszego wpływu na gospodarkę. O ile wiem, to skalą zróżnicowania nie odbiegamy od parlamentów krajów zachodnioeuropejskich. „Polski kocioł” to głównie wizerunek tworzony przez media. Dyskusje, czy gorszące spory o trzeciorzędne na ogół problemy na szczęście nie przenoszą się na gospodarkę w poważniejszym stopniu. Obawiam się ze sam Marek Goliszewski przyczynia się do takiej atmosfery. Kreowanie wizerunku fatalnie rządzonego kraju i piętrzenie oczekiwań (jak sugestie o możliwym radykalnym cięciu kosztów zatrudnienia czy manipulacja danymi o zadłużeniu) to zwykłe robienie wody z mózgu obywatelom których świadomość problemów makro- i mikroekonomicznych kraju jest raczej ograniczona. Mnie już wystarczy że Polacy uwierzyli, że im mniej będą płacić podatków tym więcej będzie na budowę dróg i stadionów.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Rynek finansowy w 2007, krótkie podsumowanie najciekawszych wydarzeń

Grudzień praktycznie za nami, można więc przystąpić do podsumowania sytuacji na rynku finansowym. Skoro jednak jest to ostatni miesiąc 2007 roku, to warto się pokusić o jego podsumowanie za całe 12 miesięcy. Próbując ocenić rok, spojrzałem w dane historyczne, cofając się aż o 10 lat. Jeżeli przyjąć jako miarę napięcie, zmienność rynku, dynamikę zmian itd., bez względu na to czy były one korzystne czy nie dla graczy rynkowych, to mijający rok może nie był wyjątkowy, ale sądzę że na pewno jednym z ciekawszych.  

Zacznę od giełdy. WIG sięgnął w 2007 rekordowej wielkości, czyli 67,6 tys. punktów w I poł. lipca. To około trzykrotnie więcej niż w czasie tzw. internetowej hossy. Na świetny rezultat wpłynęło blisko cztery lata dobrej koniunktury gospodarczej. Jako początek przyjmuje rok 2003, rok kiedy tempo wzrostu gospodarczego zaczęło przybierać na sile. Gracze giełdowi dość szybko przystąpili do zakupów, nadrabiając przy okazji spore opóźnienie i niedocenienie zmian w gospodarce. Z drugiej strony trudno się dziwić ich ostrożności po przykrych doświadczeniach z początku dekady. Zwrócę szczególną uwagę na II poł. 2004 i początek 2005 r. Inwestorzy giełdowi dość dokładnie skorelowali swoje ruchy z napływającymi informacjami o stanie gospodarki i wynikami spółek. Kiedy jednak rynek zauważył, że gospodarka wchodzi na wysokie obroty przystąpiono do zakupów. W II poł. 2005 r. początkowo roczna dynamika wzrostu WIG wynosiła ok. 30%, ale już na koniec roku roczne tempo wzrostu przeskoczyło 40%. Tak było aż do wakacji 2007 r. Zrobiłem krótki rys historyczny ponieważ chciałem zwrócić uwagę na to iż mniej więcej od końca 2006 r. rynek zaczął się coraz bardziej odrywać od fundamentów. W 2007 analitycy rynku coraz częściej zwracali na to uwagę, ale nie pomagało. Rynek tempem wzrostu przekraczał tempo wzrostu wielkości które wyceniał. Nikt nie miał ochoty na korektę ani nawet na zatrzymanie bicia kolejnych rekordów. Zresztą samo zatrzymanie oznaczałoby że rynek zauważył, że sięgnął kresu, a to mogło spowodować korektę. W rzeczywistości mało kto chyba oceniał szanse dalszych wzrostów bez spojrzenia na rynki zagraniczne. A tam wzrosty następowały, ale w tempie od kilkunastu miesięcy słabszym od naszego. Rosło tam, wiec rosło i u nas. Wspominałem w minionych miesiącach, że tak długo jak za granicą będzie się utrzymywała dobra koniunktura a w kraju nie będzie sygnałów poważnego spowolnienia gospodarczego 9 a to było mało prawdopodobne), tak długo rynek nie będzie miał ochoty na poważniejszą korektę. W okresie letnim na rynek zaczęły dopływać szerszym strumieniem informacje o konsekwencjach problemów na rynku hipotecznym w USA. Pomoc banków centralnych (zasilenie rynku pożyczkami i obniżki stóp w USA) być może zapobiegły panice. Być może, ponieważ nie wiem co by się stało gdyby tej pomocy nie było. Opinie na ten temat są do dzisiaj mieszane. Jedni się cieszą że uratowano amerykańskie indeksy przed większymi spadkami, ale z drugiej strony naruszono niemal świętą zasadę, że rynku nie można bronić przed poniesieniem konsekwencji lekceważenia ryzyka. Sądzę jednak że poważniejszej zapaści by nie było. Rynek amerykański nie był przegrzany aż tak jak nasz w czerwcu i lipcu, a oczekiwany spadek tempa PKB w USA był zapowiadany we wcześniejszych prognozach. Wspomniane interwencje rynkowe bardzo szybko poprawiły nastroje inwestorów, w tym i w Polsce. U nas jednak, pomimo odbicia we wrześniu i krótkiego w grudniu, indeksy nie wzrosły już od końca sierpnia tak mocna jak w USA czy w Europie Zachodniej. Przeciwnie, wg stanu na 28 grudnia nasze główne indeksy są o kilka procent poniżej poziomu indeksów z końca sierpnia. Różnica być może niewielka, ale analiza zmian wskazuje że im dłużej trwa niepewność na światowych giełdach, tym gorzej to znosimy. Na początku grudnia przypuszczałem jeszcze, że WIG wykaże nieco większą siłę. Mimo że obecny poziom WIG wskazuje że wyceny spółek stają się już powoli racjonalne, to obecne wyceny są w górnym przedziale racjonalności. W poprzednim opracowaniu wskazałem, że dolny próg to ok. 48 tys. dla WIG przy założeniu że w USA nie następuje panika, a u nas tempo PKB w 2008 nie spadnie poniżej 5%. W takim przypadku w 2008 WIG może wzrosnąć o maksymalnie kilkanaście procent. Gorzej jeżeli PKB będzie łagodnie zwalniał i na dodatek taka tendencja okaże się trwała. Wtedy o wzrosty będzie trudno.

Kończąc krótkie podsumowanie zmian na giełdzie, warto zwrócić uwagę właśnie na wspomniane wyżej interwencje banków centralnych. Oczywiście FOMC nie obniżał stóp tylko by zapobiec drastycznym spadkom na giełdzie, ale wraz z zasilaniem rynku w gotówkę (płynność) razem z innymi bankami centralnymi stworzył pewien precedens. W mijającym roku, byliśmy więc świadkami czegoś co jeszcze kilka lat temu mogłoby się wydać niedorzeczne – interwencji (drogą pośrednią) na rynku kapitałowym by ratować go przed paniką i jej konsekwencjami. Oczywiście cały proceder można przedstawić z zupełnie inne perspektywy. Banki centralne reagowały na trudności generowane przez niektóre instytucje finansowe, a przecież to jest w zasadzie jedno z zadań banków centralnych, prawda? Niech sobie wiec każdy dopisze wniosek jaki chce, ale moim zdaniem mieliśmy do czynienia z pewną nadopiekuńczością.

Na drugim miejscu w rankingu najciekawszego segmentu rynku finansowego stawiam rynek długu, czyli mówiąc niepoprawnie – rynek stóp procentowych. Już w od połowy 2006 rynek oczekiwał podwyżek stóp, ale miały one miejsce dopiero po niecałym roku. Na przełomie 2006 i 2007 oczekiwania te trochę przygasły. W okresie (perspektywie) półrocznym rynek oczekiwał co najwyżej jednej podwyżki o 25 pkt. a ewentualnie dalszych raczej na zasadzie ryzyka zmiany sytuacji gospodarczej (wzrost inflacji) niż przekonania że zagrożenia zaczną się realizować albo ryzyko ich wystąpienia poważnie wzrośnie. Na rynku i wśród części ekonomistów królowały wtedy teorie o silnym wpływie złotego i wydajności, co miało się przełożyć na odsuwanie w czasie ryzyka wzrostu inflacji. Oczywiście nie sposób im zaprzeczyć, ale jak widać było jesienią, lekceważenie innych wskaźników makroekonomicznych może się zemścić. RPP już jesienią 2006 podejmowano bezskuteczne próby podniesienia stopy referencyjnej. Zresztą można się cofnąć do początku 2006 i  zadać pytanie czy cięcie aż o 50 pkt było konieczne. Członkowie RPP nie byli co do tego jednomyślni. W 2007 roku w powstrzymywaniu poważniejszego wzrostu wskaźników cenowych wzmacniający się złoty rzeczywiście był bardzo pomocny i wyręczył w ten sposób stopę procentową. Niemniej ostatnie miesiące roku potwierdziły że jego rola jest ograniczona. W ostatnich analizach inflacji brakuje mi refleksji o tym, że nie tylko rośnie żywność i że za wzrost w sporym stopniu zaczyna być odpowiedzialny popyt wewnętrzny. Wzmacniający się złoty jedynie odłożył w czasie to zjawisko.

Rynek ze zmiennym szczęściem prognozował skalę wzrostu stopy referencyjnej. Biorąc jednak pod uwagę skalę odchyleń w 2007 od stopy rzeczywistej (ocena na bazie FRA 9×12) ustalonej po trzech kwartałach, to były one relatywnie małe jak na lata wcześniejsze, co dość dobrze świadczy o rynku. Można oczywiście zapisać wiele stron papieru analizując przejściowe odchylenia na plus czy minus w 2007 rynkowych stóp procentowych, ale to już temat dla wąskiego grona zawodowców związanych z rynkiem długu.

Obecne (grudzień) stawki FRA wskazują że rynek jest mocno wystraszony. Na koniec 2008 oczekuje się wzrostu stopy interwencyjnej o 100-125% wobec stanu obecnego. Tak rozumiany „wskaźnik strachu” jest najwyższy w 2007, co wskazuje iż rynek wraz z realizacją inflacyjnych zagrożeń boi się wzrostów stóp z miesiąca na miesiąc coraz bardziej. Oczekiwania rynku lokują się pomiędzy większością prognoz a prognozami skrajnymi wskazującymi na konieczność podniesienia stopy referencyjnej powyżej 6%. Taki wariant jest wysoce prawdopodobny, jeżeli złoty przestanie wspierać walkę z inflacją.

Zaszufladkowano do kategorii Rynek finansowy | Dodaj komentarz

Jak RPP ma reagować na zmiany cen?

Mniej więcej rok temu w tekstach makroekonomistów zaczęły się  pojawiać dywagacje o tym co dalej ze stopą referencyjną ustalaną przez RPP. Wtedy znany był już kierunek zmian i nie budził on wątpliwości – stopy do góry. Tradycyjnie problemem pozostawało szukanie odpowiedzi na pytanie: kiedy, w jakim tempie, o ile i w reakcji na co. Tylko na inflację? Niejednokrotnie zwracałem uwagę, że nie istnieje gotowy wzorzec, wskazujący kiedy dokładnie i o ile należy podnieść stopy procentowe. To zawsze będzie wywoływało spór, byle toczony w granicach kultury. Przyjęty przed kilku laty (oj, będzie już z dziesięć) cel inflacyjny jest efektem przyjęcia założenia że poziom cen i kierunek ich zmian jest wynikiem stanu gospodarki i jej „zdrowia”, ale i wyznacza cenę pieniądza na rynku, co m.in. przenosi się na rachunek opłacalności inwestycji. Oczywiście nie oznacza to że inne wskaźniki się nie liczą obecnie, ani że wcześniej (przed wprowadzeniem celu inflacyjnego) nikt ni przejmował się inflacją. Makroekonomiści wcześniej i teraz obserwują wszystkie wskaźniki. To właśnie zróżnicowanie w poglądach makroekonomistów co do zależności pomiędzy inflacją a innymi procesami w gospodarce powoduje zróżnicowanie poglądów na kwestie tempa zmian stóp procentowych. Widać to również w głosowaniach RPP.

Bodźcem do niniejszej publikacji jest artykuł jaki ukazał się w poniedziałek 17.XII w Rzeczpospolitej ( http://www.rp.pl/artykul/77433.html ) pióra dwóch ekonomistów, Macieja Relugi i Mateusza Szczurka. Pierwszy reprezentuje Bank Zachodni WBK, a drugi ING Bank. Wcześniej pracowali razem w ING pod wodzą Krzysztofa Rybińskiego (obecnie w NBP). Polecam lekturę, ponieważ artykuł w sposób ostrożny i bez narzucania własnych poglądów prezentuje problematykę reakcji RPP na zmiany inflacji i jej składników. Autorzy oczywiście nie ukrywają swoich poglądów, ale i z pewną zadumą potraktowali jeden z najciekawszych obecnie problemów makroekonomicznych. Poniżej odniosę się do wybranych myśli, przyjmując stosowaną już w moich tekstach zasadę przytoczenia cytatu z artykułu i własny komentarz. Taka forma wydaje mi się dość łatwa w odbiorze przez czytelników, a dla mnie w pisaniu komentarza.

Komentarze członków Rady po listopadowym posiedzeniu, jak również brak zmiany strategii działania (stopniowe zacieśnianie co kilka miesięcy o 25 punktów bazowych) sugerują, że Rada nie podziela tych poglądów, a my zgadzamy się z takim punktem widzenia Autorzy nie ukrywają w całym artykule że nie są zwolennikami restrykcyjnego podejścia do inflacji w obecnej sytuacji. Ponadto od razy wskazują, że dotychczasowe reakcje RPP uznają za właściwe. Od razu tez będę bronił autorów przed ewentualnym zarzutem chęci podsycania niskimi stopami wzrostu gospodarczego. Przytoczoną myśl odbieram jako poszukiwanie najlepszej drogi na tle obecnych procesów inflacyjnych. Niestety autorzy nie określają co rozumieją pod hasłem restrykcyjnej polityki. A szkoda bo to lepiej pozwoliłoby poznać ich poglądy.

Trudno bowiem uznać, że wzrost inflacji do ok. 4 proc., który nastąpi prawdopodobnie na początku 2008 r., wynika ze zbytnio ekspansywnej polityki pieniężnej w przeszłości. Tu nie mogę się zgodzić. Wyzwaniem i podstawowym zadaniem członków RPP jest zarysowanie rozkładu prawdopodobieństwa zmian inflacji (dla uproszczenia skupię się w rozważaniach na wskaźnikach cenowych) i reagowanie w odpowiednim stopniu i z odpowiednim wyprzedzeniem. W swoich tekstach nie ukrywałem, że RPP mogła już podnieść stopy o 25 pkt. rok temu, zgodnie z wolą czterech jej członków (w tym ówczesnego prezesa NBP). Kolejna podwyżka byłaby wiosną (i była) i stopa referencyjna byłaby na poziomie 4,5% przed okresem letnim. Nie ukrywałem również, że takie podejście nawet jeżeli okazałoby się lekko przesadne, to i tak przy mocno rozpędzonej gospodarce nie czyniło wielkiej krzywdy. Zbyt dużo natomiast było do stracenia. W III i IV kw wystarczyło dwa razy podwyższyć by dojść do 5% i bylibyśmy w obecnym punkcie. Tymczasem cała seria podwyżek o łącznie 100 pkt. zawarła się mniej więcej w okresie półrocznym, ze skupieniem na II jego część. Tempo podwyżek i rozkład głosowań wskazywał że część członków RPP ma skłonność do czekania do ostatniej chwili na podnoszenie stóp. Czynniki które spowodowały minione decyzje znane były od dłuższego czasu.

Struktura inflacji wskazuje jednoznacznie, że za jej wzrost odpowiadają w zdecydowanej mierze czynniki poza kontrolą banku centralnego (ceny żywności, ceny paliw). Owszem, ale taki podejście sugeruje że RPP mogłaby nie reagować w ogóle na zmiany cen wielu usług i produktów. Te rozważania musielibyśmy uzupełnić w miarę dokładnym wyliczeniem, jak zmiany cen poszczególnych dóbr i usług przenoszą się na otoczenie gospodarcze. Grupom produktów można by wtedy przyporządkować wagi i wtedy reakcja NBP uzależniona byłaby od innego rachunku. Ale może tak naprawdę takimi wagami, mimo swej ułomności, są udziały dobra w koszyku cen. Zmiany cen poszczególnych grup w mniejszym lub większym stopniu przenoszą się na otoczenie gospodarcze. Sektor produkcji i przetwórstwa żywności nie pracuje tylko na potrzeby gospodarstw domowych (zresztą w tekście pada przykład sektora biopaliw). Te ostatnie przykładowo lekceważąc skok cen żywności mogłyby zadłużać się na zakup samochodu czy mieszkania, no bo kredyt jest tani. Po drugie wskazywałem w jednym z ostatnich opracowań, że wyniki przemysłu spożywczego potwierdzają iż dość łatwo ceny żywności przerzucić na gospodarstwa domowe. Dla mnie skok cen to w pewnym stopniu również efekt rosnącego popytu. Gosp. domowe nie bronią się już z takim zapałem przed ich wzrostem.

Pomijając już kwestię na ile przewidywalny był wzrost cen żywności na świecie, pozostaje pytanie, czy Rada powinna na niego reagować z wyprzedzeniem rok temu. Tutaj trochę autorzy próbują odwieść uwagę czytelnika specyficznie stawiając pytanie. Ale wpierw odpowiem: oczywiście że z perspektywy roku nie sposób przewidzieć takich skoków cen żywności, szczególnie jeżeli jest to również efekt zmian na rynkach zagranicznych. Uwaga dotyczy również tych ekonomistów, którzy nagle pokazują prognozy cen żywności na kolejny rok, zakładając wysoką ich dynamikę. Kwestie wyprzedzenia zamian cen widzę inaczej. Wiele wskaźników makroekonomicznych wskazywało, że nie uda nam się długookresowo utrzymać niskiej inflacji. To czy podniesie ją taki czy inny element koszyka, czy wskaźniki reprezentujące inne sfery gospodarki, ma mniejsze znaczenia. Takie też założenie przyświecało mi rok temu i obecnie. Przyznam iż małym prawdopodobieństwem obdarzałem scenariusz jaki wydarzył się w I poł. roku, czyli niskiej inflacji. Jednak stosownie do tego proponowałem podnoszenie stóp szybsze w rozumienie daty decyzji, ale powolne w ujęciu punktów procentowych. To kompromis pomiędzy doświadczanym stanem obecnym a prawdopodobieństwem jego zmian. Z obecnej perspektywy widać, że chyba słuszny.

Jak wiemy, żaden szok nie ma na sobie naklejki z napisem „przejściowy” lub „trwały” i dużo zależy od subiektywnej oceny dalszych perspektyw inflacji. Czy jeśli inflacja wzrośnie powyżej 4 proc., to konieczna będzie bardziej zdecydowana reakcja banku centralnego? Jeśli chodzi o I zdanie to oczywiście że nie i obecny skok cen żywności traktowałbym jako przejściowy i jeżeli ograniczy się nadal do żywności to nie oczekuje dostosowywania do niej restrykcyjnej stopy procentowej. Obawiam się jednak że z powodu innych składowych CPI czy innych wsk. cenowych  podwyżki mogą być jeszcze konieczne.

Autorzy zdają się zadawać ciekawe pytanie i problem. Na ile ceny koszyka żywności powinny zaprzątać głowy członków RPP. Na podstawie własnych obserwacji sugerują, że RPP koszykowi żywności nadaj zbyt wielkie znaczenie. Na wieloletnim wykresie inflacji cen żywności i stóp NBP widać niepokojąco dużą korelację, co może sugerować, że decyzje Rady przez lata sterowane były urodzajami. O ile w bardziej odległej przeszłości łatwo było uzasadnić takie działania (automatyczna indeksacja płac utrzymywała duże przełożenie cen żywności na płace nominalne), o tyle doświadczenie z ostatnich lat nakazują zastanowić się nad ich słusznością . Jako przykład że RPP, w opinii autorów, przesadnie reaguje na ceny żywności wskazano rok 2004. Proponuję spojrzeć na zamieszczoną ilustrację. RPP znienacka i dość gwałtownie podniosła stopy z 5,25% do 6,5%. Zaledwie w trzy miesiące. Jednak moim zdaniem autorzy niesłusznie ograniczają powody wzrostu stóp do zmian cen żywności. Grubo wcześniej zaczął rosnąć PPI. Moim zdaniem RPP opóźniała podniesienie stóp z nadzieją, podobnie jak autorzy, że wzrost cen będzie tylko przejściowy. Po gwałtownym wzroście inflacji RPP radykalnie podniosła stopy. Przede wszystkim seria podwyżek powinna była się zacząć już w I kw 2004. Ówczesne osłabienie złotego rozpoczęte w 2003 r. nie mogło pozostać bez skutku dla cen. RPP zachowała się nieco zbyt nerwowo. Moim zdaniem można szacować, że RPP przesadziła o 25 pkt, do maksymalnie 50 pkt. Dlatego ocena autorów, że lepiej zrobiły inne banki centralne nie podnosząc stóp nie jest wg mnie właściwa. Inna rzecz że i okoliczności nie były te same

Autorzy zwrócili uwagę na wskaźnik inflacji bazowej netto, jako ten który pozwala na lepszą ocenę inflacji. Ten wątek akurat nieco skrócę, ale lekturę polecam gdyż autorzy przypominają następujący dylemat: jaki wskaźnik cenowy jest najbardziej reprezentatywny, jak RPP powinien reagować na zmiany cen. Z artykułu można odnieść wrażenie że inf.baz.netto jest lepszym wskaźnikiem przy planowaniu polityki pieniężnej. Jeżeli ten wskaźnik mógł zapobiec znacznym podwyżkom w 2004, to obecnie autorzy w ogóle powinni być przeciwni podwyżkom. Zgodnie z prognozą Mateusza Szczurka z kwietnia tego roku, inflacja netto raczej nie przekroczy 2,5%, a na koniec roku WIBOR 3M miał być na poziomie 4,6%. Prognoza była pisana w okresie kiedy ekonomiści ING byli przekonani że w kwietniu lub maju podwyżka nastąpi. Można więc domniemywać, że w takim razie zostaje miejsce na tylko jedną podwyżkę o 25 pkt. Po prognozę z kwietnia sięgnąłem w trakcie pisani artykułu, bo jego lektura podsuwała mi nieodparcie wniosek, że autorzy robią wrażenie jakby na siłę próbowali uzasadnić swoje wcześniejsze poglądy. Zresztą nieco dalej w tekście jakby starali się dokuczyć tym którzy okazali się być bliżej prawdy: Część argumentacji za podwyżkami stóp już w 2006 r. brzmiała niemalże: „skoro inflacja jest dziś niska, to niedługo wzrośnie”. Zwolennikom teorii „efektu odbicia” warto dziś przypomnieć to rozumowanie a rebours. Tu nie chodzi o efekt odbicia, ale fakt iż już wtedy było wiadomo, że w dłuższym terminie nie utrzymamy niskich wskaźników cenowych, lepiej więc ostrożnie podnieść stopy wcześniej. I wcale nie na zasadzie „efektu odbicia” ale procesów w otoczeniu makroekonomicznym.

Autorzy kończą artykuł wręcz pewną złą wróżbą : Jeśli pomimo braku deklaracji rządu o wejściu do strefy euro Rada zdecyduje się na nadmiernie restrykcyjną politykę pieniężną, reagując na przejściowe szoki, to może się okazać, że spowolnieniu gospodarczemu będzie w 2009 r. towarzyszyć ponowny spadek inflacji poniżej celu. Prognozowanie z tej perspektywy roku 2009 ma taki sam sens jak prognozowanie skoków cen żywności z perspektywy roku, czyli żaden, jak słusznie autorzy zauważyli. Takie ryzyko oczywiście istnieje ale bez przesady. Inna rzecz że przedstawiając różne scenariusze i hipotezy, autorzy unikali podawania liczb co utrudnia trochę ich zrozumienie.

Generalnie po raz kolejny artykuł polecam. Być może czytałoby się go lepiej gdyby autorzy nabrali większego dystansu do obecnej sytuacji i poniechali tłumaczenia swoich wcześniejszych poglądów, ponieważ robi to wrażenie gniewania się na rzeczywistość.

Zaszufladkowano do kategorii Opinie | Dodaj komentarz

Saldo wymiany handlowej, tendencje

Dawno już nie pisałem o elementach rachunku bieżącego. Warto temat przypomnieć, chociażby z obowiązku przedstawiania informacji o sytuacji makroekonomicznej, ale i z ciekawostek jakie można było dojrzeć w wynikach ostatnich miesięcy. Te ciekawostki to raczej kwestia ubarwienia przedstawienia suchych faktów niż próba przekonywania czytelnika o pozytywnych sygnałach w rachunku bieżącym. Do tych akurat proponowałbym mieć więcej dystansu, ale pomarzyć nie zaszkodzi. Do poniższego opisu wykorzystam dane NBP oraz dane GUS, w obydwu przypadkach na koniec października. W określaniu dynamiki zastosuje wartości średnie kwartalne. „Wygładzają” one, przedstawiane dynamiką, procesy przez co cały wywód powinien być bardziej zrozumiały.

Wg NBP eksport (w eur) w październiku był o prawie 16% wyższy niż październiku. Dane za październik potwierdziły, że nasze tempo eksportu utrzymuje się na poziomie 12%-13% rocznie. To praktycznie tyle ile wynosi średnia z okresu ostatnich 10 lat. Gdyby wziąć pod uwagę niewiele mniejsze odchylenie standardowe, to tak naprawdę powinniśmy być zadowolenia. Owszem, w latach 2004 i 2006 dynamika eksportu kształtowała się na poziomie 20%, ale to wartości wyjątkowe dla gospodarki. Zwracam uwagę na trzymanie tempa wzrostu, gdyż wskazuje to iż wzrost popytu wewnętrznego niekoniecznie musi doprowadzić do spadku zainteresowania eksportem. Jak widać, nawet mocny złoty nie jest w stanie utrudnić polskim przedsiębiorstwom zdobywania zagranicznych rynków. Trzeba jednak przyznać, że wg badań NBP obecny poziom złotego to już naprawdę może być kres tego co mogą eksporterzy jeszcze zaakceptować. Niemniej chyba przyjemniejszą wiadomością jest zwalnianie dynamiki importu z ok. 18% do nawet 14%. Z ogłaszaniem sukcesu tu bym jeszcze poczekał bo może to być tylko efekt sezonowy. W obecnej sytuacji makroekonomicznej Polski, spadek dynamiki importu byłby niezwykle intrygującym zjawiskiem. Dla nas oznacza to zwalnianie tempa narastania deficytu handlowego. Niestety pozostałe elementy rachunku bieżącego łącznie nie są aż tak korzystne, przez co nie mógłbym w ręką na sercu powiedzieć że zwalnia tempo narastanie deficytu rachunku bieżącego, czyli jeden z podstawowych barometrów makroekonomicznych gospodarki. Najniższa wartość deficytu (CA) jaką odnotowaliśmy w relacji do PKB, to 1,5% (przypominam: mowa o deficycie w ujęciu rocznym) w jesienią 2005 r. Do naszego maximum z 2001 (deficyt: 7,5%) jeszcze nam daleko. Niemniej, by trochę postraszyć, zwrócę uwagę że w ciągu dwóch lat deficyt pogarszał się we względnie stałym tempie, o kolejne 1,3% rocznie. Obecnie jest to ok. 4,2%. Gdyby tak miało być dalej, to nasz niechlubny „rekord” z 2000 osiągniemy za ok. 2,5 roku. To oczywiście tylko prosta matematyka by określić gdzie jesteśmy, ale wskazująca że nie jest to wcale niemożliwe i że jesteśmy już prawie w pół drogi. Być może przejawiam naiwną wiarę, ale nasza gospodarka jakościowo jest już o wiele kroków dalej w porównaniu z końcówką lat 90-tych i początkiem obecnej dekady pod względem wydajności i zajmowanej pozycji w wymianie handlowej. Oczywiście przypomnę, że za gwałtowny wzrost deficytu z niemal 3% w I poł. 1998 do 7,6% dwa lata później odpowiada w znacznej części załamanie handlu z krajami Europy śr-wsch (Rosja), ale nie jest to jedyne wytłumaczenie. Obecnie nasze obroty handlowe są znacznie większe i silniej związani jesteśmy w krajami rozwiniętymi, w tym głównie z krajami UE.

Tempo narastania CA do PKB powinno powoli zacząć zwalniać. Być może mamy tego pierwsze sygnały. Zapomniałem wspomnieć, że dostrzegam oczywiście wpływy pozostałych pozycji rachunku obrotów bieżących na CA, ale w tym opracowaniu chciałem skupić się właśnie na obrotach handlowych. Dane GUS również potwierdzają, że tempo narastania deficytu handlowego powoli zwalnia. Biorąc pod uwagę dynamikę roczną wartości kwartalnych, to na przełomie 2006 i 2007 dynamika sięgnęła ok. 150% by obecnie zwolnić do 120%-130%. Specjalnie chciałem zwrócić uwagę na spadek deficytu handlowego z krajami Europy śr-wsch i być może pierwsze sygnały spowolnienia narastania deficytu z krajami rozwijającymi się. Ostatnia poprawa stosunków z Rosją, może się dodatkowo przełożyć na wzrost eksportu towarów spożywczych. Zawsze to coś.

Zaszufladkowano do kategorii Gospodarka | Dodaj komentarz

Rynek TFI w listopadzie

W listopadzie rynek finansowy nie rozpieszczał większości z inwestorów, w tym inwestorów działających poprzez TFI. Główne indeksy giełdowe zaliczały spadki w przedziale od 5% do 10%. W Polsce RPP podniosła stopy procentowe, a kiepskie wyniki i prognozy dla inflacji podbiły jeszcze mocniej rynkowe stopy procentowe dłużnych papierów wartościowych, co niekorzystnie odbiło się na ich wycenie. Rentowności papierów od 1 roku do 10 lata rosły w przedziale od 30 do 60 pkt. To sceny rzadko spotykane i jeszcze przed 2-3 miesiącami przypisywano takim scenariuszom małe prawdopodobieństwo.

Z racji przedmiotu artykułu w takich sytuacjach tradycyjnie obserwatorzy starają się wpisać spadki giełdach na tle innych zbliżonych wydarzeń. Analitycy Analiz Online (AO) zwrócili uwagę, że przepływy netto w TFI zbliżone są do korekty z początku 2001. Słusznie jednak zauważyli, że podobieństwo na nominale się kończy. Wtedy wartość funduszy spadła wtedy aż ok. 25%. Obecnie saldo umorzeń szacuje się 1,6 mld zł w listopadzie. W Styczniu 2001  było to ok. 1,8 mld zł. Odpowiadało to ok. 25% wartości funduszy, a obecnie to 1% zarządzanych funduszy. Tego typu porównania to ciekawostka dla doświadczonych obserwatorów rynku finansowego. Dla niedoświadczonych, szukanie analogii z okresem skutków tzw. „bańki internetowej” może wywołać odruchy paniki. W rzeczywistości podobieństwa tych dwóch okresów, „bański internetowej” i obecnym jest niewielkie. Ogranicza się głównie do faktu spadków na giełdach i wycofywania się inwestorów z TFI. Wtedy wzrosty na giełdach wywołała m.in. wiara w kolejną silną falę wzrostu gospodarczego. Na dodatek rynek dość mocno przesadził z dyskontowaniem przyszłości. Z wyceną fundamentów, tak na krajowym podwórku jak i na zagranicznym, rynek sobie nie poradził. Emocje wzięły górę. Obecnie mamy za sobą korzystny okres gospodarczy, a przecena nie tak wielka jak wtedy. Niemniej w naszym przypadku w styczniu 2001 było już po znacznej części korekty. Do rynku zaczęła dochodzić świadomość, że czeka nas słabszy okres gospodarczy. Szok dla inwestorów i skala rozczarowania musiały być znaczne, skoro rynek z dużym opóźnieniem zauważył że w 2003 zaczynała się okres dobrej koniunktury dla Polski.

Do utraty zarządzanych środków w największym stopniu przyczyniły się krajowe fundusze akcyjne. Tutaj wypłaty stanowiły o. 2 mld zł. Na tą kwotę w połowie złożyły się ucieczki z tzw. MiŚiów, czyli krajowych funduszy akcyjnych małych i średnich podmiotów. Trudno się dziwić, bo MiŚie od korekty zapoczątkowanej w lipcu nie potrafią odzyskać swojej świetności. Przypomniał mi się przy tej okazji wywiad prasowy z jednym z szefów jednego z TFI. Nazwijmy go X a TFI Y, dla niepoznaki. Na pytanie, czy ma poczucie winy w związku z przyłożeniem się do nagoniena klientów do tychże funduszy i to w okresie kiedy giełda coraz silniej odrywała się od fundamentów, X tłumaczył się rynkiem: bo inni tak robili, bo był na to popyt i gwarantowało to dobrą sprzedaż. Zastanawiam się czy osoby doradzające klientom zwracały uwagę na to w jakim momencie jesteśmy na giełdzie i że tego typu akcje potrafią się nagle zatrzymywać i częściowo spadać po okresie gwałtownej hossy. Wątpię. Wspominam o tym przypadku, bo równolegle wraca czasami na łamy prasy dyskusja o limitach dla OFE. Doradztwo inwestycyjne i produkty finansowe też – jak każdy rynkowy produkt – nastawione są na sprzedaż i wciskane są klientom lub bo oferowane bez komentarza. Ta część wspomnianego wywiadu nie była dla mnie zbyt budująca.

Przenoszenie uwagi z dużych firm na mniejsze, które w trakcie koniunktury potrafią tempem rozwoju przebić duże firmy nie jest niczym nowym i jest naturalne. Uwaga graczy rynkowych naturalnie przenosi się na te firmy z biegiem czasu. Problem w tym, że w tym roku zarządzający TFI „pomogli” przewartościować swoją ofertą rynek małych i średnich firm. Największy wzrost liczby funduszy MiŚiów przypadł na II połowę ubiegłego roku. W tym roku powstawały kolejne, a dodatkowo powiększano portfele tych spółek oraz rosło zainteresowanie nimi. Popularność MiŚiów wykorzystano również w ofercie akcyjnych funduszy zagranicznych, co chętnie TFI wykorzystywały w tym roku.

Niemniej z akcji do końca nie rezygnujemy. Nadal dodatnie saldo przepływów odnotowują fundusze akcji zagranicznych. Wpłynęło do nich nieco ponad 300 mln zł. W tym roku w okresie styczeń-październik średni miesięczny wpływ sięga kwocie niemal 700 mln zł. Niemniej w VI, VII czy X tego roku kwoty sięgały od 1 mld zł do 1,2 zł. Nie wiem na co liczą inwestorzy. Że za granicą giełdy zachowują się odwrotnie do naszej? Wątpię tez by nagle wszyscy liczyli na poważne osłabienie złotego. To chyba nie najlepiej rozumiana dywersyfikacja. Determinacja naszych inwestorów jest tym ciekawsza, że fundusze akcji zagranicznych od dłuższego czasu notują kiepskie wyniki.

Analizując zmiany w funduszach poprzez zmiany wartości portfeli, to spadek zależał oczywiście głównie od udziału akcji w portfelu. Wartość funduszy akcyjnych spadła listopadzie o 13%, mieszanych o 7% a stabilnego wzrostu o 4%. Wartość portfeli wszystkich TFI spadła o prawie 7% w listopadzie, a nominalnie o 9,6%. W 17% wartość TFI spadła w powodu wypłat, a w pozostałej części przede wszystkim z powodu spadków giełdowych. Spadkom niemal nie uległ segment funduszy ochrony kapitał, które stanowią nieco ponad 35 rynku oraz segment papierów dłużnych. Nadal uciekamy od papierów dłużnych zagranicznych, ale o blisko 2% wzrosła wartość funduszy krajowych papierów. Aż o prawie 1 mld zł wzrosła wartość funduszy pieniężnych i gotówkowych. Z racji swoich ograniczeń korzystają z nich na ogół więksi inwestorzy. Na razie jednak nie widziałbym w tym niż nadzwyczajnego. W momentach poważniejszych wahań (spadków) na rynku, inwestorzy potrafili zasilać wspomniane fundusze taką lub zbliżona kwotą. Świadczy to więc też o tym, że jak na razie nie ma paniki a jedynie naturalna zmiana portfeli, przynajmniej jeśli chodzi o większych inwestorów. Nie mam pewności co do średnich i mniejszych graczy. Kiedy się patrzy na wartość sald przepływów, to pomimo zmiany nastrojów na giełdzie w okresie letnim, widać było sporą wiarę w fundusze z większą i mniejszą „domieszką” akcji i rynek TFI w ogóle. Wynik przepływów z listopada wskazuje że kończy się dopływ do TFI pieniędzy napędzany siłą bezwładności, czyli od inwestorów kuszonych historycznymi wynikami.

No dobrze, ale co wybrać. Na pewno w listopadzie i w ostatnich trzech miesiącach nie stracili lub tylko minimalnie posiadacze jednostek funduszy papierów dłużnych. Minimalny plusik odnotowywali posiadacze jednostek funduszy pieniężnych i gotówkowych. Za listopad było to często od 0,1% do 0,3%, a w ciągu ostatnich trzech miesięcy od 1,5% do 2%. W porównaniu z lokatami bakowymi dla dużych klientów wyniki funduszy RPP nie są rewelacją. Podejrzewam że wzrost zainteresowania RPP zamiast lokatami bankowymi w listopadzie to m.in. konsekwencja funkcjonowania w ramach funduszy parasolowych. Inaczej imponujący wynik RPP (wzrost tej rodziny funduszy o 12% w listopadzie) nie byłby możliwy. W większości nie tracili też posiadacze funduszy ochrony kapitału, ale niestety niewiele też zarobili. Niestety wskazanie precyzyjnie dobrych funduszy, które pozwolą zarabiać proste nie jest, m.in. dlatego że bodaj w kilku przypadkach zyski są efektem aktualizacji wyceny a do takich przypadków trzeba podchodzić nieco ostrożnie. Ponadto porównanie października i listopada wskazuje, że niektórzy liderzy nie mają trwałej pozycji. Widać oczywiście w obydwu miesiącach niezłe – na tle rynku – wyniki funduszy z grupy KBC i Superfund. W sytuacji takiej jak obecnie, warto związać się z funduszami uniwersalnymi czy o profilu hedgingowym, wybierającymi rynki inne niż rynki akcji. Powinienem powiedzieć: „teoretycznie” warto się związać. Przyglądając się nowym ofertom niezwykle trudno jest poprawnie wskazać który z uniwersalnych funduszy jest dobry. Wyniki funduszy za listopad podane prze AO wskazują pewną grupę funduszy.  Świadomie nie powiem jakich. Proszę to sprawdzić samodzielnie lub przygwoździć do ściany doradcę mnóstwem pytań. Moja ostrożność wynika z niepewności co do dobrych wyników niektórych funduszy oraz faktu iż deklaracje o uniwersalności i ogromnej wiedzy analityków są czasami przesadzone. Jest pewien mały fundusz, który chwalił się uniwersalnością inwestycyjną funduszy. Niestety efektów tej uniwersalności nie widać. Równie dobrze można było dać pieniądze w fundusz obligacyjny i już. Do prowadzenia funduszu który może działać na wielu rynkach, tzw. inwestującego w najprzeróżniejsze aktywa trzeba nie lada fachowców z doświadczeniem i odpowiednio liczebnego zespołu. Tymczasem niektóre z TFI nie mają pełnej obsady, albo rotacja pracowników jest zbyt wielka. Widać to m.in. po liczbie ogłoszeń i profilu poszukiwanych pracowników. Warto na pewno skorzystać z firm sprzedających jednostki zagranicznych funduszy, na których sprzedaż uzyskano stosowne zezwolenie (KNF). Do tej pory działaliśmy na mocno rosnącym rynku akcji i nie było większego problemu z wyborem. Dla osób które nie wiedzą co robić miałbym też radę, by nie upierały się iż nowa lokata/fundusz musi dawać parę procent miesięcznie. Proszę się wycofać w częścią portfela w bezpieczne lokaty i spokojnie czekać na rozwój sytuacji i sprawdzenie oferty. Najważniejsze by portfel nie tracił na wartości. Rozmowa ze sprzedawcą/doradcą na temat np. funduszy uniwersalnych nie jest łatwa i w zasadzie wymagałaby przygotowania również ze strony klienta. Można próbować sił na rynku FX, ale proponuje dokładnie przeanalizować podejmowane ryzyko, w tym ryzyko pośrednika.

Zaszufladkowano do kategorii Finanse osobiste | Dodaj komentarz